Paradoks globalizacji - Dani Rodrik - ebook + książka

Paradoks globalizacji ebook

Rodrik Dani

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dlaczego globalizacja ekonomiczna, suwerenność państw i demokracja nie mogą współistnieć

Ostatnie dekady XX wieku upłynęły pod znakiem głębokiej integracji gospodarczej, która obejmowała coraz więcej krajów. W efekcie doszło do całej serii rozczarowań, a globalizacja, zamiast wzrostu inwestycji i większego tempa rozwoju, zaczęła przynosić niestabilność i generować nierówności.

Dani Rodrik, jeden z czołowych światowych ekonomistów, w swojej głośnej książce stara się znaleźć rozwiązanie fundamentalnego problemu gospodarki światowej, który polega na tym, że nie możemy jednocześnie dążyć do demokracji, wzmacniać suwerenności państw i pogłębiać globalizacji ekonomicznej. Po analizie ostatnich trzech stuleci historii światowej integracji zarówno w ekonomicznym, jak i geopolitycznym kontekście, autor postuluje nadrzędną rolę demokracji i suwerenności wobec globalizacji – demokratyczne państwa mają prawo chronić swoje instytucje społeczne, a gdy prawo to kłóci się z wymogami światowej gospodarki, to właśnie ona winna ustąpić. Takie myślenie o globalizacji pozwoli na bardziej zrównoważony rozwój gospodarczy i zachowanie wszystkich głównych ekonomicznych korzyści, które nam dała. Potrzebujemy globalizacji mądrej, a nie globalizacji za wszelką cenę.

Książka Rodrika jest celną diagnozą aktualnego stanu świata i stanowi niezbędne uzupełnienie innych pozycji dotyczących możliwości i niebezpieczeństw, przed którymi stoimy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 418

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dani Rodrik Paradoks globalizacji Tytuł oryginału The Globalization Paradox ISBN Copyright © Dani Rodrik, 2010 Copyright © for the Polish translation by Jan Szkudliński, 2024 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2024All rights reserved Redakcja Dorota Jastrzębowska Korekta Joanna Fortuna Projekt okładki Paweł Panczakiewicz Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Çetinowi Doğanowi Niezwykłemu człowiekowi, który dzięki swej godności, niezłomności i zdecydowaniu pokona

Wstęp. Na nowo o globalizacji

W początkach 1997 roku opublikowałem niedużą książkę zatytułowaną Has Globalization Gone Too Far? [Czy globalizacja zaszła za daleko?]. Kilka miesięcy później gospodarki Tajlandii, Indonezji, Korei Południowej i innych krajów Azji Południowo-Wschodniej znalazły się w opałach; padły ofiarami ogromnego tąpnięcia w międzynarodowych finansach. Kraje te od dekad rozwijały się w szybkim tempie i stały się pupilkami międzynarodowej społeczności finansowej oraz ekspertów rozwojowych. Nagle jednak międzynarodowe banki i inwestorzy uznali, że przestały one być bezpiecznymi miejscami do lokowania pieniędzy. Doszło do pospiesznego wycofywania funduszy, waluty tych krajów zapikowały, za czym poszło załamanie gospodarcze. Tak zrodził się azjatycki kryzys finansowy, który rozprzestrzenił się najpierw na Rosję, potem na Brazylię i wreszcie na Argentynę, pociągając za sobą wielki i szanowany fundusz hedgingowy Long Term Capital Management (LTCM).

Mógłbym pogratulować sobie zdolności przewidywania i wyczucia czasu. Moja książka stała się bestsellerem mojego wydawcy, czyli waszyngtońskiego Instytutu Ekonomii Międzynarodowej (IIE). Wynikało to po części, jak sądzę, z faktu, że IIE cieszył się reputacją zadeklarowanego zwolennika globalizacji. Było to wydarzenie niczym wizyta Nixona w Chinach. Sceptycyzm wobec globalizacji był ciekawszy, gdy pochodził z najmniej oczekiwanej strony. „Sprzyjający globalizacji think tank publikuje pracę harwardzkiego profesora ostrzegającego, że globalizacja nie jest tak dobra, jak się ją przedstawia” — oto coś wartego uwagi!

Niestety, moja książka była daleka od doskonałości. Nawet nie wspomniałem o kryzysie szykującym się na rynkach finansowych. Nie tylko nie udało mi się przepowiedzieć nadchodzącej burzy, ale w dodatku postanowiłem w ogóle pominąć w książce globalizację finansową — czyli miliardy dolarów, którymi obraca się codziennie w walutach, obligacjach, derywatach i za pomocą innych instrumentów finansowych. Skupiłem się za to na trudnościach, jakie międzynarodowy handel towarami rodzi na rynkach pracy i w polityce społecznej. Obawiałem się, że boom w handlu międzynarodowym oraz outsourcing doprowadzą do pogłębienia nierówności, nasilenia kryzysów na rynkach pracy i podkopią równowagę społeczną w różnych krajach. Jak pisałem, problemy te trzeba było równoważyć za pomocą programów społecznych i udoskonalonych zasad międzynarodowych. Postanowiłem napisać tę książkę, ponieważ koledzy ekonomiści lekceważyli te problemy i nie skorzystali z okazji do konstruktywnego zaangażowania się w debatę publiczną. Sądzę, że miałem wtedy rację, a ekonomiści w większości są dziś bardziej skłonni przychylić się do wyrażonych wówczas przeze mnie poglądów. Jednakże wady globalizacji finansowej? W tym czasie się tym nie zajmowałem.

W latach po azjatyckim kryzysie finansowym moje badania coraz mocniej skupiały się na tym, jak działała (lub jak nie działała) globalizacja finansowa. Gdy więc dziesięć lat później Międzynarodowy Fundusz Walutowy poprosił mnie o przygotowanie tekstu na ten temat, czułem, że jestem przygotowany. Artykuł, który napisałem w 2007 roku razem z Arvindem Subramanianem, nosił tytuł Why Did Financial Globalization Disappoint?1 [Dlaczego globalizacja finansowa jest rozczarowaniem?]. Globalizacja finansowa obiecywała przedsiębiorcom pomoc w pozyskiwaniu środków i przenoszeniu ryzyka na większych inwestorów, zdolnych je udźwignąć. Najbardziej miały na tym skorzystać kraje rozwijające się, ponieważ brakuje im kapitału, doznają wielu wstrząsów i są mniej zdolne do dywersyfikacji. Tak się jednak nie stało. Najlepiej radziły sobie nie te kraje, do których napływał kapitał, ale te, które pożyczały krajom bogatym (jak Chiny). Te, które polegały na finansach międzynarodowych, zwykle radziły sobie źle. W artykule próbowaliśmy wyjaśnić, dlaczego uwolnienie międzynarodowych finansów nie przyniosło spodziewanych korzyści krajom rozwijającym się.

Ledwie artykuł poszedł do druku, gdy w Stanach Zjednoczonych rozpętał się kryzys hipoteczny i ogarnął cały kraj. Pękła bańka nieruchomości, ceny produktów opartych na hipotekach załamały się, rynki kredytowe wyschły i po kilku miesiącach firmy z Wall Street popełniły zbiorowe samobójstwo. Rząd musiał interweniować, najpierw w Stanach Zjednoczonych, a następnie w innych krajach rozwiniętych, poprzez ogromne zastrzyki finansowe i przejęcia instytucji finansowych. U podstaw kryzysu leżała globalizacja finansowa. Bańka hipoteczna i wzniesiony na niej ogromny gmach ryzykownych derywatów wynikały z nadmiernego oszczędzania w krajach azjatyckich i tych, których gospodarka opiera się na ropie naftowej i gazie ziemnym. To, że kryzys tak łatwo rozprzestrzenił się z Wall Street na inne centra finansowe świata, wynikało ze wzrostu wzajemnych zależności, będących skutkiem globalizacji finansowej. Po raz kolejny przeoczyłem nadchodzące wielkie wydarzenie.

Rzecz jasna, nie tylko ja. Ekonomiści, z nielicznymi wyjątkami, głosili peany na cześć innowacji finansowych, zamiast podkreślać zagrożenia wynikające z rozwijania się „szarego systemu bankowego”, czyli nieuregulowanego rynku finansowego. Tak jak w wypadku azjatyckiego kryzysu finansowego, przeoczyli oznaki zapowiadające zagrożenie i zignorowali ryzyko.

Żaden z tych kryzysów nie powinien być całkowitym zaskoczeniem. Po azjatyckim kryzysie finansowym pojawiło się mnóstwo analiz, które ostatecznie sprowadzały się do jednego wniosku: niebezpiecznie jest, gdy rząd próbuje utrzymywać kurs swojej waluty w sytuacji, gdy kapitał może bez przeszkód napływać i odpływać z kraju. Nie trzeba było być dobrym ekonomistą, by wiedzieć to na długo przed załamaniem kursu tajskiego bata w sierpniu 1997 roku. Kryzys wywołany kredytami subprime również został szeroko opisany, a z racji jego skali i ogromu konsekwencji z pewnością będzie się o nim pisać o wiele więcej. Jednak niektóre z najważniejszych wniosków nietrudno przewidzieć: rynki są podatne na powstawanie baniek, nieuregulowane działania tworzą systemowe zagrożenie, brak przejrzystości podkopuje zaufanie, a w sytuacji, gdy rynki upadają, najważniejsza jest szybka interwencja. Czy nie wiedzieliśmy tego już od czasów osławionej tulipomanii w XVII wieku?

Do tych kryzysów doszło nie dlatego, że były one nieprzewidywalne, ale dlatego, że nikt ich nie przewidział. Ekonomiści (i ci, którzy ich słuchali) zbyt mocno uwierzyli w wygodniejszy przekaz, głoszący, że rynki są skuteczne, że innowacyjne instrumenty finansowe pozwalają przenieść ryzyko na podmioty zdolne je udźwignąć, że najlepsza jest samoregulacja i że interwencja rządowa jest nieskuteczna i szkodliwa. Zapomnieli, że istniało wiele innych narracji, wiodących w zupełnie innych kierunkach. Hybris owocuje ślepotą. Mimo że byłem krytykiem globalizacji finansowej, również nie dostrzegałem zagrożenia. Wraz z resztą ekonomistów byłem gotów wierzyć, że rozsądne regulacje i polityka banku centralnego stworzyły wystarczająco silne bariery, chroniące przed paniką finansową i załamaniem w gospodarkach rozwiniętych, i że należało jeszcze tylko zaprowadzić podobne rozwiązania w krajach rozwijających się. Wątki poboczne mojej narracji były odmienne, jednak jej oś osadzona była w głównym nurcie.

Wśród wątpliwości

Gdy kryzys ogarnia kraje leżące na peryferiach globalnego systemu, takie jak Tajlandia i Indonezja, obwiniamy je o ich błędy i niezdolność dostosowania się do wymogów systemu. Gdy podobny kryzys powstaje w krajach z rdzenia systemu, obwiniamy system i mówimy, że czas go naprawić. Wielki kryzys finansowy w 2008 roku, który obalił Wall Street i upokorzył Stany Zjednoczone wraz z innymi wielkimi krajami przemysłowymi, zrodził epokę nowego entuzjazmu dla reform. Skłonił do postawienia poważnych pytań o kondycję globalnego kapitalizmu, przynajmniej w kształcie, jakiego doświadczaliśmy w ciągu ostatniego ćwierćwiecza.

Co mogło zapobiec kryzysowi finansowemu? Czy problemem byli pozbawieni skrupułów sprzedawcy kredytów hipotecznych? Rozrzutni kredytobiorcy? Błędne praktyki agencji ratingowych? Zbyt wielkie wpływy instytucji finansowych? Nadmierny poziom światowych oszczędności? Zbyt luźna polityka finansowa Rezerwy Federalnej (banku centralnego USA, FED)? Gwarancje rządowe dla Fannie Mae i Freddie Mac? Ratowanie przez Departament Skarbu USA Bear Stearns i AIG? Odmowa ratowania banku Lehman Brothers? Chciwość? Nadużycia? Zbyt mało regulacji? Zbyt wiele regulacji? Debata na ten temat jest burzliwa i bez wątpienia będzie trwać jeszcze długo.

W szerszej perspektywie pytania te dotyczą jedynie szczegółów. Bardziej istotny jest fakt, że nasza podstawowa narracja utraciła wiarygodność i atrakcyjność. Minie wiele czasu, nim jakiegoś polityka uda się przekonać, że innowacje finansowe to coś zdecydowanie dobrego, że rynki finansowe regulują się najlepiej same lub że rządy mogą oczekiwać, iż duże instytucje finansowe będą płacić za własne błędy. Na kolejny etap globalizacji potrzebujemy nowej narracji. Im bardziej będzie ona przemyślana, tym zdrowsze będą nasze gospodarki.

Globalne finanse to niejedyna dziedzina, której skończyła się przekonująca narracja. W lipcu 2008 roku, gdy pogłębiał się kryzys kredytów hipotecznych subprime, w nieprzyjemnej atmosferze wzajemnego obwiniania się zerwano negocjacje w sprawie ograniczenia przeszkód dla międzynarodowego handlu. Rozmowy te, prowadzone pod auspicjami Światowej Organizacji Handlu (WTO) i nazwane „Runda z Dohy”, trwały już od 2001 roku. Dla wielu grup nieprzychylnych wobec globalizacji stały się one symbolem prowadzonego przez ponadnarodowe korporacje wyzysku pracowników, biednych rolników oraz niszczenia środowiska. Choć rozmowy często krytykowano, ich kres wynikał z czynników bardziej przyziemnych. Kraje rozwijające się pod wodzą Indii i Chin doszły do wniosku, że Stany Zjednoczone i Unia Europejska oferowały zbyt mało, by w zamian miały znieść własne cła na produkty przemysłowe i rolne. Mimo że trwają wysiłki na rzecz wznowienia rozmów, WTO skończyły się pomysły na zwiększenie swej wiarygodności i odzyskanie utraconych wpływów.

Zasady światowego handlu różnią się od zasad światowych finansów w jednym istotnym aspekcie. Degradacja systemu kontaktów handlowych nie prowadzi do wybuchu nagłych kryzysów. Gdy kraje uznają zasady za nazbyt ograniczające i nieodpowiednie dla swych potrzeb, potrafią znaleźć sposoby na ich obejście. Skutki są zwykle mniej gwałtowne i z czasem uwidaczniają się w formie stopniowego odchodzenia od podstawowych zasad multilateralizmu i braku dyskryminacji.

Kraje rozwijające się od zawsze skarżą się, że system jest tak skonstruowany, iż działa przeciwko ich interesom, jako że zasady ustalają najwięksi gracze. Zbieranina anarchistów, obrońców środowiska, związkowców i progresywnych aktywistów także co pewien czas z oczywistych powodów łączyła siły w przeciwstawianiu się globalizacji. Jednakże najważniejszą zmianą w ostatnich latach jest to, że kraje bogate też już nie czują się zadowolone z obowiązujących zasad. Dowodzi tego dość gwałtowny spadek poparcia dla globalizacji ekonomicznej w krajach takich jak Stany Zjednoczone. W sondażu przeprowadzonym na zlecenie NBC i „Wall Street Journal” odsetek respondentów odpowiadających, że globalizacja była dobra dla amerykańskiej gospodarki, gwałtownie zmalał: z 42 procent w czerwcu 2007 roku do 25 procent w marcu 2008 roku. Co zaskakujące, oburzenie zaczęło się przejawiać w postaci rosnącej liczby mainstreamowych ekonomistów, którzy obecnie kwestionują rzekomo niekwestionowane atuty globalizacji.

Tak oto zmarły niedawno Paul Samuelson, autor jednego z najważniejszych powojennych podręczników ekonomii, ostrzegał swoich kolegów po fachu, że postępy Chin w procesie globalizacji mogą się odbywać kosztem Stanów Zjednoczonych. Paul Krugman, który w 2008 roku otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie ekonomii, argumentował, że handel z krajami o niskich dochodach nie jest już tak niewielki, by nie wpływał na nierówności w krajach zamożnych. Alan Blinder, były wiceprezes FED, martwił się, że outsourcing do innych krajów doprowadzi do bezprecedensowej migracji amerykańskiej siły roboczej. Martin Wolf, felietonista „Financial Times” i jeden z najgłośniejszych zwolenników globalizacji, wyraził swoje rozczarowanie formą, jaką przybrała globalizacja finansowa. Wreszcie Larry Summers, „pan Globalizacja” w administracji Clintona i doradca ekonomiczny prezydenta Baracka Obamy, snuł rozważania o zagrożeniach tkwiących w negatywnej rywalizacji w kwestii regulacji krajowych oraz o potrzebie wprowadzenia międzynarodowych standardów pracy.

Choć obawy te nie stanowią bynajmniej zmasowanego uderzenia, jakie prowadzili tacy ludzie, jak Joseph Stiglitz, kolejny nagrodzony Noblem ekonomista, świadczą one o zdecydowanej zmianie klimatu intelektualnego. Co więcej, nawet ci, którzy nie stracili ducha, często zdecydowanie spierali się co do kierunku rozwoju globalizacji. Jagdish Bhagwati, sławny zwolennik wolnego handlu, i Fred Bergsten, dyrektor Peterson Institute for International Economics, byli czołowymi zwolennikami poglądu, że krytycy znacznie wyolbrzymiają problemy globalizacji i nie doceniają jej korzyści. Jednak ich spory dotyczące zalet regionalnych umów handlowych (Bergsten je popiera, Bhagwati krytykuje) są nie mniej zacięte niż spory z autorami wymienionymi wyżej.

Żaden z tych ekonomistów nie jest, rzecz jasna, przeciwnikiem globalizacji. Chcą oni jedynie stworzyć nowe instytucje i mechanizmy kompensacyjne — krajowe lub międzynarodowe — które uczynią ją bardziej efektywną, uczciwą i zrównoważoną. Ich propozycje są często ogólnikowe (o ile w ogóle sformułowane) i mało przekonujące. Jednakże spory o globalizację wyraźnie przeniosły się z ulic na łamy finansowej prasy i na mównice najważniejszych think tanków.

Konsensus intelektualny wspierający aktualny model globalizacji zaczął zanikać, zanim światowa gospodarka pogrążyła się w wielkim kryzysie 2008 roku. Dzisiaj pewność siebie najważniejszych zwolenników globalizacji właściwie znikła; jej miejsce zajęły wątpliwości, pytania i sceptycyzm.

Alternatywna narracja

Świat już raz był świadkiem upadku globalizacji. Epoka parytetu złota — z wolnym handlem i swobodnym przepływem kapitału — zakończyła się gwałtownie w 1914 roku i nie zdołano jej wskrzesić po I wojnie światowej. Czy będziemy w nadchodzących latach świadkami podobnego tąpnięcia w światowej gospodarce?

Nie jest to pytanie z dziedziny fantastyki. Choć globalizacja ekonomiczna umożliwiła osiągnięcie bezprecedensowego dobrobytu w krajach rozwiniętych i przyniosła korzyści setkom milionów ubogich robotników w Chinach i innych krajach Azji, opiera się ona na kruchych podstawach. W odróżnieniu od rynków krajowych, które zwykle są wspierane przez rodzime instytucje regulujące i polityczne, rynki światowe są jedynie „słabo osadzone”. Nie ma globalnego organu antymonopolowego, nie ma globalnej nadrzędnej instytucji kredytowej, nie ma globalnej kontroli, nie ma globalnej sieci bezpieczeństwa, nie ma też, rzecz jasna, globalnej demokracji. Innymi słowy, rynki globalne cierpią z powodu słabości władzy, a zatem są narażone na niestabilność, nieskuteczność i nikłe poparcie ludności.

Ta nierównowaga pomiędzy krajową perspektywą rządów i globalną naturą rynków stanowi czuły punkt globalizacji. Zdrowy system globalnej ekonomii wymaga delikatnego kompromisu pomiędzy nimi. Jeżeli rządy zyskają zbyt wiele władzy, dojdzie do protekcjonizmu i samowystarczalności gospodarczej. Jeśli przyznamy zbyt wiele swobody rynkom, rezultatem będzie niestabilna gospodarka światowa z niewielkim wsparciem społecznym i politycznym ze strony tych, którym winna ona pomagać.

Pierwsze trzy dekady po 1945 roku tkwiły w cieniu systemu z Bretton Woods, nazwanego od kurortu w New Hampshire, gdzie w roku 1944 zgromadzili się politycy amerykańscy, brytyjscy i z innych krajów w celu zbudowania powojennego systemu ekonomicznego. Ustalenia konferencji w Bretton Woods oznaczały płytki multilateralizm, który pozwalał politykom koncentrować się na krajowych problemach społecznych przy jednoczesnym umożliwieniu odbudowy i rozkwitu globalnego handlu. Genialność tego systemu polegała na tym, że oznaczał on równowagę dającą możliwość realizacji licznych celów. Zniesiono niektóre z najbardziej dotkliwych ograniczeń w przepływie towarów, pozwalając jednocześnie rządom na prowadzenie niezależnej polityki gospodarczej oraz tworzenie preferowanego modelu państwa opiekuńczego. Kraje rozwijające się mogły tymczasem realizować własne strategie rozwoju bez większych ograniczeń zewnętrznych. Międzynarodowe przepływy kapitału zostały ściśle uregulowane. System z Bretton Woods był wielkim sukcesem: kraje przemysłowe podniosły się z mroków wojny i osiągnęły prosperity, podczas gdy większość krajów rozwijających się doświadczyła bezprecedensowego rozwoju gospodarczego. Gospodarka światowa rozkwitła jak nigdy wcześniej.

Jednakże reżim walutowy z Bretton Woods okazał się z czasem niemożliwy do utrzymania. Kapitał międzynarodowy stawał się coraz bardziej mobilny, a kryzysy naftowe z lat 70. zadały potężne ciosy rozwiniętym gospodarkom. W latach 80. i 90. zasady te zastąpił bardziej ambitny projekt liberalizacji i głębokiej integracji gospodarczej. Była to próba osiągnięcia tego, co możemy nazwać hiperglobalizacją. Umowy handlowe obejmowały teraz więcej niż tylko tradycyjne ograniczenia importowe, sięgając polityki wewnętrznej. Usunięto bariery dla międzynarodowych rynków finansowych. Kraje rozwijające się znalazły się pod silną presją otwarcia swoich rynków dla zagranicznych towarów i inwestycji. W praktyce globalizacja ekonomiczna stała się celem samym w sobie.

Rozwijając powojenny model globalizacji poza jego ograniczenia, ekonomiści i politycy przeoczyli to, co stanowiło sekret pierwotnego sukcesu. W efekcie doszło do serii rozczarowań. Globalizacja finansowa, zamiast wzrostu inwestycji i większego tempa rozwoju, zaczęła powodować niestabilność. W poszczególnych krajach globalizacja, zamiast polepszać sytuację wszystkich, prowadziła do nierówności i braku stabilizacji. W tym okresie niektóre państwa odniosły ogromny sukces, szczególnie Chiny i Indie. Jak jednak się przekonamy, były to kraje, które postanowiły grać w globalizację nie wedle nowych zasad, ale wedle zasad z Bretton Woods. Zamiast otwierać się bezwarunkowo na zagraniczne towary i kapitał, prowadziły zniuansowaną strategię z silną dozą interwencjonizmu, by zdywersyfikować swoje gospodarki. Tymczasem kraje, które przestrzegały standardowych wzorców — jak państwa Ameryki Łacińskiej — przeżywały zastój. Globalizacja stała się zatem ofiarą swojego wcześniejszego sukcesu.

Osadzenie naszego świata ekonomicznego na bezpieczniejszym fundamencie wymaga lepszego zrozumienia niestabilnej równowagi pomiędzy rynkami a zarządzaniem. W tej książce przedstawię alternatywną narrację, opartą na dwóch prostych założeniach. Po pierwsze, rynki i rządy nie wykluczają się, ale uzupełniają. Jeśli pragniemy mieć większe i lepsze rynki, potrzebujemy silniejszego (i lepszego) zarządzania. Rynki działają najlepiej nie tam, gdzie państwa są najsłabsze, ale tam, gdzie są silne. Po drugie, kapitalizm nie istnieje w jednym tylko wzorcu. Dobrobyt gospodarczy i stabilność można osiągnąć poprzez najróżniejsze formy organizacji rynku pracy, finansów, struktury korporacyjnej, pomocy społecznej i innych dziedzin. Kraje mają skłonność — i pełne prawo — do dokonywania różnych wyborów co do form organizacji, zależnie od swoich potrzeb i wyznawanych wartości.

Choć założenia te mogą się wydawać trywialne, mają ogromne implikacje dla globalizacji i dla demokracji oraz tego, jak dalece możemy rozwinąć jedno z nich w obecności drugiej. Gdy zrozumiemy, że do właściwego funkcjonowania rynki wymagają publicznych instytucji zarządzania oraz regulacji, i co więcej, gdy zaakceptujemy, że kraje mogą mieć różne preferencje co do kształtu tych instytucji i niezbędnych regulacji, wówczas zaczniemy posługiwać się narracją, która prowadzi do zdecydowanie odmiennych zakończeń.

Przede wszystkim zaczniemy rozumieć to, co nazywam fundamentalnym trylematem politycznym ekonomii światowej: nie możemy jednocześnie dążyć do demokracji, do niezależności państw i do globalizacji ekonomicznej. Jeśli pragniemy rozszerzyć globalizację, musimy się wyrzec albo państwa narodowego, albo polityki demokratycznej. Jeśli chcemy utrzymać i pogłębić demokrację, musimy wybrać pomiędzy państwem narodowym a międzynarodową integracją ekonomiczną. Jeśli natomiast chcemy utrzymać państwo narodowe i suwerenność, musimy wybrać pomiędzy pogłębieniem demokracji a pogłębieniem globalizacji. Źródło naszych problemów tkwi w tym, że nie chcemy zmierzyć się z tymi nieuniknionymi wyborami.

Mimo że możliwe jest rozszerzanie zarówno demokracji, jak i globalizacji, opisany wyżej trylemat dowodzi, że wymaga to utworzenia globalnej społeczności politycznej, znacznie ambitniejszej od wszystkiego, co postulowano dotychczas, i co prawdopodobnie postulowane będzie w najbliższej przyszłości. Wymagałoby to ustalania reguł globalnych w sposób demokratyczny oraz mechanizmów odpowiedzialności sięgających o wiele dalej niż obecnie istniejące. Tego rodzaju demokratyczne zarządzenie w skali globalnej jest chimerą. Pomiędzy państwami narodowymi istnieje moim zdaniem zbyt wiele różnic, by ich potrzeby i preferencje można było zaspokoić za pomocą wspólnych reguł i instytucji. Jakikolwiek zarząd światowy zdołamy utworzyć, będzie on zdolny wspierać tylko ograniczoną wersję globalizacji ekonomicznej. Wielka różnorodność, która charakteryzuje współczesny świat, czyni hiperglobalizację niemożliwą do pogodzenia z demokracją.

Musimy zatem dokonać pewnych wyborów. Jasno pragnę zadeklarować swój: demokracja i determinacja narodowa winny dominować nad hiperglobalizacją. Demokracje mają prawo chronić swoje instytucje społeczne, a gdy prawo to kłóci się z wymogami światowej gospodarki, to właśnie ona powinna ustąpić.

Można by przypuszczać, że zasada ta oznacza koniec globalizacji. Tak nie jest. Mam nadzieję, że przekonam Was na łamach tej książki, iż podkreślenie roli demokratycznych rządów narodowych oznacza budowanie gospodarki światowej na bezpieczniejszych i zdrowszych podstawach. W tym zaś tkwi najgłębszy paradoks globalizacji. Cienka warstwa międzynarodowych zasad, która pozostawia znaczną swobodę manewru rządom narodowym to lepsza wersja globalizacji. Może ona zaradzić problemom globalizacji, jednocześnie zachowując jej poważne ekonomiczne korzyści. Potrzebujemy globalizacji mądrej, a nie jak największej.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Artykuł ten został opublikowany w 2009 roku. Zob. Dani Rodrik, Arvind Subramanian, Why Did Financial Globalization Disappoint?, „IMF Staff Papers”, vol. 56, nr. 1 (marzec 2009), s. 112-138.