Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Paradajs” to – charakterystyczny dla prozy Melchor – dosadny i drobiazgowy obraz meksykańskiego społeczeństwa, ukazujący jego rasistowskie, klasowe i przemocowe tendencje.
Luksusowy kompleks mieszkaniowy Paradajs. Dwóch nastolatków chowa się na nieuczęszczanym pomoście, żeby w stanie upojenia alkoholowego utyskiwać na swoje życie. Samotnik Franco z bogatej rodziny fantazjuje o atrakcyjnej sąsiadce, pani Marián, do tego stopnia, że staje się ona wręcz jego obsesją. Chłopak boryka się z nadwagą i uzależnieniem od pornografii. Jego towarzysz Polo marzy o ucieczce od problemów. Mimo że odrzuca go towarzystwo Franca, nie przepuszcza okazji darmowego upicia się na pomoście.
Obaj myślą, że znajdują się w sytuacji bez wyjścia, opracowują więc bezmyślny i makabryczny plan napadu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 152
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Luisa Jorgego Boone’a i Daría Zalapy
Co się wydarzy. Nic się nie wydarzy. Niemożliwym jest, żeby się wydarzyło. Co uczynię? […] Zakocham się, Wiedząc, że wszystko stracone i Że nie ma żadnej nadziei.
– José Emilio PachecoBitwy na pustyni
I hear those sirens scream my name.
– David LynchUp in flames
To wszystko wina grubasa, to chciałem wam powiedzieć. To wszystko wina Franca Andradego i jego obsesji na punkcie pani Marián. Polo jedynie był mu posłuszny, wykonywał jego rozkazy. Grubas zupełnie oszalał na punkcie tamtej kobiety i Polo był świadkiem, jak chłopak od tygodni nie mówi o niczym innym, tylko o tym, jak ją będzie pieprzył, jak zrobi z niej swoją kobietę, nieważne, w jaki sposób; ciągle ta sama śpiewka, niczym zdarta płyta, zatracony wzrok i oczy podbiegłe alkoholem, palce uwalane okruchami sera, bo ten wieprz nie oblizywał ich, zanim nie skończył paczki chipsów w rozmiarze XL. Tak ją wypierdolę, mamrotał Franco, chwiejnie podchodząc na sam kraniec pomostu; tak ją będę brał, a potem jeszcze na pieska, mówił i wycierał wierzchem dłoni ślinę, uśmiechając się od ucha do ucha i pokazując te swoje olbrzymie zębiska – białe i prościutkie jak prosto z reklamy pasty. Zaciskał złośliwie szczęki, jego galaretowate ciało trzęsło się w prostackim naśladowaniu stosunku seksualnego, a Polo odwracał wzrok, śmiejąc się wymuszenie i wykorzystując to, że grubas nie zwracał na niego uwagi, żeby podebrać mu butelkę, zapalić kolejnego papierosa i mocno wydmuchać dym ku górze, odstraszając odważne komary z namorzyn. To tylko przechwałki grubasa, myślał Polo, to tylko takie gadanie, nic więcej, durnoty podgrzane alko; przynajmniej tak sądził na początku, w trakcie pierwszych wspólnych pijaństw odbywających się w najciemniejszej części małego drewnianego pomostu biegnącego równolegle do rzeki. Nie docierały tam światła z tarasu, a cień rzucany przez gałęzie figowca chronił ich przed wzrokiem nocnego stróża i mieszkańców osiedla, zwłaszcza dziadków Franca, którzy, jak mawiał wnuk, dostaliby zawału, gdyby przyłapali dziecko na piciu alkoholu i paleniu papierosów, i Bóg wie na jakich jeszcze świństwach, a co najgorsze, w towarzystwie jednego z obsługi – takim mianem ten kretyn Urquiza określał pracowników osiedla – prostego ogrodnika, ni mniej, ni więcej. To byłby dopiero skandal, Polo drogo zapłaciłby za to, że zawiódł ich zaufanie, co w gruncie rzeczy niezbyt go martwiło, bo z radością porzuciłby to przeklęte osiedle i nigdy więcej tam nie wrócił; najgorzej, że prędzej czy później musiałby stawić się w domu i odbyć kłótnię z matką. Chociaż skręcało go na samą myśl o kolejnej awanturze – a może po prostu oblatywał go strach – Polo nie był w stanie zrezygnować z tych spotkań. Nie potrafił odmówić, gdy wieprzowaty chłopak dawał mu znaki przez okno; nie chciał odpuścić okazji do upicia się na pomoście, nawet jeśli idiota, z którym to robił, nic go nie obchodził, nawet jeśli miał już po dziurki w nosie ciągle tych samych świńskich fantazji i wiecznej obsesji na punkcie sąsiadki, w której grubas zakochał się beznadziejnie od pierwszego wejrzenia. Wydarzyło się to tamtego popołudnia pod koniec maja, gdy rodzina Maroño przybyła na osiedle Paradajs po odbiór kluczy do swojego nowego domu, a pani Maroño osobiście kierowała swoim grand cherokee.
Polo dobrze pamiętał tamten dzień. Rozbawił go widok kierującej samochodem kobiety i jej męża zesłanego na siedzenie obok – taką scenę zobaczył, gdy boczna szyba opadła z lekkim sykiem, a podmuch zimnego powietrza uderzył go w spoconą twarz. Kobieta nosiła ciemne okulary, całkowicie zakrywające jej oczy – Polo widział w nich swoje odbicie, gdy tamta wyjaśniała mu, kim są i co tu robią. Usta miała pomalowane na skandaliczną czerwień, jej obnażone przedramiona zdobiły posrebrzane bransoletki, które brzęczały niczym dzwonki poruszane przez wiatr. Polo wreszcie podniósł szlaban, a kobieta pomachała mu dłonią w podziękowaniu. Pani X, jak wiele innych, jedna z tych, które nigdy nie robiły na nim wrażenia. Identyczna jak pozostałe damulki, które zamieszkiwały na tym osiedlu białe rezydencje z ceramicznymi dachówkami. Zawsze nosiły ciemne okulary, zawsze pachniały świeżością i rześkością, gdy siedziały za przyciemnionymi szybami swoich wielkich SUV-ów, miały wyprostowane i pofarbowane włosy, nieskazitelnie zrobione paznokcie, ale w sumie nie było w nich nic wyjątkowo, jeśli przypatrzeć im się z bliska. Nie mogły być źródłem szaleństwa, w jakie popadł ten pieprzony grubas, naprawdę nic z tych rzeczy. Z całą pewnością wszyscy znali ją z prasy; jej sławny małżonek miał program w telewizji, cała czwórka co chwila pojawiała się w gazetach plotkarskich: on łysy, krępy, zawsze w garniturze i koszuli z długim rękawem, nawet gdy panował przeklęty upał, ona przyciągała uwagę mięsistymi wargami i błyszczącymi oczami, które wydawały się śmiać bezgłośnie – nie tyle wyzywająco, co swawolnie, gdy unosiła brwi w grymasie kokieteryjnego porozumienia. W butach na platformie była wyższa od męża, rękę opierała na biodrze, włosy do ramion nosiła rozpuszczone, a jej szyję zdobiło mnóstwo szykownych naszyjników. To słowo najlepiej ją opisywało: była nie tyle ładna, co szykowna, zwracała na siebie uwagę, tak jakby stworzono ją tylko po to, żeby inni pożerali wzrokiem jej wypracowane na siłowni kształty, odsłonięte uda w spódnicy z surowego jedwabiu lub szortach z bladego lnu, które tworzyły kontrast z lekko opalonym blaskiem jej skóry. Miała godny uwagi tyłek, bez szału, ale akceptowalny, dzięki luksusowym kremom i szmatkom niezdradzający wieku, zmarszczek i spustoszenia dokonanego przez urodzenie dwójki dzieci – starszy syn był już całkiem duży. Jej kaczy chód, który w pełni kontrolowała, wyróżniał ją z daleka w każdej sytuacji – nieważne, czy szła na obcasach, w sandałach, czy boso po trawniku. Sprawiał, że pół osiedla oglądało się za nią, gdy przechodziła. Dokładnie tak, jak tego chciała, czyż nie? Chciała, żeby patrzyli na nią pożądliwie i lubieżnie, żeby poświęcali jej swoje rozpustne myśli. Widać było, że ona to uwielbia, tak samo jak ten jej łysulec; zawsze gdy Polo widział ich razem, facet trzymał na niej łapę: a to chwytał ją w pasie, a to klepał w okolicy krzyża, a to macał po pupie z dumą samca zaznaczającego swoje terytorium i pyszniącego się własnym bydłem, a ona tylko się uśmiechała, szczęśliwa z powodu całego tego uwielbienia. Dlatego Polo się pilnował, żeby na nią nie patrzeć, celowo poskramiał instynktowny skręt szyi, prawie mechaniczny, który sprawiał, że odwracał głowę, by śledzić trajektorię jej kołyszących się pośladków, radośnie obnoszonych po uliczkach osiedla. Nie chciał, żeby ktokolwiek – ani ta damula, ani jej mąż, ani ich dzieci, ani ten kretyn Urquiza, ale przede wszystkim ona, ta pieprzona baba – odkrył, że się na nią gapi, obmacuje ją przymkniętymi oczami, z otwartymi ustami i zwisającą z nich strużką śliny, jak robił ten idiota grubas za każdym razem, gdy dostrzegł ją z daleka. To było tak oczywiste, że oszalał na jej punkcie; nie był w stanie tego ukrywać i nawet Polo to widział, chociaż gdy pod koniec maja rodzina Maroño wprowadziła się do domu numer siedem, Polo jeszcze nie włóczył się z Frankiem Andradem, jeszcze nie zapowiedziano imprezy dla rozpuszczonego bachora Micky’ego, więc nie miał okazji zamienić z grubym chłopakiem nawet pół zdania. Ale nie dało się nie zauważyć zachowania grubasa, który snuł się leniwie po wyłożonych brukiem uliczkach Paradajsu, z tym swoim wypiętym brzuszyskiem, różową twarzą upstrzoną ropiejącymi pryszczami i blond loczkami, które sprawiały, że wyglądał śmiesznie, trochę jak spasiony cherubin – mamałygowaty nastolatek o pozbawionych wyrazu oczach, ożywiających się jedynie, gdy paradowała przed nimi pani Maroño. Od kiedy ta rodzina wprowadziła się na osiedle, nie przestawał jej szpiegować. Trzeba było być ślepym albo zwyczajnym idiotą, żeby nie zauważyć desperackich prób zbliżenia się nieszczęsnego wieprza do obiektu jego westchnień. Za każdym razem, gdy kobieta wychodziła do ogrodu, żeby pobawić się z synami, ubrana jedynie w lycrowe szorty i sportowy stanik, które zawsze przyklejały się do jej ciała podczas wypełnionych śmiechem bitew na strumienie wody ze szlaucha, tłusty blondas wypadał biegiem ze swojego domu i udawał, że myje samochód dziadków. Tak naprawdę nie znosił tego robić, ale w tych okolicznościach nie trzeba było nawet na niego wrzeszczeć, jak kiedyś, ani grozić szlabanem na komputer albo telefon. I co za przypadek, że za każdym razem, gdy sąsiadka schodziła na taras przy osiedlowym basenie, żeby się poopalać, ten sam nastoletni mastodont zjawiał się tam trzy minuty później, owinięty w majtki, które ledwie go zakrywały, i w koszulkę przypominającą rozmiarami namiot, którą starał się zasłonić ten zwał bezkształtnej masy, jakim był jego brzuch. Zakładał ciemne okulary, żeby ukryć obsesyjne spojrzenie wbite w nakremowane ciało kobiety leżącej dwa leżaki dalej, zupełnie nieświadomej mokrych westchnień wieprza i powtarzających się gestów, którymi ten pajac próbował upchnąć swoją parówkę tak, żeby nie było widać, że mu zesztywniała. Ale najbardziej żałosne były nieustanne próby nawiązania przyjaźni z dwójką bachorów: piskliwym Andresem i rozpieszczonym mazgajem Miguelem, wśród sąsiadów znanymi lepiej jako Andy i Micky, bo tak w ataku absurdalnego bezguścia nazywali ich rodzice; Bóg jeden wie po co, nie mieli przecież nic wspólnego z żadnymi gringo, to była zwykła poza i zadzieranie nochala. A najśmieszniejsze było to, jak grubas wołał za nimi podczas zabaw w parku, dysząc jak bawół w pogoni za piłką, którą Andy zabierał mu spod nóg, albo płożył się służalczo wobec kaprysów Micky’ego, jedynie po to, żeby zdobyć zaproszenie na podwieczorek i w ten sposób cieszyć się choć przez moment bliskością kobiety ze swoich snów, królowej i bohaterki najbardziej sprośnych fantazji seksualnych, pani lepkich potoków, które ten służalczy pochlebca wyciskał z siebie każdej nocy, a czasami jeszcze o świcie, myśląc o niej, o jej podniecających ustach, okrągłym tyłku, bujnym biuście, niezdolny zasnąć z powodu niepokoju, jaki wywoływała w nim ta kobieta, gorączki, jaka opanowała go, gdy po raz pierwszy ujrzał ją wysiadającą z białego SUV-a, buzowania przypominającego mu bąbelki szampana, którym dziadkowie celebrowali nadejście nowego roku, a który on wysiorbywał po kryjomu, gdy się już wstawili. To buzowanie zmieniało się w przygnębienie i pustkę, rów tektoniczny, który otwierał mu się nagle w duszy każdego popołudnia, gdy musiał opuścić dom sąsiadów, ponieważ pan Maroño wrócił z pracy, dzieciaki miały iść się wykąpać i dokończyć prace domowe, a pani Marián prosiła go swoim najsłodszym, najcieplejszym głosem, żeby już sobie poszedł, bo jest późno i na pewno dziadunio i babunia zastanawiają się, gdzie się podziewa. Klepała go radośnie po plecach, z uśmiechem odprowadzała do drzwi, a grubasowi nie pozostawało nic innego, jak wrócić do domu z podwiniętym ogonem i wonią damy w nozdrzach – wedle niego była to mieszanka Caroliny Herrery, papierosów mentolowych i lekko kwaskowatego zapaszku kropli potu na dekolcie. Próbował bezskutecznie wypełnić tę rosnącą pustkę, oglądając reality shows i nieprzyzwoite programy rozrywkowe, których nie aprobowali dziadkowie, do tego dorzucał sterty herbatników i ciasteczek z supermarketu oraz ogromne miski płatków z mlekiem, a na koniec wbiegał po schodach i zamykał się w swoim klimatyzowanym pokoju, gdzie mógł swobodnie pierdzieć i oglądać porno na nowym laptopie – prezent od dziadków na ostatnie urodziny – z pamięcią prawie całkowicie zapełnioną naściąganymi z internetu lubieżnymi wideo, obrazkami cycków, cipek i dup, które już wówczas zaczynały go nudzić, ale i tak nadal je oglądał, całymi godzinami, po prostu z przyzwyczajenia. Co więcej mógł zrobić, żeby uspokoić ten desperacki ogień, który spalał go od wewnątrz?
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:Páradais
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik Wydawczyni: Monika Rossiter Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska Korekta: Ewa Popielarz Projekt okładki: Tomasz Majewski Zdjęcie na okładce: © Marko Blažević / Unsplash.com
Autorka jest wdzięczna programowi Jóvenes Creadores del Fonca oraz Sistema Nacional de Creadores de Arte za wsparcie otrzymane podczas pisania tej książki.
Copyright © Fernanda Melchor 2021, published in arrangement with Michael Gaeb Literary Agency, Berlin
Copyright © 2023 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Katarzyna Sosnowska, 2023
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2023
ISBN 978-83-8321-281-4
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska