Papierowa księżniczka. Tom 1 - Erin Watt - ebook

Papierowa księżniczka. Tom 1 ebook

Watt Erin

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Życie Elli Harper nie przypomina bajki – dziewczyna nie ma ojca, często przeprowadza się z miasta do miasta, ciężko pracuje i codziennie walczy, by związać koniec z końcem. Jedynie marzenia o lepszym jutrze podtrzymują ją na duchu. Czy jest szansa, aby się spełniły?

Nagle za sprawą członków rodziny Royal Ella trafia do świata bogactwa i luksusu. Nie wie jednak, że ta piękna otoczka skrywa niewyobrażalne zepsucie. Reed, jeden z pięciu braci, jest „perłą w koronie” rodu Royalów. Dziewczyna nie potrafi się oprzeć jego urokowi, lecz chłopak za wszelką cenę chce zniszczyć jej fascynację.

Stopniowo na jaw wychodzą rodzinne tajemnice, a Ella uświadamia sobie, że jest w stanie przetrwać wszystko – oprócz życia w pałacu Royalów.

Bestsellerowa Seria królewska teraz w Polsce! Uzależniająca, emocjonująca, zaskakująca... Wciąga w świat tajemnic, intryg i obsesji. Sprawia, że czytelnicy niecierpliwie czekają na kolejne tomy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 418

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Erin Watt

Papierowa Księżniczka Seria królewska Tom I

Copyright © by Erin Watt

Copyright for polish transaltion© by Maria Smulewska-Dziadosz

Copyright © by Virtualo, 2023

Tytuł oryginału: Paper Princess. The Royals Book 1

Redakcja: Natalia Karolak

Skład wersji elektronicznej: Michał Latusek / konwersja.net

Projekt okładki: Małgorzta Drabina / Yellow Room

Tytuł oryginału: Pain, Parties, Work: Sylvia Plath in New York, Summer 1953

Wydanie II

Warszawa 2023

ISBN 9788327276896

Książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Wszelkie udostępnianie osobom trzecim, upowszechnianie i upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Virtualo Sp. z o.o.

ul. Marszałkowska 104/122

00-017 Warszawa

www.virtualo.pl

Chcesz wydać książkę lub audiobook? Wejdź na virtualo.eu lub napisz do nas na adres [email protected]

PODZIĘKOWANIA

Kiedy postanowiłyśmy połączyć siły i siąść do pracy nad tą książką, nie miałyśmy pojęcia, że stworzymy coś tak niesamowitego i że wpadniemy w zupełną obsesję na punkcie tych postaci i świata. Pisanie tej powieści było czystą radością od początku do końca, ale nie zdołałybyśmy wydobyć jej ze swoich umysłów i przekazać w Wasze dłonie, gdyby nie wsparcie kilku niesamowitych osób. Oto one:

Margo, Shauna i Nina czytały tę powieść jako pierwsze i wciąż nas lubią, i to mimo że zaserwowałyśmy im tak brutalny cliffhanger.

Nasza agentka prasowa Nina – dziękujemy za zaraźliwy entuzjazm i wiarę w nasz projekt.

Meljean Brooks – dzięki jej pomysłowi udało się stworzyć okładkę, która tak absurdalnie i idealnie pasuje do tej serii!

Jesteśmy też niezmiernie wdzięczne wszystkim blogerom, recenzentom i czytelnikom, którzy zechcieli przeczytać, zrecenzować naszą książkę i zwariować na jej punkcie. To Wasze wsparcie i reakcja na tę powieść sprawiają, że cały ten proces wart jest zachodu!

ROZDZIAŁ 1

– Ello, dyrektor cię prosi na słowo – mówi pani Weir, gdy staję w progu sali matematycznej.

Patrzę na zegarek.

– Przecież nie jestem spóźniona.

Jest za minutę dziewiąta, a ten zegarek nigdy się nie myli. To chyba najdroższy przedmiot, jaki mam. Mama mówiła, że kiedyś należał do taty. Poza spermą to jedyna rzecz, jaką jej zostawił. – Nie chodzi o punktualność… tym razem – wyjaśnia pani Weir. Jej zwykle twarde spojrzenie wydaje się teraz dziwnie łagodne i złe przeczucie rozbrzmiewa ostrzegawczym sygnałem w moim zaspanym mózgu. Pani Weir to twarda babka i za to ją cenię. Nie ukrywa, że jej głównym zadaniem jest nauczenie nas rachunku różniczkowego, a nie strzelanie kazań o kochaniu bliźniego i innych bzdetach. Jednym słowem, jeśli posyła mi współczujące spojrzenie, to znak, że w gabinecie dyrektora nie czeka mnie nic dobrego.

– Dobra. – Nie żebym mogła przecież powiedzieć cokolwiek innego. Kiwam jej głową na odchodnym i ruszam w stronę gabinetu dyrektora.

– Wyślę ci pracę domową na e-maila! – woła za mną pani Weir, najwyraźniej przekonana, że już nie wrócę do klasy. Nie boję się spotkania z dyrektorem Thompsonem. Nie grozi mi z jego strony nic gorszego od tego, co już mnie dotąd spotkało w życiu.

Straciłam wszystko to, co ważne, jeszcze zanim w trzeciej klasie przeniosłam się do liceum imienia Jerzego Waszyngtona. Nawet jeśli pan Thompson jakimś cudem dowiedział się, że właściwie nie mieszkam w rejonie jego szkoły, mogę wywinąć się przecież jakimś kłamstwem. A jeśli każe mi się przenieść do innej szkoły – a co gorszego może mi dziś grozić? – to też nie koniec świata. Najwyżej się przepiszę.

– Co tam, Darlene? – rzucam.

Sekretarka szkolna z mamuśkowatym fryzem jest tak zaczytana, że nawet nie odrywa wzroku od magazynu „People”. – Usiądź, Ello. Pan Thompson zaraz cię poprosi do środka.

Mówimy sobie z Darlene po imieniu. Jestem w tej szkole ledwie miesiąc, ale przez wszystkie uwagi dotyczące moich spóźnień spędziłam w sekretariacie całkiem sporo czasu. Ale tak bywa, gdy się pracuje po nocach, a w objęcia Morfeusza trafia dopiero o trzeciej nad ranem.

Wyciągam szyję, żeby zajrzeć do biura dyrektora, bo akurat nie zasłonił żaluzji w oknie oddzielającym go od sekretariatu. Ktoś tam u niego jest, ale stąd widzę tylko mocno zarysowaną szczękę i ciemnobrązowe włosy. Czyli dokładnie moje przeciwieństwo. Jestem blondynką o tak błękitnych oczach, że to się w głowie nie mieści. Mama mówiła, że włosy i oczy to mam akurat po dawcy spermy.

Gość Thompsona przypomina mi trochę tych biznesmenów, którzy gotowi byli płacić mojej mamie małe fortuny, żeby przez jedną noc udawała ich dziewczynę. Niektórych to naprawdę jarało bardziej niż sam seks. Mówię tu o mojej mamie oczywiście. Ja nie byłam jeszcze zmuszona pójść w jej ślady… póki co. Mam nadzieję, że nigdy nie będę musiała. Właśnie dlatego chcę skończyć tę szkołę. Wtedy będę mogła pójść na studia, zdobyć dyplom i stać się normalnym człowiekiem.

Niektóre nastolatki marzą o podróżowaniu po świecie albo o szybkich samochodach i wielkich domach. A ja? Dałabym wszystko za własne mieszkanie, lodówkę pełną jedzenia i stałą pracę, najlepiej taką nudną jak flaki z olejem.

Dyrektor ciągle rozmawia ze swoim gościem. Mija dobre piętnaście minut, a oni wciąż gadają i gadają.

– Hej, Darlene? Zaraz przegapię lekcję matematyki. Może wpadnę potem, jak pan Thompson będzie miał wolną chwilę? – Staram się to ująć najgrzeczniej, jak się da, ale lata bez żadnego dorosłego w moim życiu robią swoje (moją kochaną, lekkomyślną mamę naprawdę trudno by było zakwalifikować jako dorosłego). Nigdy jakoś nie potrafię uderzyć w tę poddańczą nutę, której oczekują dorośli, gdy gadają z kimkolwiek, kto jeszcze nie może pić na legalu.

– Nie, Ello. Pan Thompson zaraz cię do siebie wezwie.

I tym razem nawet ma rację, bo w tej samej chwili otwierają się drzwi do gabinetu i w progu staje nasz dyrektor. Pan Thompson ma niecałe metr osiemdziesiąt wzrostu i wygląda, jakby skończył naszą szkołę najdalej rok temu. Jakimś cudem udaje mu się jednak emanować czymś na kształt pewności siebie.

– Panno Harper. Zapraszam. – Daje mi znak ręką, żebym weszła do środka.

Do gabinetu? Razem z tym Don Juanem?

– Już przecież ktoś tam jest – zauważam bystrze.

To mi się w ogóle nie podoba i intuicja mi mówi, że trzeba wiać. Ale jeśli teraz dam nogę, przepadnie całe to życie, które planowałam przecież miesiącami.

Thompson obraca się i spogląda w stronę Don Juana, który wstaje i macha do mnie wielką łapą.

– Tak, cóż, właśnie dlatego prosiłem, żebyś tu przyszła. Wejdź, proszę.

Wbrew rozsądkowi mijam więc pana Thompsona i staję tuż za progiem gabinetu. Dyrektor zamyka za mną drzwi i zaciąga żaluzje. Teraz to już naprawdę się denerwuję.

– Usiądź, proszę. – Wskazuje mi krzesło, z którego właśnie wstał Don Juan.

Krzyżuję ręce na piersi i posyłam im obu wrogie spojrzenie. Mowy nie ma, żebym usiadła. Mogą się wypchać.

Thompson – trzeba mu to przyznać – wie, kiedy nie ma szans na wygraną. Zamiast mnie przekonywać, wzdycha i sam siada. Ale to mnie tylko jeszcze bardziej niepokoi, bo jeśli poddał się tym razem tak łatwo, to znaczy, że ma coś o wiele większego do przeforsowania.

Bierze do ręki stertę papierzysk z biurka.

– Ella Harper, Callum Royal – przedstawia nas sobie i urywa, jakby nazwisko nieznajomego mówiło samo za siebie.

Tymczasem ten cały Royal gapi się na mnie, jakby w życiu dziewczyny nie widział. Uświadamiam sobie, że ściskam cycki przez te skrzyżowane ręce, więc rozplatam je i teraz zwisają mi głupio po bokach.

– Miło mi – mówię, ale chyba dla wszystkich w gabinecie jest oczywiste, że kłamię.

Mój głos wyrywa Royala z hipnozy. Rzuca się w moją stronę i nim zdążę zareagować, łapie moją prawą rękę, chowając ją w swoich wielkich łapskach.

– Boże! Wyglądasz zupełnie jak on – szepcze tak cicho, że tylko ja go słyszę, po czym nagle chyba przypomina sobie, gdzie jest, i ściska mi dłoń na powitanie. – Mów mi Callum. Te słowa brzmią jakoś dziwnie. Jakby niemal z trudem zmuszał się do ich wypowiedzenia. Wyrywam mu się, co wcale nie jest takie łatwe, bo psychol nie chce mnie puścić. Dopiero kiedy pan Thompson odchrząkuje, Royal wreszcie puszcza moją dłoń.

– Co jest grane? – pytam prosto z mostu. Mój ton nie jest może odpowiedni dla siedemnastolatki rozmawiającej z dorosłymi, ale jakoś nikt tego nie zauważa.

Pan Thompson niepewnie mierzwi sobie włosy.

– Nie wiem, jak to ująć, przejdę więc lepiej od razu do rzeczy. Pan Royal twierdzi, że twoi rodzice nie żyją, a on jest teraz twoim legalnym opiekunem.

Zamieram. Na ułamek sekundy. Tyle mi wystarczy, by ukryć zaskoczenie pod maską świętego oburzenia.

– Gówno prawda! – wymyka mi się przekleństwo. – Moja matka sama zapisała mnie do tej szkoły. Przecież ma pan jej podpis w papierach.

Serce wali mi jak głupie, bo w gruncie rzeczy to ja podpisałam się na formularzu szkolnym. Sfałszowałam podpis, żeby przejąć kontrolę nad swoim życiem. Może i jestem nieletnia, ale odkąd skończyłam piętnaście lat, robię za dorosłą.

Pan Thompson chyba z litości odpuszcza sobie łajanie mnie za wulgarny język.

– Przedstawione przez pana Royala dokumenty potwierdzają jego roszczenia. – Stuka w jakieś papierzyska.

– Ta? To wszystko kłamstwa. W życiu nie widziałam faceta na oczy. Jak mi pan każe z nim teraz iść, to już jutro w wiadomościach usłyszy pan, że jakaś organizacja zajmująca się handlem ludźmi porwała dziewczynę z tego liceum i…

– Masz rację. Nie mieliśmy okazji się poznać – wchodzi mi w słowo Royal. – Ale to bynajmniej nie zmienia twojej sytuacji prawnej.

– Pokażcie mi to. – Rzucam się do biurka Thompsona i łapię papiery. Przebiegam wzrokiem strony, ale prawie ich nie czytam. Rzucają mi się tylko w oczy wyrazy „opiekun”, „zmarły” i „pozostawia w spadku”, ale to tylko puste słowa. Callum Royal jest dla mnie zupełnie obcym człowiekiem i kropka.

– Najlepiej byłoby, gdyby mogła się tu do nas pofatygować twoja matka i rozwiać wszelkie wątpliwości – sugeruje pan Thompson.

– Tak, Ello, przyprowadź matkę do szkoły, a wycofam roszczenie. – Głos Royala jest łagodny, ale wyczuwam w nim stal. On coś wie.

Odwracam się w stronę dyrektora. On tu stanowi najsłabsze ogniwo.

– Mogłabym to sfabrykować w naszej szkolnej pracowni komputerowej. Nawet bym nie potrzebowała Photoshopa. – Ciskam stertę papierów na stół. Widzę w jego oczach wahanie, staram się więc iść w tym kierunku. – Naprawdę muszę już wracać do klasy. Nie chcę narobić sobie zaległości, i to od razu na początku semestru.

Dyrektor niepewnie oblizuje wargi, a ja patrzę na niego tak przekonująco, jak tylko potrafię. Nie mam taty. I z całą pewnością nie mam opiekuna. Gdybym go miała, to niby gdzie ten szuja był, gdy mama ledwie wiązała koniec z końcem, gdy zwijała się z bólu przez raka, gdy łkała na szpitalnym łóżku z niepokoju, że zostawia mnie samą na świecie? Gdzie się niby wtedy podziewał?

Pan Thompson wzdycha.

– Dobrze, Ello, w takim razie wróć teraz do klasy. Wygląda na to, że musimy z panem Royalem jeszcze to przedyskutować.

– Papiery są w porządku – oponuje Royal. – Zna mnie pan przecież. Zna pan moją rodzinę. Gdyby te dokumenty nie były prawdziwe, w ogóle by mnie tu nie było. Dlaczego miałbym robić coś takiego?

– A to mało zboczeńców na świecie? – odpowiadam drwiąco. – Mało to mają swoich pokrętnych powodów, żeby wymyślać różne bzdety?

Thompson macha na mnie ręką.

– Dość już, Ello. Panie Royal, sytuacja zaskoczyła nas wszystkich. Gdy tylko skontaktujemy się z matką Elli, będziemy mogli wszystko sobie spokojnie wyjaśnić.

Royalowi wyraźnie nie podoba się takie opóźnienie i znów zaczyna się awanturować, że niby taki jest ważny i że żaden Royal nie kłamie. Aż dziw, że nie wyciągnie zaraz Waszyngtona i jego wiśni. Kiedy on sprzecza się z dyrektorem, ja wymykam się z gabinetu.

– Idę do łazienki, Darlene – kłamię. – Zaraz potem wracam na lekcję.

Kupuje to bez problemu.

– Nie ma pośpiechu. Dam znać twojej nauczycielce.

Nie idę do łazienki. Nie wracam na lekcję. Zamiast tego pędzę na przystanek i wsiadam do autobusu G. Jadę aż do końca. Stamtąd mam jeszcze pół godzinki piechotą do mieszkania, które wynajmuję za marne pięć stów miesięcznie. Składa się ono z sypialni, obskurnej łazienki i zatęchłego salonu połączonego z kuchnią. Najważniejsze, że jest tanie, a do tego właścicielka przyjmuje gotówkę i nie pali się do sprawdzania danych wynajmującego.

Nie wiem, kim jest Callum Royal, ale wiem na pewno, że jego pojawienie się w Kirkwood to dla mnie bardzo zły omen. Te dokumenty nie zostały zrobione w Photoshopie. Były autentyczne. Ale mowy nie ma, żebym oddała moje życie w ręce jakiegoś obcego człowieka, który pojawił się nie wiadomo skąd.

Moje życie należy wyłącznie do mnie. Ja nim żyję. Ja je kontroluję.

Wyrzucam z plecaka podręczniki za sto dolarów i robi się miejsce na ubrania, przybory toaletowe i resztki moich oszczędności – tysiąc dolarów. Cholera. Potrzebuję przecież pieniędzy, żeby się wydostać z miasta. Jestem spłukana. Dwa tysiaki poszły na przeprowadzkę, bo przecież trzeba było kupić bilety na autobus, zapłacić czynsz za pierwszy i ostatni miesiąc, a do tego kaucję. Szlag mnie trafia, że teraz jeszcze stracę pieniądze wyłożone na mieszkanie, ale jest jasne, że muszę stąd spadać.

I znów uciekam. Ciągle to samo. Z mamą nieustannie uciekałyśmy. Przed jej chłopakami, jej zboczonymi szefami, opieką społeczną, biedą. Dłużej zostałyśmy tylko w hospicjum i to jedynie dlatego, że umierała. Czasami myślę sobie, że wszechświat postanowił odebrać mi prawo do szczęścia. Siedzę na łóżku i staram się nie zacząć wyć z bezsilności, wściekłości i – tak, przyznaję – strachu. Pozwalam sobie na pięć minut użalania się nad sobą, potem sięgam po telefon. Chrzanić wszechświat.

– Hej, George, zastanawiałam się nad twoją ofertą pracy w „Daddy G” – mówię, gdy odbiera męski głos. – Wchodzę w to. Dotąd pracowałam na rurze w „Miss Candy”, lajtowej przybudówce klubu George’a, gdzie rozbierałam się do stringów i naklejek na sutki. Zarabia się na tym nieźle, ale bez rewelacji. George od kilku tygodni namawiał mnie, żebym przeniosła się do głównego klubu, czyli tak zwanego „Daddy G”, gdzie oferuje się pełen striptiz. Odmawiałam mu dotąd, bo nie widziałam takiej potrzeby. I to się właśnie zmieniło.

Na szczęście figurę mam po matce. Długie nogi. Wcięcie w talii. Cycki nie są może imponującego rozmiaru, żadne tam E, ale George mówi, że lubi moje sterczące B, bo dzięki nim wyglądam tak młodo. Wyglądam młodo, bo jestem młoda, ale w dokumentach mam trzydzieści cztery lata i nazywam się Margaret Harper. Czyli jak moja zmarła mama. Aż ciarki przechodzą, jak się o tym pomyśli, więc po prostu staram się za dużo nie myśleć.

Nie ma zbyt wielu zajęć, którymi mogłaby się parać na pół etatu siedemnastolatka i zarobić tyle, żeby starczyło na życie. I żadne z nich nie jest legalne. Można sprzedawać narkotyki. Albo siebie. Albo się rozbierać. Wybrałam to ostatnie.

– Kurczę, dziewczyno, to świetna wiadomość! – cieszy się George. – Akurat dziś będziesz jak znalazł. Wystąpisz jako trzecia. Włóż mundurek uczennicy katolickiej szkoły. Zrobisz furorę.

– I ile za to?

– Ile czego?

– Ile kasy, George. Ile mi za to zapłacisz?

– Pięć stówek plus tyle napiwków, ile tylko ci się uda zgarnąć. A jak byś chciała też wziąć kilka prywatnych tańców erotycznych, to zapłacę ci po stówie od każdego.

Cholera. W ten sposób spokojnie mogę zarobić w jedną noc nawet i tysiaka. Zduszam niepokój. To nie czas na jakieś tam rozterki moralne. Potrzebuję kasy, a striptiz to jeden z najbezpieczniejszych sposobów, by ją zdobyć.

– Już jadę. Zarezerwuj mi tylu klientów, ilu zdołasz.

ROZDZIAŁ 2

„Daddy G” to speluna, ale i tak o wiele przyjemniejsza niż inne kluby w mieście. Choć to trochę jakby powiedzieć: „Poczęstuj się tym zgniłym kawałkiem kurczaka. Naprawdę nie jest aż tak zielony i spleśniały jak pozostałe”. Ale pieniądze to pieniądze.

Cały dzień zamartwiam się Callumem Royalem i jego nagłym pojawieniem się w mojej szkole. Gdybym miała laptopa i internet, zgooglowałabym faceta, ale mój stary komputer się zepsuł, a nie miałam kasy, żeby kupić sobie nowy. Boję się skoczyć do biblioteki, żeby tam siąść do komputera, bo – choć to głupie – jakoś mi się ubzdurało, że jeśli tylko wyściubię nos z domu, Royal porwie mnie wprost z ulicy.

Kim on w ogóle jest? I dlaczego myśli, że jest moim opiekunem? Mama w życiu nie wspominała o nikim takim. Przez chwilę myślałam nawet, że może to mój ojciec, ale przecież w dokumentach było napisane, że mój ojciec też nie żyje. Poza tym – o ile mama nie kłamała – mój tata nie miał na imię Callum, tylko Steve.

Steve. Zawsze mi się zdawało, że to zmyślone imię. Z tych, co to, jak dzieciak prosi: „Mamusiu, opowiedz mi o tacie”, wymyśla się je na poczekaniu. Coś w stylu: „Yyyy… wiesz, kochanie, na imię miał… Steve”.

Z drugiej strony nie chcę myśleć, że mama mnie okłamała. Zawsze byłyśmy ze sobą szczere.

Wypycham Calluma Royala z myśli. Dziś mój debiut w „Daddy G” i nie pozwolę, by rozpraszał mnie jakiś obcy facet w średnim wieku i gajerku za tysiąc dolarów. W tej melinie i tak już jest wystarczająco dużo facetów w średnim wieku, którymi muszę się zająć.

Co za tłok. Wygląda na to, że wieczór z uczennicą z katolickiej szkoły to strzał w dziesiątkę. Wszystkie stoliki na sali są zajęte, ale znajdująca się na podwyższeniu loża dla VIP-ów stoi pusta. Nic dziwnego. Ilu może być VIP-ów w tym naszym Kirkwood? To niewielkie miasteczko niedaleko Knoxville w stanie Tennessee. Przeważają tu niebieskie kołnierzyki, i to w większości klasa niższa. Jeśli zarabiasz więcej niż czterdzieści tysiaków rocznie, jesteś tu uważany za bezwstydnego bogacza. Dlatego właśnie wybrałam to miejsce. Czynsze są niskie, a szkoły publiczne przyzwoite.

Przebieralnia jest z tyłu i gdy do niej wchodzę, odkrywam, że naprawdę tętni życiem. Półnagie kobiety oglądają się w moją stronę. Niektóre witają mnie skinieniem głowy, kilka uśmiechem, potem znów skupiają na upinaniu pasów do pończoch czy nakładaniu makijażu.

Tylko jedna do mnie podbiega. – Kopciuszek? – upewnia się.

Kiwam głową. To pseudonim, którego używałam w „Miss Candy”. Wtedy zdawał się odpowiedni.

– Jestem Rose. George prosił, żebym ci dziś pokazała co i jak. W każdym klubie zawsze znajdzie się kobieta gotowa matkować innym – starsza laska, która wie, że przegrywa już walkę z grawitacją, i zamiast tego stara się być przydatna na inne sposoby. W „Miss Candy” była to Tina, podstarzała tleniona blondynka, która od razu wzięła mnie pod swoje skrzydła. Tu tę samą funkcję pełni starzejąca się ruda Rose, która prowadzi mnie teraz troskliwie w stronę metalowego wieszaka z kostiumami.

Kiedy sięgam po szkolny mundurek, powstrzymuje moją dłoń.

– Nie, to zostaw na później. Teraz włóż to.

I zanim zdążę się zorientować, już mi pomaga zasznurować czarny gorset. Do kompletu dostaję czarne koronkowe stringi.

– Mam w tym tańczyć? – Ledwie mogę w tym oddychać, a już na pewno mowy nie ma, żebym dała radę odwiązać tasiemki podczas striptizu.

– Nie martw się tą górą. – Śmieje się, widząc mój bezdech. – Zamachaj tylko tyłkiem i pokręć się chwilę na rurze dla tego Rockefellera, a wszystko będzie dobrze.

Patrzę na nią tępo.

– Myślałam, że zaraz wychodzę na scenę.

– George nic ci nie powiedział? Najpierw masz prywatny taniec w loży dla VIP-ów.

Że co? Przecież ledwo tu przyszłam. Z mojego doświadczenia wynika, że zwykle trzeba kilka razy pojawić się na scenie, nim w ogóle jakikolwiek klient zażyczy sobie prywatną sesję. – To pewnie jakiś wielbiciel z twojego poprzedniego klubu – podsuwa domyślnie Rose w odpowiedzi na moje zaskoczone spojrzenie. – Wparował tu dziś, jakby to była jego chata czy co, odpalił George’owi pięć stówek i kazał mu cię wysłać. – Puszcza do mnie oko. – Dobrze to rozegraj, a na pewno wyciśniesz z niego jeszcze parę setek.

I tak mnie z tym zostawia, bo już biegnie zajmować się jakąś inną tancerką, a ja stoję i zaczynam się zastanawiać, czy to jednak nie jest błąd.

Staram się zachowywać jak twardzielka i tak, do pewnego stopnia jestem twarda. Wiem, co to bieda i głód. Wychowała mnie striptizerka. Wiem, jak komuś strzelić, gdy zajdzie taka potrzeba. Ale mam tylko siedemnaście lat. Czasami dochodzę do wniosku, że jestem za młoda na to wszystko, co już przeżyłam. Rozglądam się i jak echo powraca myśl: „Co ja tu w ogóle robię?”.

Ale jestem tutaj. Jestem tu i jestem spłukana. I jeśli chcę stać się wreszcie tą zwykłą dziewczyną, którą tak strasznie pragnę być, muszę wyjść z przebieralni i pokręcić się na rurze dla tego Rockefellera, jak to uprzejmie określiła Rose.

Gdy wymykam się na korytarz, od razu wpadam na George’a. To krępy typek z potężną brodą i łagodnymi oczyma. – Rose powiedziała ci o kliencie? Facet już na ciebie czeka.

Potakuję, przełykam z trudem i pytam:

– Nie muszę robić nic ekstra, tak? Tylko zwykły taniec erotyczny?

George parska śmiechem.

– Możesz sobie robić wszystkie ekstratriki, jakie ci do głowy przyjdą, ale jeśli ten facet cię dotknie, Bruno wywali go stąd na zbity pysk.

Czuję ulgę na myśl o tym, że w „Daddy G” trzymają się reguły „towaru się nie maca”. O wiele łatwiej tańczy się dla tych wszystkich obrzydliwych gości ze świadomością, że swoje obrzydliwe łapska muszą trzymać z dala od ciebie.

– Poradzisz sobie, mała. – George klepie mnie po ramieniu. – Aha, jak by pytał, masz dwadzieścia cztery lata, dobra? Nie zatrudniam tu nikogo po trzydziestce, sama rozumiesz. Mało mi się nie wymyka: „A co z tymi przed dwudziestką?”, ale gryzę się w język. Przecież George na pewno wie, że go okłamuję. Połowa jego lasek tak robi. Może miałam ciężkie życie, ale za diabła nie udaje mi się zrobić na trzydziestoczterolatkę. Z ciężkim makijażem wyglądam może na dwadzieścia jeden. A i to ledwo, ledwo.

George znika w przebieralni, a ja biorę głęboki wdech i idę dalej korytarzem.

W głównej sali rozbrzmiewa właśnie namiętny bas. Tancerka na scenie rozpina białą koszulę od mundurku i faceci zupełnie wariują na widok jej przezroczystego stanika. Na dziewczynę sypie się deszcz dolarówek. I na tym właśnie muszę się skupić. Na pieniądzach. Chrzanić resztę.

A jednak wciąż nie mogę przeboleć tego, że musiałam uciec ze szkoły i zostawić tych nauczycieli, którzy naprawdę zdawali się przejęci tym, czego uczyli. Mówi się trudno, znajdę inną szkołę w innym mieście. W jakimś takim mieście, gdzie nie zdoła mnie namierzyć ten cały Callum Royal…

Zamieram. Potem obracam się w panice.

Za późno. Royal już przeszedł przez zacienioną lożę dla VIP-ów i czuję na ramieniu jego silną rękę.

– Witaj, Ello – mówi niskim głosem.

– Puść mnie. – Mój głos jest tak obojętny, jak tylko się da, ale moja ręka drży, gdy próbuję wyrwać mu się z uścisku.

Nie cofa ręki, póki z cienia nie wyłania się jakaś postać – mężczyzna w ciemnym garniturze opiętym na szerokich jak u futbolisty ramionach.

– Żadnego macania – warczy ochroniarz groźnie.

Royal puszcza mnie, jakbym parzyła. Posyła ochroniarzowi ponure spojrzenie, po czym znów odwraca się w moją stronę. Wzrok wbija w moją twarz, jakby bardzo się starał nie patrzeć na mój skąpy strój.

– Musimy porozmawiać. Wali od niego whisky.

– Nie mam ci nic do powiedzenia – odpowiadam chłodno. – Nie znam cię.

– Jestem twoim opiekunem.

– Jesteś obcym człowiekiem. – Staram się uderzyć w wyniosły ton. – Który przeszkadza mi w pracy.

Szczęka mu opada, po czym zamyka usta. W końcu mówi:

– Dobrze więc. Bierz się do roboty. Co?!

Widzę w jego oczach drwinę, gdy wycofuje się i rozsiada na pluszowej sofie. Rozkłada lekko nogi i szydzi:

– No już. Za coś w końcu zapłaciłem.

Serce wali mi jak szalone. Mowy nie ma. Nie będę tańczyć dla tego faceta.

Kątem oka rejestruję George’a, który właśnie podchodzi do schodków prowadzących do loży. Mój nowy szef patrzy na mnie wyczekująco.

Przełykam. Chce mi się płakać, ale zamiast tego sunę w stronę Royala z pewnością, której w ogóle nie czuję.

– Dobra. Chcesz, żebym dla ciebie zatańczyła, tatuśku? Proszę bardzo.

Łzy pieką mnie pod powiekami, ale wiem, że nie wyciekną na policzki. Nauczyłam się nie płakać przy ludziach. Ostatni raz płakałam, gdy zmarła matka, ale dopiero gdy wszyscy lekarze i pielęgniarki wyszli z pokoju.

Callum Royal posyła mi bolesne spojrzenie, gdy poruszam się przed jego nosem. Moje biodra kołyszą się w rytm muzyki, niemal instynktownie. Właściwie to po prostu jest instynktowne. Taniec mam we krwi. Taniec jest we mnie. Kiedy byłam mała, mamie udało się przez trzy lata wysupływać pieniądze na lekcje baletu i tańca jazzowego. Potem, gdy już nie było nas na to stać, sama wcieliła się w rolę nauczycielki. Oglądała filmy instruktażowe i zakradała się na lekcje w domu kultury, podglądając, ile się dało, póki jej nie wyprosili, a potem wracała do domu i mnie uczyła.

Uwielbiam tańczyć i jestem w tym dobra, ale nie jestem głupia. Wiem, że to żadna kariera, chyba że się chce pracować całe życie w striptizie. Nie, ja planuję praktyczną karierę. Biznes albo prawo, coś, co pozwoli mi dobrze zarobić. Taniec to tylko głupie marzenie małej dziewczynki.

Kusząco sunę dłońmi po gorsecie, gdy nagle Royalowi wyrywa się jęk. Nie jest to jednak taki jęk, do jakich jestem przyzwyczajona. Facet nie jest podniecony, ale jakby… zrozpaczony.

– Przecież on się w grobie przewraca – szepcze ochryple. Puszczam to mimo uszu. Jak dla mnie Royal nie istnieje. – To się naprawdę nie godzi. – Głos ma jakiś zduszony.

Odrzucam włosy w tył i wypinam cycki. Czuję na sobie czujny wzrok Bruna, który wciąż chowa się w kącie.

Sto dolców za dziesięć minut tańczenia, a ja już przetrwałam całe dwie. Zostało osiem minut. Dam radę.

Ale wygląda na to, że Royal nie da. Nagle chwyta mnie mocno za biodra.

– Nie! – warczy. – Steve nie tego by dla ciebie chciał.

Nie mam nawet czasu na przemyślenie tych słów, bo facet wstaje, a ja już jestem w powietrzu, uderzam piersią o jego szerokie ramię.

– Puszczaj! – wrzeszczę.

Ale on nie słucha. Niesie mnie przerzuconą przez ramię niczym szmacianą lalkę i nawet nagłe pojawienie się Bruna nic nie zmienia.

– Z drogi, do diabła! – warczy Royal, gdy Bruno robi krok w jego stronę. – Ta dziewczyna ma siedemnaście lat! Jest nieletnia, a ja jestem jej opiekunem, więc słowo daję, że jeśli zrobisz choć jeden ruch więcej, zjedzie tu zaraz cała policja z Kirkwood i wszyscy ci zboczeńcy trafią do paki za narażenie na niebezpieczeństwo nieletniej. A ty razem z nimi.

Bruno może i jest napakowany, ale nie jest głupi. Posyła mi przepraszające spojrzenie i wycofuje się.

Ze mną Royalowi na pewno nie pójdzie tak łatwo. Walę go pięściami po plecach, wbijam się paznokciami w jego drogą marynarkę.

– Puszczaj! – wrzeszczę ponownie.

Nic z tego. Nikt go nie powstrzymuje, gdy maszeruje w stronę wyjścia. Faceci w klubie wpatrują się w dziewczynę na scenie z takim pożądaniem, że oczywiście niczego nie zauważają. Widzę jakiś ruch. To George podbiega do Bruna, który pospiesznie coś mu szepcze do ucha. Zaraz potem obaj znikają mi z oczu i zalewa mnie zimne powietrze.

Jesteśmy na dworze, ale Callum Royal nie odstawia mnie na ziemię. Widzę jego eleganckie buty, stukają po popękanym chodniku na parkingu. Grzechoczą kluczyki, rozlega się głośne piknięcie, a potem lecę przez powietrze i ląduję na skórzanym fotelu. Jestem na tylnym siedzeniu samochodu. Zatrzaskują się drzwi. Silnik z rykiem budzi się do życia.

O Boże. Ten facet mnie porwał.

Mój plecak!

ROZDZIAŁ 3

Są w nim moje pieniądze i zegarek!

Fotele w tej szatańskiej maszynie, która najwyraźniej jest samochodem Calluma Royala, są bardziej ekskluzywne niż cokolwiek, czego dane było mi kiedykolwiek dotknąć tyłkiem. Aż szkoda, że nie będę miała czasu docenić tych luksusów. Rzucam się do drzwi i ciągnę za klamkę. Ani drgnie.

Przenoszę wzrok na kierowcę. Tak, to jest lekkomyślne, ale przecież nie mam innego wyjścia – rzucam się na ramię mężczyzny, którego kark jest równie szeroki co moje udo.

– Zawracaj! Muszę tam wrócić!

Nie reaguje. Zupełnie jakby był z kamienia. Szarpię jeszcze chwilę, ale teraz jestem już prawie pewna, że ten facet nie zrobi nic, co byłoby sprzeczne z poleceniem Royala, chyba że bym go dźgnęła w ten wielki kark nożem. Ale być może i to by nic nie dało.

Callum siedzi niewzruszony na swoim miejscu z tyłu i dociera do mnie, że mowy nie ma, żebym wydostała się z tego samochodu, póki on mi na to nie pozwoli. Jeszcze na wszelki wypadek sprawdzam okno. Też zamknięte.

– Blokada drzwi przed dziećmi? – warczę, choć przecież znam już odpowiedź.

Kiwa lekko głową.

– Między innymi. W każdym razie mogę cię zapewnić, że na czas podróży pozostaniesz w samochodzie. Tego szukasz? Rzuca mi na kolana plecak. Czuję przemożną pokusę, żeby natychmiast do niego zajrzeć i sprawdzić, czy gotówka i dokumenty są na miejscu, lecz się powstrzymuję. Bez tych rzeczy będę wprawdzie skazana na łaskę tego człowieka, nie mogę jednak się z niczym zdradzić, póki nie zrozumiem, o co mu w ogóle chodzi.

– Słuchaj, nie wiem, czego ode mnie chcesz, ale widzę, że masz mnóstwo kasy. Nie brak na tym świecie prostytutek, które zrobią, co tylko zechcesz, a przy tym nie narobią ci tylu prawnych kłopotów co ja. Wysadź mnie na następnym skrzyżowaniu, a obiecuję, że zniknę z twojego życia. Nie pójdę na policję. George’owi powiem, że jesteś starym klientem i że jakoś tam się w końcu dogadaliśmy.

– Nie szukam prostytutki. Przyjechałem po ciebie. – Po tych złowieszczych słowach Royal zdejmuje marynarkę i mi ją podaje.

Chciałabym mieć odrobinę więcej odwagi, ale prawda jest taka, że gdy tak siedzę w tej wypasionej bryce obok zupełnie obcego faceta, przed którym ledwo co tańczyłam, czuję się przede wszystkim bardzo skrępowana i obnażona. Dałabym wszystko za jakieś babcine gacie. Niechętnie zakładam więc jego marynarkę, starając się nie myśleć o tym, jak boleśnie ciśnie mnie gorset, i zakrywam się nią pod samą brodę.

– Nie mam nic, czego mógłbyś chcieć. – Przecież ta odrobina kasy, jaką mam w plecaku, to dla takiego typa z pewnością grosze. Już sama ta gablota jest warta więcej niż cała speluna George’a.

Royal unosi tylko brew, by temu zaprzeczyć. Teraz, gdy siedzi w samej koszuli, widzę jego zegarek i… wygląda zupełnie jak mój. Mężczyzna podąża za moim spojrzeniem.

– Widziałaś już taki. – To nie jest pytanie.

Podsuwa mi nadgarstek pod nos. Jego zegarek ma prosty pasek z czarnej skóry, srebrne koronki, kopertę z 18-karatowego złota i lekko wypukłą szklaną tarczę. Indeksy i wskazówki świecą w ciemności.

Zasycha mi w ustach.

– W życiu podobnego nie widziałam – kłamię.

– Doprawdy? To Oris. Szwajcarski. Ręczna robota. Dostałem go, gdy zakończyłem szkolenie w BUD/S-ie. Mój przyjaciel, Steve O’Halloran, dostał dokładnie taki sam, gdy zakończył to samo szkolenie. Na odwrocie wygrawerowane są słowa…

Non sibi sed patriae.

Sprawdziłam to, gdy miałam dziewięć lat, a mama opowiedziała mi o tym, jak się urodziłam. „Przepraszam, mała, ale przespałam się z marynarzem. Jedyne, co mi po nim zostało, to imię i ten zegarek”. I ja, przypomniałam jej. Wesoło potargała mi włosy i zapewniła, że jestem jej największym szczęściem. Serce mi się ściska z tęsknoty za nią.

– …co znaczy „nie dla siebie, lecz dla ojczyzny”. Steve zgubił zegarek osiemnaście lat temu. Twierdził, że go gdzieś zapodział, ale podejrzanie nigdy nie kupił sobie nowego. Nigdy też nie nosił już innego zegarka. – Royal prycha. – Dzięki temu miał zawsze wymówkę, bo notorycznie się spóźniał.

Łapię się na tym, że aż się pochylam spragniona kolejnych informacji o Stevie O’Halloranie. Chcę wiedzieć, co to w ogóle znaczy „buds” i jak ci dwaj się poznali. Ale w myślach wymierzam sobie policzek, żeby oprzytomnieć, i wciskam się w kąt pod drzwiami.

– Fajna historyjka, staruszku. Ale co to ma niby wspólnego ze mną? – Oglądam się na Goliata za kierownicą i głośniej dodaję: – Bo wy dwaj właśnie porwaliście nieletnią, co raczej jest ciężkim przestępstwem we wszystkich pięćdziesięciu stanach.

– Porwanie zawsze jest przestępstwem, bez względu na wiek porwanego – odpowiada na to Royal. – Ale jako że jestem twoim opiekunem, a ty łamałaś właśnie prawo, miałem wręcz obowiązek usunąć cię z wiadomego miejsca.

Udaje mi się prychnąć z wyższością.

– Pojęcia nie mam, za kogo ty mnie bierzesz, ale mam trzydzieści cztery lata. – Sięgam do plecaka po dokumenty, odsuwając na bok zegarek, który wygląda przecież dokładnie tak jak ten Royala. – Widzisz? Margaret Harper. Lat trzydzieści cztery.

Wyrywa mi dokument.

– Metr siedemdziesiąt wzrostu. Sześćdziesiąt kilo. – Lustruje mnie spojrzeniem. – Szacowałbym cię raczej na jakieś czterdzieści pięć, ale pewnie jak się wciąż ucieka, to się chudnie.

Jak się ucieka? Skąd on to, kurczę, wie? Prycha, jakby mi czytał w myślach.

– Mam pięciu synów. Nie ma takiej ściemy, jakiej by mi jeszcze nie próbowali wcisnąć. A nastolatkę poznam choćby i pod toną makijażu.

Piorunuję go wzrokiem. Ten facet – kimkolwiek by tam nie był – niczego ode mnie nie dostanie.

– Twój ojciec nazywa się Steven O’Halloran. Nazywał się – poprawia się. – Twój ojciec nazywał się Steven O’Halloran.

Odwracam się do okna, żeby nie zobaczył rozpaczy na mojej twarzy, bo nie zdołałam jej ukryć. Mój tata oczywiście nie żyje. Oczywiście.

Coś chwyta mnie za gardło i czuję nieznośne pieczenie pod powiekami. Płakanie jest dobre dla dzieciaków. Dla słabeuszy. Miałabym płakać za tatą, którego nawet nie znałam? Żałosne.

Szum pędzącego samochodu nie zagłusza brzdęku szkła i znajomego chlupnięcia alkoholu wlewanego do szklanki. Chwilę potem Royal zaczyna mówić.

– Twój ojciec i ja byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Razem dorastaliśmy. Razem chodziliśmy do szkoły. Coś nam strzeliło do łbów i zaciągnęliśmy się do marynarki. Wstąpiliśmy do SEALs, lecz nasi ojcowie postanowili przejść na wcześniejszą emeryturę, zrezygnowaliśmy więc ze służby i wróciliśmy do domu, żeby przejąć dowodzenie nad rodzinnym interesem. Budujemy samoloty, jak byś chciała wiedzieć.

No jasne – myślę z przekąsem.

Ignoruje moje milczenie albo może uznaje je za akceptację, bo ciągnie:

– Pięć miesięcy temu Steve zginął w wypadku na lotni. Lecz nim odszedł… To dziwne, zupełnie jakby miał przeczucie… – Royal kręci głową. – Dał mi ten list i powiedział, że to bodaj najważniejszy list, jaki kiedykolwiek otrzymał. Powiedział, że przegadamy to zaraz po powrocie, ale tydzień później jego żona wróciła z wyprawy sama i poinformowała mnie, że Steve nie żyje. Odłożyłem list póki co, żeby zająć się skomplikowaną sprawą jego śmierci i wdowy po nim.

Skomplikowaną sprawą śmierci? Co on w ogóle ma na myśli? Umiera się i tyle, nie? I ciekawe, dlaczego słowo „wdowa” wymówił, jakby to było przekleństwo.

– Po kilku miesiącach przypomniałem sobie o liście. Chcesz wiedzieć, co było w nim napisane?

Wredne pytanie. Oczywiście, że chcę, ale przecież nie dam mu tej satysfakcji i się nie przyznam. Opieram policzek o szybę.

Za oknem śmiga mi przed oczami kilka ulic, nim w końcu Royal się poddaje.

– List był od twojej matki.

– Co takiego?! – Obracam się zdumiona.

Na jego twarzy wcale nie widzę satysfakcji, choć przecież wreszcie przykuł moją uwagę. Wygląda na zmęczonego. Na zrozpaczonego po utracie przyjaciela, mojego taty. I po raz pierwszy widzę w Callumie Royalu mężczyznę, za którego się podaje – ojca, który stracił najbliższego przyjaciela i przeżył największy szok w życiu.

Nim ma jednak czas cokolwiek powiedzieć, samochód nagle się zatrzymuje. Wyglądam przez okno i widzę, że stoimy w szczerym polu. Długi, płaski pas ziemi, wielki parterowy budynek z metalu i wieża. Obok budynku stoi duży, biały samolot z napisem „Atlantic Aviation”. Kiedy Royal powiedział, że buduje samoloty, nie myślałam, że ma na myśli takie samoloty. Właściwie nie wiem, co myślałam, ale jakoś nie przyszło mi do głowy, że mogą to być odrzutowce tak wielkie, że zmieściłoby się w nich kilkuset ludzi.

– Czy to twój samolot? – Trudno mi ukryć zdumienie.

– Tak, ale nie będziemy wysiadać. Odsuwam dłoń od ciężkiej, srebrnej klamki.

– Jak to?

Na krótki moment zapominam o szoku – o porwaniu, o istnieniu i śmierci dawcy nasienia, dzięki któremu się narodziłam, o tym tajemniczym liście – i tylko gapię się z rozdziawionymi ustami, jak przejeżdżamy przez bramę, mijamy budynek i wjeżdżamy na teren, który chyba jest polem startowym. Z tyłu samolotu opada klapa i gdy tylko rampa dotyka ziemi, Goliat wjeżdża po niej prosto we wnętrzności samolotu.

Obracam się szybko i widzę jeszcze przez tylną szybę, jak klapa zatrzaskuje się za nami z hukiem. Gdy tylko się zamyka, blokada w samochodzie klika cicho. Jestem wolna. Tak jakby.

– Proszę. – Callum wskazuje mi drzwi, które otworzył przede mną Goliat.

Zaciągam marynarkę jeszcze mocniej wokół siebie. Nawet ten samolot jest w o wiele lepszej kondycji niż ja w moim pożyczonym gorsecie do striptizu i niewygodnych szpilkach.

– Muszę się przebrać. – Z ulgą stwierdzam, że mój głos brzmi w miarę normalnie. Mam duże doświadczenie w przeżywaniu wstydu i przez te wszystkie lata nauczyłam się, że najlepszą obroną jest atak. Ale w tej chwili nie jestem w najlepszej formie. I naprawdę nie chcę, żeby ktokolwiek, ani Goliat, ani obsługa samolotu, widzieli mnie w tym stanie.

To mój pierwszy raz w samolocie. Dotąd zwykle jeździłam autobusami, a w kilku dość przerażających okolicznościach musiałam też łapać na autostopa ciężarówki. Samolot jest olbrzymi, mieści się w nim przecież nawet samochód, z pewnością więc jest tu też jakiś zakamarek, w którym mogłabym się przebrać. Callum patrzy na mnie łagodniejszym wzrokiem i daje znak Goliatowi.

– Poczekamy na górze. – Wskazuje mi kąt pomieszczenia, które przypomina garaż. – Za tymi drzwiami są schody. Wejdź po nich, gdy będziesz gotowa.

Gdy tylko zostawiają mnie samą, błyskawicznie przebieram się z ciuchów striptizerki w wygodną bieliznę, luźne dżinsy, top i flanelową koszulę, którą normalnie noszę rozpiętą, ale teraz zapinam niemal pod samą szyję. Wyglądam jak bezdomny, ale przynajmniej nie jestem już goła.

Pakuję ciuchy z klubu do plecaka i sprawdzam, czy pieniądze są na miejscu. Są – na szczęście. A razem z nimi zegarek Steve’a. Bez niego mój nadgarstek wydaje się zupełnie nagi, a skoro Callum i tak przecież wie, że go mam, równie dobrze mogę go założyć. Gdy tylko zapinam pasek, czuję nagły przypływ sił. Teraz mam odwagę zmierzyć się z tym wszystkim, co przyszykował dla mnie Callum Royal.

Zarzucam plecak na ramię i ruszam w stronę drzwi, w głowie już układając sobie plan działania. Potrzebuję pieniędzy. Callum je ma. Potrzebuję nowego miejsca do mieszkania, i to szybko. Jeśli zdobędę od niego dość pieniędzy, będę mogła polecieć w jakieś nowe miejsce i zacząć wszystko od nowa. Wiem, jak to zrobić.

Poradzę sobie.

Wszystko będzie dobrze. I jeśli powtórzę sobie to kłamstwo wystarczającą liczbę razy, sama w nie uwierzę… nawet jeśli kompletnie mija się z prawdą.

Docieram do końca schodów, gdzie czeka na mnie Callum wraz z kierowcą.

– Ello, to Durand Sahadi. Durand, poznaj córkę Stevena, Ellę Harper.

– Bardzo mi miło – mówi śmiesznie niskim głosem Durand. Boże, facet brzmi jak Batman. – Przyjmij, proszę, moje kondolencje.

Skłania lekko głowę i jest tak cholernie sympatyczny, że naprawdę nie mogę go olać. Odsuwam swój plecak, żeby nie zawadzał, i ściskam jego wyciągniętą dłoń.

– Dziękuję.

– Ja też już ci podziękuję, Durandzie. – Callum odprawia kierowcę i zwraca się do mnie: – Siadajmy. Chcę już być w domu. Za godzinę będziemy w Bayview.

– Za godzinę? Wyciągnąłeś samolot, żeby lecieć nim godzinkę? – wyrywa mi się.

– Samochodem zajęłoby nam to sześć godzin, a to zdecydowanie za długo. Już i tak musiałem poświęcić dziewięć tygodni i pracę całej armii detektywów, żeby cię odnaleźć.

Jako że raczej nie mam w tej chwili innego wyjścia, idę za Callumem w stronę wypasionych kremowych, skórzanych foteli. Są zwrócone do siebie, a między nimi stoi jakiś superelegancki stolik z czarnego, inkrustowanego srebrem drewna. Royal siada na jednym z foteli i wskazuje mi drugi. Na stole już czeka na niego szklanka i butelka, jakby jego pracownicy dobrze wiedzieli, że bez tego Callum nie może funkcjonować.

W bok od Calluma znajduje się druga para foteli, a za nimi jeszcze sofa. Ciekawe, czy mogłabym tu pracować jako stewardesa. Tu jest nawet fajniej niż w jego samochodzie. Mogłabym tu spokojnie mieszkać.

Siadam i kładę sobie plecak między nogami.

– Ładny zegarek – rzuca cierpko Callum.

– Dzięki. Mama mi go dała. Powiedziała, że tata zostawił jej tylko to, imię i mnie. – Nie ma sensu już dłużej kłamać. Jeśli jego armia detektywów namierzyła mnie w Kirkwood, to pewnie facet wie o mnie i o mamie więcej niż ja sama. A w każdym razie na pewno wie bardzo dużo o moim tacie, a ja wbrew wszelkiemu rozsądkowi umieram z ciekawości. – Gdzie ten list?

– W domu. Dam ci go, jak wylądujemy. – Sięga do skórzanej teczki i wyciąga z niej plik banknotów, taki, jakie się widzi na filmach, z białą banderolą i w ogóle. – Oto moja propozycja, Ello…

Wiem, że oczy mam jak spodki, ale nic na to nie poradzę. W życiu nie widziałam tylu studolarówek.

Przesuwa banknoty po ciemnym blacie, podtykając mi je pod sam nos. Może to jakiś rodzaj teleturnieju albo reality show? Zamykam usta i staram się wyprostować. Nie dam się wystrychnąć na dudka.

– Zamieniam się w słuch – rzucam, krzyżując ręce na piersi i mrużąc podejrzliwie oczy.

– Z tego, co rozumiem, parasz się striptizem, żeby się utrzymać i skończyć szkołę. Domyślam się, że potem planujesz studia, zrezygnujesz ze striptizu i zajmiesz czymś innym. Może chcesz być księgową albo lekarką, albo prawniczką. Te pieniądze to gest dobrej woli. – Stuka w banknoty. – W tej paczce znajduje się dziesięć tysięcy dolarów. Za każdy miesiąc, w którym ze mną zostaniesz, dam ci kolejną taką paczkę. W gotówce. Jeśli zostaniesz ze mną aż do ukończenia szkoły, otrzymasz dodatkowe dwieście tysięcy. Będziesz miała dzięki temu na studia, mieszkanie, ubrania i jedzenie. Jeśli uda ci się ukończyć studia, otrzymasz kolejny pokaźny bonus.

– Na czym polega haczyk? – Ręce mnie świerzbią, żeby chwycić te pieniądze, znaleźć tu jakiś spadochron i wyrwać się ze szpon tego całego Calluma Royala, nim zdoła wymówić słowa „giełda papierów wartościowych”.

Ale siedzę spokojnie i czekam, aż wyzna, jakiego okropieństwa żąda ode mnie w zamian za te pieniądze. Zastanawiam się już, jakie są moje granice.

– Haczyk polega na tym, że nie będziesz walczyć. Nie będziesz próbowała uciec. Uznasz mnie za opiekuna. Będziesz mieszkać w moim domu. Traktować moich synów jak braci. Jeśli to zrobisz, możesz mieć życie, o którym marzyłaś. – Urywa. – Życie, którego Steve dla ciebie pragnął.

– A dla ciebie co bym miała niby robić? – Muszę mieć w tej sprawie jasność.

Callum patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami i robi się jakby nieco zielony na twarzy.

– Dla mnie nic. Jesteś bardzo ładną dziewczynką, Ello, ale jesteś dziewczynką, a ja mam czterdzieści dwa lata i pięciu synów. Wierz mi, że mam atrakcyjną partnerkę, która zaspokaja wszystkie moje potrzeby.

Brrr. Unoszę dłoń.

– Dobra, bez szczegółów, proszę – powstrzymuję go. Callum parska śmiechem, ale potem znów poważnieje.

– Wiem, że nie zastąpię ci rodziców, ale chcę, byś znalazła we mnie takie samo oparcie, jakie byś w nich miała. Tak, straciłaś rodzinę, ale nie jesteś już sama, Ello. Jesteś teraz jedną z nas, Royalów.

ROZDZIAŁ 4

Lądujemy, ale mimo że przyciskam nos do szyby, nic nie widzę, bo jest zbyt ciemno. Jedyne, co udaje mi się dojrzeć, to migające światła pasa pod nami. Gdy wreszcie dotykamy ziemi, Callum nie daje mi czasu, żeby zorientować się w nowym otoczeniu. Nie wsiadamy do samochodu, który stoi we wnętrzu samolotu. Nie, to pewnie tylko Samochód na Podróż, bo tym razem Durand zapędza nas do innego eleganckiego, czarnego sedana. Szyby są tak przyciemnione, że pojęcia nie mam, jakie krajobrazy migają mi przed oczami, ale po chwili Callum uchyla nieco okno i przynajmniej czuję ten zapach – sól. Ocean.

A więc jesteśmy na wybrzeżu. Może w Karolinie? Sześć godzin samochodem od Kirkwood to by wypadało gdzieś nad Atlantykiem, co by miało sens, biorąc pod uwagę nazwę przedsiębiorstwa Calluma. Ale to nieważne. Najważniejsze, że w moim plecaku kryje się piękny plik banknotów. Dziesięć tysiaków. Jeszcze to chyba do mnie w pełni nie dotarło. Dziesięć tysiaków miesięcznie. A do tego obietnica zawrotnej sumy, gdy tylko skończę szkołę.

Tu musi być jakiś haczyk. Callum może sobie twierdzić, że nie oczekuje w zamian żadnych… specjalnych względów, ale z niejednego pieca chleb jadłam. Zawsze jest jakiś haczyk i w końcu okaże się jaki. A kiedy to nastąpi, przynajmniej będę miała dziesięć tysiaków w kieszeni, jeśli przyjdzie mi znów uciekać.

Do tego czasu będę się ładnie uśmiechać i tańczyć tak, jak mi zagra Royal.

I jego synowie…

Cholera, zapomniałam o synach – powiedział, że ma aż pięciu.

Z drugiej strony co mi mogą zrobić? Pięciu rozpuszczonych, bogatych synalków? Ha. Z gorszymi miałam do czynienia. Jak choćby tamten chłopak mamy, gangster Leo, który próbował mnie obmacywać, gdy miałam dwanaście lat, a potem nauczył mnie, jak porządnie składać dłoń w pięść, bo strzeliłam go w brzuch z taką siłą, że mało sobie nie złamałam ręki. Nieźle się uśmiał, ale w każdym razie od razu się zaprzyjaźniliśmy. Jego lekcje samoobrony bardzo się przydały przy następnym chłopaku mamy, który też nie potrafił trzymać łap przy sobie. Mama była mistrzynią w znajdowaniu sobie supergości.

Ale staram się jej nie osądzać. Robiła, co musiała, żeby przetrwać, i nigdy nie wątpiłam w to, że mnie kochała.

Po trzydziestu minutach jazdy Durand zwalnia przed jakąś bramą. Między nami a kierowcą znajduje się szyba, ale i tak słyszę elektroniczne piknięcie, potem mechaniczny warkot i po chwili znów ruszamy. Teraz wolniej, aż w końcu samochód całkiem się zatrzymuje i klika blokada w drzwiach.

– Jesteśmy w domu – mówi cicho Callum.

Mam ochotę go poprawić – nie mam czegoś takiego jak dom – ale gryzę się w język.

Durand otwiera przede mną drzwi i wyciąga rękę. Kolana mi drżą, gdy wysiadam. Przed wielkim garażem stoją jeszcze trzy inne samochody – dwa czarne SUV-y i jeden wiśniowy pikap, który zupełnie tu nie pasuje.

Callum zauważa moje spojrzenie i uśmiecha się ponuro. – Zawsze mieliśmy trzy range rovery, ale potem Easton wymienił swojego na pikapa. Podejrzewam, że chodziło mu o to, żeby mieć więcej miejsca, kiedy pieprzy się z tymi swoimi dziewczynami.

Nie mówi tego z naganą, raczej z rezygnacją. Domyślam się, że Easton to jeden z jego synów. Wyczuwam w głosie Calluma jeszcze coś. Może bezradność? Znam go zaledwie od kilku godzin, ale jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, w jakiej sytuacji ten mężczyzna w ogóle mógłby czuć się bezradny. Natychmiast zapala mi się czerwona lampka.

– Przez kilka pierwszych dni chłopcy będą cię podwozić do szkoły – dodaje. – Póki ci nie załatwię samochodu. – Mruży oczy. – O ile masz prawo jazdy na własne nazwisko, a nie na jakąś trzydziestoczterolatkę, co?

Niechętnie kiwam głową – To dobrze.

Dopiero wtedy dociera do mnie, co powiedział.

– Kupisz mi samochód?

– To najprostsze wyjście. Moi synowie… – odnoszę wrażenie, że bardzo ostrożnie dobiera słowa – …dość wolno oswajają się z nowymi ludźmi. A ty musisz przecież chodzić do szkoły, więc… – Wzrusza ramionami i powtarza: – To będzie najprostsze wyjście.

Nabieram coraz większych podejrzeń, że coś tu jest nie tak. Z tym facetem. Z jego dzieciakami. Może jednak trzeba było bardziej się postarać i jakoś mu zwiać z tego samochodu jeszcze w Kirkwood? Może powinnam…

Wątek mi się urywa, bo podnoszę wzrok i dopiero teraz widzę dom.

Nie – pałac. Pałac Royalów. Tak królewski jak ich nazwisko.

To jakiś absurd. Nie jest wysoki, zaledwie jedno piętro, ale za to tak rozległy, że prawie nie widzę końca budynku. I te okna – są wszędzie. Może architekt, który go projektował, miał jakąś alergię na ściany albo wampirofobię.

– Ty… – Głos więźnie mi w gardle. – Ty tu mieszkasz?

– My tu mieszkamy – poprawia mnie. – Od teraz to także twój dom, Ello.

To nigdy nie będzie mój dom. Nie pasuję do takiego przepychu, pasuję do nędzy. To nędzę znam. Z nią czuję się pewnie, bo bieda nie próbuje cię omamić. Nie jest pięknie opakowana. Jest tym, czym jest.

A ten dom to iluzja. Piękna błyskotka, sen, który Callum próbuje mi wcisnąć – w rzeczywistości równie trwały co papier. Na tym świecie żaden blask nie jest wieczny.

Wnętrza pałacu Royala są równie ekstrawaganckie co fasada. Białe płytki z szarymi i złotymi żyłkami – takie jak w bankach i gabinetach lekarzy – ciągną się w holu całymi kilometrami. Sufit jest tak wysoki, że mam ochotę wrzasnąć coś, żeby posłuchać echa.

Schody po obu stronach wejścia spotykają się na balkonie na półpiętrze. Żyrandol składa się chyba ze stu światełek, a do tego ma tyle kryształów, że jeśli mi teraz spadnie na głowę, to nawet mnie nie znajdą pod stertami szklanego pyłu. Wygląda, jakby był wzięty prosto z jakiegoś hotelu, i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby tak było.

Gdzie nie spojrzeć, widać kasę.

A Callum przygląda mi się czujnie, jakby potrafił czytać w myślach i wiedział, jak bardzo bliska jestem wpadnięciu w totalną panikę. Z trudem opanowuję odruch, by po prostu zacząć biec, biec jak najdalej. To nie dla mnie.

– To z pewnością odbiega od tego, do czego nawykłaś – rzuca szorstko. – Ale do tego też się przyzwyczaisz. Spodoba ci się tu. Obiecuję ci.

Sztywnieję.

– Lepiej niech mi pan niczego nie obiecuje, panie Royal. Mnie się niczego nie obiecuje. Nigdy.

Wygląda na urażonego moim tonem.

– Mów mi Callum. I wierz mi, że zamierzam dotrzymać wszystkich obietnic, jakie ci złożę, Ello. Tak jak dotrzymałem obietnicy złożonej twojemu ojcu.

Mimo woli mięknę na te słowa.

– Tobie… yyy… – Mój głos brzmi jakoś dziwnie. – Tobie naprawdę zależało na moim… na Stevie, co?

– Był moim najlepszym przyjacielem – odpowiada po prostu. – Ufałem mu bezwarunkowo.

To musi być miłe. Jedyna osoba, której ja mogłam ufać, nie żyje. Myślę o mamie i nagle zalewa mnie taka fala tęsknoty, że aż ściska mnie za gardło.

– Hm… – Staram się, by moje słowa wypadły lekko, choć jestem na skraju łez. – Więc masz tu jakiegoś lokaja czy coś? Albo gosposię? Kto się zajmuje tą chatą?

– Mam od tego ludzi. Nie będziesz musiała szorować podłóg w zamian za utrzymanie. – Jego uśmiech znika w reakcji na moje poważne spojrzenie.

– Gdzie mój list?

Chyba czuje, jak bliska jestem załamania, bo nagle łagodnieje.

– Słuchaj, Ello, jest już późno, a ty masz za sobą dzień pełen emocji. Może odłóżmy tę rozmowę na jutro, dobrze? W tej chwilę marzę jedynie o tym, żeby się wyspać. – Patrzy na mnie troskliwie. – I coś mi mówi, że tobie też bardzo by się przydała spokojna noc.

Ma rację. Robię wdech, potem powolny wydech.

– Gdzie jest mój pokój?

– Zaprowadzę cię… – Zamiera na dźwięk kroków nad nami. Zauważam w jego niebieskich oczach błysk radości. – A! Oto i oni. Gideon jest na studiach, ale prosiłem pozostałych, żeby zeszli się z tobą przywitać. Nie zawsze się mnie słuchają…

Najwyraźniej postanowili potwierdzić tę regułę, bo jakiekolwiek polecenia wydał synom Callum, zupełnie je zignorowali. Tak zresztą jak i mnie. Przy balustradzie balkonu pojawiają się cztery ciemnowłose postacie, ale żadna nie patrzy w moim kierunku.

Szczęka mi opada, po czym szybko zamykam usta, przygotowując się na pokaz agresji. Mowy nie ma, żebym dała po sobie poznać, jakie wrażenie na mnie zrobili. A wrażenie to oni robią. Jestem wręcz piekielnie onieśmielona.

Nie tego się spodziewałam. Wcale nie wyglądają jak bogaci synalkowie w lalusiowatych ciuszkach. To przerażający oprychowie, z których każdy mógłby mnie zgnieść jednym palcem.

Wszyscy czterej są tak wysocy jak ojciec, na pewno mają co najmniej metr osiemdziesiąt, a do tego różne stopnie umięśnienia – dwaj z prawej są nieco smuklejsi, dwaj po lewej mają szerokie bary i muskularne ramiona. Widać, że uprawiają jakiś sport. Nie da się mieć takiej sylwetki bez ciężkiej pracy w pocie i znoju.

Teraz to już jestem kłębkiem nerwów, bo mija czas, a nadal nikt się nie odezwał ani słowem. Ani oni, ani Callum. Nawet tu z dołu widzę, że wszyscy czterej mają jego oczy. Błękitne i przenikliwe – i wszystkie zwrócone są na ojca.

– Chłopcy – odzywa się w końcu Callum – chodźcie, poznajcie naszego gościa. – Kręci głową, jakby się pomylił. – Chodźcie, poznajcie nowego członka naszej rodziny.

Cisza. Upiorna.