Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przez tragiczne wydarzenia Elena była zmuszona porzucić wszystko to, co kochała najbardziej. Rodzinną ziemię. Dom. Stadninę. Konie. I to za sprawą przerażającej przeszłości, której oddech już zawsze czuła na karku, oraz męża obecnego tylko na papierze.
Po latach, gdy kobieta w końcu nauczyła się żyć na nowo i pragnie ślubu z miłości, „papierowy mąż” sobie o niej przypomina.
Czy wszystko pójdzie po jej myśli? Czy Dorian tak łatwo pozwoli jej odejść, gdy sam uknuł plan uwiedzenia żony? A jak odnajdzie się w tej zawiłej sytuacji Marco, bardzo temperamentny narzeczony?
Nowa powieść Anett Lievre wciąga już od pierwszych stron i bardzo trudno jest się od niej oderwać. Autorka doskonale wie, jak budować napięcie oraz dostarczać czytelnikowi wielu emocji. Zapewniam, że tutaj jest ich pod dostatkiem. Gorąco polecam tę książkę! - Marta Kaczmarczyk, czytelniczka
Anett Lievre ponownie rozpala serca czytelników pełnym pikanterii romansem z dreszczykiem emocji. Papierowy mąż od samego początku intryguje, a nic w tej historii nie jest oczywiste.
Miłosny trójkąt rozgrzewa atmosferę do czerwoności, gdy napięcie między bohaterami sięga zenitu. Autorka czaruje swoim piórem, sprawiając, że nie sposób oderwać się od książki.
Polecam z całego serca tę pełną namiętności powieść! - Emilia Majchrzak, Panna Nierozważna Recenzuje
Kolejny płomienny i bardzo niegrzeczny romans autorstwa Anett Lievre, która tym razem zabiera czytelnika w podróż po Europie. Bohaterka uwikłana w trójkąt miłosny staje przed dylematem i wyborem między teraźniejszością a przeszłością, do której nigdy nie chciała wracać. Książka trzyma w napięciu do ostatnich stron i rozpala do granic wszystkie zmysły czytelników. Gorąco polecam! - Beata Sagan, pisarka
Tym razem Anett Lievre zabierze nas w rejs do gorącego Dubaju. Takiego romansu brakowało na polskim rynku wydawniczym, tym bardziej że przyprawia o szybsze bicie serca. Pełen miłości, pożądania oraz…? No właśnie… wyborów, których Elena będzie musiała dokonać.
Czy wybierze słusznie, przekonacie się, czytając Papierowego męża. Polecam tę książkę całą sobą. Przepadam za tą historią. - Wasza madziara.malfoy, Magdalena Spirydowicz
Anett Lievre znów zabiera nas do pełnego emocji, uczuć oraz tajemnic świata, który oczaruje was nie tylko treścią, ale również bohaterami. Czytając tę historię, nie będziecie się nudzić ani przez chwilę i wprost pochłoniecie ją od początku do końca. To fantastyczna książka, po którą musicie sięgnąć! Gorąco polecam! - Justyna Dziura, autorka
Pełna namiętności historia, w której ona musi wybrać, z kim chce spędzić resztę życia. A wybór wcale nie jest prosty!
Ta powieść was zaskoczy, rozbawi, namiesza wam w głowach i sercach, by ostatecznie rozpalić zmysły, ale to i tak nie wszystko, na co musicie być gotowi! Ja w to wchodzę! - Marzena Miłek, autorka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 356
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Anett Lievre, 2022Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2023 All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Kinga Szelest
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Patrycja Kiewlak
Zdjęcie na okładce: © by Volodymyr TVERDOKHLIB/Shutterstock
Ilustracje wewnątrz książki: © by pngtree.com
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I – elektroniczne
ISBN 978-83-8290-224-2
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Epilog
Podziękowania
Rozdział 1
Gianna
– Wyjaśnij mi, co to, do cholery, znaczy! – krzyknął Marco, rzucając we mnie gazetą.
Z ledwością ją złapałam, zanim opadła na ziemię u moich stóp, ale musiałam się sporo pochylić, aby ten manewr się udał. Niestety, usłyszałam obleśne westchnienie starszego turysty, siedzącego przy sąsiednim stoliku. Zapewne podziwiał moje wdzięki, gdyż na sobie miałam luźną, krótką sukienkę na szerokich ramiączkach. Wzdrygnęłam się, po czym wyprostowałam, udając, że nic się nie stało, że niczego nie słyszałam. Najważniejsze, że stojący przede mną mężczyzna nie zarejestrował tego faktu, bo bez ostrej wymiany zdań czy też bójki by się nie obyło.
– Może usiądziemy i pokażesz mi, o co jesteś zły? – zaproponowałam ugodowo, wskazując stolik, który zajmowałam, czekając na niego.
Chciałam się odpowiednio przywitać z narzeczonym i rzucić w jego ramiona, lecz chłód oraz wściekłość, które odbiły się na przystojnej twarzy, skutecznie mnie przed tym powstrzymały.
– Czy to prawda? Czy Dorian Harvey jest twoim mężem? – pytał, cedząc słowa.
Nadal stał w bojowej pozie, która w najmniejszym stopniu nie była wystudiowana. Prawdopodobnie powstrzymywał się przed zrobieniem widowiska w samym centrum Canolo, małej mieściny, ba, wioski na północy Prowincji Reggio Emilia.
Po moim ciele przeszedł zimny dreszcz, mimo że na dworze temperatura sięgała prawie czterdziestu stopni. Zdjęłam okulary przeciwsłoneczne i odruchowo zmrużyłam oczy. Nagłe ukłucie wewnątrz czaszki spowodowało przeogromny ból.
– Usiądźmy, porozmawiajmy – wyszeptałam, gdyż w momencie opadłam ze wszystkich sił i ledwo utrzymywałam się na rozdygotanych nogach.
– Jak się naprawdę nazywasz, Gianno? Kim jest kobieta z artykułu? Powiedz mi, że to jakaś zaginiona siostra, jakaś pieprzona pomyłka – prosił, nieświadomie pocierając palcem wskazującym niewielką bliznę pod prawym okiem, a robił to tylko wtedy, gdy wychodziła z niego nieokiełznana złość. – Kurwa, powiedz to! – warknął gniewnie, znów podnosząc głos, czym wywołał poruszenie wśród kilku klientów jedynej kawiarni w miasteczku.
Rozejrzałam się wokół, czując nudności podchodzące do gardła. Musiałam przełknąć tę gorzką pigułkę i zacisnąć zęby. Na szczęście nikogo znajomego nie zauważyłam, w kawiarence siedzieli sami turyści.
– Zapłacę za mrożoną kawę, a później pojedziemy do winiarni, tam wszystko ci opowiem. Proszę, nie rób scen – uspokajałam go, patrząc, jak zacisnął lekko kwadratową szczękę i charakterystycznym dla niego gestem poprawił krótkie, czarne jak smoła włosy.
– Costance! – krzyknął niecierpliwie, odwracając się w stronę wejścia do kawiarni.
Ze środka bladoróżowego budynku wyszła pulchna kobieta dobrze po trzydziestce, wycierając ręce w kolorową ścierkę.
– Marco, czego robisz raban? – Machnęła materiałem w stronę mężczyzny, śmiejąc się wesoło. – Dobrze, że wróciłeś – dodała. – Musisz mi pomóc. Trzeba zmienić beczkę z piwem, a Franco akurat gdzieś wcięło.
– Możemy się z tym wstrzymać? Przyjadę za godzinkę…
– To nie potrwa godzinkę – przerwałam mu, udając lekki ton głosu, a tak naprawdę cała drżałam w środku.
Uśmiechnęłam się miło, choć był to najbardziej sztuczny grymas, jaki udało mi się przywołać na twarz, ale musiałam stwarzać pozory szczęśliwej z powrotu narzeczonego, mając nadzieję, że jego siostra nie zauważy, co między nami zaszło. Inaczej cała familia plotkowałaby o nas w najbliższym czasie, a tego chciałam uniknąć.
– Idź, poczekam.
Zauważyłam, że Marco wpadł w jeszcze większy szał. Miotał się między wsadzeniem mnie w samochód a pomocą siostrze. Nienawidził, gdy coś szło nie po jego myśli. Może powinnam była mu opowiedzieć wszystko wcześniej? Może by zrozumiał?
– No chodź wreszcie – ponagliła go Costance, najstarsza z czwórki rodzeństwa.
– Dobra, już idę – poddał się. – A ty nie myśl, że ci się upiecze – syknął tak, bym tylko ja usłyszała.
Tak, powinnam była mu powiedzieć wcześniej.
Skinęłam głową, założyłam okulary i wróciłam do stolika. Usiadłam i zapatrzyłam się w dal. W rękach ściskałam kolorowy brukowiec prosto z Anglii, mnąc niczemu niewinną gazetę. To ja byłam winna, tylko ja. Wiedziałam, że to kiedyś wyjdzie na jaw. Zdawałam sobie z tego sprawę, ale odkładałam powiedzenie prawdy, myśląc, że w ten sposób Marco będzie bezpieczny. Okłamywałam samą siebie, że przeszłość nigdy mnie nie dopadnie.
– Wszystko dobrze? – zapytał ten sam mężczyzna, który wzdychał do moich koronkowych majtek.
Odwróciłam się gwałtownie w jego stronę i ze sztucznym uśmiechem numer dwa, który naprawdę wiele mnie kosztował, bąknęłam sì. Nie zaprzątałam sobie jednak nim głowy i próbowałam rozprostować zmięte kartki, by dopatrzyć się tego, co znalazł narzeczony.
Narzeczony… przecież w świetle prawa tak naprawdę nie mógł nim być. Po co przyjęłam pierścionek? Dlaczego najpierw nie załatwiłam rozwodu?
Na pierwszej stronie widniała fotografia Doriana z wielkim podpisem: Dorian Harvey, bogaty przedsiębiorca, ulubieniec kobiet, żonaty fircyk? Otworzyłam gazetę na trzeciej stronie i zapatrzyłam się w turkusowe spojrzenie mężczyzny. Zdjęcie oczywiście przekłamywało kolorystykę, lecz doskonale pamiętałam, jak głęboki odcień niebieskiego miały jego tęczówki. Mimowolnie po moim ciele rozeszło się przyjemne ciepło, które odczuwałam zawsze, gdy oglądałam go w Internecie. W sekrecie przed Markiem.
Poniżej zdjęcia męża zauważyłam własne sprzed co najmniej ośmiu lat, gdy jeszcze byłam nastolatką. Nieświadoma przyszłości, spoglądałam w obiektyw z uśmiechem ukazującym aparat na zębach. Momentalnie przejechałam językiem po idealnym uzębieniu, wspominając mękę i płacz, gdy ortodonta raz w miesiącu ściskał klamry. Męka się opłaciła, a wysunięta górna szczęka ładnie się cofnęła, niwelując wszelkie kompleksy.
Zastanawiałam się, kto i kiedy zrobił to zdjęcie. Nie potrafiłam sobie jednak przypomnieć tej sytuacji, w końcu nie raz brałam udział w zawodach jeździeckich i nie raz pozowałam do zdjęć. Otrząsnęłam się ze wspomnień i przebiegłam wzrokiem przez tekst artykułu, wyłapując jedno zdanie: Elena Padecka, żona Doriana Harveya, zniknęła tuż po tajemniczym ślubie.
– Możemy jechać – warknął Marco, zaskakując mnie podczas niemego wypowiadania swojego prawdziwego nazwiska.
– Uregulowałeś rachunek? – spytałam, przypominając sobie o wypitej kawie mrożonej, po której została na stoliku pusta szklanka, a w niej zniekształcona od nagryzania rurka.
Nie patrząc na narzeczonego, wstałam z wiklinowego krzesła, lekko przypominającego fotel, by z torebki podarowanej mi przez niego wyciągnąć banknot o nominale pięciu euro.
– Przecież Costance nie będzie zła, jak raz nie zapłacisz – odparł zirytowany. – Wszystko zostaje w…
Rodzinie? Tego akurat nie dopowiedział, a mnie dopadło nieprzyjemne uczucie zawodu. Ale w końcu sama byłam sobie winna.
Włożyłam banknot pod szklankę i zabrałam gazetę, machając Costance stojącej w oknie. Zapytała gestem, o co chodzi, ale wzruszyłam ramionami, udając, że nie wiem. Szybko odwróciłam wzrok i ruszyłam za Markiem do samochodu. Odkąd go znałam, jeździł tą samą furgonetką z odrapanym lakierem, choć w jego garażu stało srebrne maserati lavante, którego używał tylko przy wyjątkowych sytuacjach.
Obeszłam auto dookoła, patrząc na Włocha zaciskającego w gniewie zęby. Tym razem nie podbiegł otworzyć mi drzwi, jak to miał w zwyczaju, więc sama musiałam mocować się z zepsutą rączką od strony pasażera. Byłam bardzo narwaną młodą kobietą, ale przy Marcu oraz jego rodzinie wyciszyłam się, uspokoiłam, opanowałam swoje zachowanie, lecz w tym momencie miałam ochotę kopać tego cholernego rzęcha. Mężczyzna chyba wyczuł, że tracę panowanie nad sobą, bo otworzył drzwi od wewnątrz, po czym gwałtownym szarpnięciem wciągnął mnie do środka. Ruszył, zanim zapięłam pasy, a to właśnie przeważnie on dbał o moje bezpieczeństwo.
Nie odzywał się, ja też bałam się zabrać głos, gdyż mogliśmy zacząć kłótnię już w aucie. Wolałam, żebyśmy najpierw dotarli do winnicy. Wsłuchiwałam się więc w coś dzwoniącego na pace, prawdopodobnie jakiś metal, który obijał się o zdezelowaną podłogę furgonetki. Pomimo że próbowałam, nie mogłam się pozbyć z głowy obrazu niebieskich oczu. Że też Marco musiał się o nim dowiedzieć! Przecież złożyłam pozew o rozwód! Dlaczego życie musiało być tak trudne?
Dosłownie dwie minuty później byliśmy pod winnicą. To nie tak, że przekraczał znacząco prędkość. W Canolo wszędzie było blisko, gdyż przez miejscowość przebiegała jedna główna droga i pomniejsze odchodzące od niej uliczki. W ostatnich latach znacząco wzrósł rozwój turystyki w tym miejscu, pewnie ze względu na rewelacyjnie rozwijającą się winiarnię i malownicze pola otaczających ją winorośli. Po drugiej stronie maleńkiego miasteczka wciąż trwały budowy nowoczesnych pensjonatów, poza tym życie toczyło się tutaj dość leniwie i spokojnie.
– Wysiadaj – warknął Marco, wciąż trzymając pobielałe palce na kierownicy.
Bez słowa sprzeciwu spełniłam polecenie. Wysiadłam i mocno zatrzasnęłam drzwi, podczas gdy on pojechał zaparkować furgonetkę do garażu na końcu zabudowań. Znów pojawiły się nudności w żołądku; nerwy dosadnie dawały o sobie znać. Ponieważ czułam się tu jak u siebie w domu, weszłam do środka i skierowałam się do olbrzymiej kuchni po coś zimnego do picia.
– Dzień dobry, Lucia – rzekłam grzecznie do krzątającej się mamy Marca.
Trudno mi było mówić do niej po imieniu, ale skoro miałyśmy zostać rodziną, a ona sobie tego życzyła, starałam się przezwyciężyć wychowanie, które wyniosłam z domu.
– Ciao bella, jak dobrze cię widzieć. Nie było cię u nas całe trzy dni. Tylko za Markiem biegasz, a starej kobiety już nie odwiedzisz – mówiła to, mieszając sos pomidorowy w wielkiej patelni.
Na drugim palniku w olbrzymim garze gotował się makaron spaghetti.
– Och, byłam zajęta. Pięknie pachnie. – Próbowałam odwrócić uwagę od siebie. – I wcale nie jest pani… to znaczy nie jesteś stara.
Przewróciłam oczami, gdy nie patrzyła, gromiąc się za swoją głupotę. Przy niej zawsze czułam się nieswojo i plotłam, co ślina na język przynosiła, nie potrafiąc się wysłowić. Nawet kilka lat wstecz, gdy byłam tylko pracownikiem winiarni.
– Marco, synku! – zawołała kobieta, czekając, aż mężczyzna do niej podejdzie i ucałuje rumiane policzki.
Wyprostowałam się, gdy posłał mi zimne, znaczące spojrzenie. Odwróciłam się, udając, że pomagam jego mamie.
– Gianno, pozwól – powiedział neutralnym tonem, wystawiając w moim kierunku dłoń.
– Wy, młodzi i zakochani, tworzycie tak piękną parę – stwierdziła kobieta, ocierając łzę wzruszenia. – Zanim znikniecie, zjedzcie z nami obiad – dodała tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Już miałam zaprotestować, że nie jestem głodna, kiedy żołądek upomniał się, że poza kawą jeszcze nie miałam nic w ustach tego dnia.
– Dobrze, w sumie też jestem głodny, a narzeczona mi nie ucieknie.
Nie wiedziałam, jak rozumieć jego słowa, dlatego nie odpowiedziałam na zaczepkę. Było mi gorąco mimo chłodzącej pomieszczenie klimatyzacji. Marzyłam, by stamtąd wyjść, by uciec od rozmowy, którą musieliśmy przeprowadzić. Podeszłam jedynie do dwudrzwiowej lodówki, z której wyjęłam butelkę zimnej wody, a dla Marca piwo, będąc pewną, że i tak nigdzie nie pojedzie.
– Nie chcę piwa, muszę napić się czegoś mocniejszego – wyszeptał, pojawiwszy się tuż za moimi plecami.
Przełknęłam głośno ślinę i wstawiłam z powrotem szklaną butelkę do lodówki. Narzeczony objął mnie oraz przytulił do siebie, wdychając mój zapach, co wywołało w nas natychmiastowe podniecenie. Powinniśmy się teraz sobą cieszyć w jego pokoju lub w moim domu, a nie silić na udawanie szczęśliwych przed domownikami i pracownikami winnicy.
Na szczęście obiad minął bardzo szybko i w przyjemnej atmosferze. Przez moment nawet zapomniałam, że przede mną tak trudna sprawa jak wyjaśnienie, co mnie w życiu spotkało. Marco zaś nie spuszczał spojrzenia z mojej twarzy. Nawet gdy nawijał makaron na widelec, nie patrzył, co robi. Nie uszło to uwadze jego starszego brata, Daria, który sobie z nas żartował, że raptem nie widzieliśmy się pół tygodnia, a wyglądamy, jakbyśmy chcieli się zjeść – docinał nam łagodnie, ale wszyscy doskonale wiedzieliśmy, co miał na myśli.
– Chodźmy – rzucił Marco i wstał. Złapał mnie za nadgarstek i pociągnął, bym wyszła zza stołu.
Ulotniliśmy się z jadalni w akompaniamencie śmiechu biesiadników, którzy myśleli, że nie możemy się doczekać, aż zaczniemy zdzierać z siebie ubrania.
– Banda debili – warknął w odpowiedzi na zaczepki, choć rodzina już go nie słyszała.
Marco nie skierował kroków do swojego pokoju z widokiem na pola winorośli, które właśnie pięknie dojrzewały, a do piwnicy, gdzie przechowywano alkohol do użytku domowego. Nie przepadałam za tym pomieszczeniem, działało na mnie klaustrofobicznie. Typowo zatęchły, piwniczny zapach uderzył w nas zaraz po przekroczeniu progu grubych, dębowych drzwi, które szczelnie za nami zamknął. Wiedzielibyśmy, gdyby ktoś postanowił do nas zejść, ponieważ wspomniane drzwi niemiłosiernie skrzypiały przy otwieraniu. Na schodach była włączona tylko jedna żarówka, więc musieliśmy uważać, aby nie stoczyć się z kamiennych, nieregularnych stopni. Co prawda narzeczony trzymał mnie mocno za dłoń, ale i tak obawiałam się upadku w sandałkach na obcasie.
– Tęskniłem za tobą – wymruczał, gdy stanęliśmy w ciemnościach na betonowej podłodze.
Ręce ułożył na moich biodrach, obrócił mnie tyłem do siebie i pchnął na beczkę z winem. Oparłam ramiona na zimnym drewnie, które przyjemnie chłodziło rozpaloną skórę. Wiedziałam, co zaraz się stanie, tym bardziej że Marco rozpoczął wędrówkę dłonią między moimi udami, sprawiając, że stanęłam w lekkim rozkroku. Pochyliłam się jeszcze mocniej, wypinając pupę w jego stronę. Gdy dotarł do mojej kobiecości i chwilę pieścił mnie przez cienki, koronkowy materiał majtek, rozluźniłam się. Pozwoliłam sobie na jęki rozkoszy, bo coraz intensywniej napierał palcami na moje wejście. Pragnęłam, by wsunął dłoń pod filigranową koronkę, ale chyba zamierzał się ze mną droczyć. Drugą ręką złapał mnie za włosy i pociągnął, nie przerywając pieszczot, po czym zbliżył się do zagłębienia w szyi, by zassać skórę. Sprawił mi tym ból pomieszany z obezwładniającą przyjemnością. Syknęłam, a on przestał mnie dotykać. Byłam pewna, że rozpina spodnie i czekałam, aż się we mnie wbije, ale narzeczony miał coś innego w planach.
Nikt nigdy mnie nie bił. No może poza łóżkiem, bo Marco pozwalał sobie na delikatne klapsy, które, mimo pieczenia, wzbudzały jeszcze większe pożądanie, ale nigdy nie stanowiły o jego sile fizycznej i złych intencjach, tak jak właśnie odczułam to w tej chwili. Nigdy w życiu nie dostałam klapsa od rodziców, nawet za dziecka, gdy byłam nieposłuszna czy coś zbroiłam. A właśnie to zrobił mój narzeczony. Uderzył mnie z całej siły w tyłek, jakby chciał się wyżyć.
Krzyknęłam i poderwałam się z beczki. Odwróciłam się do niego i zamachnęłam ręką, ale był szybszy, co za tym idzie – zablokował cios. Wykręcił moją dłoń do tyłu, po czym syknął mi do ucha.
– Mam ochotę na ciebie, ale nie mogę się wyzbyć z głowy tego artykułu. Kim, kurwa, jesteś?
Gdy nie odpowiedziałam, zbyt przerażona zarówno doznaniami, jak i jego utratą panowania nad sobą, puścił mnie i włączył światło w piwnicy. Zamrugałam, wodząc spojrzeniem za Markiem. Śledziłam to, jak podszedł do stolika z krzesłami, ustawionymi jeszcze przez jego nieżyjącego już ojca, i z karafki nalał sobie do szklanki bimbru własnej produkcji. Wypił, otarł usta i nalał kolejną porcję, z którą stanął, opierając się o bok regału z butelkowanym winem.
– Kim jesteś, Gianno? A może: Eleno?
Ciarki przeszły mi po plecach, gdy usłyszałam ten sarkastyczny i cholernie zawiedziony ton głosu. Pierwszy raz w życiu bałam się narzeczonego.
– Marco, zamierzałam ci o wszystkim opowiedzieć, tylko…
– Pieprzenie! – krzyknął, ale niski sufit i stare kamienne ściany zdusiły ten okrzyk. – Miałaś na to wyjątkowo dużo czasu, nie uważasz? Jesteśmy zaręczeni od dwóch miesięcy. Parą jesteśmy od czterech lat. Znamy się jeszcze dłużej. W co ty grasz, dziewczyno? – mówił powoli, cedząc każde słowo, jakby wypowiedzenie ich sprawiało mu trudność.
Miał rację.
– Nazywam się Elena Harvey, z domu Padecka, i pochodzę z Polski, a nie z Włoch – zaczęłam drżącym głosem, próbując dłonią doprowadzić do porządku włosy i sukienkę. – Moja mama była Włoszką, stąd perfekcyjnie znam język, ale ojciec był Polakiem.
Przerwałam, by podejść do stolika i zgarnąć z niego szklankę, po czym ruszyłam nalać sobie słodkiego wina prosto z dwustulitrowej beczki. Marco specjalnie dla mnie pędził ten rodzaj trunku, gdyż nie lubiłam wytrawnego, gorzkiego napoju, z którego słynęła winnica.
– Siedem lat temu zamknęłam za sobą furtkę do dawnego życia i wyjechałam z Anglii jako Gianna Rossi. Rossi, bo rodzin o tym nazwisku jest całe mnóstwo, tak jak w Polsce Kowalskich czy Nowaków. Dzięki temu nie przyciągam uwagi. Gianna? Tak miała na imię moja mama.
Wzięłam głębszy oddech. Wspomnienia o matce zawsze sprawiały mi przeszywający ból, gdyż byłyśmy sobie bardzo bliskie i bardzo za nią tęskniłam. Napiłam się wina i usiadłam na niewygodnym krześle, nagim ciałem dotykając zimnych, drewnianych szczebli. Miejsce uderzenia wręcz zapulsowało nieznanym mi bólem, więc pochyliłam się i oparłam łokcie na kolanach, by zminimalizować rwące pieczenie. Długie włosy zasypały moją twarz. Ani ja nie widziałam Marca, ani on nie mógł niczego wyczytać z mojej twarzy.
– Żebyś zrozumiał, czym się kierowałam, muszę ci opowiedzieć wszystko od początku.
– Więc mów, czekam – wysyczał.
– Marco, proszę cię tylko o jedno. – Gdy nie odpowiedział, kontynuowałam: – Wysłuchaj mnie do końca, gdyż ta opowieść może być dla ciebie dość nieprawdopodobna, ale wydarzyła się naprawdę…
Rozdział 2
Marco
Wróciłem z Anglii, z cholernego Felixstowe i miałem ochotę rwać włosy z głowy. Wierciłem się w fotelu pasażera, gdy jechałem taksówką, co rusz pocierając palcem bliznę pod okiem. Taki cholerny tik z dzieciństwa. Przed oczami cały czas miałem Elenę ze zdjęcia w gazecie i Giannę, kiedy sprowadziła się do naszego miasteczka. To była jedna i ta sama osoba. Nie było możliwości, żeby nastąpiła jakaś pomyłka. Chyba że moja narzeczona miała siostrę bliźniaczkę, o której nigdy nie wspomniała. Nie, to niemożliwe, przecież powiedziałaby mi o tym. Tylko dlaczego nie powiedziała, kim tak naprawdę jest? I że przede mną był jakiś mężczyzna? W dodatku mąż?
Myślałem, że była dziewicą, przynajmniej tak się zachowywała, zupełnie nieświadomie i wstydliwie. To ja ją nauczyłem wszystkiego, począwszy od pocałunków, skończywszy na ostrym seksie. Zwłaszcza tego ostatniego!
Uspokój się, uspokój się… – powtarzałem sobie w myślach podczas podróży.
Ale jak, kurwa, miałem się uspokoić, skoro przez tyle lat mnie oszukiwała? Ja też nie byłem święty, nigdy o tym nie zapomnę, ale byłem z nią całkowicie szczery. Za młodzieńcze wybryki prawie trafiłem do więzienia, choć nie to było najgorsze. Dobiło mnie, że ojciec się za mnie wstydził. Nawet gdy próbowałem wyjść na prostą, widziałem jego karcące spojrzenie. I właśnie wtedy pojawiła się Gianna, która zawróciła mi w głowie. Miała ledwie skończone osiemnaście lat, a sama przeprowadziła się z Rzymu na wieś, podobno szukać spokoju po śmierci rodziców. Nie mogła się odnaleźć w wielkim mieście w tak młodym wieku, więc wbiła szpilkę w mapę i padło na Canolo. Podobno, bo teraz zastanawiałem się, ile w jej opowieści było prawdy, a ile kłamstwa.
Cała wioska za nią latała. Chłopacy oszaleli na jej punkcie, a i dziewczyny próbowały się jej przypodobać. Stylizowały się później na podobieństwo „miastowej”, jak najczęściej była określana za plecami, ponieważ miała swój specyficzny styl ubioru i zachowania. Potrafiła zjednać sobie dosłownie każdego, i to tak, by jadł jej z ręki. Nieważne, czy było to małe dziecko sąsiadki, któremu spadł lód na ziemię, czy staruszek siedzący przed domem w ostatnich promieniach słońca – ona w kilka tygodni skradła serca wszystkich mieszkańców. Jedynie do obcych, to znaczy turystów czy przyjezdnych, czuła jakiś respekt, może strach. Podobała mi się już wtedy, ale uważałem, że byłem dla niej za stary.
Nie musiała pracować, nie kryła się z tym, ale zatrudniła się u nas w winnicy do pomocy. Matka się śmiała, że miastowa panienka z pewnością nie jest nauczona ciężkiej pracy przy zbiorach. Wiele osób potakiwało jej ze śmiechem, ale Gianna wszystkich zadziwiła. Dawała z siebie dwieście procent, jeśli nie więcej. Obserwowałem ją wtedy, gdy w pocie czoła zrywała kiście winogron i nosiła pełne kosze na pakę furgonetki. Nie chciała pomocy, tylko czasem rzucała mi spojrzenie, prawdopodobnie którego miałem nie widzieć. Sam łapałem się na tym, że bez przerwy ją obserwowałem, a gdy spoglądała w moją stronę, udawałem, że wcale się w nią nie wgapiam. Szczeniackie zachowanie.
Zastanawiałem się, czy aby na pewno jest Włoszką, bo gdy się czymś zaaferowała, gubiła akcent. Nie potrafiłem jej rozgryźć, a to fascynowało mnie najbardziej. Czuło się od niej tajemniczość, choć nie myślałem, że to niosło za sobą tyle kłamstw. W tym okresie była też niesamowicie charakterna, jakby musiała udowodnić sobie i ludziom wokół, że nikogo nie potrzebuje, a gdy coś jej nie pasowało, potrafiła rzucić talerzem lub czymkolwiek innym, by postawić na swoim. Sam oberwałem polanem drzewa, całe szczęście w plecy, gdyż zdążyłem się obrócić. Miałem ochotę sprać ją wtedy na kwaśne jabłko, ale podszedłem do niej i pocałowałem, za co dostałem w twarz, chociaż to był tylko niewinny całus. Usiłowałem sobie przypomnieć, co doprowadziło do tego zdarzenia, lecz tyle razy się kłóciliśmy, że nie sposób było zapamiętać każdej sytuacji.
Właśnie wtedy Gianna się zmieniła. Zaczęła mnie unikać, z czasem stała się spokojniejsza, dusiła w sobie emocje. Z charakternej nastolatki wyrosła na dystyngowaną młodą kobietę. Moja rodzina zaczęła ją traktować jak swoją. Mnie za to popychała do tego, żebym się jej oświadczył, bo dawno nie było żadnego ślubu, a familia chętnie by się pobawiła na weselu. Na początku się denerwowałem i wyzywałem wszystkich, ale pewnego dnia zmieniłem zdanie i stwierdziłem, że mają pieprzoną rację. To będzie moja żona, może nie dziś ani nie jutro, ale za parę lat.
Ten dzień doskonale zapamiętałem, bo poczułem tak wielką zazdrość, jak nigdy wcześniej w swoim życiu. W naszej społeczności tylko stary Bolardo miał konia, który służył mu do uprawy niewielkiej roli. Wszyscy inni wysługiwali się maszynami albo już dawno nie zajmowali się gospodarką, a rozwijającą się dość szybko turystyką. Tamtego lata przyjechał do staruszka wnuczek aż z Bari. Tamtego dnia ten gnojek zabrał Giannę na przejażdżkę konną. Tamtego popołudnia to był jego ostatni raz, gdy dotknął mojej kobiety.
Zauważyłem ich, gdy jechali na koniu. We dwójkę. Ona z przodu, a chłopak obejmował ją w pasie. Śmiali się. Coś do niego powiedziała, obracając lekko głowę. On wykorzystał sytuację i ją pocałował. Tak jak stałem i się temu przypatrywałem, tak ruszyłem ku nim zaślepiony zazdrością. Zerwałem chłopaka z konia, omal nie ściągając w dół Gianny, która na szczęście utrzymała się na grzbiecie zwierzęcia. Złapałem go za koszulkę i pięścią przywaliłem w jego parszywą gębę. Dziewczyna krzyczała, ludzie się zbiegli, a ja w furii dyszałem nad leżącym gnojkiem, który raczył wystawić rękę po moją własność. Nie widziałem, jak zsiadła z konia, ale gdy poczułem na sobie dotyk jej ręki, jak sunęła dłonią w górę mojego ramienia, przepadłem na wieki.
– Do mnie czy do ciebie? – spytałem, wciąż będąc w amoku.
– Do mnie jest bliżej. Muszę opatrzyć ci rękę – odpowiedziała zupełnie nieświadoma, po co ciągnąłem ją w ustronne miejsce.
Dopiero wtedy zwróciłem uwagę na niewielkie rozcięcie i kapiącą krew. Chłopaczek miał twardą szczękę.
Wiedziałem, że nie mogę się spieszyć, ale nie potrafiłem jej nie dotykać. Wpadliśmy do jej domu, śmiejąc się od samego progu. Zdjąłem koszulkę jeszcze w wejściu, kopniakiem zamykając drzwi. Ona stanęła z lekko otwartymi ustami, zafascynowana widokiem mojej nagiej klaty, choć nieraz widziała mnie rozebranego w winnicy. Mierzyła spojrzeniem każdy mięsień, podczas gdy we mnie płonął ogień.
– Jesteś moja, zrozum to. Nie pozwolę, żeby ktoś mi ciebie zabrał! – warczałem, prawie krzycząc.
Zawstydziła się. Rumieńce miała już wcześniej, ale jeszcze się pogłębiły. Czerwone plamy wystąpiły również na dekolcie. To było tak cholernie słodkie i niewinne, że właśnie od tych miejsc rozpocząłem wędrówkę ustami, dążąc do kuszących, niezbyt pełnych warg. Przymknęła wtedy błyszczące oczy, odznaczające się jaśniejszymi plamkami przy źrenicach, i odchyliła głowę, dając mi lepszy dostęp do wrażliwych miejsc. Złapała przy tym za moje ramiona, jakby ciało odmówiło jej posłuszeństwa. Podniosłem ją i zaniosłem na górę do sypialni. Nie broniła się, nie protestowała, nie pozostała też całkowicie bierna, choć czułem, że to dla niej nowość.
A teraz siedziała przede mną, ukryta za gąszczem długich, czarnych włosów z ciemnoczerwonymi pasmami, próbując mnie uspokoić. Nigdy nie pytałem o jej przeszłość, ponieważ na każdą wzmiankę o rodzinie zamykała się w sobie i swoim bólu, a ja chciałem ją widzieć tylko uśmiechniętą i zadowoloną z życia. Nie potrafiłem jednak ot tak przestać myśleć o niej i innym facecie. Żałowałem, że nie zapytałem, czy z kimś spała, dla mnie stało się oczywistym, że była dziewicą. Ale może się myliłem?
W końcu była żoną Doriana Harveya, faceta, z którym miałem prowadzić interesy. Po to właśnie poleciałem do Wielkiej Brytanii, na pieprzoną biznesową kolację zakrapianą alkoholem. Oj, mocno zakrapianą alkoholem…
– Skąd masz tę gazetę? Jest sprzed dwóch tygodni – zapytała, wyrywając mnie z przytłaczających myśli.
Na szczęście dla mnie nie podniosła wzroku znad ściskanej w dłoniach szklanki z winem. I co miałem odpowiedzieć? Prawdę? Że schlałem się z jej mężem i wyrwałem jakąś panienkę? Że jej nie zdradziłem, bo byłem zbyt pijany, ale chciałem to zrobić? Że ta panienka, zaraz po przebudzeniu, próbowała się do mnie dobrać, a mnie się to podobało? Że powstrzymałem się przed ostrym pieprzeniem resztką sił? Że gazetę znalazłem w mieszkaniu dziewczyny, bo mój wzrok przyciągnęło zdjęcie Doriana, z którym ostro zabalowałem?
– Miałaś opowiedzieć swoją historię, czekam – odparłem, słysząc doskonale, jak łamał mi się głos, którego drżenie mogłem zwalić na alkoholową chrypkę i nerwy.
Liczyłem, że Gianna dzięki temu nie zauważy mojego zmieszania.
By zagłuszyć wyrzuty sumienia, nalałem sobie jeszcze jedną szklaneczkę bimbru.
Ognisty napój palił przełyk, ale nie miałem w zwyczaju popijać alkoholu.
– Tak, przepraszam – powiedziała skruszonym głosem, nawet nie podnosząc wzroku. Zakołysała swoją szklanką, w której różowawy płyn obijał się o ścianki naczynia, po czym wypiła resztkę wina. – Wychowałam się w Kołobrzegu, właściwie na jego obrzeżach. To jest miasto nad samym wybrzeżem Bałtyku. Moi rodzice prowadzili tam stadninę koni. Już od najmłodszych lat wiedziałam, że konie i jeździectwo to moja przyszłość. Ledwo zaczęłam chodzić, a już mama zabierała mnie na przejażdżki. To właśnie ona była moją nauczycielką. Zauważyła, że mam do tego dryg i szkoliła mnie w różnych dyscyplinach. Od wyścigów do powożenia, ale stanęło na skokach przez przeszkody. W tym czułam się najlepiej, choć uwielbiałam poczuć adrenalinę i wiatr we włosach, gdy cwałowałam plażą o wschodzie słońca. O ile wstałam na tyle wcześnie, by skorzystać z takiej przejażdżki, bo w stadninie zawsze było coś do roboty. Ale tego brakuje mi najbardziej. Pracy przy koniach i morderczych treningów. Kochałam to całym sercem.
Otarła łzy wierzchem dłoni, nadal nie podnosząc głowy. Wkurzało mnie to, bo wolałbym patrzeć w jej w oczy, a tak nie miałem co ze sobą zrobić i błądziłem wzrokiem po krzywiznach lekko zaokrąglonego ciała, czując, jak bardzo byłem napalony.
– W wieku dziewięciu lat pierwszy raz wzięłam udział w zawodach na kucyku i wygrałam. Fart początkującego. Później nie było tak kolorowo, ale z każdym dniem czy miesiącem pracowałam coraz ciężej, by zdobywać pierwsze miejsca. I zaczęło mi się to udawać. Następnie były małe konie, a od jedenastego roku życia rozpoczęłam treningi na dużych. Miałam trzynaście lat, gdy w naszej stadninie urodził się źrebak KWPN1. Był inny, taki śmieszny i pokraczny. Chybotał się na długich nóżkach, czasem wywracał, wiesz, coś jak u człowieka zachwiania błędnika. Rodzice chcieli tego źrebaka uśpić, bo weterynarz nie wiedział, co mu dolega, ale ja tak długo płakałam i robiłam im awanturę, że w końcu stanęło na moim. Pozwolili mi go zatrzymać. Tata obwieścił, że to mój koń, mam się nim opiekować i go oporządzać, bo nikt inny tego nie zrobi, a on darmozjada trzymać nie będzie. Mówił to z poważną miną, ale ze śmiechem w oczach, próbując mnie zmotywować. Chciałam dać źrebakowi na imię Axl, bo w tym czasie Guns N’Roses było moim życiem, ale w dokumentach i tak widniałoby inne imię, więc stanęło na Slash, przynajmniej pasowało do pierwszej litery imienia jego matki, Sierry. A więc Slash dorósł do wieku, w którym próbowałam go nauczyć skoków przez przeszkody, ale że od początku był inny, nie chciał mnie słuchać. To właśnie na nim później odbywałam przejażdżki wzdłuż plaży. Był pięknym zwierzęciem maści karej w siwiźnie, z pięknymi srebrnymi pasmami na grzywie i ogonie. Każdy się z niego naśmiewał za czasów źrebaka, ale gdy osiągnął dorosłość, robił niesamowite wrażenie.
Widziałem, jak jakaś niewidzialna gula rośnie w gardle Gianny, gdyż zaczęła szybciej oddychać i delikatnie się trząść.
– Moja mama… – Przestała hamować płacz, a ja poczułem potrzebę przytulenia jej, więc się poruszyłem, ale wystawiła rękę w moją stronę. – Nie, proszę. Przez tyle lat chowałam emocje, przez tyle lat dusiłam to w sobie, że teraz muszę się wygadać.
Podniosła się i oparła plecy o drewniane oparcie krzesła. Otarła twarz z łez, ale nowe nadal płynęły po zaróżowionych policzkach. Smutne oczy patrzyły w dal, prawdopodobnie nie widząc piwnicy ani beczek z winem. Była w swoim świecie przeszłości.
– Ojciec kupił konia, araba czystej krwi, pięknego, białego ogiera. Był niesforny, charakterny, nieujarzmiony. Mama chciała go utemperować, ale koń zrzucił ją z siodła.
Przełykała łzy rozpaczy, dysząc coraz głośniej. Tak bardzo chciałem ją objąć, gdyż zdawałem sobie sprawę, co chce powiedzieć, ale ciągnęła, szczelnie obejmując się ramionami.
– Trafiła głową w niewielki kamień… naprawdę nieduży, ale spiczasty… Wystarczył, by się wbić i uszkodzić mózg… Umarła tydzień później – wyznała z bólem tak przeogromnym, że zrozumiałem, z czym się zmagała; sam straciłem ojca w wypadku.
Nie czekałem na pozwolenie, tylko uklęknąłem przed nią i przytuliłem.
Trwaliśmy tak przez kilka minut, aż drżącym od emocji głosem znów zaczęła opowiadać, jakby musiała to z siebie wyrzucić. Pozbyć się demona z przeszłości.
– Tato się załamał. Nic do niego nie docierało. W pierwszym odruchu chciał zastrzelić konia, ale powstrzymał go pracownik stadniny. Później… wszystko się posypało. Byłam jeszcze zbyt młoda, by rozumieć, co się dzieje. Przeżywałam też swoją żałobę, a nikt, naprawdę nikt się mną nie interesował. Ojciec od czasu do czasu zapytał, co się dzieje, jak nauka, ale byłam zbyt obrażona na niego i cały przewrotny świat za to, że nie zdołał uratować mamy, więc zbywałam go półsłówkami. Ona jedyna była moją przyjaciółką. Co prawda miałam koleżanki w szkole, ale z żadną z nich nie przyjaźniłam się tak blisko. Szybko okazało się, że nie jesteśmy wypłacalni, więc pracownicy odchodzili jeden za drugim. Ojciec zaczął sprzedawać konie, by pokryć długi. Doszło do tego, że mogliśmy stracić cały majątek, który pozostał: ziemię.
Odepchnęła mnie i wstała, by nalać sobie wina. Wypiła szklankę duszkiem, po czym dolała kolejną porcję. Nie odzywałem się, czekałem, aż będzie mówić dalej, i podziwiałem przy tym zgrabną sylwetkę oraz długie nogi. Nie była wysoka, ale w sandałkach na obcasie sprawiała właśnie takie wrażenie.
– To było tuż przed moimi osiemnastymi urodzinami. Początek września.
Wróciła na miejsce już odrobinę spokojniejsza, choć w oczach wciąż błyszczały łzy, które potrzebowały ujścia.
– Zostały nam cztery konie, w tym mój Slash. Ojciec obiecał mi, że go nigdy nie sprzeda, ale nie dotrzymał tej pieprzonej obietnicy! – Przerwała i wzięła głębszy oddech, próbując zatrzymać rozgoryczenie, którym ociekały jej słowa. – Pewnego ranka pojawił się kupiec. Wychodziłam wtedy do szkoły. Zaczynałam ostatni rok liceum, przede mną była matura i może studia, choć jeszcze nie wiedziałam, co chciałam zrobić ze swoim życiem. Cały dzień odczuwałam jakieś nieprzyjemne uczucie, więc zerwałam się wcześniej z lekcji. Wróciłam do domu, by zobaczyć, jak mój koń jest pakowany do bockmanki2. Dostałam szału. Awanturowałam się i rzucałam wszystkim, co popadnie. Wyzywałam ojca, nie wiedząc, że po raz ostatni widzę go żywego. Wtedy też poznałam Doriana.
– Tego sławnego Doriana Harveya – powiedziałem bardziej do siebie, ale pokiwała głową.
– Tak, moją zmorę i mojego wybawcę w jednym.
1KWPN – holenderski koń gorącokrwisty, rasa o międzynarodowej sławie, która osiągnęła wspaniałe wyniki we wszystkich dyscyplinach sportów konnych.
2Bockmanka – przyczepa do przewozu koni firmy Bockmann.
Rozdział 3
Dorian
Patrzyłem z niedowierzaniem na brukowiec opisujący mnie i Elenę. Moją żonę. Co z tego, że widniała tylko na papierze i że nie żyliśmy ze sobą? Cholerni paparazzi zrobią wszystko dla kasy.
Rzuciłem gazetę na biurko, akurat na jeszcze nierozpieczętowaną kopertę.
Wiedziałem, co się w niej znajdowało, gdyż dostałem te same dokumenty mailem, i to ponad tydzień temu. Zacząłem się zastanawiać, na co bardziej się wkurzyłem, ale chyba jednak na gazetę. W końcu moja żona miała prawo ułożyć sobie życie, tak jak zapewne chciała. Domek z ogródkiem, pies, dziecko i prawdziwy mąż.
Ale że rozwód? Elena po tylu latach chciała wziąć rozwód? Po co? Źle jej się żyło? Pieniędzy miała w bród; dbałem o to, żeby niczego jej nie brakowało.
W ogóle jak to brzmiało: moja żona. Przez siedem lat prawie wcale nie interesowałem się jej losem, więc o co mogłem być teraz wkurzony? Powinienem podpisać papiery i cieszyć się, że się w końcu uwolnię się od tej wariatki, a nie analizować, co by było, gdyby… Nie, nic. Nie mieliśmy na to szans.
Uderzyłem pięścią w blat mahoniowego biurka, którego ojciec nie pozwolił mi zmienić, mimo że dwa lata temu przeszedł na emeryturę. Staruszek wciąż wtrącał się we wszystkie sprawy firmy i utrudniał mi podejmowanie własnych decyzji. Nieraz miałem ochotę rzucić tę pracę w cholerę, ale wtedy biznes trafiłby w ręce udziałowców, w tym mojej starszej, przyrodniej siostry, Florence, której nawet własny ojciec się wyparł, a co dopiero przyszywany. Zostałem mu tylko ja, musiał się ze mną w pewien sposób liczyć.
– Panie Harvey, adwokat przyszedł – obwieściła przez interkom Sheila.
Oficjalnie. Bardzo oficjalnie.
– Wpuść go – odpowiedziałem krótko podobnym tonem.
Chwilę później kobieta otworzyła drzwi, wpuszczając mojego kumpla ze szkolnej ławy. Nienawistnym wzrokiem zmierzyła mnie od pasa w górę, zatrzymała się moment na twarzy. Nie pozostałem jej dłużny, posyłając wściekłe spojrzenie.
– Uhu… gorąco tu macie – odezwał się Roy, wygodnie rozsiadając się na kanapie dla gości, skąd miał idealny widok na nas.
Bardzo rzadko widywaliśmy się u mnie w pracy, przez co nie znał Sheili, choć widział ją już kilka razy wcześniej.
– Czego się napijesz? – spytałem gościa, nie spuszczając oczu z asystentki.
Wciąż była zła o artykuł w gazecie, którym poczęstowała mnie z samego rana, a konkretniej mówiąc, rzuciła kolorowym brukowcem w twarz. Pewnie myślała, że o nim nie wiedziałem, ale Cleo nie omieszkała mi tego faktu uświadomić, gdy tylko pismo kilka dni temu pokazało się na rynku.
– Kawa. Czarna, bez cukru – odparł Roy.
– Słyszałaś, dwie takie kawy – zwróciłem się do kobiety, która posłała mi jadowite spojrzenie, a wychodząc, z impetem machnęła długimi do pasa, farbowanymi na rudo włosami.
– Co ją ugryzło?
– Moja żona.
Roy zaśmiał się w głos, odchylając głowę.
– Czy ty kiedyś znajdziesz sobie kobietę, z którą wytrzymasz dłużej niż kilka tygodni? I w ogóle sekretarka? Serio? Nie wiesz, że z takimi nie można się zadawać, bo ci z życia piekło urządzą? I to nie tylko w pracy.
– Mówisz, jakbyś się na tym sparzył – warknąłem w odpowiedzi na zaczepkę, choć wiedziałem, że tak nie było.
– Prowadziłem parę spraw o molestowanie seksualne, więc doskonale się w tym orientuję.
– Właśnie, jeśli mowa o pracy, Elena chce się rozwieść.
– Znalazła kogoś? Czy to nadal ten Licavoli? – pytał luzacko, podczas gdy mnie szlag trafiał.
– Ta, to nadal on – odparłem z przekąsem, zawieszając spojrzenie na ścianie. Nie chciałem, żeby przejrzał mnie na wylot.
– Oho, ktoś tu jest zazdrosny – rzucił prześmiewczo, czym mnie zagotował, a nerwów mi w tym dniu nie brakowało.
– Ściągnąłem go tu pod pretekstem współpracy, zabrałem do knajpy, gdzie się upił i wyszedł z panienką. Nie jestem zazdrosny o Elenę, martwię się tylko, w końcu jestem za nią odpowiedzialny – usprawiedliwiłem się, choć na nic się to zdało.
– Jasne, musiałbym cię nie znać. A panienka była przypadkowa, czy może to nasza dobra znajoma, Jess?
Miał mnie.
– I co? Facecik nabrał się na jej wdzięki?
Rozmowę przerwała nam Sheila, wnosząc kawę i ciasteczka na tacy, którą postawiła na stoliku przed Royem. Odniosłem wrażenie, że podciągnęła spódnicę wyżej, niż ją miała jeszcze kilka minut temu. Ukazała tym szczupłe, ale umięśnione uda. Tyle że nagle przestało mnie to ruszać.
– Czy jeszcze w jakiś sposób mogę być pomocna? – spytała zalotnie, patrząc na Roya, jakby widziała go pierwszy raz w życiu.
Jeśli próbowała wzbudzić we mnie jakieś uczucia, chociażby zazdrość, to źle trafiła.
– Dziękujemy. Zamknij drzwi z drugiej strony – odpowiedziałem ostro, nie pozwalając jej się wdzięczyć.
Gdy z wielką łaską wyszła, kręcąc zgrabnym tyłkiem, potarłem skronie, słuchając śmiechu Davisa, z którym ani trochę się nie krył.
– Współczuję ci, stary. Wracając do mojego pytania…
– Tak i nie. Był zbyt pijany, żeby ją przelecieć, ale jak wytrzeźwiał, to sobie użył. Może nie do końca, ale Jess się nim zajęła.
Pokazałem gestem, co miałem na myśli, a Roy roześmiał się jeszcze bardziej.
– Mów po ludzku, zrobiła mu loda, tak?
– Boże, Roy, tak, zrobiła mu dobrze. Widać było, że o mało jej nie przeleciał, ale skurczybyk się powstrzymał.
– A zaplanowałeś to wszystko, bo…? – drążył temat i niby od niechcenia mieszał kawę, której nie słodził.
– Bo nie chcę, żeby była z facetem niewartym jej ręki.
– Jasne, stary, tak sobie tylko wmawiaj. Mam nadzieję, że skasowałeś nagranie, o ile takowe powstało? – spytał rzeczowo, przykładając filiżankę do ust i patrząc na mnie wymownie znad niewielkiej chmurki pary.
Puściłem jego pytanie mimo uszu i wstałem, by napić się tej cholernej kawy, licząc, że do mojej nie dosypała arszeniku. Byłem wściekły na Sheilę, ojca i cały pieprzony świat.
– Powiedzmy, że zrobiłem kilka ładnych zdjęć.
– Wiesz, że za to możesz iść siedzieć? To jest karalne – stwierdził, tym razem mocno poważniejąc.
– Daj spokój, znasz mnie, przecież nie użyję ich bez potrzeby. Jedyną osobą, która miałaby je obejrzeć, będzie Elena – odparłem na jednym wdechu, po czym ze świstem wypuściłem powietrze.
– Zamierzasz je pokazać Elenie z premedytacją? Chcesz zniszczyć jej namiastkę szczęścia?
– Zamierzam ją tu ściągnąć i to właśnie ty załatwisz, żeby przyleciała do Felixstowe podpisać dokumenty. Nic przez Internet, żadnych elektronicznych podpisów. Chcę sprawdzić, czy na pewno jest tam szczęśliwa.
– Chyba „z nim” chciałeś powiedzieć. Dobra, dobra, ogarnę to – zgodził się po moim kipiącym gniewem spojrzeniu, które mu posłałem. – A teraz opowiadaj o sekretarce. Przecież ona jest z ery dinozaurów.
– Jest parę lat starsza – potwierdziłem, siadając obok niego.
Luzacko założyłem nogę na nogę, a właściwie kostkę na kolano, po czym upiłem łyk kawy z naczynia, którego nienawidziłem. Filiżanki nadawały się dla kobiet o delikatnych, smukłych rączkach, a nie dla faceta z łapą jak goryl. Sheila doskonale o tym wiedziała i zrobiła na złość.
– Ale sam widzisz, jakie ma ciało. Niejedna dwudziestka mogłaby pozazdrościć.
– Zauważyłem, w końcu nie jestem tu pierwszy raz – rzucił zgryźliwie, po czym kontynuował wypytywanie. – Czyli jesteś z nią dla seksownej dupci?
– Dla seksu – odpowiedziałem, nie owijając w bawełnę.
– Jasne, stary, a ona o tym wie?
– Niczego jej nie obiecywałem…
– Stary, a durny – przerwał mi.
– Bo ty jesteś ekspertem – przekomarzałem się z nim.
Nerwy już trochę zeszły i najchętniej utopiłbym żale w mocnym alkoholu, ale niestety była dopiero dwunasta w południe.
– Jak długo to trwa?
– Od miesiąca. Mniej więcej.
– To mniej czy więcej? – podpuszczał mnie, podśmiewując się pod nosem.
– Co za różnica?
– Ogromna. Czasem wystarczy jeden dzień, by się zakochać. – Naśmiewał się, jakbym był zdolny do prawdziwej miłości.
– Coś chcesz mi przez to powiedzieć? – spytałem, podświadomie znając odpowiedź. – Dobra, nie mów tego. To było dawno i nieprawda.
– Ale przyznasz, że się wtedy zakochałeś?
Potarłem wolną dłonią zmęczoną twarz, próbując pozbyć się natrętnych myśli o Elenie. I natrętnego kumpla.
– Przyznaję, że wtedy tak myślałem. – A może wciąż to czułem? Przecież oglądając zdjęcia Eleny, nie mogłem przeboleć jej straty. – Co u Liv? – zmieniłem temat, pytając przyjaciela o jego siostrę, która na dniach miała rodzić.
– Nadal mnie namawia, żebym sobie w końcu znalazł dziewczynę i ją zapłodnił, żeby nasze dzieci były w podobnym wieku.
Roześmiał się, a ja razem z nim. Zdarzało mi się przysłuchiwać ich udawanym kłótniom i rozkazom starszej siostry Roya. Liv była nieugięta i suszyła mu głowę o brak partnerki. Nie wiedziała, że jej ukochany młodszy braciszek co tydzień sypiał z inną, a wręcz przeciwnie, podejrzewała go o to, że jest gejem, tylko wstydzi się powiedzieć prawdę.
– Dzięki za ohydną kawkę, będę się zbierał – wyznał szczerze, ale z błyskiem rozbawienia w oczach. – A, i powiedz Sheili, że wolę trochę nowsze egzemplarze.
Parsknąłem śmiechem i klepnąłem go w ramię. Podnieśliśmy się z kanapy, po czym podeszliśmy do biurka, na którym leżała nadal zapieczętowana koperta z pozwem rozwodowym. Gdy brałem ją do ręki, odniosłem wrażenie, że pali mnie papier. Wcisnąłem więc dokumenty Royowi i pożegnałem go uściskiem dłoni.
– Sobota aktualna? – spytał, już praktycznie będąc za drzwiami.
– Jasne – odparłem i zasiadłem za biurkiem. – Sheila, nie ma mnie dla nikogo. Z tobą włącznie – powiedziałem przez interkom, którego nadal używałem, tak samo jak ojciec przez dwadzieścia lat.
Nie odpowiedziała, choć wiedziałem, że tam jest. Znów spojrzałem na zdjęcie Eleny w gazecie. Na nim miała jeszcze aparat na zębach. Gdy ją poznałem, już go nie było, lecz musiała go zdjąć kilka dni wcześniej, ponieważ stroiła śmieszne miny, próbując się przyzwyczaić do równych zębów. Jej język samoistnie wędrował to w górę, to w dół, to na boki. Wyglądała komicznie i zarazem pociągająco. I pomyśleć, że na początku brałem ją za dziecko…
Otrząsnąłem się ze wspomnień i wziąłem się do roboty. Kilka godzin minęło, nawet nie wiedziałem kiedy. Oderwałem się od papierów dopiero w momencie, gdy żołądek mi przypomniał, że przegapiłem porę lunchu. Przeważnie, gdy pracowałem w skupieniu, Sheila przynosiła mi coś do jedzenia z pobliskiego pubu. Tym razem jednak nie chciałem jej fatygować.
Co mnie podkusiło, żeby ją przelecieć? I to nie raz? Kobieta pracowała jeszcze dla mojego ojca. Czasem zastanawiałem się, czy jemu też dogadzała.
Schowałem twarz w dłoniach, próbując odgonić tę wizję. To było obrzydliwe i musiałem zakończyć nasz romans jak najszybciej. Ale jak miałem to zrobić?
Główkowałem jeszcze chwilę, po czym wyszedłem z biura, minąłem bez słowa biurko asystentki, która znów zabijała mnie spojrzeniem, i udałem się windą na parter. Wychodząc z budynku, zaczerpnąłem specyficznie śmierdzącego, portowego powietrza, niosącego ze sobą woń morskiej bryzy. Kochałem ten zapach i nienawidziłem jednocześnie, bo to przypominało mi o tym, że nie mogłem już pływać na kontenerowcach, jak jeszcze kilka lat wcześniej. Teraz, jako głowa firmy, szef szefów, byłem uziemiony w siedzibie Dor-Ed Shipping. Nigdy nie chciałem wracać do przeszłości, ale widok naszego logo zawsze wbijał mi nóż w serce. Początek był skrótem mojego imienia, a „Ed” należał do Edgara, młodszego braciszka, który zginął razem z matką w wypadku samochodowym. Miałem wtedy tylko sześć lat.
Los wówczas początkującej firmy wisiał na włosku, gdyż ojciec się załamał, ale rzucił się w wir pracy, by zagłuszyć wyrzuty sumienia i emocje. Bardzo szybko w naszym życiu pojawiła się kobieta o wyniosłym imieniu: Cleopatra, w skrócie Cleo, bo inaczej nie byłem w stanie do niej mówić, co ją strasznie wkurzało. Dumnie obnosiła się ze swoim imieniem, a ja często się zastanawiałem, jak duży wpływ na jej charakter miała prawdziwa królowa Egiptu. A więc Cleo była nad wyraz wredna i zapatrzona w siebie oraz chciwa na pieniądze ojca, czego on oczywiście nie widział. Roy kiedyś porównał ją do macochy z Kopciuszka, tylko że ja Kopciuszkiem nigdy nie byłem. Od najmłodszych lat walczyłem z Florence o jak najwyższą pozycję w domu i firmie, gdyż wiedziałem, że dziewczyna, starsza ode mnie o prawie dziewięć lat, była kopią swojej matki.
Wyrwany ze wspomnień przez wyjący alarm w jednym z aut stojących wzdłuż drogi, ruszyłem na drugą stronę ulicy do niewielkiego pubu, gdzie zamówiłem sunday roast, serwowane tu codziennie. Nie przepadałem za udziwnieniami w kuchni, zawsze jadałem tradycyjne dania, ale lubiłem, żeby były dobrze doprawione, a kucharka z Ship Crown była mistrzynią domowych obiadów. Nieważne, że w środku śmierdziało jeszcze gorzej niż na zewnątrz, ponieważ stołowali się tam rybacy wracający z połowów, to miejsce miało swój urok. Wystarczyło raz coś zjeść, a wracało się tu przez całe życie.
Usiadłem więc przy jedynym wolnym stoliku, zapatrzony w widok spienionej wody za oknem. To mi przypomniało, jak poznałem Elenę. Dostałem wtedy zadanie od ojca, by tanio kupić konia z rodowodem biorącego udział w zawodach i osiągającego dobre wyniki. Zamierzał dać go w prezencie dubajskiemu szejkowi, z którym chciał rozwinąć współpracę. Ceny powalały, ale udało mi się trafić na polską stadninę koni, której właściciel wyprzedawał najlepsze okazy wraz ze sprzętem, takim jak chociażby przyczepa do przewozu zwierząt. Zadzwoniłem, umówiłem się i dwa dni później wylądowałem w Warszawie z Aidenem, pracownikiem firmy, który cokolwiek orientował się w tym temacie, oraz z kierowcą, mającym nas odwieźć wynajętym samochodem do Bremerhaven w Niemczech, gdzie czekał na nas kontenerowiec gotowy do wypłynięcia na szerokie wody. Nasza podróż miała się zakończyć w Dubaju. Pierwszy raz w życiu ojciec mi zaufał i wysłał w tak długą trasę, i to jeszcze z tak ważnym zadaniem.