Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pełen współczucia portret „kobiety upadłej”, śmiało przeciwstawiający się wiktoriańskim poglądom na temat tego, co grzeszne i nieprawe.
Tytułowa bohaterka, Ruth Hilton, młoda, naiwna dziewczyna, sierota, zarabia na swe utrzymanie jako szwaczka. Gdy traci posadę i dach nad głową, oczarowany jej urodą i skromnością dżentelmen proponuje dziewczynie schronienie i pociechę. Szczęście nie trwa długo, zdruzgotana i zhańbiona Ruth otrzymuje jednak szansę na nowe życie pośród ludzi, którzy ofiarują jej miłość i szacunek. Kiedy Bellingham ponownie wkroczy w życie Ruth, dziewczyna zmuszona będzie dokonać niemożliwego wyboru pomiędzy akceptacją ze strony ogółu a osobistą dumą.
Elizabeth Gaskell kreśli niezwykłe postaci na tle wrzosowisk wiktoriańskiej Anglii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 734
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Ruth
Copyright © 2013, MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-134-9
Projekt okładki: Elżbieta Chojna
Korekta: Michał Borun
Skład: Jacek Antoniuk
www.wydawnictwomg.pl
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.
Płyńcie, płyńcie zwolna łzy!
obmyjcie piękne stopy
Księcia Pokoju, co z niebios zszedł
dobrą nowinę głosić.
Płaczcie, płaczcie oczy me,
proście o miłosierdzie,
grzech bowiem nigdy nie cofnie się,
drążył nas zawsze będzie.
Dalej, niechże potok łez
lęk zmyje oraz winę,
Pan niechaj spojrzy zaś na mój grzech
poprzez me łzy jedynie.
Phineas Fletcher
Jest w jednym ze wschodnich hrabstw miasto sądowe, które upodobali sobie wielce monarchowie tudorscy, wskutek zaś ich przychylności i protekcji zyskało ono znaczenie w stopniu zaskakującym dla współczesnego podróżnego.
Przed stu laty prezentowało się ono malowniczo i okazale. Stare domy, pełniące rolę tymczasowych siedzib tych rodów z hrabstwa, które zadowalały się rozrywkami prowincjonalnego miasta, porastały gęsto ulice, nadając im nieregularny acz szlachetny wygląd, nieznany wówczas jeszcze w miastach Belgii. Pobocza ulic charakteryzowały się osobliwym przepychem wskutek obecności szczytowych dachów i kominów, które przecinały błękitne niebo ponad nimi; tymczasem, jeżeli kto spojrzał niżej, uwagę jego przykuwały wszelkiej maści występy w postaci balkonów i wykuszów; zabawny był widok nieskończonej rozmaitości okien, którymi upstrzono ściany na długo przed czasami podatku pana Pitta[1]. Ulice poniżej odczuwały skutki istnienia owych występów oraz wysuniętych naprzód górnych pięter; były ciemne i źle wybrukowane dużymi, okrągłymi, luźnymi otoczakami, i pozbawione chodników, które krawężnik oddzielałby bezpiecznie od jezdni; nie było lamp na długie zimowe noce; nie zważano na potrzeby klasy średniej, która ani nie jeździła własnymi powozami, ani nie podróżowała w lektykach, które służący wnosić by mogli wprost do posiadłości ich przyjaciół. Ludzie pracy oraz ich żony, sklepikarze i ich małżonki, oraz wszyscy im podobni, dniem i nocą poruszali się w obliczu znacznego niebezpieczeństwa. Przemieszczające się wąskimi ulicami szerokie, niezgrabne powozy zmuszały pieszych do przeciskania się tuż przy domach. Schody niegościnnych domów sięgały niemalże do samej jezdni, ponownie narażając ich na niebezpieczeństwo, którego udawało im się uniknąć przez dwadzieścia czy trzydzieści kroków. Nocami zaś jedyne źródło światła stanowiły jarzące się, migotliwe lampy olejne, zawieszone nad drzwiami co bardziej arystokratycznych posiadłości; dzięki nim przechodniom dane było widzieć, gdzie idą, nim ponownie pochłonęły ich ciemności, w których nierzadko złoczyńcy czekali na swe ofiary.
Obyczaje owych czasów minionych, ustalone w najdrobniejszym szczególe, pozwalają lepiej zrozumieć okoliczności, które przyczyniły się do ukształtowania charakterów. Padół codzienności, na którym rodzą się ludzie i który pochłania ich, nim się zorientują, wykuwa dla nich łańcuchy, i ledwie jeden na stu ludzi ma w sobie tyle moralnej siły, aby nimi wzgardzić i zerwać je, gdy nadejdzie właściwy czas – kiedy pojawi się wewnętrzna konieczność niezależnego, samodzielnego działania, która jest nadrzędna wobec wszelkich zewnętrznych konwenansów. Dobrze przeto wiedzieć, jakież to łańcuchy codziennych domowych przyzwyczajeń były naturalnymi podporami dla naszych przodków, nim nauczyli się kroczyć samodzielnie.
Malowniczość owych prastarych ulic obecnie przeminęła. Astleyowie, Dunstanowie, Waverhamowie – możni tego regionu – zgodnie z obyczajem zwykli udawać się w sezonie do Londynu, toteż posprzedawali swe rezydencje w stolicy hrabstwa pięćdziesiąt lat temu lub dawniej. A skoro stolica hrabstwa utraciła powab w oczach Astleyów, Dunstanów, Waverhamów, jakże można było przypuszczać, że Domville’owie, Bextonowie i Wilde’owie będą nadal tam zimowali w swych drugorzędnych domach, i to przy zwiększonych kosztach ich utrzymania? Toteż przez pewien czas owe wspaniałe stare domy stały puste; następnie spekulanci odważyli się nabyć i przekształcić opuszczone posiadłości w wiele mniejszych mieszkań, odpowiednich dla ludzi pracy, czy nawet (przybliż ucho, aby nie posłyszał tego cień Marmaduke’a, pierwszego barona Waverham) w sklepy!
Lecz i to nie było jeszcze najgorsze w porównaniu z kolejnym unowocześnieniem, jakiego dopuszczono się wobec tych wspaniałych starych domów. Sklepikarze uznali, iż owa niegdyś modna ulica stała się teraz ciemna, a w słabym, bladym świetle towary nie prezentowały się zachęcająco; chirurg nie widział dobrze, gdy wyrywał ząb pacjentowi; adwokat musiał dzwonić, by wniesiono świece godzinę wcześniej, niż zwykł był to czynić, gdy mieszkał przy bardziej pobocznej ulicy. Krótko rzecz ujmując, za zgodą ogółu zburzono cały fronton po jednej stronie ulicy i odbudowano go w płaskim, surowym, nieurozmaiconym stylu Jerzego III. Bryła główna domów była zbyt lita i mocna, aby poddać się zmianom; toteż niekiedy spotykało ludzi zaskoczenie, gdy przeszedłszy przez sklep o pospolitym wnętrzu, znajdywali się u stóp wspaniałych, rzeźbionych dębowych schodów gęsto zdobionych herbami rodowymi, widnych dzięki światłu wpadającemu przez witrażowe okno.
Na górę takimi schodami – obok takiego okna (przez które wpadała poświata księżycowa, spowijając ją wielobarwną glorią) – szła utrudzona Ruth Hilton pewnej styczniowej nocy wiele już lat temu. Mówię, że była noc; lecz ściślej rzecz ujmując, był to ranek. Stare dzwony Św. Zbawiciela wybijały drugą. A mimo to w pokoju, do którego weszła Ruth, siedziało nadal ponad tuzin dziewcząt, szyjąc tak zapamiętale, jak gdyby zależało od tego ich życie; nie ośmielały się ziewać ani okazać jakiegokolwiek zewnętrznego przejawu zmęczenia. Westchnęły tylko lekko, kiedy Ruth powiedziała pani Mason, która jest godzina, bo z tą właśnie wiadomością miała wrócić; wiedziały bowiem, że chociaż czuwały do tak późnych godzin, następnego ranka trzeba rozpocząć pracę o ósmej, a młode ich członki były bardzo zmęczone.
Pani Mason pracowała równie ciężko, jak one; była jednakże starsza i bardziej wytrzymała; a poza tym, to do niej należały zyski. Lecz nawet ona zauważyła, iż potrzeba nieco odpoczynku.
– Dziewczęta! Zezwalam na półgodzinną przerwę. Proszę zadzwonić, panno Sutton. Martha przyniesie wam trochę chleba, sera i piwo. Proszę jeść na stojąco – z dala od sukien – a później umyć ręce, abyście było gotowe do pracy, gdy wrócę. Za pół godziny – powtórzyła bardzo wyraźnie; następnie opuściła pokój.
Ciekawy był widok młodych dziewcząt, które natychmiast skorzystały z nieobecności pani Mason. Pewna panienka o szczególnie przysadzistym wyglądzie ułożyła głowę na złożonych ramionach i w okamgnieniu zasnęła; nie pozwoliła się obudzić na skromną kolację, lecz podskoczyła z przestrachem w oczach na dźwięk kroków powracającej pani Mason, chociaż ich echo ledwie jeszcze było słychać na schodach. Dwie lub trzy inne przycupnęły przy mizernym kominku, który z uwagi na jak najlepszą oszczędność miejsca, za nic mając wszelki wdzięk i ornamenty, umieszczono w wątłej, płaskiej ścianie, wzniesionej przez obecnego właściciela posiadłości dla wydzielenia tej części ogromnej starej bawialni. Niektóre z dziewcząt spożytkowały czas na jedzenie chleba z serem, wprawiając swe szczęki w tak miarowy, ustawiczny ruch (i przybierając niemal bezmyślnie spokojny wyraz twarzy), jaki właściwy jest krowom, które przeżuwają trawę na łące.
Niektóre unosiły z podziwem szytą właśnie piękną suknię balową, inne zaś przyglądały się wynikom pracy, stając w pewnej odległości od przedmiotu oględzin, ażeby poddać go krytyce w sposób iście artystyczny. Jeszcze inne rozciągały się we wszystkie strony, aby ulżyć zmęczonym mięśniom; jedna czy dwie dały upust ziewaniu, kasłaniu i kichaniu, które tak długo wstrzymywały w obecności pani Mason. Ale Ruth Hilton skoczyła do dużego starego okna i przywarła do niego, tak jak ptak przywiera do prętów swej klatki. Odsunęła storę i wpatrywała się w cichą księżycową noc. Było podwójnie jasno – niemal tak jasno, jak za dnia – ponieważ wszystko pokrywała gruba warstwa śniegu, który padał bezgłośnie od ubiegłego wieczoru. Okno znajdowało się w kwadratowej niszy; osobliwe stare szybki wymieniono na takie, które wpuszczały więcej światła. Nieco dalej pierzaste gałęzie modrzewia kołysały się łagodnie w tę i z powrotem na ledwie odczuwalnym nocnym wietrzyku. Biedny stary modrzew! Był taki czas, gdy rósł na przyjemnym trawniku, a delikatne źdźbła podpełzały pieszczotliwie pod sam jego pień; obecnie jednak murawę podzielono na dziedzińce oraz obskurne tylne podwórka, modrzew zaś uwięziono i obłożono kamieniami brukowymi. Śnieg grubą warstwą pokrywał jego konary i opadał niekiedy bezgłośnie na dół. Stare stajnie powiększono i przekształcono w posępny ciąg nędznych domów przylegających do prastarych posiadłości. A ponad wszystkimi tymi zmianami z okazałego w nędzne roztaczał się purpurowy nieboskłon, niezmienny w swym przepychu!
Ruth przycisnęła czoło do zimnej szyby i nadwerężała bolące oczy, wpatrując się w cudowne nocne niebo zimowe. Targał nią silny impuls, by pochwycić szal i owinąwszy nim głowę, wyruszyć na przechadzkę i rozkoszować się pięknem; i był taki czas, kiedy to natychmiast poszłaby za głosem owego impulsu; teraz jednak oczy Ruth zaszły łzami i stała zupełnie nieruchomo, śniąc o dniach minionych. Ktoś dotknął jej ramienia, gdy błądziła myślami gdzieś daleko, wspominając dawne wieczory styczniowe, które przypominały dzisiejszy, choć przecież były tak od niego różne.
– Ruth, kochana – szepnęła dziewczyna, która mimowolnie przyciągnęła do siebie uwagę, gdy dostała uporczywego ataku kaszlu – chodź, zjedz kolację. Nie wiesz jeszcze, jak bardzo to pomaga przetrwać noc.
– Jedna chwila biegu – jeden powiew świeżego powietrza posłużyłby mi bardziej – odparła Ruth.
– Nie w taką noc, jak ta – odparła dziewczyna, zadrżawszy na samą myśl.
– A dlaczego nie w taką noc, jak ta, Jenny? – zapytała Ruth. – O! W domu wielokrotnie biegałam ścieżką aż do młyna, po to tylko, by zobaczyć zwisające z wielkiego koła sople lodu; a raz, gdy wyszłam, prawie nie mogłam zmusić się do powrotu, nawet do matki, co siedziała przy ogniu… nawet do matki – dodała cicho, melancholijnie, z nutą niewysłowionego smutku w głosie. – Ależ Jenny! – rzekła, zrywając się, a oczy jej szkliły się od łez – powiedz, czyś kiedy widziała, żeby te nędzne, ohydne, zrujnowane stare domy wyglądały choć w połowie tak – jak by to ująć? prawie pięknie – jak w tej chwili, pod tym miękkim, czystym, przepięknym pokryciem; a skoro one tak wiele zyskały, pomyśl tylko, jak w taką noc jak ta wyglądają drzewa i trawa, i bluszcz.
Nie udało się nakłonić Jenny do podziwiania zimowej nocy, która jawiła się jej tylko jako pora zimna i posępna, kiedy to kaszel jej się nasilał, a ból w boku stawał się bardziej dokuczliwy niż zazwyczaj. Objęła jednak ramieniem szyję Ruth i stanęła przy niej, rada, że owa uczennica-sierota, niezaprawiona jeszcze w trudach warsztatu krawieckiego, czerpała tyle przyjemności z czegoś tak pospolitego, jak mroźna noc.
Pozostały zatopione każda we własnych myślach aż do chwili, gdy zabrzmiały kroki pani Mason, a wówczas powróciły bez kolacji, ale pokrzepione, na swe miejsca.
Ruth zajmowała najzimniejszy i najciemniejszy kąt w pokoju, lecz było to jej ulubione miejsce; instynktownie wybrała je ze względu na znajdującą się naprzeciw ścianę, na której widniała pozostałość dawnej, z pewnością wspaniałej niegdyś bawialni, o której pięknie świadczyć mógł pozostawiony wyblakły fragment. Składały się nań płyty o barwie bladej zieleni morskiej obramowane bielą i złotem; na płytach tych namalowano – rozrzucono niedbałą, tryumfalną ręką mistrza – najcudniejsze wstęgi kwiecia, bujne i bogate ponad wszelki wyraz i tak rzeczywiste, że można było nieledwie poczuć ich zapach i usłyszeć, jak wiatr południowy szeleści cicho pośród karmazynowych róż, gałęzi fioletowego i białego bzu, kołyszących się złotolokich konarów złotokapu. Oprócz nich były tam majestatyczne białe lilie – symbol Dziewicy, malwy, dyptam jesionolistny, tojad, bratki, pierwiosnki; był tam każdy kwiat, który kwitnie obficie w czarujących staromodnych wiejskich ogrodach, uchwycony pośród swego wdzięcznego listowia, lecz nie w dzikim nieładzie, wedle którego je wymieniłam. U dołu płyty spoczywała gałąź ostrokrzewu, której nieprzejednaną prostotę zdobiła wijąca się draperia z angielskiego bluszczu i jemioły, i rannika zimowego; po obu bokach natomiast były wiszące girlandy wiosennych i jesiennych kwiatów; ukoronowaniem wszystkiego było zaś cudowne lato ze słodkimi różyczkami oraz czerwcowymi i lipcowymi kwiatami o soczystych barwach.
Monnoyer[2], czy też kimkolwiek był ów nieżyjący już artysta z przeszłości, byłby z pewnością rad, dowiedziawszy się, jak wielką przyjemność z dzieła jego rąk, a nawet ze szczątków tego dzieła, czerpało udręczone serce młodej dziewczyny; wyczarował on bowiem wizje innych podobnych kwiatów, które rosły i kwitły, i więdły w jej dawnym domu.
Pani Mason wyraźnie zażyczyła sobie, aby dzisiejszej nocy jej pracownice wytężyły siły, ponieważ nazajutrz miał się odbyć doroczny bal myśliwski. Była to jedyna rozrywka w mieście, odkąd zaprzestano wydawania balów sądowych. Sukien, które obiecała wysłać do domu „bez skazy” nazajutrz rano, było wiele; nie wypuściła z rąk ani jednej toalety z obawy, że gdyby zrezygnowała z choćby jednej z robót, ta mogłaby dostać się w ręce krawcowej-rywalki, która właśnie otworzyła swój zakład na tej samej ulicy.
Postanowiła dostarczyć słabnącym nastrojom delikatnego bodźca, toteż odkaszlnąwszy na wstępie delikatnie dla przykucia uwagi, rzekła:
– Otóż wiedzcie, dziewczęta, że w tym roku, tak samo jak w latach ubiegłych, poproszono mnie, bym wysłała kilka spośród mych młodych pracownic do hallu sali balowej ze wstążkami do pantofelków, szpilkami i innymi tym podobnymi drobiazgami, ażeby mogły naprawić każdy przypadkowy uszczerbek w toaletach pań. Poślę cztery… spośród najbardziej pracowitych. – Położyła wyraźny nacisk na ostatnie słowa, lecz niewiele to dało; dziewczęta były zbyt śpiące, aby dbać o przepych i próżność, czy też zaiste o jakiekolwiek luksusy tego świata, poza jedną, jedyną rzeczą – własnym łóżkiem.
Pani Mason była kobietą bardzo zacną, lecz podobnie jak wiele innych zacnych kobiet, miała swe słabości; jedną z nich (w jej powołaniu bardzo naturalną) była przesadna troska o powierzchowność. Wybrała już zatem w myślach cztery dziewczęta, które najpewniej przyniosą jej „zakładowi” chlubę; w duchu podjęła już decyzję, jednakże dobrze było obiecać nagrodę najpilniejszym. Nie zdawała sobie doprawdy sprawy z tego, jak obłudne jest takie postępowanie; zręcznie opanowała ów rodzaj sofistyki, za którego pomocą ludzie tłumaczą sobie, iż to, co pragną uczynić, jest słuszne.
W końcu oznaki zmęczenia zwyciężyły. Kazano dziewczętom rozejść się do łóżek; jednak nawet ów mile widziany rozkaz wypełniły z apatią. Powoli pozwijały roboty, ociężale się poruszając, aż wreszcie wszystko zostało uprzątnięte i udały się gromadnie na górę szerokimi, ciemnymi schodami.
– O! Jakże ja przetrwam pięć lat takich straszliwych nocy! W tym ciasnym pokoju! W tym przytłaczającym bezruchu! Słychać tu każdy szmer nici przewlekanych bezustannie w tę i we w tę – załkała Ruth, rzucając się na łóżko, nawet się nie rozebrawszy.
– Nie, Ruth, wiesz, że nie zawsze będzie tak jak dzisiejszej nocy. Często jesteśmy w łóżkach przed dziesiątą; a z czasem przyzwyczaisz się do ciasnoty pokoju. Dziś wieczór jesteś wyczerpana, inaczej nie przeszkadzałby ci dźwięk igły; ja wcale go nie słyszę. Chodź, rozepnę ci suknię – rzekła Jenny.
– Jaki pożytek z rozbierania? Za trzy godziny musimy znów być na nogach i pracować.
– Ale przez te trzy godziny możesz bardzo dobrze wypocząć, jeżeli się tylko rozbierzesz i pójdziesz wprost do łóżka. Chodź, kochanie.
Ruth usłuchała rady Jenny; nim jednak udała się na spoczynek, rzekła:
– Och! Żałuję, że jestem taka zła i niecierpliwa. Dawniej chyba taka nie byłam.
– Nie, z pewnością nie. Większość nowych dziewcząt niecierpliwi się z początku; ale to mija i po chwili niczym się już zbytnio nie przejmują. Biedne dziecko! Już zasnęła – rzekła do siebie Jenny.
Ona nie potrafiła zasnąć, ani odpocząć. Kłucie w boku dokuczało jej silniej niż zazwyczaj. Pomyślała niemal, że powinna wspomnieć o nim w listach do domu; później jednak przypomniała sobie o czesnym, którego opłacenie kosztowało ojca tak wiele wysiłku, i o młodszym od niej, licznym rodzeństwie, o które należało się zatroszczyć, toteż postanowiła wytrzymać, ufając, że z nadejściem cieplejszej pogody minie i ból, i kaszel. Będzie na siebie uważała.
Cóż doskwierało Ruth? Płakała we śnie, jak gdyby miało jej pęknąć serce. Tak wzburzony sen nie mógł przynieść odpoczynku, toteż Jenny ją obudziła.
– Ruth! Ruth!
– Och, Jenny! – rzekła Ruth, siadając w łóżku i odgarniając fale włosów, które grzały jej czoło – zdawało mi się, że przy łóżku widzę mamę, która przyszła sprawdzić, jak to zwykła była czynić, czy śpimy i czy jest nam wygodnie; a kiedy spróbowałam ją chwycić, odeszła i pozostawiła mnie samą – nie wiem gdzie; jakie to dziwne!
– To tylko sen; wiesz przecież, że opowiadałaś mi o niej, prócz tego jesteś rozpalona, bo późno się położyłaś. Zaśnij znowu, a ja będę czuwała i obudzę cię, jeżeli będziesz niespokojna.
– Ale będziesz bardzo zmęczona. Ojej! Ojej! – Ruth ponownie zasnęła i wzdychała przez sen.
Z nadejściem poranka dziewczęta zbudziły się wypoczęte, mimo że sen ich nie trwał długo.
– Panno Sutton, panno Jennings, panno Booth, panno Hilton, oczekuję, że przed ósmą będą panie gotowe, aby towarzyszyć mi do ratusza.
Jedna czy dwie spośród panien wyglądały na zaskoczone, większość jednakże, spodziewając się wyboru i znając z doświadczenia niepisaną regułę, podług której go dokonywano, przyjęła wiadomość z ponurą obojętnością, jaką przywykły kwitować większość zdarzeń – z apatią wynikającą z nienaturalnego trybu życia, jednostajnych dni i nocy spędzanych często na czuwaniu do późna.
Dla Ruth jednakże było to rzeczą niepojętą. Ziewała i marudziła, i odwracała wzrok na piękne malowidła, i zatracała się w myślach o domu, aż jęła się spodziewać reprymendy, którą z pewnością otrzymałaby przy każdej innej okazji, tymczasem teraz ku swemu zaskoczeniu, została wyróżniona jako jedna z najbardziej pracowitych!
Choć bardzo pragnęła zobaczyć wspaniały ratusz – chlubę hrabstwa – i ujrzeć tańczące pary, i usłyszeć orkiestrę; choć bardzo pragnęła odrobiny urozmaicenia w swym nudnym, monotonnym życiu, nie potrafiła czuć szczęścia, przyjmując przywilej, którego, jak sądziła, udzielono jej z nieznajomości prawdziwego stanu rzeczy; toteż zaskoczyła swe towarzyszki, zrywając się nagle, by podejść do pani Mason wykańczającej właśnie suknię, którą należało odesłać do właścicielki przed dwiema godzinami.
– Za pozwoleniem, pani Mason, ja nie byłam jedną z najbardziej pracowitych; obawiam się – zdaje mi się – że wcale nie byłam pracowita. Byłam bardzo zmęczona; i nie mogłam przestać rozmyślać, a gdy rozmyślam, nie umiem zajmować się robotą – urwała, sądząc, iż wystarczająco wytłumaczyła, co ma na myśli; lecz pani Mason nie chciała zrozumieć i nie życzyła sobie dalszych wyjaśnień.
– Cóż, moja droga, trzeba, ażebyś się nauczyła myśleć i pracować równocześnie; a jeżeli nie podołasz obu czynnościom naraz, to trzeba ci porzucić myślenie. Jak wiesz, twój opiekun spodziewa się, że poczynisz wielkie postępy w swym fachu, a ja pewna jestem, że go nie zawiedziesz.
Nie o to wszakże chodziło. Przez chwilę Ruth stała nieruchomo, mimo że pani Mason powróciła do swej roboty w sposób, który każda prócz „nowej dziewczyny” uznałaby za wystarczająco czytelny znak, że oto nie życzy sobie w tej chwili dalszej rozmowy.
– Ale skoro nie wykazałam się pilnością, proszę pani, nie powinnam iść. Panna Wood była o wiele bardziej pracowita ode mnie, i inne panny również.
– Męcząca dziewczyna! – odburknęła pani Mason – może byłoby i lepiej zostawić ją w domu za to, że mi się tak naprzykrza.
Lecz gdy podniosła wzrok, ponownie uderzyła ją niezwykła uroda Ruth; jaka to ozdoba zakładu, z tym kształtnym zarysem sylwetki, urodziwą twarzą o ciemnych brwiach i ciemnych rzęsach, z kasztanowymi włosami i jasną cerą. Nie! Pilna czy gnuśna, Ruth Hilton musi się dzisiaj zaprezentować.
– Panno Hilton – rzekła pani Mason ze sztywną godnością – nie przywykłam do tego, aby podważano me decyzje (o czym mogą zaświadczyć te młode damy). Jak mówię, tak też uważam; i mam swoje powody. Niech pani zatem usiądzie, jeśli łaska, i pamięta, że ma być gotowa na ósmą. Ani słowa więcej – zdało się jej bowiem, iż Ruth zamierza ponownie przemówić.
– Jenny! Ty powinnaś pójść, nie ja – rzekła Ruth szeptem do panny Wood, siadając obok niej.
– Cicho, Ruth! Nie mogłabym pójść, nawet gdybym chciała, ze względu na kaszel. Gdybym to ja miała zadecydować, wolałabym, abyś to ty, a nie kto inny, poszła tam zamiast mnie. Przypuśćmy, że była to moja decyzja, uznaj zatem ową przyjemną okoliczność za prezent ode mnie i opowiedz mi o wszystkim, gdy dziś wieczór powrócisz do domu.
– Dobrze! Jako taką ją przyjmę, nie zaś dlatego, że na nią zapracowałam, bo nie zapracowałam. A zatem dziękuję. Nie wiesz nawet, jaką mi ta wyprawa da radość. Ubiegłej nocy pracowałam sumiennie przez pięć minut, po tym jak usłyszałam o balu, tak bardzo pragnęłam pójść. Lecz nie umiałam wytrwać przy pracy. Ojej! I naprawdę usłyszę orkiestrę! I zobaczę wnętrza pięknego ratusza!
Tego samego wieczoru o odpowiedniej porze pani Mason zebrała swe „młode damy”, aby przed udaniem się do ratusza dokonać inspekcji ich wyglądu. Skwapliwość, apodyktyczny ton i pośpiech, z jakim je wezwała, przywodziły na myśl zachowanie kury, która gdakaniem przywołuje do siebie swe kurczęta; a sądząc po dokładnej inspekcji, jakiej poddała dziewczęta, można by wysnuć przypuszczenia, iż w wieczornym wystąpieniu miały do odegrania role o wiele większej wagi aniżeli tymczasowych panien służących.
– Czy to pani najlepsza suknia, panno Hilton? – zapytała na wpół niezadowolonym tonem, obracając Ruth przed sobą.
– Tak, proszę pani – odparła cicho Ruth, była to bowiem jej jedyna suknia niedzielna z czarnego jedwabiu, nieco już znoszona i podniszczona.
– Ach, doprawdy! Wobec tego musi wystarczyć – (nadal na wpół niezadowolonym tonem). – Ubiór, moje panny, to jak wiadomo rzecz bardzo drugorzędna. Najważniejsze jest sprawowanie. Jednakowoż sądzę, panno Hilton, iż powinna pani napisać do swego opiekuna i poprosić, by przysłał pieniądze na drugą suknię. Przepraszam, że wcześniej o tym nie pomyślałam.
– Nie sądzę, ażeby je przysłał, gdybym napisała – odrzekła Ruth cicho. – Złościł się, gdy poprosiłam o szal, kiedy na dworze zrobiło się zimno.
Pani Mason odprawiła ją lekkim odepchnięciem i Ruth powróciła na miejsce obok swej koleżanki, panny Wood.
– Mniejsza z tym, Ruthie; ładniejsza jesteś od nich wszystkich – rzekła wesoła dziewczyna o miłym usposobieniu, która, będąc nieurodziwą, nie uczestniczyła w zazdrosnej rywalizacji.
– Tak! Wiem, że jestem ładna – odparła ze smutkiem Ruth – ale żałuję, że nie mam lepszej sukni, bo ta jest bardzo zniszczona. Mnie samej wstyd z tego powodu, a widzę, że pani Mason wstydzi się jej dwa razy bardziej. Żałuję, że muszę tam iść. W ogóle nie wiedziałam, że należało pomyśleć o sukni – gdybym była wiedziała, nie chciałabym iść.
– Mniejsza z tym, Ruth – odparła Jenny – pani Mason już cię obejrzała, a wkrótce będzie nazbyt zajęta, aby myśleć o tobie i twym stroju.
– Słyszałaś, jak Ruth Hilton mówiła, iż wie, że jest ładna? – szepnęło jedno z dziewcząt do drugiego tak głośno, że Ruth pochwyciła te słowa.
– Nic nie poradzę, że o tym wiem – odparła prosto – wszak wielu ludzi mi o tym mówiło.
Nareszcie przygotowania dobiegły końca i gromada szła raźno przez mróz; owa swoboda miała wpływ tak ożywczy, że Ruth niemal tańczyła, zapomniawszy zupełnie o znoszonej sukni i utyskujących opiekunkach. Ratusz był jeszcze wspanialszy, niż przypuszczała. Po obu stronach schodów namalowane były postacie, które zdawały się widmowe w nikłym oświetleniu, bo widać było same twarze jedynie, spozierające z ciemnych, spłowiałych płócien dziwnym, nieruchomym, wnikliwym spojrzeniem.
Młodym modystkom przykazano, aby ułożyły swe przybory na stołach w hallu i wszystko przygotowały, a wówczas będzie im wolno zajrzeć do sali balowej, w której muzycy stroili już swe instrumenty, a jedna czy dwie sprzątaczki (dziwny kontrast! w brudnym, luźnym odzieniu, trajkoczące bez ustanku kobiety, wobec imponującego pogłosu sklepionego pokoju) kończyły odkurzać ławy oraz krzesła.
Opuściły pokój, gdy przybyła Ruth wraz z towarzyszkami. W hallu dziewczęta gawędziły wesoło i beztrosko, teraz natomiast głosy miały ściszone, onieśmielone starodawną okazałością przestronnego pomieszczenia. Było tak duże, iż przedmioty w jego przeciwległym kącie jawiły się niewyraźne, jak gdyby przez mgłę oglądane. Dokoła wisiały pełnowymiarowe wizerunki znakomitości hrabstwa w najrozmaitszych strojach, od pochodzących z czasów Holbeina[3] aż po współczesne. Trudno było dostrzec wysokie sklepienie, ponieważ nie pozapalano jeszcze wszystkich lamp; tymczasem poprzez pomalowane z przepychem gotyckie okno w końcu sali padały na podłogę wielobarwne promienie księżyca i nasyceniem drwiły ze starań sztucznego światła, które usiłowało rozjaśnić swe niewielkie otoczenie.
Wysoko w górze pobrzmiewali muzycy, ćwicząc niespokojnie jakieś frazy, których nie byli pewni. Następnie przestali grać i jęli rozmawiać, a ich głosy brzmiały niczym szepty chochlików w tym ciemnym zakątku, gdzie ktoś niepewnie, chwiejnie nosił świece, co przywodziło Ruth na myśl migotliwy, zygzakowaty ruch błędnego ognika.
Wtem pokój zajaśniał pełnią blasku lamp i wygląd jego nie wywierał już na Ruth tak dużego wrażenia, toteż chętniej usłuchała teraz szorstkiego wezwania, które pani Mason wystosowała do swego zbłąkanego stadka, niż wówczas, gdy był on ciemny i tajemniczy. Po chwili miały już wiele pracy, służąc pomocą gromadzącym się damom, których głosy zagłuszyły zupełnie przytłumione dźwięki orkiestry, choć Ruth tak bardzo pragnęła ją usłyszeć. Niemniej, jakkolwiek jedna z przyjemności nie spełniła jej oczekiwań, to kolejna uczyniła to z nawiązką.
„Pod warunkiem” przestrzegania tak wielu drobnych reguł, że Ruth pomyślała, iż pani Mason nigdy nie skończy ich wyliczać, pozwolono dziewczętom podczas tańców stać w bocznych drzwiach i obserwować. A jakże piękny był to widok! Unosząca się w takt skocznej muzyki – raz to daleko, niczym girlandy wróżek, teraz znów blisko, ukazując się jako śliczne panie w ozdobnych toaletach wszelkiej maści – elita hrabstwa tańczyła, nie dbając zbytnio o to, czyje oczy im się przypatrywały i czyje były olśnione. Na zewnątrz wszystko było zmarznięte i pozbawione koloru, i jednolite, nad wszystkim ta sama pokrywa śnieżna. Za to wewnątrz było ciepło i jasno, i barwnie; kwiaty roztaczały w powietrzu swój zapach i okalały głowy, i spoczywały na piersi, jak gdyby był to środek lata. Jaskrawe barwy przemykały przed oczami i znikały, a po nich zjawiały się kolejne, równie cudne w prędkim ruchu tańca. Dołeczki uśmiechów zdobiły każdą twarz, a podczas każdej przerwy między tańcami pokój wypełniał niewyraźny, cichy szmer radosnych szeptów.
Ruth nie zależało na tym, aby wyodrębnić postacie, które składały się na radosną i olśniewającą całość; wystarczało jej patrzeć i śnić o szczęśliwej beztrosce życia, w którym taka muzyka i taka obfitość kwiatów, klejnotów, wszelkiej maści elegancji oraz piękna we wszystkich kształtach i kolorach były codziennością. Nie pragnęła dowiedzieć się, kim byli ci ludzie, chociaż większość jej towarzyszek wysłuchałaby litanii nazwisk z wielką rozkoszą.
Prawdę mówiąc, owa wyliczanka raczej ją zaniepokoiła; aby zatem uniknąć wstrząsu związanego ze zbyt nagłym powrotem do pospolitego świata panien Smith i Thomson, wróciła na swe miejsce w hallu. Stała tam, rozmyślając, czy też śniąc. Do rzeczywistości przywrócił ją gwałtownie głos nieopodal. Jedną z tańczących młodych dam spotkało nieszczęście. Jej uszyta z jakiejś delikatnej materii suknia była u dołu ozdobiona bukiecikami kwiatów, a jeden z nich odpadł w tańcu i suknia zaczęła się pruć. By to naprawić, ubłagała partnera, ażeby zaprowadził ją do pokoju, w którym powinny siedzieć szwaczki. Nie było tam nikogo prócz Ruth.
– Czy mam panią opuścić? – zapytał ów pan. – Czy to konieczne, abym wyszedł?
– O, nie! – odparła pani. – Kilka szwów i po kłopocie. Poza tym, sama nie śmiem wejść do tego pokoju.
Dotychczas przemawiała słodko i uroczo. Teraz jednak zwróciła się do Ruth.
– Pośpiesz się. Nie każ mi czekać godzinę. – A głos jej stał się władczy i zimny.
Była bardzo ładna, miała długie ciemne loki i lśniące czarne oczy. Ruth zauważyła te oczy, spoglądając na nią przelotnie, zanim uklękła, aby zabrać się do pracy. Dostrzegła również, że dżentelmen był młody i elegancki.
– Och, jaka wspaniała galopka! Jakże bym pragnęła ją zatańczyć! Czy ty kiedy skończysz swą robotę? Jakże potwornie długo to trwa; a ja tak strasznie chcę wrócić, nim zacznie się galopka!
Aby okazać swe urocze, dziecięce zniecierpliwienie, jęła wybijać stopami rytm do żywej melodii, którą grała orkiestra. Przez ten nieustanny ruch Ruth nie mogła zacerować rozdarcia, spojrzała więc w górę, aby zaprotestować. Gdy podniosła głowę, zauważył ją ów stojący nieopodal pan; w oczach jego jawiło się tak wyraźne rozbawienie pretensjonalnymi popisami ślicznej partnerki, że Ruth zaraziła się tym uczuciem i musiała pochylić twarz, aby ukryć uśmiech, który na niej zagościł. On jednak zdążył to dostrzec, toteż uwagę jego przykuła teraz klęcząca postać, odziana w czerń po samą szyję, która pochylając swą szlachetną głowę nad pochłaniającym ją zajęciem. Stanowiła bardzo wyraźny kontrast dla gadatliwej, żwawej, sztucznej dziewczyny, która siedziała i kazała się obsługiwać wyniośle niczym królowa na tronie.
– Och, panie Bellingham! Jest mi wstyd, że pana tak długo zatrzymuję. W głowie mi nie postało, że nad niewielkim rozdarciem można tak długo marudzić. Nie dziwota, że pani Mason tak dużo sobie liczy za szycie, skoro jej pracownice są tak powolne.
Miała to być dowcipna uwaga, ale pan Bellingham wyglądał poważnie. Zauważył, że na ów piękny policzek, który był przed nim częściowo odsłonięty, wstępuje szkarłatny rumieniec przykrości. Wziął świecę ze stołu i trzymał ją tak, aby dostarczyć Ruth więcej światła. Nie podniosła wzroku, by mu podziękować, było jej bowiem wstyd, że zauważył wcześniej ów niewielki uśmiech, którym ją zaraził.
– Przepraszam, że to tak długo trwało – rzekła łagodnie po skończonej pracy. – Obawiałam się, że znów się może porwać, jeżeli nie naprawię dokładnie. – Powstała.
– Prędzej wolałabym, ażeby się znów porwała, niżbym miała nie zdążyć na tę cudną galopkę – odparła młoda dama, otrząsając suknię, tak jak ptak otrząsa swe piórka. – Pójdziemy, panie Bellingham? – spojrzała na niego.
Był zaskoczony, że nie podziękowała szwaczce słowem ani gestem. Podniósł kamelię, którą ktoś pozostawił na stole.
– Panno Duncombe, za pani pozwoleniem chciałbym wręczyć ją w pani imieniu tej młodej damie w podzięce za zręczną pomoc.
– Och… naturalnie – odparła.
Ruth przyjęła kwiat w milczeniu, lecz z poważnym, pełnym skromności skinieniem głowy. Odeszli i ponownie została sama. Po chwili powróciły jej towarzyszki.
– Co z panną Duncombe? Czy przyszła tutaj? – zapytały.
– Tylko koronka się jej podarła, więc naprawiłam – odparła cicho Ruth.
– Czy przyszedł z nią pan Bellingham? Mówią, że zamierza się z nią ożenić; był tutaj, Ruth?
– Tak – odrzekła Ruth i na powrót zamilkła.
Pan Bellingham tańczył wesoło i radośnie przez cały wieczór i flirtował z panną Duncombe tyle, ile uważał za stosowne. Lecz często spoglądał w stronę bocznych drzwi, gdzie stały uczennice modystki; raz też rozpoznał wysoką, smukłą postać i gęste kasztanowe włosy dziewczęcia w czerni; a wówczas oczy jego jęły wypatrywać kamelii. I oto była tam, śnieżnobiała, na jej piersi. Toteż tańczył dalej, weselej niż kiedykolwiek.
Ulice rozświetlał posępnie zimny szary świt, kiedy pani Mason ze swą grupą wróciła do domu. Pogaszono lampy, ale okiennice sklepów i domów były nadal pozamykane. Wszelkie dźwięki odbijały się echem niesłyszalnym za dnia. Na progach przycupnęło paru bezdomnych żebraków, którzy, trzęsąc się, spali z głowami opartymi na kolanach bądź spoczywającymi na zimnej, twardej podporze, jaką stanowiła ściana.
Ruth czuła się tak, jak gdyby rozwiał się sen, ona zaś na powrót znalazła się w prawdziwym świecie. Ile czasu upłynie, w najbardziej nawet sprzyjających okolicznościach, nim znów dane jej będzie znaleźć się w ratuszu! albo usłyszeć orkiestrę! lub nawet ujrzeć ponownie tych promiennych, szczęśliwych ludzi – tak pozbawionych jakichkolwiek oznak troski czy żalu, jak gdyby byli istotami innego gatunku. Czy kiedykolwiek zmuszeni byli odmówić sobie zachcianki, a tym bardziej pragnienia? Zarówno dosłownie, jak i w przenośni, ich życie zdawało się kroczyć kwiecistymi ścieżkami przyjemności. Nastał teraz zimny, mroźny środek zimy, a dla niej i dla jej podobnych – dla biednych żebraczek – była to niemalże pora śmierci; lecz dla panny Duncombe oraz jej towarzyszek był to szczęśliwy, wesoły czas, gdy kwiaty nadal kwitły, ogień trzaskał, a wygody i luksusy gromadziły się wokół nich niczym podarki od dobrych wróżek. Czyż miały jakiekolwiek pojęcie, co kryje w sobie ów wyraz, który biednych napawa taką trwogą? Czymże była zima w ich mniemaniu? Lecz Ruth roiła sobie, że pan Bellingham wyglądał tak, jak gdyby rozumiał uczucia tych, które okoliczności i stanowisko trzymają z dala od niego. Istotnie, zadrżawszy, pozasuwał okna w swym powozie.
A zatem Ruth go obserwowała.
Jednak nie podejrzewała nawet, że ceni swą kamelię ze względu na związane z nią wrażenia. Zdawało jej się, że to wyłącznie wybitne piękno kwiatu sprawia, iż otacza go tak pieczołowitą troską. Szczegółowo opowiedziała Jenny o tym, w jaki sposób go otrzymała, patrząc jej raźno prosto w oczy i nie rumieniąc się wcale.
– Czyż to nie było uprzejme z jego strony? Nie wyobrażasz sobie, jaki ten jego gest był miły, właśnie wtedy, gdy było mi trochę przykro z powodu jej niewdzięczności.
– Rzeczywiście, to bardzo miłe – odparła Jenny. – Taki piękny kwiat! Szkoda, że nie pachnie choć trochę.
– A mnie się podoba właśnie taki, jakim jest teraz; jest doskonały. Tak nieskalany! – odrzekła Ruth, niemalże tuląc kwiat, gdy wkładała go do wody. – Kim jest pan Bellingham?
– To syn pani Bellingham z Klasztoru, dla której szyłyśmy tę szarą atłasową pelisę – oznajmiła Jenny sennie.
– To było zanim się tutaj pojawiłam – odparła Ruth. Nie było odpowiedzi. Jenny spała.
Upłynęło wiele czasu, nim Ruth poszła za jej przykładem. Choć była zima, dziewczyna nadal jeszcze pogrążona była we śnie, gdy światło jasnego poranka padało na jej uśmiechniętą twarz. Jenny nie chciała jej zbudzić i tylko z podziwem obserwowała Ruth; taka była śliczna w swym szczęściu. „Śni o ubiegłej nocy” – pomyślała.
To była prawda; lecz pewna postać pojawiała się w jej wizjach częściej niż inne. W tym nieusprawiedliwionym porannym śnie, który zbyt szybko się urwał, on wręczał jej kwiat za kwiatem. Ubiegłej nocy widziała we śnie swą zmarłą matkę i obudziła się z płaczem. Teraz zaś śniła o panu Bellinghamie i uśmiechała się.
A jednak, czy ten sen nie był bardziej niegodziwy od poprzedniego?
Tego ranka realia życiowe zdawały się ranić jej serce bardziej, niż zazwyczaj. Praca do późnych godzin poprzednich nocy oraz być może również emocje ubiegłego wieczoru sprawiły, że była dziś nieskora do przyjmowania ze spokojem docinków i złośliwości, które niekiedy stawały się udziałem każdej z dziewcząt pani Mason.
Bo pani Mason, najlepsza przecież krawcowa w hrabstwie, była mimo wszystko człowiekiem; i cierpiała na te same dolegliwości, co jej uczennice. Tego ranka gotowa była krytykować wszystko i każdego. Zdawało się, że zbudziła się z postanowieniem, aby doprowadzić do porządku cały świat (a przynajmniej swój świat) oraz wszystko to, co się w nim zawierało, nim zapadnie noc; wobec tego, nadużycia oraz zaniedbania, które od dawna tolerowała bądź na które przymykała oko, zostały dzisiaj wyciągnięte na światło dzienne i ostro zgromione. W takich razach panią Mason zadowolić mogła jedynie doskonałość.
Miała też własne pojęcie o sprawiedliwości; lecz nie było to pojęcie wzniośle piękne ani prawdziwe; przypominało raczej pojęcie o równych prawach sklepikarza bądź kupca herbacianego. Ową odrobinę przesadnego pobłażania z ubiegłej nocy należało dzisiaj zrównoważyć szczodrą dawką przesadnej surowości; i taki sposób naprawy wcześniejszych błędów w pełni zadowalał jej sumienie.
Ruth nie miała ochoty ani sił na dodatkowy wysiłek; by zadowolić przełożoną, musiałaby wytężyć wszystkie siły. Zdawało się, że pracownię wypełniają ostre krzyki.
– Panno Hilton! Gdzie pani odłożyła niebieski perski jedwab? Za każdym razem, gdy coś się zapodzieje, wiem, że poprzedniego wieczoru sprzątanie przypadło pannie Hilton!
– Ubiegłej nocy panna Hilton miała wychodne, więc zaproponowałam, że to ja za nią posprzątam pracownię. Zaraz znajdę materiał, proszę pani – odparła jedna z panien.
– O, już ja dobrze znam jej zwyczaj zrzucania obowiązków na każdego, kogo się da nakłonić do ich przejęcia – odrzekła pani Mason.
Ruth poczerwieniała, a w jej oczach pojawiły się łzy; lecz tak była świadoma fałszywości owego oskarżenia, że zganiła się za poruszenie, jakie w niej ono wywołało, i podniósłszy głowę, rozejrzała się z dumą, jak gdyby pragnęła wywrzeć wrażenie na towarzyszkach.
– Gdzie jest spódnica od sukni lady Farnham? Falbany jeszcze nie przyszyte! Jestem zaskoczona. Czy można wiedzieć, komu powierzono wczoraj tę robotę? – zapytała pani Mason, wpatrując się w Ruth.
– To ja miałam zrobić, ale popełniłam błąd i musiałam ją odpruć. Bardzo serdecznie przepraszam.
– Naturalnie, mogłam się tego domyślić. Wszak nietrudno zgadnąć, w czyje to ręce wpadła robota, gdy się odkryje, że ją zarzucono bądź zepsuto.
Takie oto przemowy przypadły Ruth w udziale akurat tego dnia, kiedy nie była zdolna ich znieść ze spokojem.
Po południu pani Mason musiała z konieczności udać się w kilkumilową drogę na wieś. Zaleceniom i rozkazom, i wskazówkom, i zakazom, które pozostawiła, nie było końca; nareszcie jednak wyszła, a Ruth, w poczuciu ulgi spowodowanym jej nieobecnością, złożyła ramiona na stole i ukrywszy w nich głowę, jęła głośno płakać, nie powstrzymując bezsilnych szlochów.
„Proszę nie płakać, panno Hilton”… „Ruthie, nie zwracaj uwagi na tę starą smoczycę”… „Jakżeż ty to ścierpisz przez pięć lat, jeżeli nie okrzepniesz na tyle, by nic a nic nie dbać o to, co ona mówi?”… Oto niektóre z słów pociechy i współczucia, jakich udzieliły młode robotnice.
Jenny, która pojmowała przyczyny rozżalenia, i wiedziała, jak mu zaradzić, rzekła:
– Fanny Barton, a może Ruth poszłaby za ciebie po sprawunki. Świeże powietrze dobrze jej zrobi; a ty przecież nie lubisz zimnego wschodniego wiatru, Ruth natomiast mówi, że lubi mróz i śnieg, i każdą pogodę, co o dreszcze przyprawia.
Fanny Barton była wielką, ospałą z wyglądu dziewczyną, która kuliła się właśnie przy ogniu. Nikt bardziej niż ona nie pragnął zrezygnować ze spaceru w owo ponure popołudnie, kiedy to po ulicy hulał żywo wschodni wiatr, wysuszając nawet śnieg. Osoby, których obowiązki nie zmuszały do opuszczenia swych ciepłych pieleszy, nie odczuwały żadnej pokusy, by wyjść na dwór; wszak z nastaniem zmierzchu przyszła zwyczajowa pora podwieczorku dla skromnych mieszkańców tej części miasta, którą Ruth przemierzyć musiała podczas wyprawy po sprawunki. Gdy dotarła do wzniesienia tuż ponad rzeką, gdzie ulica zbiegała nagle gwałtownie w dół do mostu, ujrzała rozciągającą się dalej równinę całkowicie pokrytą śniegiem, przez co mroczne sklepienie zaciągniętego chmurami nieba zdawało się być jeszcze ciemniejszym; jak gdyby noc zimowa nigdy na dobre nie przeminęła, lecz tylko tkwiła w zawieszeniu na krawędzi świata przez cały krótki, posępny dzień. Przy moście poniżej (tam, gdzie była niewielka półka, służąca za przystań dla wszelkich łódek, które mogły pływać po tak płytkich wodach strumienia) bawiła się gromadka dzieci, nie zważając na mróz; jedno z nich miało dużą balię i posiłkując się złamanym wiosłem, sterowało i brnęło strumykiem tu i tam, wzbudzając podziw w towarzyszach, którzy stali, patrząc poważnie, niezachwiani w uważnej obserwacji bohatera, mimo że twarze posiniały im z zimna, dłonie zaś wciskali głęboko do kieszeni z nikłą nadzieją na znalezienie tam ciepła. Być może obawiali się, że gdyby, miast się kulić, rozprostowali członki i zaczęli się ruszać, okrutny wiatr odnalazłby i przeniknął w głąb każdej szczeliny w ich obdartych ubraniach. Przycupnęli zatem w bezruchu; oczy mieli skupione na młodziutkim żeglarzu. W końcu jeden z małych mężczyzn, zazdrosny o reputację, którą dzięki śmiałości zdobywał właśnie jego kolega, wykrzyknął:
– Rzucam ci wyzwanie, Tom! Nie odważysz się wypłynąć hen za czarną linę w wodzie, na prawdziwą rzekę.
Rzecz jasna nie wolno było zignorować takiego wyzwania, toteż Tom wiosłował w kierunku ciemnej liny, za którą rzeka mknęła gładkim, spokojnym nurtem. Ruth (sama jeszcze w wieku dziecięcym) stała u szczytu stoku, obserwując śmiałka, lecz była równie nieświadoma zagrożenia, jak grupka dzieci w dole. Widząc powodzenie kolegi, dzieci przerwały spokojną powagę towarzyszącą obserwacji i zgotowały burzliwy aplauz, klaszcząc w dłonie i tupiąc niecierpliwymi nóżkami, i wykrzykując: „Brawo, Tom; spisał żeś się nadzwyczajnie!”.
Przez chwilę Tom stał z dziecięcą godnością, spoglądając na wielbicieli; wtem balia się zatoczyła, on zaś stracił równowagę i wypadł; i łódź, i pasażera niósł teraz pomału silny prąd pełnej rzeki, która niezmiennie posuwała się naprzód do morza.
Dzieci krzyczały głośno z przerażenia; Ruth tymczasem poleciała w dół nad zatoczkę i zdążyła już puścić się naprzód jej płytkimi wodami, nim poczuła, jak bezużyteczny był ów czyn, i że sens miałoby raczej poszukiwanie skutecznej pomocy. Ledwie uderzyła ją ta myśl, gdy już głośniej i bardziej przenikliwie od ponurego ryku strumienia, który bezustannie i nieugięcie płynął naprzód, zabrzmiał plusk konia galopującego przez wodę, w której stała. Obok niej niczym błyskawica – w dół strumieniem, płynąc z prądem – przemknął nachylający się jeździec – uchwyt wyciągniętego ramienia – młode życie ocalone, a dziecko przywrócone tym, którzy je kochają! Podczas całego tego zajścia Ruth stała oszołomiona i niezdrowa z przypływu emocji; a kiedy jeździec zawrócił płynącego wierzchowca i pomału przebrnął przez rzekę do pomostu, rozpoznała w nim pana Bellinghama, poznanego ubiegłej nocy. Wiózł nieprzytomne dziecko na koniu; leżące w poprzek ciało wisiało jak martwe, toteż Ruth zdało się, że nie żyje, a oczy jej nagle oślepiły łzy. Przeszła w bród do plaży, do miejsca, w kierunku którego pan Bellingham kierował swego konia.
– Czy on nie żyje? – zapytała, wyciągając ramiona, by odebrać malca; instynktownie bowiem czuła, że pozycja, w jakiej zawisł, nie była wskazana dla powracającej świadomości, jeżeli, rzecz jasna, miała ona kiedykolwiek powrócić.
– Nie sądzę – odparł pan Bellingham, podając jej dziecko, po czym zeskoczył z konia. – Czy to pani brat? Czy pani wie, kto to taki?
– Proszę spojrzeć! – rzekła Ruth, usiadłszy na ziemi, aby dać biednemu chłopcu lepszą podporę. – Ręka mu drży! Żyje! Och, proszę pana, on żyje! Czyj to chłopak? (Zwróciła się do ludzi, którzy schodzili się pośpiesznie na wieść o wypadku).
– To chłopak starej Nelly Brownson – oznajmili. – Jej wnuk.
– Musimy natychmiast zabrać go do domu – oświadczyła. – Czy jego dom daleko?
– Nie, nie; zupełnie blisko.
– Ktoś z państwa musi się w tej chwili udać po doktora – orzekł władczo pan Bellingham – i natychmiast sprowadzić go do domu starowinki. Nie może go pani już dłużej trzymać – ciągnął, zwracając się do Ruth, i wtedy po raz pierwszy przypomniał sobie jej twarz – pani suknia już jest przemoczona. Dalej! Ejże, ty tam, weź dziecko, słyszysz!
Lecz dłoń dziecka nerwowo ściskała suknię Ruth, a ona nie chciała go niepokoić. Bardzo delikatnie zaniosła ciężar w kierunku nędznej chatynki, na którą wskazali sąsiedzi; stara chroma kobieta wychodziła właśnie drzwiami, trzęsąc się na całym ciele z poruszenia.
– Serdeńko! – rzekła – ze wszystkich ostał się już tylko on, a teraz odszedł przede mną.
– Nonsens – odparł pan Bellingham – chłopiec żyje i prawdopodobnie przeżyje.
Ale staruszka była bezsilna i bez nadziei, i uparcie wierzyła, że wnuk jej nie żyje; i rzeczywiście, nie żyłby, gdyby nie Ruth oraz jeden czy dwaj co bardziej rozsądni sąsiedzi, którzy, słuchając wskazówek pana Bellinghama, krzątali się i czynili wszystko to, co konieczne, aż chłopcu wróciła przytomność.
– Jakże piekielnie dużo czasu potrzeba tym ludziom na sprowadzenie doktora – rzekł pan Bellingham do Ruth, bo zawiązało się między nimi pewnego rodzaju nieme porozumienie, wynikłe z tej okoliczności, że oto byli jedynymi świadkami wypadku (poza bezradnymi dziećmi) oraz jedynymi osobami, którym pewien stopień ogłady i obycia umożliwiał zrozumienie wzajemnych myśli, a nawet wzajemnych słów. – Tak wiele trzeba, aby wbić tym ludziom do tych ich głupich głów jakąś myśl. Stali tylko, gapiąc się i pytając, którego doktora mają sprowadzić, jak gdyby miało znaczenie, czy zawezwą Browna czy Smitha, o ile tylko jest to człek rozumny. Zresztą nie mogę już tutaj zmarnować więcej czasu; jechałem galopem, gdy dostrzegłem chłopaka; a skoro już się serdecznie wypłakał i otworzył oczy, nie ma powodu, bym dłużej pozostawał w tej dusznej ciasnocie. Czy mógłbym panią o coś poprosić? Czy byłaby pani tak uprzejma i dopilnowała, ażeby temu małemu jegomościowi niczego nie brakowało? Jeżeli pani pozwoli, zostawię jej moją sakiewkę – mówił dalej, wręczając ją Ruth, a ona była ogromnie rada, że powierzono jej zadanie wystarania się o jedną czy dwie rzeczy, które, miała tego świadomość, były całkowicie niezbędne. Ale zauważyła, że oto spoza oczek sakiewki wyziera złoto; nie chciała sprawować pieczy nad takim bogactwem.
– Naprawdę nie potrzebuję aż tyle, proszę pana. Jeden suweren[4] zupełnie wystarczy – to aż za dużo. Czy mogę go teraz wyjąć i oddać panu to, co zostanie, kiedy się znów zobaczymy? Albo może wolałby pan, abym mu tę resztę wysłała?
– Chyba lepiej będzie, jeżeli na razie zatrzyma pani całość. O! Cóż to za okropnie brudne miejsce; nie zniosę kolejnych dwóch minut tutaj. Nie wolno pani tu zostać; zatruje panią to ohydne powietrze. Proszę podejść do drzwi. Cóż, jeżeli pani sądzi, że jeden suweren wystarczy, to zabiorę sakiewkę; proszę jednak pamiętać, że jeśli uzna pani, iż potrzeba im więcej pieniędzy, zwraca się pani z tym do mnie.
Stali przy drzwiach, gdzie ktoś przytrzymywał wierzchowca pana Bellinghama. Ruth patrzyła na mężczyznę poważnym wzrokiem (zapomniawszy zupełnie o pani Mason i jej sprawunkach z uwagi na wydarzenia tego popołudnia), wszelkie jej myśli kierowały się ku zrozumieniu i wypełnieniu jego życzeń odnośnie dobra chłopca; i aż do teraz była to najważniejsza rzecz, jaka zaprzątała jego myśli. W tej jednak chwili uderzające piękno Ruth ponownie wywarło na nim przemożne wrażenie. Nieomal zaczął mówić bez ładu i składu, tak nagły wzbudziła w nim podziw. Ubiegłej nocy nie dostrzegł jej oczu; a teraz patrzyły niewinnie wprost na niego, poważne, głębokie i szczere. Lecz wówczas instynktownie wyczytała zmianę w wyrazie jego twarzy i opuściła jak woal swe duże, białe powieki; on tymczasem uznał, że jej twarz stała się jeszcze piękniejsza.
Nieodparty impuls nakazał mu ustalić sprawy w taki sposób, aby mógł niebawem ponownie się z nią spotkać.
– Nie! – rzekł. – Zdaje się, że lepiej będzie, jeżeli to pani zatrzyma sakiewkę. Chłopak może potrzebować wielu rzeczy, których kosztu w tej chwili nie podobna przewidzieć. Jeśli mnie pamięć nie myli, są tam trzy suwereny i trochę drobnych monet; być może za kilka dni zobaczymy się znowu, a wówczas, jeżeli w sakiewce zostaną jeszcze jakieś pieniądze, będzie mi ją pani mogła zwrócić.
– O, dobrze, proszę pana – odparła Ruth, zdając sobie sprawę z ogromu rzeczy, o które być może zmuszona będzie zabiegać, a przy tym obawiając się raczej odpowiedzialności wynikającej z posiadania tak dużej sumy.
– Czy istnieje jakakolwiek szansa na to, abym spotkał panią ponownie w tym domu? – zapytał.
– Mam nadzieję przychodzić tutaj, kiedy tylko będę mogła, proszę pana; lecz musi to być wówczas, kiedy przypada moja kolej na załatwianie sprawunków w mieście, a nie wiem, kiedy będzie moja kolej.
– Och – nie pojął w pełni sensu tej odpowiedzi – chciałbym się dowiedzieć, jak według pani miewa się ów chłopak, jeżeli nie sprawi to pani wiele kłopotu; czy zażywa pani kiedy przechadzek?
– Nie dla samej przyjemności spacerowania, proszę pana.
– Cóż – oparł – podejrzewam, że chadza pani do kościoła? Ufam, że pani Mason nie każe pani pracować w niedziele?
– Co to, to nie, proszę pana. Do kościoła chadzam regularnie.
– Wobec tego, czy byłaby pani tak łaskawa i powiedziała, do którego kościoła pani chadza, bym mógł się tam z nią spotkać w następną niedzielę po południu?
– Do Św. Mikołaja, proszę pana. Wywiem się i powiem panu, jak się chłopiec miewa i o którego doktora się wystarano; i będę zapisywała wszelkie poczynione wydatki.
– Bardzo dobrze, dziękuję. Proszę pamiętać, że pokładam w pani zaufanie.
Miał na myśli wiarę w jej obietnicę spotkania z nim; ale Ruth pomyślała, iż mówi o odpowiedzialności czynienia tego, co w jej mocy, dla dobra dziecka. Zamierzał odejść, gdy uderzyła go nowa myśl, więc raz jeszcze wszedł do chatki i zwrócił się do Ruth z uśmiechem na twarzy:
– Nieco to dziwne, ale nie ma nikogo, kto mógłby nas sobie przedstawić; nazywam się Bellingham – a pani to…?
– Ruth Hilton, proszę pana – odparła cicho, ponieważ teraz, gdy rozmowa nie dotyczyła już chłopca, poczuła nagle nieśmiałość i skrępowanie.
Wyciągnął do niej dłoń, a w chwili, gdy ona podała mu swoją, sędziwa babka podeszła chwiejnym krokiem, aby o coś zapytać. Rozdrażniło go to, że mu tak przerwano i ponownie żywo zdał sobie sprawę z otaczającej go duchoty i nędzy, i brudu.
– Dobra kobieto – zwrócił się do Nelly Brownson – czy nie moglibyście utrzymywać domu w nieco lepszym ładzie i porządku? On bardziej się nadaje dla świń aniżeli ludzi. Powietrze w tym pokoju jest całkiem wstrętne, a do tego haniebny doprawdy panuje tu brud.
Dosiadł już swego wierzchowca i skłoniwszy się Ruth, odjechał.
Wówczas stara kobieta dała upust swemu oburzeniu.
– A ktoś ty taki, że nie wiesz, iż nie godzi się wchodzić do domu biednej kobiety po to tylko, żeby go znieważać?… dla świń się nadaje, zaiste! Jak też zwą tego jegomościa?
– To pan Bellingham – odparła Ruth, wstrząśnięta jawną niewdzięcznością staruszki. – To właśnie on wjechał do wody, aby ratować waszego wnuka. Utonąłby, gdyby nie pan Bellingham. Raz zdało mi się, że prąd poniesie ich obu, taki był silny.
– Rzeka nie jest wcale taka głęboka – odparła kobieta, pragnąc możliwie jak najbardziej umniejszyć zobowiązanie wobec człowieka, który ją obraził. – Ktoś inny by go ocalił, gdyby zabrakło w pobliżu tego dorodnego młodego fircyka. Jest sierotą, a mówią, że Bóg czuwa nad sierotami. Wolałabym, żeby to kto inny go wyłowił niż ten, co to wchodzi do domu biedaka tylko po to, coby go znieważać.
– Nie wszedł tu tylko po to, ażeby go znieważać – odrzekła Ruth łagodnie. – Przyszedł z małym Tomem; powiedział tylko, że mogłoby tutaj być nieco czyściej.
– Co to! Chyba się nie rozbeczysz, co? Poczekaj, aż będziesz tak stara, jak ja, aż cię pokręci od łamania w kościach, a będziesz musiała doglądać takiego chłopaka, jak Tom, co to jest zawsze albo w błocie, albo we wodzie; a muszę wysupłać na strawę dla niego i dla siebie (Bóg wie, że często nam brakuje, a staram się jak mogę najlepiej) i wodę wnosić tym stromym zboczem.
Przerwał jej kaszel; Ruth tymczasem rozsądnie zmieniła temat i jęła wypytywać staruszkę o to, czego potrzeba wnukowi, w których to rozważaniach wkrótce dołączył do nich medyk.
Ustaliwszy jedną czy dwie sprawy z sąsiadem, którego poprosiła, aby wystarał się o to, co najniezbędniejsze, i usłyszawszy od doktora, że za dzień lub dwa wszystko będzie dobrze, Ruth jęła się trząść na myśl o tym, ile czasu spędziła u Nelly Brownson i z niejakim przestrachem przypomniała sobie o surowości, z jaką pani Mason nadzorowała wyjścia i powroty swych uczennic w dni powszednie. Ruszyła pośpiesznie do sklepów i usiłowała skupić błądzące myśli na zaletach różu czy błękitu w zestawieniu z kolorem liliowym, zauważyła, iż zgubiła wzory, i wróciła do domu z nieodpowiednio dobranymi rzeczami, targana rozpaczą nad własną głupotą.
Prawdę rzekłszy, popołudniowa przygoda pochłonęła jej myśli; tyle tylko, że postać Toma (który był już bezpieczny i prawdopodobnie miał wydobrzeć) odsuwała się na dalszy plan, sylwetka pana Bellinghama zaś stawała się wyraźniejsza niż przedtem. Jego pełen animuszu, spontaniczny wjazd galopem do wody dla ratowania dziecka urósł w oczach Ruth do rangi najbardziej heroicznego aktu odwagi; zainteresowanie chłopcem było dla niej wyrazem pełnej czułości i troski życzliwości, a beztroska wspaniałomyślność, z jaką wręczył pieniądze – przejawem szlachetnej hojności; zapomniała bowiem, że hojność zakłada pewną dozę wyrzeczeń. Zadowolenie budziła w niej również moc udzielania pomocy i pociechy, którą jej powierzono i jęła już snuć marzenia Alnaszara[5] o roztropnych wydatkach, kiedy to konieczność otwarcia drzwi do domu pani Mason przyzwała ją do rzeczywistości i teraźniejszości i wzbudziła lęk przed czekającą ją za chwilę burą.
Tym razem jednak ją oszczędzono; lecz przyczyna tego była taka, iż Ruth prędzej byłaby wdzięczna za jakąś obwinę miast bezkarności. Pod jej nieobecność nasiliły się nagle trudności Jenny z oddychaniem, toteż dziewczęta położyły ją do łóżka na własną odpowiedzialność i stały wokół niej skonsternowane, kiedy powrót pani Mason do domu (zaledwie na kilka minut przed przybyciem Ruth) zagonił je z powrotem do pracowni.
Teraz zaś wszędzie panował pośpiech i zamieszanie; należało posłać po doktora; udzielić wskazówek odnośnie sukni starościnie, która była zbyt niedomagająca, aby je pojąć; bynajmniej nie oszczędną ręką porozdzielać nagany w grupie przerażonych dziewcząt, nie szczędząc nawet samej chorej biedaczki za jej niewczesną chorobę. W środku całego tego zamieszania Ruth zakradła się cicho na swoje miejsce z sercem ciężkim i zdjętym żalem z powodu niedomagania łagodnej starościny. Sama z radością pielęgnowałaby Jenny, i często pragnęła to czynić, lecz była potrzebna gdzie indziej. Niewprawne w precyzyjnej, delikatnej robocie ręce nadałyby się niezgorzej do pielęgnacji chorej, nim z domu przyjedzie jej matka. Tymczasem w pracowni trzeba było wyjątkowej pilności; i Ruth nie miała okazji udać się w odwiedziny do małego Toma ani urzeczywistnić powziętego przed sobą zamiaru zadbania o wygody chłopca oraz jego babki. Żałowała pochopnej obietnicy złożonej panu Bellinghamowi, że zatroszczy się o dobro malca; wszystko, czego mogła dokonać, czyniła za pośrednictwem służącej pani Mason, przez którą zasięgała wiadomości i posyłała niezbędną pomoc.
Choroba Jenny była wiodącym tematem w domu. Rzecz jasna Ruth opowiedziała o swej przygodzie; lecz kiedy doszła do przełomowego momentu, w którym chłopiec wpada do rzeki, świeższe i żywsze zainteresowanie wzbudziły pewne dostarczone właśnie wieści o Jenny i Ruth zamilkła, niemal wyrzucając sobie, że zajmuje się czymkolwiek innym prócz rozstrzygających się właśnie pod tym dachem kwestii życia i śmierci.
Wówczas zauważono krzątającą się wokół cicho bladą kobietę o łagodnej powierzchowności; szeptano, że oto matka przyjechała zaopiekować się swym dzieckiem. Wszyscy ją lubili, wyglądała tak miło i sprawiała tak niewiele kłopotu, i zdawała się tak cierpliwa i tak wdzięczna za wszelkie pytania o córkę, której choroba, jak sądzono, miała prawdopodobnie być długa i męcząca, jakkolwiek dotkliwość jej złagodniała. Wszystkich zaprzątały uczucia i myśli związane z Jenny, kiedy nadeszła niedziela. Pani Mason udała się ze zwyczajową wizytą do swego ojca, nieco demonstracyjnie przeprosiwszy panią Wood za to, że opuszcza ją i jej córkę; uczennice rozeszły się do rozmaitych przyjaciół, z którymi zwykły spędzać ten dzień; Ruth natomiast udała się do Św. Mikołaja z sercem pełnym żalu, przygnębiona z powodu Jenny, wyrzucając sobie, że tak pochopnie podjęła się zadania, którego nie potrafiła wypełnić.
Gdy wyszła z kościoła, dołączył do niej pan Bellingham. Z jednej strony miała nadzieję, że być może zapomniał o umówionym spotkaniu, z drugiej jednak pragnęła pozbyć się obowiązku. Poznała odgłos jego kroków za plecami, a toczące spór uczucia przyprawiły jej serce o mocne bicie i zapragnęła uciec.
– Panna Hilton, jak sądzę – rzekł, doganiając ją i pochylając się do przodu, aby ujrzeć jej pąsową jak róża twarz. – Jakże się miewa nasz mały żeglarz? Ufam, że wszystkie dolegliwości owego dnia minęły.
– Zdaje się, że ma się już zupełnie dobrze. Bardzo mi przykro, lecz nie miałam możliwości go odwiedzić. Ogromnie przepraszam – nic nie mogłam na to poradzić. Ale załatwiłam jedną czy dwie sprawy za pośrednictwem kogoś innego. Zapisałam wszystko na tym oto skrawku papieru; a tutaj, proszę, jest pańska sakiewka, ponieważ obawiam się, że nic więcej uczynić dla chłopca nie mogę. Mamy w domu chorą, przez co jesteśmy bardzo zajęte.
Ostatnimi czasy Ruth tak bardzo przywykła do ponoszenia winy, iż niemal oczekiwała teraz jakiejś wymówki czy nagany za to, że nie wywiązała się należycie z obietnicy. Nie podejrzewała, że podczas chwili milczenia, która nastąpiła po jej przemowie, pan Bellingham był o wiele bardziej pochłonięty próbami wymyślenia pretekstu do kolejnego spotkania, aniżeli niezadowolony, że nie przyniosła bardziej szczegółowych wieści odnośnie do chłopca, którym przestał się zupełnie interesować.
Po chwili milczenia powtórzyła:
– Bardzo mi przykro, że tak niewiele uczyniłam, proszę pana.
– Och, wszak pewien jestem, że uczyniła pani wszystko, co w jej mocy. Bezmyślnością z mej strony było przysparzać pani dodatkowych obowiązków.
„Jest niezadowolony z mego powodu – pomyślała – bo podejrzewa, że zaniedbałam chłopca, dla którego ocalenia naraził własne życie. Gdybym mu powiedziała o wszystkim, pojąłby, że więcej uczynić nie mogłam; lecz nie mogę mu opowiedzieć o smutkach i zmartwieniach, które zaprzątały mój czas”.
– A jednak mam ochotę zlecić pani kolejne niewielkie zadanie, jeżeli nie zajmie to pani zbyt wiele czasu, ani nie nadużyje paninej uprzejmości – rzekł, bo właśnie przyszedł mu do głowy doskonały pomysł. – Pani Mason mieszka w Heneage Place, nieprawdaż? Mieszkali tam przodkowie mej matki; i raz, gdy odnawiano dom, zabrała mnie tam, by mi owo stare miejsce pokazać. Na boazerii nad jednym z kominków był stary obraz myśliwski; postacie na nim namalowane to moi przodkowie. Częstokroć myślałem, że chciałbym go kupić, jeżeli nadal tam jest. Czy mogłaby pani ustalić to dla mnie i powiadomić mnie w następną niedzielę?
– O, naturalnie, proszę pana – odparła Ruth rada, że było to zlecenie, którego wypełnienie leżało całkowicie w jej mocy, pragnąc przy tym i zadośćuczynić mu za poprzednie pozorne zaniedbanie. – Zajmę się tym natychmiast po powrocie do domu i poproszę panią Mason, aby napisała do pana i dała mu znać.
– Dziękuję – odrzekł, na wpół tylko zadowolony. – Myślę, że może jednak lepiej będzie nie kłopotać tym pani Mason; widzi pani, w ten sposób bym się ujawnił, tymczasem ja nie podjąłem jeszcze ostatecznej decyzji w kwestii zakupu tego obrazu; jeżeli mogłaby pani ustalić, czy malowidło nadal tam jest, i mi powiedzieć, miałbym trochę czasu na zastanowienie, a później mógłbym się osobiście zwrócić do pani Mason.
– Bardzo dobrze, proszę pana; zajmę się tym. – I tak się rozstali.
Zanim nadeszła niedziela, pani Wood zabrała córkę do dalekiego domu, aby w zaciszu tego miejsca poratować jej zdrowie. Ruth obserwowała z okna na górze, jak odjeżdżają ulicą, a westchnąwszy głęboko i przeciągle, powróciła do pracowni, z której odszedł głos udzielający ostrzeżeń i łagodnych mądrości.
W następną niedzielę pan Bellingham uczestniczył w popołudniowym nabożeństwie w kościele św. Mikołaja. Ruth zaprzątała jego myśli w o wiele większym stopniu aniżeli on jej, jakkolwiek jego pojawienie się na arenie życia dziewczyny było dla niej wydarzeniem istotniejszym niż na odwrót. Był zaskoczony, że wywarła na nim takie wrażenie, chociaż na ogół nie analizował natury swych uczuć, a po prostu czerpał z nich radość, jaką młodość znajduje w doświadczaniu nowych i silnych wzruszeń.
W porównaniu z Ruth był stary, chociaż jako człowiek – młody; miał zaledwie dwadzieścia trzy lata. Fakt, że był jedynym dzieckiem, stał się, co się często zdarza w podobnych przypadkach, powodem niejako nierównomiernego rozwoju tych cech charakteru, które zazwyczaj kształtują się w ciągu szeregu przeżytych lat.
Nierówna dyscyplina, jakiej podlegają wyłącznie jedynacy; skrępowanie wynikające z nadopiekuńczości; nierozważna pobłażliwość wynikająca z miłości skupionej na jednym tylko obiekcie – wszystko to w jego wychowaniu urosło jeszcze dodatkowo prawdopodobnie dlatego, że matka jego (jedyny żyjący rodzic) była w podobnym jak on położeniu.
Miał już w posiadaniu stosunkowo niewielki majątek, który odziedziczył po ojcu. Posiadłość, w której mieszkała matka, była jej własnością; jej dochód natomiast zapewniał środki do dogadzania synowi bądź sprawowania nad nim kontroli, kiedy już dorósł do własnej posiadłości, podług tego, co podpowiadała jej kapryśna natura oraz umiłowanie władzy.
Gdyby był w swym postępowaniu wobec matki obłudny, gdyby raczył dogodzić jej choć troszeczkę, namiętna miłość do niego kazałaby jej odrzeć się ze wszystkiego, co posiada, aby przydać mu godności lub szczęścia. A jednak, chociaż darzył ją gorącym uczuciem, niebaczenie na uczucia innych, które mu wpoiła (nie tyle poprzez nakaz, co poprzez przykład), nieustannie skłaniało go do czynienia tego, co ona akurat uważała za moralny afront. Drwił z duchownego, którego ona szczególnie poważała, i to nawet prosto w twarz; całymi miesiącami odmawiał składania wizyt w jej szkołach; a gdy nareszcie znużony namowami udawał się tam, mścił się, zadając dzieciom (poważnym tonem) najbardziej niedorzeczne pytania, jakie tylko zdołał wymyślić.
Wszystkie te chłopięce sztuczki drażniły ją i irytowały o wiele bardziej, aniżeli dochodzące jej uszu doniesienia o poważniejszych nieprawych czynach w szkole czy w mieście. O tych poważnych występkach nie mówiła nigdy; o mniejszych uchybieniach nieledwie mówić nie przestawała.
A jednak potrafiła niekiedy wywrzeć nań przemożny wpływ i nic nie sprawiało jej większej rozkoszy, niż czynienie tego. Posłuszeństwo jego woli wobec swojej nagradzała sowicie; wielkim szczęściem napawało ją bowiem wymuszanie na nim uległości, mającej źródło czy to w jego obojętności, czy też uczuciach – uległości, której nigdy nie wymuszała siłą perswazji ani odwołując się do zasad – uległości, której często odmawiał wyłącznie dla podkreślenia swej niezależności w obliczu jej kontroli.
Pragnęła, aby poślubił pannę Duncombe. On nie dbał o to wcale lub prawie wcale – miał jeszcze dziesięć lat na myślenie o ożenku; mitrężył zatem kolejne miesiące życia – flirtując niekiedy z chętną panną Duncombe, niekiedy dręcząc matkę, niekiedy zaś sprawiając jej radość, a wszystko to czynił zawsze wyłącznie dla własnej przyjemności – wówczas po raz pierwszy ujrzał Ruth Hilton i nowe, namiętne, serdeczne uczucie przeszyło całe jego jestestwo. Nie wiedział, dlaczego zafascynowała go tak bardzo. Była bardzo piękna, ale widywał już inne, dorównujące jej pięknem, które dodatkowo znały pewne sztuczki służące pogłębieniu wrażenia, jakie pragnęły wywrzeć poprzez swój urok.
Być może coś urzekającego kryło się w połączeniu wdzięku i urody kobiecej z naiwnością, prostotą i niewinnością inteligentnego dziecka. Był czar w nieśmiałości, która nakazywała jej unikać i wystrzegać się w znajomości wszelkich hołdów podziwu. Wyborną rozkosz stanowiłoby wabienie i poskramianie jej płochliwej natury, zupełnie jak wówczas, kiedy wabiło się i poskramiało lękliwe sarenki w parku matki.
Nie zamierzał jej przestraszyć żadnym nazbyt śmiałym wyrazem podziwu ani pochopnym, namiętnym słowem; a z czasem z pewnością udałoby się sprawić, że dojrzy w nim przyjaciela, a może nawet kogoś bliższego i droższego.
Zgodnie z tym postanowieniem oparł się silnej pokusie, aby odprowadzić ją po kościele pod sam dom. Wysłuchał tylko wiadomości odnośnie malowidła, podziękował, wyrzekł parę słów o pogodzie, skłonił się i odszedł. Ruth sądziła, że już go więcej nie zobaczy; i pomimo różnorakich wyrzutów, jakie sobie czyniła z powodu własnej głupoty, nic nie mogła poradzić na to, że czuła, jak gdyby cień jakiś rozpostarł się nad jej istnieniem na kilka następnych dni.
Pani Mason była wdową i usiłowała wiązać koniec z końcem dla dobra sześciorga czy siedmiorga dzieci, które były zależne od jej zabiegów; toteż zaciskanie pasa, które obrała jako sposób na prowadzenie spraw domowych, było niepozbawione sensu i wielce usprawiedliwione.
W niedziele zwykła dochodzić do wniosku, że wszystkie jej uczennice posiadają przyjaciół, którzy byliby radzi zaprosić je na obiad i gościć przez resztę dnia; ona tymczasem wraz z dziećmi, które nie były w szkole, spędzała ten dzień w domu ojca kilka mil za miastem. Wobec tego w niedziele nie gotowano obiadów dla młodych robotnic; nie rozpalano ognia na kominku w żadnym z pokoi, w których wolno im było przebywać. Tego ranka śniadały w prywatnym saloniku pani Mason, po czym pokój na cały dzień był dla nich zamknięty, zgodnie z pewnym znanym, acz niewypowiedzianym zakazem.