Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Saga rodzinna autorki powieści Północ i Południe. Skomplikowane losy dwóch rodzin o odmiennym statusie społecznym oraz barwny obraz angielskiej prowincji w epoce wiktoriańskiej. Molly jest dorastającą córką lekarza w miasteczku Hollingford. Mimo że we wczesnym dzieciństwie została osierocona przez matkę, żyje beztrosko i szczęśliwie. Pewnego dnia dowiaduje się jednak, że jej ukochany ojciec postanawia ożenić się po raz drugi. Molly pogrąża się w rozpaczy. W tym dramatycznym momencie pomocną dłoń wyciąga do niej syn bogatych sąsiadów, Roger… Barwne i wyraziste w swojej różnorodności postacie bohaterów. Ich skomplikowane relacje ukazują stosunki społeczne w XIX-wiecznej Anglii w przededniu nadchodzących zmian obyczajowych i politycznych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1221
Tytuł oryginału WIVES AND DAUGHTERS
Redaktor prowadzącyElżbieta Kobusińska
RedakcjaElżbieta Jurczyszyn
Redakcja technicznaMałgorzata Juźwik
KorektaMarianna Filipkowska Grażyna Henel Jolanta Spodar
Copyright © for the Polish translation by Katarzyna Kwiatkowska, 2012
Świat Książki Warszawa 2012
Weltbild Polska Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
Księgarnia internetowa: Weltbild.pl
SkładJoanna Duchnowska
ISBN 978-83-7799-792-5 Nr 90083452
Korowód dzieciństwa każdego z nas zaczyna się od tej samej wyliczanki: w pewnym kraju było hrabstwo, w tym hrabstwie było miasto, w tym mieście był dom, w tym domu był pokój, w tym pokoju było łóżko. A w tym łóżku leżała sobie mała dziewczynka; przebudzona i rześka marzyła o tym, by już wstać. Nie pozwalała jej na to pewna niewidzialna siła znajdująca się w sąsiednim pokoju – niejaka Betty, której sprawiedliwego snu pod żadnym pozorem nie wolno było zakłócać aż do godziny szóstej. O tej właśnie porze owa siła budziła się sama „z akuratnością zegara” (jak twierdziła) i wszelki spokój opuszczał całe gospodarstwo domowe na resztę dnia. Był czerwiec i dlatego, mimo wczesnego poranka, pokój przepełniało słoneczne ciepło i światło.
Mała Molly Gibson leżała w łóżeczku osłoniętym lekkimi kotarami z białej dymki1, a po przeciwnej stronie jej sypialenki stała komoda, na której blacie znajdowało się coś, co od biedy można by nazwać stojakiem na kapelusze. Zwisał z niego czepek, z obawy przed jakimś zabłąkanym pyłkiem kurzu starannie okryty wielką bawełnianą chustą z tak grubej i ciężkiej tkaniny, że gdyby to, co jest pod spodem, stworzono z delikatnego tiulu, koronki i kwiatów, zostałoby dosłownie „zmiazgowane” (ponownie przywołując określenie Betty). Na szczęście czepek wykonany był z porządnej słomki i jedyną jego ozdobę stanowiła zwykła biała wstążka okalająca główkę i służąca jako wiązanie. Wspomnieć też należy o dekoracji z papierowego filigranu, której każde marszczenie Molly znała na pamięć, bo czyż nie wykonała jej osobiście poprzedniego wieczoru, wkładając w to wiele wysiłku? Ileż starań poświęciła tej błękitnej kokardce – pierwszej tak wspaniałej ozdobie swego nakrycia głowy!
Nareszcie szósta! Z werwą oznajmił to uroczy dźwięk kościelnych dzwonów, wzywając mieszkańców do podjęcia codziennych zajęć, tak jak działo się to od wieków. Molly wyskoczyła z łóżka i bosymi stópkami podbiegła do komody. Uniosła chustkę i zapatrzyła się w czepek – zapowiedź rozkoszy nadchodzącego dnia. Zaraz potem ruszyła w stronę okna i po kilku szarpnięciach udało jej się otworzyć skrzydło, aby wpuścić do środka słodkie poranne powietrze. Rosa zniknęła już z kwiatów w ogrodzie, ale nadal perliła się w wysokiej trawie pobliskiej łąki. Z drugiej strony rozciągało się niewielkie miasteczko Hollingford, na którego ulicę otwierały się frontowe drzwi domu pana Gibsona. Na niebie zaczęły się pojawiać delikatne smugi i małe obłoczki dymu, wydobywające się z kominów tych domostw, gdzie kobiety już wstały i przygotowywały śniadania dla żywicieli rodziny.
Molly Gibson myślała tylko o jednym: „Och, więc to będzie śliczny dzień! Tak się bałam, że nigdy, nigdy nie nadejdzie! A jeśli nawet, to będzie wtedy padał deszcz!”.
Czterdzieści pięć lat temu2 przyjemności dziecka w prowincjonalnym mieście były bardzo proste, a Molly musiała przeżyć dwanaście lat, zanim na jej horyzoncie pojawiło się takie wydarzenie, jakie właśnie się zbliżało. Biedna mała! To prawda, że straciła matkę, co wstrząsnęło jej światem i odmieniło bieg życia, ale nie jest to zdarzenie, do którego chciałoby się wracać, a poza tym była wtedy zbyt maleńka, by świadomie przyjąć tę stratę. Natomiast przyjemność, której spodziewała się dzisiaj, miała być jej udziałem – po raz pierwszy będzie uczestniczyć w dorocznych uroczystościach w Hollingfordzie.
Niewielka, rozproszona mieścina z jednej strony stopniowo przechodziła w tereny wiejskie, a z drugiej graniczyła ze stróżówką wielkiego parku. Tam, w pałacu, mieszkali lord i lady Cumnor – hrabia i hrabina, jak nazywali ich okoliczni mieszkańcy; w miasteczku bowiem nadal żywe były tradycje feudalne, kultywowane na wiele różnych sposobów, na co dziś patrzymy z rozbawieniem, ale wtedy było to sprawą pierwszej wagi. Działo się to przed przyjęciem Reform Bill3 – ustawy zmieniającej ordynację wyborczą – chociaż toczyło się już sporo liberalnych dyskusji pomiędzy kilkoma bardziej oświeconymi posesjonatami z Hollingfordu. Była też jednak pewna znacząca rodzina torysów, która od czasu do czasu kwestionowała ważność wyboru ich rywala, przedstawiciela rodu Cumnorów, tylko dlatego, że ten ostatni zaliczał się do grona zwolenników wigów. Można by pomyśleć, że wypowiadanie przez owych postępowych obywateli swych opinii będzie równoznaczne z głosowaniem na Hely-Harrisona, podzielającego ich poglądy. Ale nic z tego! Hrabia był panem we dworze i właścicielem większości terenu, na którym zbudowano miasteczko, a on i jego domownicy byli żywieni, leczeni i, w pewnym stopniu, ubierani przez mieszkańców Hollingfordu. Już dziadkowie ich ojców głosowali na najstarszego syna z Cumnor Towers, toteż oni, podobnie jak przodkowie, również oddawali swój głos na lokalnego pana na włościach, nie zwracając najmniejszej uwagi na coś tak chimerycznego jak sympatie polityczne.
W czasach przed nastaniem kolei nie był to bynajmniej odosobniony przykład wpływu wielkich posiadaczy ziemskich na ich skromniejszych sąsiadów, a w okolicy, gdzie prym wiodła tak silna rodzina jak Cumnorowie, było to ze wszech miar korzystne. Hrabiostwo oczekiwali posłuszeństwa i podporządkowania się ich decyzjom, a otaczanie ich kultem przez mieszkańców miasteczka traktowali jako oczywistość i jedną z przysługujących im prerogatyw. Prawdopodobnie ich skrajne zdumienie wywołałaby sytuacja – zwłaszcza że nadal mieli w pamięci zbrodnie francuskich sankiulotów, które naznaczyły grozą ich dzieciństwo – gdyby którykolwiek z mieszkańców Hollingfordu ośmielił się wyrazić opinię przeciwną do zdania hrabiego. Pewni tego posłuchu czynili jednak wiele dobrego dla miasta, byli łaskawi, a swym wasalom okazywali zazwyczaj troskliwość i życzliwość. Lord Cumnor był wyrozumiałym właścicielem ziemskim. Zdarzało mu się czasami odsuwać lekko swego zarządcę i brać ster rządów we własne ręce, ku irytacji administratora, który, należy dodać, był dostatecznie zamożny i niezależny, by nie starać się za wszelką cenę pozostać na posadzie, gdzie jego decyzje mogły być każdego dnia wywrócone do góry nogami przez fanaberie szlachetnego milorda, znajdującego upodobanie w „szwendaniu się”, jak zarządca z lekceważeniem mawiał pośród bezpiecznych ścian własnego domu. To szwendanie odnosiło się do zwyczaju milorda zadawania pytań swoim dzierżawcom i używania własnych oczu i uszu do oceny sytuacji i podejmowania decyzji na terenie swoich posiadłości. Sami farmerzy jeszcze bardziej lubili za to milorda, który spędzany w majątku czas poświęcał w równym stopniu plotkowaniu, co nieudanym interwencjom w spory pomiędzy starym zarządcą a dzierżawcami.
Lady Cumnor swą zdystansowaną godnością rekompensowała ową mężowską słabostkę i tylko raz do roku okazywała łaskawość. Ona i jej córki założyły szkołę, ale nie według dzisiejszych pojęć, czyli jako miejsce, gdzie dzieci rolników i robotników zdobywają lepszą wiedzę niż potomkowie wyżej urodzonych i uposażonych. Tamta była szkołą zawodową, w której dziewczęta przygotowywano do profesji szwaczek, służących lub całkiem niezłych kucharek, a przede wszystkim uczono je wdzięcznego noszenia uniformu, wymyślonego przez dobroczynne panie z Cumnor Towers: białych czepków, białych narzutek, fartuszków w kratkę, niebieskich sukienek, dygnięć i przytaknięć „tak, proszę pani”, w pełni zgodnych z wymogami etykiety.
Po kilku latach hrabina, która większość czasu spędzała poza Towers, zwróciła się do pań w Hollingfordzie z apelem o współpracę i udział w wizytowaniu szkoły w trakcie długich miesięcy nieobecności jej i córek. Wiele pań dysponujących czasem odpowiedziało na wezwanie dziedziczki i oddało się do jej dyspozycji, czemu towarzyszyły wypowiadane szeptem, entuzjastyczne słowa podziwu: „Jak to wspaniałomyślnie ze strony hrabiny! Cała ona – zawsze myśli tylko o innych!”. Było zrozumiałe, że żaden obcy przybysz nie może opuścić Hollingfordu, nie zwiedziwszy przedtem szkoły założonej przez hrabinę, gdzie na kolana rzucał go widok ślicznych małych uczennic i ich jeszcze śliczniejszych robótek, które mu prezentowano. W ramach rewanżu ze strony fundatorki każdego lata odbywał się uroczysty festyn, podczas którego lady Cumnor i jej córki z wyniosłą gościnnością przyjmowały wizytatorki szkoły. Święto to odbywało się w Towers, rodzinnej rezydencji, stojącej w iście arystokratycznym odosobnieniu w wielkim parku, którego stróżówka przylegała do miasteczka.
Doroczna gala odbywała się według niezmiennego porządku. Około dziesiątej rano jeden z dworskich powozów mijał budynek bramny i jechał do domów tych pań, które zostały uhonorowane zaproszeniem. Zabierał po jednej lub dwie, aż się zapełnił, a wtedy zawracał, ponownie mijał otwartą bramę, toczył się gładką, ocienioną drzewami drogą i u stóp wielkich schodów, wiodących do niezbyt zgrabnych drzwi Cumnor Towers, wysypywała się z niego gromadka eleganckich pań. Potem powóz wracał do miasta, zabierał kolejną partię dam ubranych w najlepsze stroje i dostarczał je do dworu. I tak w kółko, aż całe zaproszone towarzystwo zebrało się w okazałym budynku albo w przepięknych ogrodach. Wtedy następowała ceremonia wymiany uprzejmości, polegająca z jednej strony na oprowadzaniu po włościach, a z drugiej na okazywaniu podziwu. Kolejnym punktem programu był poczęstunek dla gości, a zaraz po nim następna porcja prezentacji i admiracji skarbów zgromadzonych we wnętrzach. Około czwartej roznoszono kawę, co sygnalizowało zbliżanie się godziny, kiedy nadjedzie powóz, by odwieźć gości do domów, dokąd panie wracały z miłą świadomością przyjemnie spędzonego dnia, ale także z pewnym znużeniem spowodowanym wielogodzinnym wysiłkiem zachowywania się według najwyższych standardów i prowadzenia wyrafinowanych rozmów. Lady Cumnor i jej córki odczuwały podobne samozadowolenie, nie były również wolne od tego zmęczenia, które zwykle towarzyszy świadomym próbom dostosowania swego zachowania do towarzystwa, w jakim się znajdujemy.
Molly Gibson po raz pierwszy w życiu miała zostać włączona do grona pań zaproszonych do Towers. Była oczywiście zbyt młoda na szkolną wizytatorkę, a zatem to nie z tego względu udawała się na przyjęcie. Zdarzyło się pewnego dnia, że w trakcie swego „napadu szwendania” lord Cumnor spotkał pana Gibsona, lekarza praktykującego w okolicy. Doktor akurat opuszczał dom, do którego wchodził milord, i ten ostatni zwrócił się z jakimś drobnym pytaniem do medyka; hrabia w ogóle rzadko mijał kogokolwiek bez zadania mu jakiegoś pytania, przy czym niekoniecznie czekał, aż zagadnięty udzieli odpowiedzi – taki miał po prostu sposób prowadzenia konwersacji. Lord Cumnor odprowadził pana Gibsona do budynku gospodarczego, przy którym lekarz pozostawił konia, uwiązanego do pierścienia zamontowanego w ścianie. Tam właśnie, wyprostowana i cicha, siedziała na kucyku Molly, czekając na ojca. Jej poważne oczy aż się rozszerzyły na widok zbliżającego się dostojnego hrabiego; w jej dziecięcym przekonaniu ten siwowłosy, rumiany i cokolwiek niezdarny mężczyzna w sfatygowanym ubraniu był skrzyżowaniem archanioła z królem.
– Twoja córka, co, Gibson? Miła dziewuszka. Ile ma lat? Kucyk wymaga szczotkowania – mówiąc to, klepał zwierzę. – Jak masz na imię, kruszyno? Tak jak mówiłem, zalega z dzierżawą, ale jeśli jest faktycznie poważnie chory, będę zmuszony powściągnąć Sheepshanksa, bo on jest raczej ostry w interesach. Na co się skarży? Przyjdź we czwartek na to zamieszanie... znaczy na tę szkolną zabawę, panienko. Jak masz na imię? Pamiętaj, Gibson, aby ją do nas przysłać lub przywieźć. I porozmawiaj z chłopakiem od koni, bo jestem pewien, że ten kuc nie był przypalany w zeszłym roku, prawda? Nie zapomnij o czwartku, mała. Jak masz na imię? Obiecałaś, prawda? – Nagle przerwał i potruchtał na drugą stronę dziedzińca, gdzie pojawił się najstarszy syn farmera.
Pan Gibson wsiadł na konia i oboje z Molly odjechali. Przez jakiś czas trwali w milczeniu, w końcu dziewczynka spytała tonem, w którym pobrzmiewał niepokój:
– Mogę pójść, tatusiu?
– Dokąd, kochanie? – spytał, odrywając się nagle od myśli związanych z jego profesją.
– Do Towers. W czwartek. Ten dżentelmen – nabożna cześć nie pozwoliła jej użyć tytułu – mnie zaprosił.
– Chciałabyś tam pójść, córeczko? Zawsze uważałem tę imprezę za raczej nieznośną. Taki męczący dzień. Chodzi mi o to, że zaczyna się tak wcześnie rano, i o tę gorączkę, harmider, i wszystko.
– Och, tato! – odpowiedziała z wyrzutem.
– Rozumiem zatem, że chciałabyś tam pójść, co?
– Tak, jeśli mogłabym. On mnie zaprosił, przecież wiesz. Myślisz, że mogłabym? Dwa razy mnie zaprosił.
– Cóż! W takim razie zobaczymy. Tak, myślę, że to się da załatwić, jeśli tak bardzo tego pragniesz, Molly.
Nastała cisza, przerwana w końcu przez dziewczynkę:
– Proszę, tato, chciałabym tam pójść... ale nie dbam o to.
– To dość zaskakujące stwierdzenie. Prawdopodobnie chodzi ci o to, że jesteś gotowa zrezygnować z tego planu, jeśli miałoby to sprawić kłopot. Zapewniam cię, że to się da łatwo zorganizować, możesz więc uznać sprawę za załatwioną. Będziesz potrzebowała białej sukienki, pamiętaj. I lepiej uprzedź Betty, że tam idziesz. Już ona dopilnuje, żebyś się schludnie prezentowała.
Pozostały dwie lub trzy sprawy, o które musiał się zatroszczyć pan Gibson, zanim mógł ze spokojnym sercem wysłać córeczkę do Towers. Każda z nich wymagała trochę zachodu, ale szczęście małej warte było starań. Następnego dnia pojechał do Towers pod pozorem odwiedzin u chorej służącej, choć w rzeczywistości chodziło mu o to, by „przypadkiem” wpaść na jej lordowską mość i uzyskać od niej ratyfikację zaproszenia dla Molly. Dokładnie wybrał czas swojej wizyty – od lat ćwiczył naturalną dyplomację, warunek niezbędny w przestawaniu z utytułowaną rodziną. Na dziedziniec przy stajniach wjechał około południa, tuż przed godziną lunchu, ale już po ekscytacji towarzyszącej otwieraniu worka z pocztą i czytaniu listów. Przywiązał konia i tylnym wejściem wszedł do domu – od tej strony był to bowiem dom, natomiast od frontu dwór Towers. Odwiedził pacjentkę, wydał w jej sprawie dyspozycje gospodyni i wyszedł na zewnątrz, trzymając w dłoni pewien rzadki dziki kwiat. Ruszył do ogrodu w poszukiwaniu jednej z pań Tranmere, a tam, zgodnie ze swymi nadziejami i kalkulacjami, natknął się na lady Cumnor. Jej lordowska mość rozmawiała z córką o zawartości trzymanego w ręce listu, a kolejne zdania tej rozmowy przeplatała dyspozycjami dla ogrodnika dotyczącymi roślin jednorocznych. Doktor się przywitał i powiedział:
– Odwiedziłem nianię i przy okazji przyniosłem lady Agnes roślinę, o której opowiadałem. Tę rosnącą na Cumnor Moss.
– Bardzo panu dziękuję, panie Gibson. Spójrz, mamo! To drosera rotundifolia, o której tak marzyłam.
– Ach, tak! Urocza, doprawdy, tylko że ja nie jestem botanikiem. Niania czuje się lepiej, mam nadzieję? Nie możemy sobie pozwolić na braki personelu w przyszłym tygodniu, bo dom będzie pełen gości. A do tego jeszcze cała rodzina Danbych chce się tu wprosić. Człowiek przyjeżdża na dwa tygodnie z nadzieją na odrobinę ciszy w czasie Zielonych Świątek, zostawia połowę służby w mieście, ale jak tylko przekroczy próg własnego domu, znajomi natychmiast się o tym dowiadują i przysyłają te niekończące się listy o tęsknocie za wiejskim powietrzem i widokiem uroczego Cumnor Towers wiosną. Oczywiście mnóstwo w tym winy lorda Cumnora, bo od razu po przyjeździe wsiada na konia, objeżdża sąsiadów i wszystkich sprasza.
– Wrócimy do miasta w piątek, osiemnastego – pocieszyła matkę lady Agnes.
– Tak, jak tylko przebrniemy przez ten galimatias ze szkolnymi wizytatorkami. Ale pozostaje jeszcze tydzień do tego szczęśliwego dnia!
– Przy okazji – wtrącił pan Gibson, wykorzystując to fortunne przywołanie tematu – spotkałem wczoraj jego lordowską mość na farmie Cross-Trees i był uprzejmy zaprosić na owo czwartkowe przyjęcie moją małą córeczkę, która akurat była tam ze mną. Sądzę, że udział w nim sprawiłby mojej dziewuszce mnóstwo radości – dodał i czekał na reakcję lady Cumnor.
– Cóż! Jeśli lord ją zaprosił, to przypuszczam, że musimy ją tu przyjąć, choć wolałabym, aby nie był tak przesadnie gościnny. Nie chodzi o to, że mała dziewczynka nie będzie tu mile widziana! Tylko, widzi pan, kilka dni temu spotkał młodszą pannę Browning, o której istnieniu ja nawet nie słyszałam.
– Ona również wizytuje szkołę, mamo – wyjaśniła lady Agnes.
– To możliwe. Nie mówiłam, że tak nie jest. Wiedziałam, że wśród wizytatorek jest ktoś o nazwisku Browning, ale nie przypuszczałam, że to aż dwie osoby. Oczywiście, gdy tylko lord Cumnor usłyszał o tej drugiej, po prostu nie umiał jej nie zaprosić. W ten sposób powóz będzie musiał wykonać cztery rundy, żeby je tu wszystkie przywieźć. Ale dzięki temu pana córka będzie mogła bez kłopotu przyjechać, panie Gibson, i będę jej rada ze względu na pana. Przypuszczam, że uda się ją wcisnąć między te dwie panny Browning. Proszę to z nimi ustalić. I proszę postawić na nogi nianię, bo będzie mi w przyszłym tygodniu potrzebna.
W chwili gdy pan Gibson odchodził, lady Cumnor zawołała za nim:
– Och! Zapomniałam panu powiedzieć, że Clare jest tutaj. Pamięta pan Clare, prawda? Kiedyś tam była pańską pacjentką.
– Clare? – powtórzył zdumionym tonem.
– Nie przypomina pan sobie panny Clare? Naszej starej guwernantki? – spytała lady Agnes. – Była z nami jakieś dwanaście czy czternaście lat temu. Jeszcze przed ślubem lady Cuxhaven.
– Ach, tak! – potwierdził. – Panna Clare. Miała szkarlatynę. Bardzo ładna filigranowa dziewczyna. Wydawało mi się, że wyszła za mąż.
– Tak – przytaknęła lady Cumnor. – Głupiutkie z niej było stworzenie i zupełnie nie umiała się w życiu ustawić. Przepadaliśmy za nią. Wpadła na pomysł, by wyjść za ubogiego wikariusza i zostać jakąś tam panią Kirkpatrick. Ale my nazywamy ją zawsze po prostu Clare. A teraz on umarł i pozostawił ją wdową. Zatrzymała się u nas, a my łamiemy sobie głowę, co by tu zrobić, aby mogła zapewnić sobie środki do życia bez konieczności rozstawania się z dzieckiem. Wydaje mi się, że jest tu gdzieś w okolicy, jeśli chciałby pan odnowić z nią znajomość.
– Dziękuję, milady, obawiam się jednak, że dzisiaj nie mogę już zostać. Przede mną długi obchód, a i tak już spędziłem tu zbyt wiele czasu.
Pomimo wyczerpującej rundy wizyt u pacjentów doktor znalazł jednakże siły, by wieczorem odwiedzić panny Browning i ustalić z nimi szczegóły wspólnej z Molly jazdy do Towers. Były to wysokie, przystojne kobiety, nie pierwszej młodości, a ich zachowanie w stosunku do owdowiałego lekarza było uprzedzająco grzeczne.
– Ależ, panie Gibson, będziemy zachwycone jej towarzystwem. Co też panu przyszło do głowy, by nas o to pytać! – wykrzyknęła starsza panna Browning.
– Na samą myśl o tym festynie z trudem udaje mi się spać w nocy – zwierzyła się młodsza, panna Phoebe. – Wie pan, że nigdy dotąd tam nie byłam? Siostra brała udział w tej uroczystości wiele razy, ale z nieznanych przyczyn hrabina nigdy nie uwzględniała w zaproszeniu mnie, choć moje nazwisko już od trzech lat figuruje na liście wizytatorek szkoły. Ale wiadomo wszystkim, że jestem ostatnia, która by się ubiegała o uwagę i narzucała komukolwiek bez zaproszenia. Jak mogłabym?
– W zeszłym roku powiedziałam Phoebe – uzupełniła jej siostra – że to z pewnością było ze strony hrabiny zwykłe przeoczenie, jeśli można to tak nazwać, i że jej lordowska mość będzie dotknięta, nie widząc jej na swoim przyjęciu. Moją siostrę cechuje jednak wyjątkowa subtelność i cokolwiek bym wtedy powiedziała, nie zgodziłaby się pójść. Została w domu, a cała moja radość z tego dnia została zatruta, zapewniam pana, doktorze, bo ciągle pamiętałam twarz Phoebe, gdy ja odjeżdżałam, a ona spoglądała na mnie zza żaluzji. Nie wiem, czy pan uwierzy, ale miała oczy pełne łez.
– Bardzo płakałam po twoim odjeździe, Sally – potwierdziła panna Phoebe – ale nadal uważam, że postąpiłam słusznie, nie wciskając się tam, gdzie mnie nie zaproszono. Czy nie mam racji, panie Gibson?
– Z pewnością. I proszę, w tym roku otrzymała pani zaproszenie. A poza tym w ubiegłym roku padało.
– Tak, pamiętam. Zabrałam się do porządkowania komody, żeby się uspokoić. I tak mnie to pochłonęło, że byłam kompletnie zaskoczona dźwiękiem kropli deszczu uderzających o szyby. A niech mnie – pomyślałam – co się stanie z tymi białymi atłasowymi pantofelkami mojej siostry, jeśli po takiej ulewie przespaceruje się po nasiąkniętej wodą trawie? Bo, widzi pan, bardzo mi zależało, aby miała takie śliczne obuwie. A w tym roku, proszę sobie wyobrazić, siostra zrobiła mi niespodziankę, bo poszła i kupiła mi takie same butki, z białego atłasu.
– Molly z pewnością wie, że musi założyć swoje najlepsze ubranie – powiedziała starsza panna Browning. – Mogłybyśmy jej pożyczyć paciorki lub sztuczne kwiatki, gdyby chciała.
– Wystarczy, aby Molly miała na sobie czystą białą sukienkę – oznajmił doktor trochę zbyt pospiesznie. Nie był wielbicielem stylu ubierania panien Browning i nie chciał, aby jego dziecko było wystrojone zgodnie z ich upodobaniem. Uważał gust swojej starej służącej Betty za zdecydowanie lepszy, bo prostszy. W tonie głosu panny Sally usłyszał lekką irytację, gdy prostując się, powiedziała:
– Doskonale. To z pewnością wystarczy. A panna Phoebe dodała:
– Molly będzie ślicznie wyglądać niezależnie od tego, co na siebie założy. Jestem o tym przekonana.
1 Lekka bawełniana tkanina o atłasowym splocie (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
2 Powieść powstała w latach 1864–1866, a jej akcja rozpoczyna się w 1822 roku, kiedy Molly ma 12 lat – urodziła się w tym samym roku co autorka, 1810.
3 Ustawa o reformie wyborczej z 1832 r. zapewniająca odpowiednią reprezentację w Izbie Gmin ośrodkom przemysłowym na północy kraju i przyznająca prawa wyborcze klasie posiadaczy w miastach; do tej pory władza związana była z posiadaniem ziemi.
W wyczekiwany czwartek o dziesiątej powóz z Towers rozpoczął objazd. Molly była gotowa na długo przed jego pojawieniem się, chociaż ustalono, że ona i panny Browning pojadą w ostatniej, czwartej turze. Wcześniej jej twarz została namydlona, wypucowana i wyszorowana, lśniąc teraz idealną czystością. Sukienka, falbanki, żabociki, wstążki – wszystko było śnieżnobiałe, a stroju dopełniała czarna, bogato zdobioną koronką peleryna; na dziecku wyglądało to dziwacznie i staromodnie, ale okrycie należało przedtem do matki Molly. Po raz pierwszy w życiu dziewczynka założyła rękawiczki z koźlęcej skóry; dotychczas nosiła tylko bawełniane. Te nowe były zdecydowanie za duże na jej drobne paluszki, ale panience to nie przeszkadzało, bo przecież – jak wyjaśniła Betty – te rękawiczki miały jej służyć przez lata. Wielokrotnie drżała, a raz prawie zemdlała w trakcie tego pełnego oczekiwania poranka. Betty mogła sobie mówić, co tylko chciała, o upartym garnku, który obserwowany odmawiał gotowania; Molly ani na moment nie przestała wpatrywać się w krętą drogę i w końcu po dwóch godzinach powóz po nią przyjechał. Musiała przycupnąć na samym brzeżku, aby nie pognieść nowych sukien panien Browning, nie mogła jednakże wychylać się za bardzo do przodu, aby nie przeszkadzać tęgiej pani Goodenough i jej siostrzenicy, które zajmowały siedzenie po przeciwnej stronie powozu. Można zatem wątpić, czy Molly w ogóle siedziała, a jej zmieszanie było tym większe, że całe miasteczko mogło zobaczyć, jak ona prawie stoi na samym środku powozu. Świąteczny dzień był bowiem zbyt ważny, aby życie w Hollingfordzie mogło się toczyć utartym torem. Służące gapiły się z okien na piętrach, kupcowe wystawały przed wejściami do sklepów, wieśniaczki wybiegały z niemowlętami w ramionach, a dzieciaki, za małe, by wiedzieć, jak należy okazywać szacunek powozowi milorda, wesoło wiwatowały przejeżdżającym. Kobieta z domku bramnego otworzyła bramę i nisko dygnęła na widok liberii. Byli już w parku, a chwilę później ich oczom ukazał się Cumnor Towers. Wśród gości nastała pełna namaszczenia cisza, zakłócona tylko uwagą poczynioną przez krewną pani Goodenough, obcą w miasteczku, gdy podjeżdżali przed podwójny, ułożony w półkole bieg schodów wiodących do głównego wejścia.
– Nazywają to portykiem, prawda? – spytała. Jedyną odpowiedzią było zbiorowe: „Ććććć”.
Molly doszła do wniosku, że to było straszne, i prawie sobie życzyła, by móc się znaleźć z powrotem w domu. Ale z czasem, gdy towarzystwo rozpierzchło się po przepięknym terenie, wspanialszym niż cokolwiek, o czym dziewczynka śniła, zapomniała o poprzednich myślach. Aksamitne zielone trawniki, skąpane w promieniach słońca, rozciągały się dookoła i stopniowo przechodziły w pełen drzew park. Jeśli pomiędzy gładką, lśniącą trawą a ciemną ścianą drzew w oddali były jakiekolwiek żywopłoty czy grodzenia, Molly ich nie dostrzegała, a to wtapianie się wypielęgnowanych połaci w mroczny las miało dla niej niewymowny urok. Bliżej domu znajdowały się murki i płoty, ale wszystkie pokryte pnącymi się różami, a także rzadkimi odmianami kapryfolium i innych pnączy, które właśnie zaczynały kwitnąć. Oczywiście, były również klomby – szkarłatne, purpurowe, szafirowe, pomarańczowe; wielkie plamy kwiatów rozrzucone na murawie.
Molly kurczowo ściskała dłoń panny Browning, gdy wałęsały się po posiadłości w towarzystwie kilku innych dam, oprowadzane przez córkę właściciela Towers, która zdawała się rozbawiona wykwintnymi wyrazami podziwu, okazywanego każdemu przedmiotowi czy miejscu. Dziewczynka się nie odzywała – nie pozwalał na to jej wiek i pozycja – ale ciągle głęboko oddychała, wręcz wzdychała, dając tym upust przepełniającym jej serce uczuciom. Potem panie doszły do długiego błyszczącego rzędu szklarni i cieplarni, gdzie czekał ogrodnik, by je oprowadzić po podległych mu zabudowaniach. Panna Gibson nawet w połowie nie była tak zainteresowana tymi sztucznie hodowanymi roślinami jak przyrodą na zewnątrz, ale lady Agnes cechowało zacięcie naukowe i bez końca rozwodziła się nad rzadkością występowania jakiejś rośliny czy specyficznymi wymaganiami innej. W końcu dziecko zaczęło się czuć zmęczone, a zaraz potem także słabe. Najpierw nieśmiałość nie pozwoliła Molly się odezwać, ale później wystraszyła się, że wywoła sensację, wybuchając płaczem lub – co gorsza – upadając na stojaki pełne cennych roślin. Ścisnęła rękę panny Browning i wykrztusiła:
– Czy mogłabym wyjść do ogrodu? Nie mogę tu oddychać!
– Och, tak. Oczywiście, kochanie! Obawiam się, że nie rozumiesz tego, o czym jest tu mowa. Ale to takie mądre i pouczające. A na dodatek tyle w tym łaciny.
Powiedziawszy to, dama szybko się odwróciła, aby, broń Boże, nie uronić ani słowa z wykładu lady Agnes na temat orchidei. Molly tymczasem wyszła z przegrzanej szklarni na zewnątrz. Na świeżym powietrzu natychmiast poczuła się lepiej. Wolna i nieobserwowana, przechadzała się od jednego ślicznego zakątka do drugiego; raz była w parku, potem zagłębiała się w wydzieloną część ogrodu, gdzie jedynymi dźwiękami był śpiew ptaków i odległy szmer fontanny, a strzeliste drzewa tworzyły studnię, której wylot stanowił krążek czerwcowego nieba. Spacerowała i spacerowała, poświęcając miejscu pobytu nie więcej myśli niż motyl przelatujący z kwiatka na kwiatek, aż w końcu poczuła się bardzo znużona i marzyła tylko o powrocie do dworu. Nie wiedziała jednak, jak tam dojść, a nawet gdyby jej się to udało, obawiała się spotkania z obcymi ludźmi bez krzepiącej opieki którejś z panien Browning. Gorące słońce paliło jej głowę, która w końcu zaczęła boleć. Zobaczyła cedr, rozrastający się szeroko ponad plamą trawy i perspektywa odpoczynku zwabiła dziewczynkę pod konary drzewa. W cieniu dostrzegła naturalne siedzisko, zmęczona usadowiła się na nim i natychmiast zasnęła.
Po pewnym czasie z drzemki wyrwała ją i poderwała na nogi rozmowa dwóch pań, które stały obok i mówiły o niej. Były jej całkowicie obce. Molly, mgliście przekonana, że zrobiła coś niewłaściwego, a także głodna i zmęczona przeżyciami dnia oraz poranną ekscytacją, wybuchnęła płaczem.
– Biedna mała kobietka! Zgubiła się. Z pewnością przyszła z którąś z pań z Hollingfordu – powiedziała starsza z kobiet, z wyglądu w wieku około czterdziestu lat, choć w rzeczywistości nie przekroczyła trzydziestu. Jej przedpołudniowa suknia była przesadnie strojna. Dama miała pospolity wygląd i raczej surowy wyraz twarzy, głos niski i monotonny; gdyby chodziło o osobę niskiego pochodzenia, można by ten głos nazwać szorstkim, ale tego określenia absolutnie nie wolno było stosować wobec lady Cuxhaven, najstarszej córki hrabiego. Druga kobieta wyglądała na młodszą, choć naprawdę była starsza. Molly pomyślała, że to najpiękniejsza istota, jaką kiedykolwiek widziała, i faktycznie, dama była bardzo atrakcyjna. Podobnie jak jej głos, który okazał się miękki i łagodny, gdy odpowiedziała swojej towarzyszce:
– Biedna maleńka! Ta gorączka ją zmogła. I z pewnością także ten ciężki słomkowy czepek. Pozwól, kochanie, bym ci go rozwiązała.
Dziewczynka zdołała odzyskać głos.
– Jestem Molly Gibson, proszę pani. Przyjechałam tu z pannami Browning – wyjaśniła, bo bardzo się bała, że zostanie wzięta za nieupoważnionego intruza.
– Panny Browning? – odezwała się lady Cuxhaven pytającym tonem.
– Chodzi chyba o te dwie postawne, raczej młode kobiety, o których mówiła lady Agnes.
– Doprawdy, taki tłum się za nią ciągnął... – Spoglądając ponownie na Molly, dama spytała: – Jadłaś coś, dziecko, odkąd tu przyjechałaś? Jesteś taka blada. A może to od tego żaru?
– Nie, nic nie jadłam – odpowiedziała dziewczynka z żałością, bo gdy zasypiała, czuła się naprawdę głodna.
Panie wymieniły między sobą kilka zdań przyciszonymi głosami i w końcu ta wyglądająca na starszą stwierdziła autorytarnym głosem, którego zawsze używała, zwracając się do innych:
– Zostań tu, moja droga. My pójdziemy do domu, a Clare wróci tu i przyniesie ci coś do jedzenia, abyś mogła się posilić, zanim spróbujesz iść. To w końcu prawie ćwierć mili.
Odeszły. Molly siedziała wyprostowana i czekała na obiecanego posłańca. Nie wiedziała, kim jest owa lub ów Clare, nie zależało jej też specjalnie na jedzeniu, ale czuła, że chyba nie mogłaby wykonać kroku bez wsparcia. Wreszcie dostrzegła wracającą ową śliczną panią, za którą podążał lokaj z niewielką tacą.
– Spójrz, jaka lady Cuxhaven jest uprzejma! – powiedziała ta, którą nazywano Clare. – Osobiście wybrała pyszne rzeczy na twój lunch. A teraz musisz spróbować to zjeść, bo bez tego nie odzyskasz sił, maleńka. Nie musisz czekać, Edwards. Sama przyniosę tacę.
Na lunch składał się chleb, kurczak na zimno, trochę galaretki, mały kieliszek wina, butelka skrzącej się w słońcu wody i kiść winogron. Molly wyciągnęła trzęsącą się rączkę w kierunku wody, ale była zbyt osłabiona, by ją unieść. Clare przytrzymała butelkę przy jej ustach; dziewczynce udało się w końcu napić i od razu poczuła się odświeżona. Nie mogła jednak niczego zjeść, chociaż próbowała. Za bardzo bolała ją głowa. Kobieta wyglądała na zmartwioną.
– Weź trochę winogron. Dobrze by ci zrobiły. Musisz spróbować coś zjeść, bo inaczej nie wiem, jak nam się uda dotrzeć do domu.
– Tak bardzo boli mnie głowa – wyznała Molly, z wysiłkiem unosząc smutne oczy.
– Och, jakie to denerwujące! – powiedziała Clare wciąż tym samym słodkim, łagodnym głosem, jakby nie była rozgniewana, a tylko stwierdzała oczywistą prawdę. Panna Gibson czuła się winna i bardzo nieszczęśliwa. Jej opiekunka mówiła dalej, a w jej głosie pobrzmiewały teraz surowsze nuty: – Widzisz, zupełnie nie wiem, co zrobić, jeśli nie posilisz się na tyle, abyś mogła dojść do Towers. A ja spędziłam ostatnie trzy godziny, włócząc się po okolicy i jestem zupełnie wykończona, a na dodatek ominął mnie lunch. – Nagle przerwała, jakby uderzona nową myślą, po czym powiedziała: – Połóż się na kilka minut, tak jak leżałaś, i postaraj się zjeść te owoce. Poczekam na ciebie, a przy okazji co nieco przekąszę. Jesteś pewna, że nie zjesz tego kurczaka?
Molly zrobiła to, o co ją poproszono: położyła się, ociężale sięgała po winogrona i przyglądała się imponującemu apetytowi, z jakim dama spałaszowała kurczaka i galaretkę, popijając je winem. Była tak śliczna i zgrabna, że nawet pośpiech, z jakim jadła, jakby się obawiała, że ktoś ją na tym przyłapie, nie umniejszał podziwu, jaki żywiła dla niej mała obserwatorka.
– A teraz, kochanie, jesteś gotowa do drogi? – spytała Clare, gdy wreszcie uporała się z całą zawartością tacy. – No, chodź. Już prawie skończyłaś te winogrona, dobra z ciebie dziewczynka. Jeśli podejdziesz ze mną do bocznego wejścia, zaprowadzę cię na górę do mojego pokoju i położysz się na łóżku na godzinkę lub dwie. A po takiej drzemce twój ból głowy minie, jak ręką odjął.
Wyruszyły w drogę, a Clare, ku zawstydzeniu Molly, niosła pustą tacę; dziewczynka jednak z trudem się wlokła i wolała nie proponować, że zrobi cokolwiek ponadto. Bocznym wejściem nazywano schody wiodące z prywatnego ogrodu kwiatowego do holu wyłożonego matami. Był to rodzaj przedpokoju z wieloma parami drzwi, w którym przechowywano lekkie narzędzia ogrodnicze oraz zestawy łuków i strzał, służące rozrywce córek milorda. Lady Cuxhaven najwyraźniej dostrzegła, że Clare i Molly nadchodzą, bo wyszła do sieni, gdy tylko się w niej pojawiły.
– Jak ona się czuje? – spytała. A gdy zobaczyła wymiecione talerze i kieliszek, dodała z lekkim przekąsem: – Wydaje mi się, że nie dolega jej nic poważnego. A ty pozostałaś naszą dobrą, starą Clare. Powinnaś była jednak pozwolić, by któryś z mężczyzn przyniósł tę tacę. W taką pogodę życie jest wystarczającą męczarnią.
Dziewczynka zapragnęła, by jej śliczna towarzyszka wyjaśniła lady Cuxhaven, że sama uporała się z tym obfitym lunchem, ale taki pomysł najwyraźniej nie przyszedł Clare do głowy. Powiedziała tylko:
– Biedactwo! Jeszcze nie doszła całkiem do siebie. Mówi, że boli ją głowa. Położę ją w moim pokoju do łóżka i może uda jej się zasnąć.
Molly zobaczyła, że lady Cuxhaven, przechodząc obok, powiedziała coś z uśmieszkiem do Clare. Dręczyła ją myśl, że słowa, które dosłyszała, brzmiały: „Przejadła się, jak przypuszczam”. Czuła się jednak zbyt osłabiona, by długo się tym martwić. Z powodu obolałej głowy znacznie bardziej interesowało ją niewielkie białe łóżko w chłodnym, ślicznym pokoju, gdzie muślinowe firany od czasu do czasu miękko łopotały, poruszane wonnym wietrzykiem wpadającym przez otwarte okno. Clare przykryła dziewczynkę lekkim szalem i zaciemniła pokój. Gdy wychodziła, Molly uniosła się i poprosiła:
– Proszę pani, proszę nie pozwolić im odjechać beze mnie. Czy ktoś mógłby mnie obudzić, gdybym zasnęła? Muszę wrócić z pannami Browning.
– Nie kłopocz się tym, kochanie. Wszystkim się zajmę – uspokoiła ją Clare, odwracając się przy drzwiach i posyłając zaniepokojonej dziewczynce pocałunek ręką. Odeszła, nie poświęcając dziecku ani jednej myśli więcej. Około wpół do piątej zajechały powozy, poganiane przez lady Cumnor, która nagle poczuła się zmęczona zabawianiem gości i rozdrażniona niewybrednymi słowami podziwu, jakie powtarzali do znudzenia.
– Dlaczego nie wykorzystać dwóch powozów, mamo, i pozbyć się od razu całego tego towarzystwa? – zaproponowała lady Cuxhaven. – To rozjeżdżanie się na raty jest nie do zniesienia.
Skorzystano z tej rady; zapanował wielki pośpiech i bezładne wsiadanie wszystkich pań jednocześnie. Pannę Sally Browning umieszczono w pojeździe przypominającym karetę (lub karietę, jak z charakterystyczną dla siebie manierą mówiła lady Cumnor, bo rymowało się to z lady Hariettą, imieniem jej córki, a raczej Harriet, tak przynajmniej podawał herbarz parów), natomiast panna Phoebe została zagoniona wraz z kilkoma innymi paniami do obszernego rodzinnego wózka w typie znanych nam obecnie omnibusów. Każda z sióstr myślała, że Molly jest z tą drugą, a w rzeczywistości dziewczynka głęboko spała na łóżku pani Kirkpatrick, z domu Clare.
Weszły pokojówki, aby przygotować sypialnię na noc. Ich rozmowa obudziła śpiącą, która usiadła na łóżku i usiłowała odgarnąć włosy z gorącego czoła. Próbowała przypomnieć sobie, gdzie jest. Zsunęła się z łóżka i ku zdumieniu kobiet wyrzuciła z siebie:
– Przepraszam, kiedy możemy odjechać?
– Na litość boską! Nikt nie mówił, że tu ktokolwiek śpi! Przyjechałaś z którąś z pań z Hollingfordu, dziecko? Ależ one już odjechały! Godzinę temu albo i dawniej.
– Och! I co ja mam teraz zrobić? Ta dama, którą nazywają Clare, obiecała, że mnie obudzi. Tatuś będzie się zastanawiał, gdzie jestem. A zupełnie nie wiem, co na to powie Betty!
Wybuchnęła płaczem. Służące patrzyły na nią z niepokojem i ogromnym współczuciem. Wtem usłyszały kroki pani Kirkpatrick zbliżającej się korytarzem. Niskim melodyjnym głosem podśpiewywała sobie jakąś włoską arietkę, wracając do sypialni, by się przebrać do kolacji. Pokojówki spojrzały na siebie porozumiewawczo i jedna mruknęła do drugiej:
– Najlepiej zostawmy to jej. – I umknęły, by zająć się pracą w innym pokoju.
Pani Kirkpatrick stanęła w drzwiach i z konsternacją wpatrywała się w Molly.
– Och, zupełnie o tobie zapomniałam! – wykrztusiła w końcu. – Ależ nie płacz, bo nie będziesz mogła się pokazać ludziom na oczy. A ja i tak muszę ponieść konsekwencje tego, że zaspałaś. Jeśli nie uda mi się odesłać cię dzisiaj do Hollingfordu, będziesz spała ze mną, a jutro rano ktoś cię odwiezie do domu.
– Ale mój tatuś! – wyłkała Molly. – Co wieczór przygotowuję mu herbatę! I nie mam koszuli nocnej.
– Nie rób tyle zamieszania o coś, na co nie ma rady. Pożyczę ci jakiś strój do spania, a twój tatuś będzie się musiał dziś wieczorem obejść bez herbaty. A następnym razem postaraj się nie zaspać, gdy jesteś w obcym domu, bo twoi gospodarze mogą się okazać mniej gościnni niż tutaj. Jeśli przestaniesz płakać i robić z siebie pośmiewisko, pójdę i spytam, czy możesz zejść na dół na deser z paniczem Smythe’em i panienkami. Pójdziesz do bawialni dzieci i wypijesz z nimi miłą herbatkę, a potem tu wrócisz, wyszczotkujesz włosy i się umyjesz. Jesteś prawdziwą szczęściarą, że możesz przebywać w takim wspaniałym domu jak ten. Jestem pewna, że wiele dziewczynek z radością by się z tobą zamieniło.
Podczas tej przemowy Clare przygotowywała swą wieczorną toaletę. Zdjęła czarną żałobną suknię dzienną, założyła matinkę, rozpuściła miękkie kasztanowe włosy na ramiona i rozglądała się po pokoju w poszukiwaniu różnych części garderoby. Przez cały ten czas gładko szemrał potok jej wymowy:
– Ja też mam taką małą dziewczynkę, kochanie. Nie wiem, co by oddała, żeby móc tu ze mną być u lorda Cumnora. Zamiast tego musiała zostać na czas wakacji w szkole. A ty wyglądasz jak sama żałość na myśl o spędzeniu tu tylko jednej nocy. Naprawdę byłam cały czas zajęta tymi nieznośnymi... znaczy... szlachetnymi paniami z Hollingfordu, a przecież nie mogę myśleć o wszystkim naraz.
Jedynaczka Molly na wzmiankę o córce swej opiekunki przestała płakać i ośmieliła się spytać:
– Czy pani jest zamężna, madame? Myślałam, że nazywają panią Clare.
Pani Kirkpatrick dopisywał humor, więc odpowiedziała:
– Nie wyglądam na mężatkę, prawda? Każdy jest zdziwiony. A jednak już od siedmiu lat jestem wdową. I nie mam ani jednego siwego włosa, chociaż lady Cuxhaven, która jest ode mnie młodsza, ma ich wiele.
– A dlaczego nazywają panią Clare? – wypytywała Molly.
– Bo gdy przed laty mieszkałam z nimi, nazywałam się panną Clare. To takie śliczne nazwisko, nie sądzisz? A potem wyszłam za niejakiego pana Kirkpatricka. Był zaledwie wikariuszem, biedaczek. Ale za to pochodził z doskonałej rodziny i gdyby trzech jego krewnych zmarło bezpotomnie, byłabym żoną baroneta. Niestety, opatrzność nie uznała za właściwe dopuścić do tego. Cóż, musimy się z pokorą godzić z tym, co nam przeznaczone. Dwóch jego kuzynów się ożeniło i mają całą chmarę dzieci. A mój biedny drogi Kirkpatrick zmarł i uczynił mnie wdową.
– I ma pani małą dziewczynkę?
– Tak, kochaną Cynthię! Szkoda, że nie możesz jej zobaczyć. Jest teraz moją jedyną pociechą. Jeśli będę miała czas, pokażę ci jej portrecik przed położeniem się spać. Ale teraz muszę już iść. Nie jest dobrze kazać lady Cumnor na siebie czekać, a dzisiaj szczególnie mnie prosiła, abym zeszła wcześniej i pomogła jej z tymi ludźmi, którzy się tu zatrzymali. Zadzwonię na służbę, a gdy przyjdzie pokojówka, poproś ją, by cię zaprowadziła do dziecięcej bawialni i wyjaśniła opiekunce dzieci lady Cuxhaven, kim jesteś. Wypijesz herbatę z panienkami i razem z nimi zejdziesz na dół na deser. Właśnie tak. Przykro mi, że tak zaspałaś i musisz tu zostać. A teraz daj mi całusa i przestań płakać. Całkiem ładne z ciebie dziecko, chociaż nie masz takich ślicznych kolorków jak Cynthia. Ach, niania. Bądź tak miła i zaprowadź tę młodą damę... Zapomniałam, jak się nazywasz, moja droga. Gibson?... Zaprowadź pannę Gibson do pani Dyson w bawialni dzieci i poproś, aby dziewczynka mogła towarzyszyć panienkom w czasie herbaty i aby razem z nimi zeszła na deser. Ja to wszystko wyjaśnię milady.
Ponura twarz niani rozjaśniła się na dźwięk nazwiska Gibson i upewniwszy się, że Molly jest „doktorską” córką, okazała więcej niż zazwyczaj chęci, by spełnić życzenie pani Kirkpatrick.
Molly była uczynną dziewczynką i bardzo lubiła dzieci, więc tak długo, jak przebywała w pokojach dziecięcych, dawała sobie całkiem nieźle radę, podporządkowując się poleceniom ich opiekunki. Okazała się nawet pomocna, bo dzięki temu, że układała klocki z młodszymi dziećmi, pani Dyson mogła spokojnie ubrać starsze w ich wyjściowe stroje – koronki, muśliny, aksamity i szerokie błyszczące wstążki.
– A teraz, panienko – powiedziała, kiedy jej grupa została przygotowana do prezentacji dorosłym – co mogę dla panienki zrobić? Nie ma panienka ze sobą innej sukienki, prawda?
Nie, rzeczywiście nie miała. A nawet gdyby przywiozła coś na zmianę, to z pewnością nie byłoby to nic bardziej wyszukanego niż noszona przez nią zwyczajna cienka bawełenka. Wszystko, co mogła zrobić, to umyć twarz i dłonie oraz pozwolić opiekunce wyszczotkować i uperfumować włosy. Pomyślała, że wolałaby raczej spędzić noc w parku i spać pod tym cudownym cichym cedrem niż być poddana tej nieznanej ceremonii „schodzenia na dół na deser”, która najwyraźniej uważana była i przez dzieci, i przez nianię za wydarzenie kulminacyjne dnia. W końcu, na znak dany przez specjalnie wysłanego lokaja, cała grupka – pod dowództwem pani Dyson szeleszczącej jedwabną suknią – odmaszerowała w stronę drzwi jadalni.
We wspaniale oświetlonej sali spore towarzystwo dam i dżentelmenów siedziało przy nakrytym stole. Każde z tych wykwintnych dzieci natychmiast podbiegło do mamy, ciotki lub kogoś szczególnie bliskiego. Tylko Molly nie miała tu nikogo.
– Kim jest ta wysoka dziewczynka w cienkiej białej sukience? To chyba nie jest żadna z córek naszych gospodarzy?
Dama, do której skierowane było to pytanie, założyła binokle, popatrzyła na Molly i zdjęła okulary.
– Powiedziałabym, że to Francuzka. Lady Cuxhaven zamierzała sprowadzić tu taką, aby bawiła się z jej dziećmi i aby dzięki temu od najwcześniejszych lat nabywały właściwego akcentu. Biedna mała. Wygląda na oszołomioną i obcą! – Owa pani, siedząca obok lorda Cumnora, skinęła na Molly, by ta do niej podeszła. Dziewczynka przemknęła się do niej, jakby szukała schronienia, ale gdy dama zaczęła mówić do niej po francusku, na policzkach dziecka pojawiły się ciemne rumieńce i cicho powiedziała:
– Ja nie rozumiem po francusku. Jestem Molly Gibson, madame.
– Molly Gibson – powtórzyła głośno tamta, jakby to nie było wystarczające wyjaśnienie.
Lord Cumnor podchwycił i nazwisko, i ton wypowiedzi.
– Aha – odezwał się – to ty jesteś tą dziewczynką, która spała w moim łóżku! – Naśladował przy tym niski głos niedźwiadka, który zadaje to pytanie dziecku w bajce.
Molly nie czytała jednak historyjki Trzy niedźwiadki i wzięła na serio gniew milorda. Zadrżała i przysunęła się bliżej do owej damy, która wzięła ją za małą emigrantkę. Lord Cumnor był zachwycony tym, co uznał za wymyślony przez siebie kapitalny żart, i w nieskończoność rozwijał ten oklepany pomysł. Tak długo, jak panie pozostawały w jadalni, atakował Molly aluzjami do Śpiącej Królewny, Siedmiu śpiących braci i innych bajek, które mógł sobie przypomnieć, mających cokolwiek wspólnego ze snem. Zupełnie sobie nie uświadamiał, jaką przykrość jego żarty sprawiają wrażliwej dziewczynce, która i bez tego czuła się marnym grzesznikiem, gdyż spała, kiedy spać nie należało. Gdyby Molly umiała trochę bardziej trzeźwo ocenić okoliczności tego wydarzenia, uzmysłowiłaby sobie, że nie ponosi winy, bo przecież pani Kirkpatrick solennie obiecała, że ją obudzi o odpowiedniej porze. Ale mała potrafiła myśleć tylko o tym, jak bardzo niemile jest widziana w tym wielkim domu i jakim musi się tu wydawać intruzem. Raz czy dwa przebiegło jej przez głowę pytanie, gdzie jest jej tatuś i czy za nią tęskni, ale każda myśl o panującej w jej domu rodzinnej serdeczności powodowała takie ściskanie w gardle, że postanowiła odpędzić te wspomnienia, bojąc się, że wybuchnie płaczem. Instynktownie czuła, że im mniej sprawi kłopotu swym pobytem w Towers, im mniej będzie zwracać na siebie uwagę, tym lepiej.
Razem z damami wyszła z jadalni, licząc na to, że nikt jej nie zauważy. Było to, oczywiście, niemożliwe; natychmiast stała się przedmiotem rozmowy między okropną lady Cumnor a jej uprzejmą sąsiadką.
– Czy wie pani – mówiła towarzyszka hrabiny – że z początku, gdy zobaczyłam tę młodą damę, wzięłam ją za Francuzkę? Te ciemne włosy i brwi, te szare oczy i ta przejrzysta cera, którą się spotyka w pewnych regionach Francji. No i wiedziałam, że lady Cuxhaven zamierza znaleźć dobrze wychowaną dziewczynę, która byłaby miłą towarzyszką dla jej dzieci.
– Nie! – odpowiedziała lady Cumnor surowo, a przynajmniej tak to odczuła Molly. – To córka naszego lekarza w Hollingfordzie. Przyjechała tu rano ze szkolnymi wizytatorkami, ale zmęczył ją upał i zasnęła w pokoju Clare. Niestety, zaspała i obudziła się dopiero wtedy, gdy powozy już odjechały. Odeślemy ją do domu jutro rano, ale dzisiaj musi tu zostać. Pani Kirkpatrick jest tak poczciwa, że zaproponowała, by mała spała u niej.
W tej przemowie słychać było zarzut, który boleśnie, niczym niezliczone żądła, ranił Molly. W tym momencie podeszła lady Cuxhaven. Jej głos był niski, a sposób zachowania tak samo opryskliwy i autorytarny jak matki, ale dziecko wyczuło w niej łagodniejszą naturę.
– Jak się czujesz, moja droga? Wyglądasz lepiej niż w parku pod cedrem. A więc zostajesz tu na noc? Clare, nie uważasz, że mogłybyśmy znaleźć jakąś książkę z grawiaturami, która zainteresowałaby pannę Gibson?
Pani Kirkpatrick przysunęła się do Molly i zaczęła ją przytulać oraz słodko przemawiać. W tym czasie lady Cuxhaven przeglądała woluminy w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego dla dziewczynki. Clare szczebiotała:
– Moje biedne kochanie! Widziałam, jak wchodziłaś taka nieśmiała do jadalni. Marzyłam, abyś do mnie podeszła, ale nie odważyłam się dać ci znaku, bo akurat wtedy lord Cuxhaven opowiadał mi o swoich podróżach. O, to jest śliczna książka. Portrety Lodge’a. Usiądę z tobą, wyjaśnię ci, kto jest kim, i wszystko ci opowiem. Proszę się więcej nie kłopotać, lady Cuxhaven. Zajmę się nią, proszę zdać się na mnie.
Gdy ostatnie słowa dotarły do świadomości Molly, poczuła, że robi jej się gorąco. Gdyby tylko zostawili ją w spokoju i nie czynili wysiłków, by okazać jej uprzejmość! Gdyby tylko przestali się nią „kłopotać”. Te słowa pani Kirkpatrick zdusiły w zarodku wdzięczność, jaką zaczynała odczuwać wobec lady Cuxhaven za próbę znalezienia dla niej jakiejś rozrywki. Ale, oczywiście, był to kłopot, a jej, Molly, nie powinno tu być.
Wkrótce Clare zostawiła ją i poszła akompaniować śpiewowi lady Agnes. Wtedy dziewczynka spędziła kilka uroczych chwil. Nieobserwowana, mogła spokojnie rozejrzeć się po pokoju i doszła do wniosku, że pomijając może pałac królewski, nie istnieje – nie może istnieć – podobnie wielkie i wspaniałe pomieszczenie. Ogromne lustra, aksamitne kotary, obrazy w złoconych ramach, mnóstwo błyszczących świateł – wszystko to zdobiło przestronny salon, wypełniony grupkami dam i dżentelmenów w wykwintnych strojach. Nagle Molly przypomniała sobie o dzieciach, z którymi zeszła do jadalni i do szeregu których zdawała się zaliczać. Gdzie one są? Na bezgłośny sygnał matki odmaszerowały do łóżek ponad godzinę temu. Dziewczynka zaczęła się zastanawiać, czy też mogłaby odejść – o ile oczywiście zdołałaby trafić do bezpiecznej przystani sypialni pani Kirkpatrick. Od drzwi dzieliła ją jednak pewna odległość, a jeszcze większa od Clare, do której czuła pewną przynależność; znajdowała się równie daleko od lady Cuxhaven, okropnej lady Cumnor i jej skorego do żartów, dobrodusznego męża. Molly siedziała zatem, wertując książkę z obrazkami, których nie widziała, samotna pośród otaczającego ją tłumu i przepychu, z coraz cięższym serduszkiem. W pewnej chwili do salonu wszedł lokaj, rozejrzał się i skierował do pani Kirkpatrick, która siedziała przy fortepianie w centrum muzykalnej części towarzystwa, gotowa akompaniować każdemu śpiewakowi i z uśmiechem przychylając się do każdej prośby. Teraz podeszła do siedzącej w kąciku dziewczynki i powiedziała:
– Czy wiesz, kochanie, że jest tu twój tatuś? Przyprowadził ze sobą twojego kucyka, więc będziesz mogła wrócić na nim do domu. A ja tracę moją towarzyszkę, bo przypuszczam, że musisz odjechać.
Odjechać! Molly nie miała żadnych wątpliwości, gdy się poderwała, drżąc, mieniąc się na twarzy, prawie płacząc. Następne słowa pani Kirkpatrick szybko jednak sprowadziły ją z raju na ziemię:
– Musisz podejść do lady Cumnor i życzyć jej dobrej nocy. I nie zapomnij podziękować za wielkoduszność, jaką ci okazała. Jest tam, obok statui, rozmawia z panem Courtenayem.
Tak, stała tam. Dwanaście metrów dalej. A raczej setki mil dalej. I tę odległość trzeba będzie pokonać. I jeszcze się do milady odezwać!
– Muszę iść? – spytała Molly tak żałośnie i błagalnie, jak tylko potrafiła.
– Oczywiście. I pospiesz się. Przecież nie ma się czego wstydzić! – dodała ostrzejszym tonem Clare, wiedząc, że czekają na nią przy fortepianie, i za wszelką cenę chcąc zakończyć tę sprawę z dzieckiem jak najszybciej.
Molly stała przez chwilę nieruchomo, a potem uniosła głowę i miękko poprosiła:
– A czy mogłaby pani podejść tam ze mną?
– Tak, oczywiście – zgodziła się pani Kirkpatrick, która doszła do wniosku, że jej udział w pożegnaniu prawdopodobnie je przyspieszy. Chwyciła Molly za rękę i pociągnęła za sobą, a przechodząc koło osób zgromadzonych wokół fortepianu, uśmiechnęła się, wykonała zwiewny ruch dłonią i rzuciła swym ślicznym, śpiewnym głosem:
– Nasza maleńka jest taka nieśmiała i skromna, że poprosiła mnie, bym jej towarzyszyła, gdy będzie życzyć jej lordowskiej mości dobrej nocy. Tatuś po nią przyjechał i zaraz będą odjeżdżać.
Molly nie potrafiłaby wyjaśnić, jak to się stało, ale słysząc te słowa, wysunęła dłoń z uchwytu pani Kirkpatrick, zbliżyła się do lady Cumnor, imponującej w fioletowym aksamicie, wykonała dygnięcie godne dzieci ze szkoły w Hollingfordzie i powiedziała:
– Milady, mój tatuś przyjechał i zabiera mnie do domu. Pragnę życzyć pani dobrej nocy i podziękować za pani uprzejmość. To znaczy za uprzejmość waszej lordowskiej mości – poprawiła się, pomna szczegółowych instrukcji panny Browning w kwestii etykiety obowiązującej w kontaktach z hrabiostwem i ich szlachetną progeniturą, które to wytyczne zostały jej przekazane tego ranka w drodze do Towers.
W jakiś sposób udało jej się wydostać z salonu. Gdy potem o tym myślała, doszła do wniosku, że nie pożegnała się ani z lady Cuxhaven, ani z panią Kirkpatrick, ani z „resztą”, jak ich lekceważąco określała w myślach.
Pan Gibson czekał w pokoju gospodyni. Tam właśnie wbiegła Molly i, ku zrozumiałej konsternacji zrównoważonej pani Brown, rzuciła się ojcu na szyję:
– Och, tatusiu! Tatusiu! Tak się cieszę, że przyjechałeś! – zawołała i wybuchnęła płaczem, głaszcząc jego twarz, jakby chciała się upewnić, że on naprawdę tu jest.
– A cóż z ciebie za głuptasek! Czyżbyś myślała, że zamierzam się rozstać z moją małą dziewczynką i pozwolić jej mieszkać przez resztę życia w Towers? Robisz tyle hałasu o mój przyjazd po ciebie, jakbyś naprawdę tak sądziła! Pospiesz się teraz i załóż czepek. Pani Brown, czy mógłbym prosić panią o jakiś szal, pled lub inną tkaninę, aby przypiąć ją córce jako halkę?
Nie wspomniał, że pół godziny temu wrócił z długiego objazdu. Był wykończony i głodny, ale gdy w domu dowiedział się, że Molly nie wróciła z Towers, wsiadł z powrotem na zmęczonego konia i pojechał do panien Browning. Zastał je pogrążone w bezradnym niepokoju. Nie słuchał jednak ich samooskarżeń i łzawych przeprosin. Pogalopował do domu, osiodłał innego konia oraz kucyka córki i – chociaż Betty wołała za nim, powiewając spódniczką do jazdy konnej dla Molly, a on oddalił się dopiero dziesięć metrów od stajni – odmówił powrotu po strój i pojechał, „okrutnie coś pomrukując”, jak relacjonował potem stajenny Dick.
Pani Brown zdążyła wyciągnąć butelkę wina i talerz ciasta, zanim Molly wróciła z wyprawy do sypialni pani Kirkpatrick. „Była prawie ćwierć mili stąd” – jak gospodyni informowała niecierpliwego ojca, czekającego, aż córka zejdzie na dół wystrojona w poranne wspaniałe szaty, z których jednakże opadł już blask świeżości. Pan Gibson był ulubieńcem całej służby w Towers, tak jak zazwyczaj się dzieje w przypadku rodzinnych lekarzy; przynosił nadzieję na ulgę i poprawę w chwilach niepokoju i trwogi. Sama pani Brown, jako cierpiąca na podagrę, była szczególnie skłonna rozpieszczać doktora, kiedy tylko jej na to pozwalał, więc teraz odprowadziła ich na dziedziniec przy stajniach i upięła na Molly szal, kiedy ta siedziała już na grzbiecie długowłosego kucyka. Gdy odjeżdżali, gospodyni ośmieliła się wypowiedzieć cokolwiek ostrożne przypuszczenie:
– Sądzę, panie Gibson, że lepiej jej będzie w domu.
Gdy tylko znaleźli się w parku, dziewczynka uderzyła kuca i poganiała go do granic jego możliwości. W końcu ojciec zawołał:
– Molly, zbliżamy się do króliczych nor. To niebezpieczne jechać tu z taką prędkością! Zatrzymaj się.
Gdy ściągnęła wodze, zbliżył się i dalej jechali już razem.
– Wjeżdżamy w cień drzew i tu trzeba jechać wolniej.
– Och tatusiu, nigdy w życiu nie byłam taka szczęśliwa jak przed chwilą. Tam w Towers czułam się jak zapalona świeca, na którą nałożono wygaszacz.
– Naprawdę? A skąd ty wiesz, jak się czuje świeca?
– Nie wiem, ale tak się czułam – wyjaśniła i ponownie umilkła. A potem powiedziała: – Tak się cieszę, że tu jestem! To takie cudowne jechać tu, w otwartej przestrzeni, na świeżym powietrzu, wzniecając ten rozkoszny zapach zroszonej trawy. Tatusiu! Jesteś tam? Nie widzę cię.
Jechał tuż przy niej: wiedział, że mogła się obawiać jazdy w mroku, więc przykrył jej dłoń swoją.
– Tak się cieszę, że jesteś tuż obok – odezwała się, ściskając jego rękę. – Chciałabym mieć łańcuch jak Ponto, tak długi jak twój najdalszy obchód, żebyśmy mogli być złączeni. A gdybym chciała, byś wrócił, wystarczyłoby, żebym pociągnęła, a jeśli nie mógłbyś przybyć, też byś pociągnął za swój koniec. Byłabym pewna, że wiesz o moim pragnieniu. I nigdy byśmy się nie zgubili.
– Szczerze mówiąc, trochę się zaplątałem w twoim planie. Sposób przedstawienia szczegółów jest lekko niejasny, ale, o ile zrozumiałem to właściwie, to chciałabyś, bym jeździł po okolicy jak osioł po błoniach, z kulą przywiązaną do tylnej nogi.
– Nie przeszkadza mi nazywanie mnie kulą, o ile bylibyśmy spięci razem.
– Ale mi przeszkadza nazywanie mnie osłem – odpowiedział.
– Nie nazwałam cię tak. A przynajmniej nie miałam tego na myśli. Ale to takie wspaniałe wiedzieć, że mogę być tak niegrzeczna, jak tylko mam ochotę.
– Czy to wszystko, czego się nauczyłaś po dniu spędzonym w takim wyszukanym towarzystwie? Spodziewałem się, że staniesz się tak wykwintna i zmanierowana, iż przeczytałem kilka rozdziałów Sir Charlesa Grandisona4, aby się dostosować do twojego poziomu.
– Mam nadzieję, że nigdy nie będę musiała być lordem czy lady.
– Mogę cię w tym względzie pocieszyć. Otóż zapewniam cię, że nigdy nie będziesz lordem, natomiast szansa na tę drugą ewentualność jest jak jeden do tysiąca, przynajmniej w tym sensie, o który ci chodzi.
– Gubiłabym się w takim domu za każdym razem, gdybym miała przynieść sobie czepek, a te długie korytarze i klatki schodowe zmęczyłyby mnie, zanimbym wyszła na spacer.
– Do przynoszenia czepka miałabyś służącą.
– Wiesz, tato, wydaje mi się, że służące są gorsze niż damy. Ale chyba nie przeszkadzałoby mi bycie gospodynią.
– To zrozumiałe! Kredens z konfiturami i słodyczami znajdowałby się w zasięgu ręki – odpowiedział filozoficznie. – Ale pani Brown nieraz mi mówiła, że myśl o wielkich przyjęciach często przyprawia ją o bezsenność. Musiałabyś wziąć te niepokoje pod uwagę. Bo przecież na każdej drodze, którą podążamy w życiu, natrafiamy na troski i obowiązki.
– Tak, chyba tak – przytaknęła Molly poważnie. – Betty ciągle powtarza, że szargam jej nerwy każdą zieloną plamą, jaka pojawia się na moich sukienkach od siedzenia na starej wiśni.
– A panna Browning powiedziała, że nabawiła się bólu głowy, zastanawiając się, jak to się stało, że zostawiły cię w Towers. Obawiam się, że dziś wieczorem będziesz dla nich niczym odświętny jadłospis dla gospodyni. Możesz mi, gąsko, wyjaśnić, jak do tego doszło?
– Poszłam sama obejrzeć ogrody... są takie piękne! Zgubiłam się i usiadłam pod takim wielkim drzewem, żeby odpocząć. Wtedy przyszły lady Cuxhaven i pani Kirkpatrick. A potem pani Kirkpatrick przyniosła mi lunch i położyła mnie spać w swoim łóżku. Myślałam, że mnie obudzi, ale tak nie zrobiła. A panie wizytatorki odjechały do Hollingfordu. I wtedy zdecydowano, że zostanę w Towers do jutra. A ja bałam się powiedzieć, jak bardzo, bardzo chciałam wrócić do domu. I cały czas myślałam o tobie, tatusiu, jak się zastanawiasz, gdzie jestem.
– Widzę z tego, że to był raczej fatalny, a nie radosny dzień, co, gąsko?
– Ranek był przyjemny. Nie zapomnę tych godzin spędzonych w ogrodzie. Ale nigdy dotąd nie byłam tak nieszczęśliwa jak podczas tego wlokącego się bez końca popołudnia.
Pan Gibson uznał za stosowne pojechać do Towers jeszcze przed powrotem rodziny do Londynu, by przeprosić za kłopot i podziękować za uprzejmość okazaną jego córce. Okazało się jednak, że wszyscy gdzieś się rozpierzchli i nikt nie miał wystarczająco dużo czasu, by wysłuchać jego grzecznych podziękowań. W końcu wydelegowano do niego panią Kirkpatrick, która, mimo iż zamierzała udać się z wizytą razem z lady Cuxhaven i przy okazji odwiedzić jedną ze swych dawnych uczennic, zdołała przyjąć pana Gibsona w imieniu rodziny. Zapewniła go również, że we wdzięcznej pamięci zachowała jego starania, jakich nie szczędził podczas jej choroby w przeszłości, a swe podziękowania wyraziła w wielce ujmujący sposób.
4 Powieść Samuela Richardsona z 1753 r., której bohater stał się symbolem galanterii i dobrych manier.
Szesnaście lat wcześniej miasteczkiem Hollingford wstrząsnęła wiadomość, że pan Hall, zdolny i kompetentny lekarz, który zajmował się mieszkańcami przez całe ich życie, zamierza przyjąć wspólnika. Przekonywanie pacjentów doktora nie miało najmniejszego sensu, więc pan Browning, proboszcz, pan Sheepshanks, zarządca Cumnor Towers, i sam pan Hall – święta trójca rozsądnych lokalnej społeczności – porzucili próby uzasadniania tego zamysłu, czując, że metoda: Che sarà, sarà5 zadziała skuteczniej niż jakiekolwiek argumenty. Pan Hall tłumaczył swym wiernym podopiecznym, że nawet w najsilniejszych okularach jego wzrok nie jest niezawodny, że sami mogli się po wielokroć przekonać o jego problemach ze słuchem (choć, jeśli jesteśmy przy tym temacie, otoczenie doktora wielokrotnie słyszało, jak wyrażał pogląd o rozprzestrzeniającej się niedbałości w komunikacji międzyludzkiej, czego przykładem jest „to pisanie na bibule, gdzie wszystkie słowa włażą na siebie” – tak właśnie twierdził). Poza tym kilka razy doktorowi przydarzyły się ataki podejrzanej natury, które on sam nazywał reumatyzmem, aczkolwiek zapisał sobie lekarstwo na podagrę, a dolegliwości te uniemożliwiały mu natychmiastowe reagowanie na pilne wezwania. Ale nieważne – ślepy, głuchy i niedołężny – był ich lekarzem zdolnym wyleczyć wszystkie niedomagania, chyba że tymczasem któryś z pacjentów by zmarł, i absolutnie niedopuszczalne było, aby mówił o swojej starości, emeryturze czy przyjęciu partnera.
On zaś systematycznie działał dalej: dawał ogłoszenia w prasie medycznej, czytał referencje, weryfikował charaktery i kwalifikacje. I w chwili, gdy stare panny w Hollingfordzie uznały, iż zdołały przekonać swego rówieśnika, że jest dokładnie tak samo młody jak dotychczas, zaskoczył je, sprowadzając wspólnika, pana Gibsona. Przedstawił go i od razu zaczął – przebiegle, jak to określiły damy – wprowadzać w arkana swojej praktyki. „A kimże jest ten pan Gibson?” – pytały, lecz odpowiedzieć mogłoby im tylko echo, o ile by zechciało, bo nikt inny tego nie zrobił. Nikt nigdy nie dowiedział się więcej o jego przodkach niż mieszkańcy Hollingfordu mogli ustalić tego pierwszego dnia, gdy go zobaczyli. Był wysoki, poważny, bardziej przystojny niż brzydki; na tyle szczupły, by można o nim powiedzieć, że ma zgrabną figurę, bo działo się to w czasach, zanim „krzepkie chrześcijaństwo” weszło w modę. Mówił z lekkim szkockim akcentem i, jak zauważyła pewna zacna dama, wypowiadał się w sposób banalny, przez które to określenie rozumiała: sarkastyczny. Jeśli natomiast chodzi o jego pochodzenie i wykształcenie, ulubioną wersją społeczności Hollingfordu była ta, że doktor Gibson jest synem szkockiego księcia i Francuzki. Znaleziono wiele przesłanek przemawiających za tą koncepcją. Mówił ze szkockim akcentem, a zatem był Szkotem. Wyglądał wykwintnie, miał elegancką figurę i skłonność – tak przynajmniej twierdzili ludzie mu nieprzychylni – do zadzierania nosa, a to oznaczało, że jego ojciec musiał być osobą na poziomie; nic nie było prostsze niż podążanie za tym podejrzeniem przez wszystkie stopnie parostwa – od baroneta, przez barona, wicehrabiego, hrabiego, markiza, aż do księcia. Wyżej nawet mieszkańcy Hollingfordu nie odważyli się wspinać, choć pewna dama obeznana z historią Anglii zaryzykowała twierdzenie, że „według jej wiedzy jeden lub dwóch Stuartów... hm... nie zawsze... prowadziło się... hm... poprawnie... i wydaje jej się... cóż, istnieje coś takiego jak syn z poślizgu”. W każdym razie w powszechnym mniemaniu ojciec pana Gibsona był księciem. Nikim więcej.
Jego matka natomiast musiała być Francuzką. Przemawiały za tym trzy racje: miał ciemne włosy, ziemistą cerę, a poza tym był w Paryżu. To mogła być albo prawda, albo fałsz. Nikt z nich nigdy nie dowiedział się o nim niczego pewnego ponad to, co powiedział doktor Hall, a mianowicie: że kwalifikacje zawodowe pana Gibsona są równie wysokie jak jego morale, a obie te cechy zdecydowanie wznoszą się ponad poziom przeciętny, co stary lekarz osobiście sprawdził, jeszcze zanim przedstawił swego następcę w miasteczku. Popularność na tym świecie jest tak przemijająca jak chwała, a stary doktor przekonał się o tym, nim upłynął rok trwania jego spółki. Miał teraz mnóstwo wolnego czasu, by leczyć swą podagrę i pielęgnować wzrok, bo młody lekarz odniósł zwycięstwo. Prawie wszyscy posyłali teraz po doktora Gibsona, nawet ci z dworów, nawet z Towers, największego z wielkich domów, w którym pan Hall przedstawił wspólnika z drżeniem serca, obawiając się tego, czy młody człowiek odpowiednio się zachowa i jakie wrażenie wywrze na ich lordowskich mościach. Po upływie dwunastu miesięcy w okolicznych rezydencjach przyjmowano pana Gibsona z takim samym szacunkiem dla jego wiedzy medycznej jak przedtem pana Halla. Co więcej – a to już było doprawdy zbyt wiele, nawet dla kogoś o tak łagodnym charakterze jak stary poczciwy doktor – pan Gibson został zaproszony na kolację do Towers, gdy gościł tam sam wielki sir Astley, dowodzący całym światem medycznym. Oczywiście doktor Hall również otrzymał zaproszenie, ale właśnie w tym czasie leżał powalony atakiem podagry – odkąd miał wspólnika, jego choroba samowolnie się rozwinęła – i nie był w stanie wziąć udziału w tym spotkaniu. Biedny, nigdy nie doszedł do siebie po tym zawstydzającym incydencie. Od tej pory pozwolił sobie na słaby wzrok, przytępiony słuch i starał się nie oddalać od domu w trakcie dwóch kolejnych zim, jakie mu jeszcze pozostały. Sprowadził samotną córkę swej siostrzenicy, by mu na starość dotrzymywała towarzystwa, i on, pogardzający kobietami stary kawaler, czuł teraz wdzięczność za pogodną obecność ładnej i powabnej Mary Preston, która była dobra i czuła, lecz, niestety, nic poza tym. Szybko nawiązała zażyłe kontakty z córkami proboszcza, pannami Browning, a doktor Gibson znalazł czas, by zaprzyjaźnić się z tym tercetem. Całe Hollingford spekulowało, która z młodych dam zostanie panią Gibson, i z zawodem przyjęto wiadomość, która przecinała rozmowy o możliwościach i plotki o prawdopodobieństwach wyboru młodego przystojnego medyka. Sprawa skończyła się w sposób najbardziej naturalny małżeństwem pana Gibsona z krewną jego poprzednika. Dwie panny Browning nie zdecydowały się po tym rozczarowaniu zapaść na galopujące suchoty, choć ich wygląd i zachowanie poddano bacznej obserwacji. Wprost przeciwnie – podczas ślubu zachowywały się hałaśliwie i wesoło, a jeśli chodzi o gruźlicę, to zmarła na nią młoda pani Gibson, cztery lub pięć lat po ślubie, trzy lata po śmierci swego wujecznego dziadka, kiedy jej jedyne dziecko, Molly, miało zaledwie trzy lata.