Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Canelle wróciła z podróży po Drugiej Stronie, powroty jednak nigdy nie są łatwe. Teraz musi przekazać wszystko, czego dowiedziała się w trakcie swojego śledztwa i odwieść Martina od popełnienia ogromnego błędu.
Jak jednak zatrzymać machinę, która została już wprawiona w ruch? Jak dotrzymać słowa, kiedy w mieście wciąż czają się spiskowcy, a Kolegium usiłuje przemocą utrzymać dominującą pozycję? Jak patrzeć w przyszłość z nadzieją, kiedy Król Demonów czeka tylko na sygnał do ataku? I co właściwie ukrywa Kobold?
Siadajcie i czytajcie. Historia chce być opowiedziana do końca…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 291
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla mojego taty, na zachętę do czytania tej strasznej fantastyki.
Dla Michała, za wszystko
oraz dla Ani i Bartka, za wsparcie redakcyjne mimo przeciwności losu.
– Jedna ofiara morderstwa, jeden poległy w walce, jeden zbieg i dwie osoby na wagarach – wyliczył Podróżny, spoglądając na swoich uczniów. Pięcioro adeptów manipulacji wbiło wzrok w podłogę. – Nie wspominająco moim szpiegu, którego zdemaskowaliście. Muszę przyznać, że dołożyliście wszelkich starań, by w tak krótkim czasie zmniejszyć stan liczebny o połowę. To swego rodzaju rekord.
Martin podniósł wzrok na pozostałych. Freddie siedziała blada i milcząca. Od dnia egzekucji Mistrza Dietera nie odezwała się do nikogo ani słowem. Kobold siedział obok, co jakiś czas wyciągając rękę, by objąć dziewczynę ramieniem. Za każdym razem odsuwała się z cichym syknięciem. Ana i Jo również się do siebie nie odzywały. Siedziały rozdzielone krzesłem zajmowanym dotąd przez zbiegłego Victora. Na miejscach Neda i Augustusa zasiadały marionetki należące do zmarłych adeptów, natomiast krzesła Waltera i Nel stały puste. Przynajmniej oni wrócą. Martin był tego pewien. Muszą wrócić.
– Cóż, moi drodzy, są tego dobre strony – powiedział Podróżny, zakasując rękawy.
Kobold zmierzył go chmurnym spojrzeniem.
– Jakie?
– Z której strony by nie patrzeć, jest was tyle, ile powinno być w połowie drugiego roku. Co oznacza, że nie możemy sobie pozwolić na stratę nikogo więcej. Nie musicie się martwić egzaminami.
Dłoń Jo natychmiast wystrzeliła w górę. Martin wzniósł oczy ku niebu. Naprawdę z pięcioma osobami w klasie wciąż czujesz potrzebę podnosić rękę do góry, by zabrać głos?
– Co, jeśli Walt i Nel wrócą? – spytała dziewczyna, gdy zielone oczy wykładowcy zwróciły się w jej stronę.
– Nawet z nimi będzie was zbyt mało, żeby podejść do przewidzianego na koniec pierwszego roku egzaminu. – Uczniowie odetchnęli z ulgą. Przerwa od przymusowego zabijania się nawzajem nieznacznie podniosła ich na duchu. – Poza tym, prawdę mówiąc, nie sądzę, żeby ktokolwiek miał na to czas – dokończył Podróżny. – Uczciwie przyznaję, że nie mam pojęcia, czy starsze roczniki będą miały egzaminy i czy w tym roku zostanie wyłoniony kolejny Mistrz Marionetek. Są pilniejsze sprawy.
Adepci wymienili niepewne spojrzenia. Chyba do wszystkich w Kolegium zaczynało to powoli docierać. Istniały ważniejsze sprawy niż sadystyczne gierki dyrektor Eriki Ekhart i pozbywanie się kolegów z roku. Praski zegar, Orloj, wciąż stał nieruchomy, nie odnaleziono też uprowadzonego przez zdrajców Ślepego Zegarmistrza. Bez ochrony, jaką dawał zegar, miasto było bezbronne wobec wkraczających do niego wiedźm, wampirów, golemów, demonów i innych Istot z Cienia. Obrzeża przestały być bezpieczne. Król Demonów już raz próbował opętać jednego z adeptów i odzyskać utraconą władzę, nikt nie wątpił, że spróbuje ponownie.
– W tym semestrze nie będziecie już mieli wykładów – zapowiedział Podróżny, opierając się plecami o jeden ze stołów warsztatowych. – Ani zajęć muzycznych. Erika Ekhart doszła do wniosku, a wszyscy przyznają jej rację, że należy przygotować was na... – Podróżny zawiesił głos. – Na to, co może nastąpić. Musicie nauczyć się wykorzystywać wasze zdolności w walce.
– A co z warsztatem? – spytała Jo, znów podnosząc rękę. Widać ten odruch był w niej głęboko zakorzeniony. – Nauczy nas pan, jak wykorzystywać nasze marionetki do walki?
– Jeśli chodzi o moje zajęcia, to niestety musimy realizować przewidziany program. To bardzo ważne, żebyście opanowali podstawy współpracy z marionetkami zanim przejdziemy dalej. Jednakże – uśmiechnął się drapieżnie – osobiście mam w zanadrzu kilka sztuczek, którymi chętnie się z wami podzielę. Zdołałem wymóc na Erice Ekhart dodatkową godzinę warsztatu. Dzięki temu będziemy mogli poświęcić połowę spędzonego wspólnie czasu na realizowanie programu, a połowę na tematy, które wy uważacie za potrzebne. Co wy na to?
Nikt nie wyraził sprzeciwu. To był dobry układ.
– Skoro wszystko już ustaliliśmy, przejdźmy może do zajęć. Bądźcie tak dobrzy, by zająć miejsca na widowni. – Wskazał im przestrzeń przed podwyższeniem stanowiącym roboczą scenę. – Zaprezentuję wam teraz temat na najbliższy miesiąc…
Posłusznie przesunęli krzesła pod scenę. Wykładowca ukłonił się lekko. W rękach trzymał prostą, pozbawioną stroju i twarzy marionetkę. Miała na imię Nieznajomy i została przez niego stworzona na początku roku szkolnego, tylko i wyłącznie w celach instruktażowych.
– Nie patrzcie na marionetkę – polecił Podróżny, wprawiając lalkę w ruch. – Patrzcie na ścianę.
Martin z początku widział tylko cień Nieznajomego: klęczącego z opuszczoną głową, przegranego, pokornego. Tak bardzo ludzkiego. Stopniowo jednak, gdy cień się poruszył, Martin dostrzegł także zarysy tła. Pojawiły się inne postaci atakujące marionetkę. Zadające jej coraz częstsze i coraz bardziej zajadłe ciosy. Freddie jęknęła cicho i dopiero wtedy Martin uświadomił sobie, co ogląda. Egzekucja Mistrza Dietera. Kolejny okrutny pomysł Eriki Ekhart, według którego zdrajca Kolegium odpowiedzialny za plan porwania Ślepego Zegarmistrza został zmuszony do nierównej walki z grupą uzbrojonych w miecze adeptów. Freddie odegrała w tym przedstawieniu główną rolę. Najwyraźniej zdaniem Eriki też zasługiwała na karę. Siedziała teraz, patrząc, jak Podróżny za pomocą cieni z bolesną dokładnością odtwarza moment egzekucji. Kobold położył jej dłoń na ramieniu, ale obrzuciła go tak nienawistnym spojrzeniem, że momentalnie się wycofał. Nieznajomy dalej tańczył swój śmiertelny taniec, poruszany zwinną dłonią Mortimera. Freddie zaczęła się trząść.
– Niech pan przestanie! – krzyknęła Ana, zrywając się z krzesła. – Proszę przestać, natychmiast!
Nieznajomy zawisnął bezwładnie na sznurkach. Pozostałe cienie na ścianie rozproszyły się bez śladu.
– Teatr cieni – powiedział Mortimer. – Połączenie lalkarstwa i iluzji. Szlachetna, ale bardzo trudna sztuka, wymagająca dużo skupienia. Bliźniaczki – zwrócił się do Any i Jo. Adeptki zerknęły na siebie z niechęcią. Nie były spokrewnione i już dawno przestały być nierozłączne. – Czy któraś z was wie, jak to działa, przynajmniej w teorii?
Jo już podnosiła rękę, jednak to Ana odezwała się pierwsza:
– Chodzi o to, żeby poruszać marionetką i jednocześnie wyobrażać sobie w głowie całą scenę. Kierujemy nią tak, jak chcemy, by się poruszała, w głowie mamy jej otoczenie, wszystko, co się dzieje dookoła niej. Jeśli jesteśmy odpowiednio skoncentrowani, to wszystko… wszystko, co sobie wyobrażamy, będzie widoczne na ścianie.
– Dokładnie tak – potwierdził Podróżny. Ciągle mówił tym cichym, pełnym zadumy głosem. – Dla nas teatr cieni będzie jedynie narzędziem… Narzędziem do tego, by posiąść inną umiejętność. Dzisiaj przećwiczymy tworzenie cieni. Oczekuję, że pod koniec zajęć każde z was skonstruuje przynajmniej najprostszą scenę z jedną dodatkową postacią. Kiedy już opanujecie tę sztukę, kolejno wejdziecie na podest i zaprezentujecie, co zdołaliście przygotować. Celem jest wzbudzenie w widowni emocji. Emocji tak silnych, by ktoś wstał i poprosił o przerwanie przedstawienia, tak, jak zrobiła to dzisiaj Ana. Nie interesuje mnie, jaką strategię przyjmiecie. Osoba, której się to uda, zyska mój podziw i szacunek. No już – klasnął w ręce – bierzcie się do pracy!
Każdy znalazł sobie kawałek ściany, na który marionetka mogła rzucać cień. Martin zamknął oczy. Z początku nie myślał o niczym konkretnym, nie zastanawiał się nad tym, co mogłoby wzruszyć pozostałych. Chciał po prostu – zgodnie z instrukcjami Podróżnego – opanować sztukę przywoływania cieni i tworzenia z nich obrazów. A później w jego głowie pojawiła się Canelle.
Wciąż miał przed oczami moment, gdy pojawiła się na korytarzu. Dochodził właśnie do siebie po konfrontacji z dyrektorką, gdy dobiegł go znajomy głos i jego oczom ukazała się kluczniczka. Przestraszona, zdenerwowana i zdesperowana. Drżąca w jego ramionach. Poruszał palcami bez większego zastanowienia, na pamięć. Marionetka słuchała go chętnie, bez żadnych oporów. Idealnie się uzupełniali. Za pomocą Daimona usiłował odtworzyć swoje własne gesty i uczucia. Od czasu do czasu otwierał oczy i zerkał na ścianę, żeby zobaczyć, jak mu idzie. Widział cień Daimona, obok którego pojawiły się inne, były jednak niewyraźne, niepewne. Przypominały niedokończony obraz.
– Musisz się bardziej skoncentrować – poinstruował Podróżny, przechodząc obok niego. Skinął jednak głową z aprobatą.
Martin przesunął wzrokiem po warsztacie. Cienie Kobolda przypominały chaotyczne, nakreślone grubą kreską rysunki kilkuletniego dziecka. Ana nie zdołała jeszcze przywołać żadnych, jej marionetka była samotna. Freddie, co prawda, przywołała cienie – stanowiące niemal dokładna kopię sceny Mortimera – ale jej marionetka, Alecto, pozostawała nieruchoma. Freddie nie była w stanie zmusić jej do posłuszeństwa, mimo że szarpała za sznurki. Ubrana w pasiasty sweter lalka nie chciała nawet drgnąć. Najbliżej sukcesu była Jo, której marionetka poruszała się płynnie, a tło przywodziło na myśl projekt pokoju stworzony przez znudzonego swoją pracą dekoratora wnętrz. Nie było jednak widać żadnych cieni przypominających ludzi.
Wszystko to nieco wybiło Martina z równowagi – na jeden moment obrazy na ścianie rozwiały się i Daimon został sam. Adept zamknął oczy, ponownie koncentrując się na wspomnieniu.
Canelle... Zakrwawiony bandaż na jej twarzy, oko pełne wściekłych, złocistych błysków. Zamienili kilka słów, zanim Petra ją gdzieś zabrała. Zrobiła to szybko, tak aby nie mógł tego zauważyć nikt z Rady Kolegium. Nie widział jej od tamtej chwili, chociaż minęły już dwa tygodnie. Nie miał pojęcia, co się z nią dzieje. Nie miał pojęcia, czy żyje. Dlaczego miała ten bandaż? Została ranna? Co z jej wzrokiem?
Pod koniec zajęć tylko on i Jo zdołali zdobyć kontrolę nad cieniami.
– Pozostali będą musieli poćwiczyć w wolnym czasie – zapowiedział Podróżny. – Na następnych zajęciach zajmiemy się czym innym, ale już za tydzień wylosujemy dwóch szczęśliwców, którzy zaprezentują się przed nami na scenie. Jeśli ktoś chciałby ze mną o czymś porozmawiać – przesunął wzrokiem po swoich uczniach i nieznacznie skinął Martinowi głową – wiecie, gdzie jest mój gabinet. Drzwi będą otwarte.
Martin drgnął. To było zaproszenie. Znak, na który czekał. Podróżny miał wieści o Canelle!
Nie tracił czasu. Pobiegł tylko na chwilę do swojego pokoju, by odnieść Daimona, spławił Kobolda, który próbował go zagadywać na temat nowego planu zajęć, i szybko poszedł na drugie piętro. Zapukał do drzwi opatrzonych tabliczką „M. Burton”.
Otworzyła mu Lotta. Jak zwykle ubrana była w czarną sukienkę z kołnierzykiem. Uśmiechnęła się lekko na widok gościa i w milczeniu wpuściła go do środka.
Nigdy nie była zbyt rozmowna, nawet wtedy, kiedy jeszcze udawała koleżankę z roku, ukrywając swoją prawdziwą tożsamość szpiega. Wiedzieli o niej tylko, że jest jedną z ożywionych miejskich legend, seryjną morderczynią z piosenki Nicka Cave’a, w którą ludzie uwierzyli na tyle, że przynajmniej na Obrzeżach mogła przyjąć materialną formę.
– Ach, Martin – dobiegł go głos zza pleców dziewczyny. – Już jesteś. Czekaliśmy na ciebie.
Czekaliśmy. My czekaliśmy. Więc może Canelle też tutaj jest? Dlaczego wcześniej na to nie wpadł? Gabinet Mortimera nie znajdował się przecież w Klementinum – dzięki swoim wpływom wykładowca dostał pozwolenie na otworzenie bezpośredniego przejścia między uczelnią i swoim londyńskim biurem. Twierdził, że lubi komfort “pracy z domu”. Może Canelle tu jest, może wyjaśni, co miała na myśli, mówiąc, że nie wolno mu zabić Eriki Ekhart.
Ku jego rozczarowaniu towarzyszem Podróżnego był jednak doktor Barker. Siedział w fotelu i wyglądał przez jedno z ośmiu okien, podziwiając zachód słońca nad Tamizą. Obok niego stała szklanka do połowy wypełniona bursztynowym trunkiem.
– Dzień dobry – przywitał się Martin i zajął wskazane mu miejsce. Rozejrzał się niepewnie. – Canelle…
– Chyba nie sądziłeś, że ukryliśmy ją tutaj – uśmiechnął się Podróżny, lekko kręcąc głową. Wydmuchał z ust smużkę dymu ze swojej fajki wodnej. – Nie uważasz, że to wciąż trochę za blisko Kolegium?
– Ale…
– Owszem, nie jesteśmy w Klementinum i nikt nie może nas podsłuchać, dlatego też zaprosiłem cię tutaj, by wreszcie porozmawiać spokojnie i otwarcie, jednakże… Wiedza, którą zdobyła Canelle jest zbyt cenna, a dostęp tutaj zbyt łatwy. Przebywa w innym miejscu – powiedział, bawiąc się leżącym przed nim małym, zardzewiałym kluczem. – Bezpiecznym miejscu. Pod opieką naszej nieocenionej Petry Althan.
Martin odetchnął z ulgą.
– Gdzie?
Mężczyźni wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
– Jak ona się czuje? Powiedziała wam coś?
– Nie chciała nam nic zdradzić – odparł Podróżny, zręcznie unikając pierwszego pytania. Wydawał się wyjątkowo wyciszony i zamyślony, w jego zielonych oczach brakowało obecnego tam zazwyczaj, ciekawskiego błysku. Obłoki dymu raz po raz przysłaniały jego twarz. – Twierdzi, że jej historia jest przeznaczona dla twoich uszu i opowie ją tylko w twojej obecności.
– Więc, na co czekacie? Zaprowadźcie mnie do niej, porozmawiam z nią! Wszystkiego się dowiem!
Podróżny wyłamał palce
– To może… nie być takie łatwe. Z kilku względów.
Adept popatrzył na niego wyczekująco.
– Po pierwsze Petra przekazała mi, że nie ma mowy, aby Canelle opowiedziała ci wszystko za jednym razem. Dziewczyna dużo przeszła, wciąż jest bardzo roztrzęsiona, potrzebuje spokoju. Poza tym… nie było jej pół roku. Nawet gdyby czuła się dobrze, opowieść o tym, gdzie była i co widziała, mogłaby zająć trochę czasu. – Martin pokiwał głową. To było zrozumiałe. Przez ostatnie pół roku wydarzyło się zbyt wiele, by tak po prostu wyjaśnić to komukolwiek. On sam miałby z tym duży problem, co dopiero mówić o Canelle, która podróżowała w głąb Drugiej Strony, żeby poznać prawdę o Kolegium oraz Erice Ekhart.
– Poza tym – ciągnął Podróżny, znów wydmuchując z płuc smugę dymu – nie ukrywam, że my obaj jesteśmy pod stałą obserwacją. Gdybyśmy zniknęli stąd na dzień lub dwa, żeby w spokoju wysłuchać historii Canelle, zaczęłyby się pytania. Szukaliby nas i ostatecznie natrafili na jakiś ślad, a do tego nie możemy pod żadnym pozorem dopuścić.
– Co pan proponuje?
– Powiedz mi… Twoja koleżanka, Frederika Kruger… ta, z którą chodzisz na zajęcia doktora Barkera… – Morty spoglądał to na Martina, to na podziwiającego zachód słońca wykładowcę. Drobna blizna w kąciku ust Barkera przypominała uśmiech, jednak wcale nim nie była. – Uważasz, że można jej ufać?
– Freddie jest moją sojuszniczką – odparł Martin.
A przynajmniej była w tamtym semestrze, kiedy oboje podejrzewano o morderstwo. Jak sytuacja miała się teraz, po śmierci Mistrza Dietera?
– Czy jesteś gotów poręczyć za nią? Czy jesteś gotów potwierdzić, że jest lojalna i nie zdradzi nas Radzie Kolegium?
Zastanawiał się nad tym przez chwilę. Wiedział, o co naprawdę pyta Podróżny. Zdradziła Dietera. Kiedy dowiedziała się, że to jego ludzie porwali Zegarmistrza, natychmiast przybiegła do Kolegium, by o tym powiedzieć.
– Nie zdradzi, chyba że sprzymierzymy się z Królem Demonów – powiedział wreszcie.
– Mogę cię z ręką na sercu zapewnić, że nie planujemy – odparł Podróżny. – Co prawda opinia o Kolegium może nieco przy tym ucierpieć, ale to właśnie pokonanie Króla Demonów jest głównym celem wszystkich naszych działań. Dziękuję za twoją ocenę. – Odłożył węża sziszy na stół. – Doktorze Barker, co pan sądzi? Jest pan gotów wziąć na siebie odpowiedzialność za tych dwoje?
Wykładowca powoli pokiwał głową.
– Myślę, że to może się udać – zdecydował. W jego szarych oczach błysnęła determinacja. – Jeśli będziemy dostatecznie dyskretni. I jeśli dziewczyna nas nie wyda.
Martin zmarszczył brwi.
– Ale o co właściwie chodzi? Co postanowiliście?
– Uważnie przestudiowaliśmy twój plan zajęć i doszliśmy do wniosku, że jedyny moment, kiedy możesz znikać z Klementinum, nie wzbudzając żadnych podejrzeń, to zajęcia z doktorem Barkerem. Na wszystkie inne chodzicie całą grupą…
Martin zmarszczył brwi.
– O ile pamiętam, mówiłeś, że odwołano wszystkie wykłady – mruknął. Zajęcia z Barkerem zawsze miały naturę bardzo teoretyczną. Polegały głównie na tym, że Martin i Freddie męczyli go pytaniami o Drugą Stronę i próbowali naciągnąć na zwierzenia dotyczące jego związków z Incydentem Oxfordzkim i Koboldem.
Doktor Barker uśmiechnął się krzywo. Z blizną znaczącą jego kącik ust i policzek efekt był jeszcze bardziej niepokojący.
– Erice Ekhart powinno zależeć na tym, by uczniowie, którzy nie pochodzą z Obrzeży, mieli możliwość jak najszybciej wyrównać braki w wiedzy.
– Co prawda ze względu na okoliczności zrezygnowano z pomysłu, żeby doktor Barker prowadził regularne zajęcia w terenie – wtrącił Podróżny. – Ale nawet jeśli ktoś wejdzie do sali podczas zajęć i was tam nie zastanie, da się to jakoś wytłumaczyć.
– Dlatego pytał pan o Freddie? – domyślił się Martin. – Gdyby nagle zrezygnowała z zajęć, to byłoby trochę zbyt wygodne. Dlatego chce pan, żeby cały czas była z nami.
– Jest to nieodzowne dla powodzenia planu. Macie zajęcia w piątki po południu. Zatem od tego tygodnia w każdy piątek pan Barker za pomocą tego oto klucza – przesunął klucz w kierunku wykładowcy – będzie przenosił was do miejsca, w którym przebywają Petra i Canelle. Petra zajmie się gośćmi, ty zaś będziesz rozmawiał z Canelle. Gdy czas przeznaczony na zajęcia upłynie, ona przerwie swoją opowieść, a wy wrócicie do Klementinum. Naturalnie też będę starał się brać udział w tych odwiedzinach i czuwać nad ich przebiegiem, ale ze względu na pełnione obowiązki nie będę mógł tego robić za każdym razem. Zrozumiałe?
– Tak.
– Czy odpowiada ci taki układ, Martinie? – zapytał Podróżny.
– Tak.
– Nie mów na razie Frederice o tym planie – poprosił Mortimer. – Dopilnuję tego, żeby Petra wszystko jej wyjaśniła. To wszystko. Możesz odejść.
Barker, który przez całe spotkanie był zadumany i milczący, lekko skinął adeptowi głową.
– Do zobaczenia w piątek, Martinie.
Martin nie mógł doczekać się piątku. Przez nowy plan był tak wykończony, jak jeszcze nigdy do tej pory. Nawet pierwsze tygodnie października nie dorównywały intensywnością temu, co działo się teraz. To prawda, że na początku roku czas mieli zajęty od rana do wieczora, jednak część zajęć stanowiły wykłady, na których mógł posiedzieć i przynajmniej od czasu do czasu pozwalać myślom wędrować. Teraz, chociaż kończyli zajęcia wcześniej, to jednak pracowali na nich znacznie ciężej.
Mistrz Johan uczył ich, jak splatać i zarzucać srebrzyste nici – te same, którymi w noc sylwestrową starsi adepci próbowali skrępować golema. Było to trudne, pochłaniające wiele energii zadanie. Jo i Ana miały znaczną przewagę, ponieważ już to kiedyś robiły.
Amy Dot ćwiczyła z nimi używanie mentalnego ostrza – broni, która nie jest materialna, ale potrafi zadać prawdziwe, głębokie rany. Martin w poprzednim semestrze doświadczył tego na własnej skórze. Teraz sam koncentrował się na świadomości, że ściska w dłoni rękojeść samurajskiego miecza – broni, którą zawsze chciał posiadać.
Mistrz Taro cały czas katował ich treningami kondycyjnymi, a wieczorami uczył wybranych adeptów Tańca Lalkarzy. Technika ta opierała się głównie na wschodnich sztukach walki, była elegancka, subtelna. Pozwalała unieruchomić przeciwnika, wykorzystując do tego jego własną energię. Na szczęście rana Martina po starciu z Victorem nie zaleczyła się na tyle, by mógł brać udział w dodatkowych zajęciach. Wystarczyło mu, że w warsztacie ćwiczył z Daimonem tak długo, by od trzymania krzyżaka i poruszania żyłkami bolały go ręce, a głowa pękała od konieczności ciągłej koncentracji i ożywiania własnych wspomnień i wyobrażeń. Po nocy śniły mu się ostrza, srebrzyste sztylety i nici. Budził się z bólem nadgarstków i pleców, jednak w obecnej sytuacji nie mogło być mowy nawet o chwili wytchnienia.
Kolegium szykowało się do walki.
Martin odczuł to z całą wyrazistością w piątkowe popołudnie, kiedy wraz z Greemem szli na kolejne zajęcia. Jego grupa miała trening z Amy Dot, Martin zaś spotkanie z doktorem Barkerem. Tego akurat dnia po dziedzińcu nie kręcili się żadni robotnicy. Może dlatego Taro zgromadził tam swoich nowych uczniów. Martin i Greem obserwowali ich z korytarza na drugim piętrze.
– Nie daje sobie ani chwili wytchnienia, nie? – zagadnął dziedzic alchemików, spoglądając na wykładowcę. To on był opiekunem roku Greema, odbywał z nimi zajęcia w warsztacie, takie same jak Podróżny ze swoją grupą. Drugoroczni zdawali się uwielbiać Taro oraz ufać mu bezgranicznie. Znacznie bardziej niż pierwszoroczni ufali Podróżnemu. – Ledwie skończył męczyć nas i już zaczyna z zerówką.
Martin przystanął, by przyjrzeć się grupie. Przechodzili tę samą rozgrzewkę, którą starsi adepci byli katowani dwie godziny wcześniej.
A więc to właśnie była słynna „klasa zero”.
Pogłoski o powstaniu nowej grupy rozniosły się po Klementinum już pierwszego dnia nowego semestru, do tej pory jednak Martin nie do końca dowierzał, by Erika Ekhart zdecydowała się na taki krok. No dobrze, biorąc pod uwagę jej dotychczasowe osiągnięcia, może nie brzmiało to aż tak niewiarygodnie, ale i tak trudno było uwierzyć, że ktokolwiek z Rady wyraził na to zgodę.
Podobno dyrektorka zwróciła się do wszystkich okolicznych szkół przygotowawczych i poprosiła o przysłanie do Praskiej Szkoły Lalkarzy najlepiej rokujących adeptów. Utworzyła z nich liczącą około trzydziestu osób grupę i zapowiedziała, że osoby, które dotrwają do końca roku, zostaną przyjęte we wrześniu na pierwszy rok bez żadnych egzaminów wstępnych ani dodatkowych prób. W ten sposób częściowo rozwiązała problem, jakim była zbyt mała liczba studentów – dzięki niezwykłemu pechowi rocznika Martina nie przekraczała ona w tym momencie dziesięciu osób. Nowi adepci pochodzili z Obrzeży, od dziecka byli przyuczani do służby Kolegium, byli karni i – ku przerażeniu Martina – bardzo młodzi. Mniej więcej połowa zgromadzonych wyglądała na rok młodszą od niego, ale zauważył też przynajmniej kilka osób w wieku Canelle. Musiał koniecznie dowiedzieć się, dlaczego wszyscy przymykają oko na szalone plany dyrektorki. Dlaczego tak ją kryją? Przecież sama sugestia, że miała coś wspólnego ze śmiercią Klary wywołała popłoch wśród komisji egzaminacyjnej. Co ty właściwie ukrywasz, Eriko?
– Cześć, Freddie!
Czerwonowłosa, pulchna dziewczyna od niechcenia skinęła Martinowi ręką. Wciąż była blada, ciemne oczy jednak zdradzały pełną determinację. Ten wyczerpujący tydzień chyba dobrze na nią wpłynął – pochłonięta ciężką pracą nie musiała myśleć o tym, co się wydarzyło.
– Powinniśmy już iść?
Wzruszyła ramionami i po prostu skierowała się w stronę sali Barkera.
– Masz jakieś wieści od Canelle? – spytał Greem, kiedy dziewczyna ich wyminęła.
Martin karcącym spojrzeniem dał mu do zrozumienia, że to nie czas i miejsce na takie pytania. Nie powiedział o rozmowie z Podróżnym i planowanej na dzisiaj wizycie. Owszem, Greem odzyskał część jego zaufania po tym, jak sprawa zamachu na księcia Waltera i domniemanej zdrady się wyjaśniła. Mortimer wyraził się jednak jasno: wiadomości, które zdobyła Canelle są cenne. Zbyt cenne nawet na to, by zdradzić Greemowi miejsce pobytu ich wspólnej przyjaciółki.
– Nie martw się – dziedzic alchemików od niechcenia poklepał go po ramieniu. – Na pewno nic jej nie grozi. Jej ojciec już tego dopilnuje…
– Ojciec? – Martin zmarszczył brwi. Nie wiedział zbyt wiele o rodzinie Canelle. Była bratanicą Petry Althan i kuzynką zbiegłego Victora. Walter wspomniał o matce, u której zazwyczaj spędzała rok szkolny i święta, ale ojciec… nie wspominał chyba o ojcu. Z jakiegoś powodu Martinowi wydawało się, że jej rodzice po prostu nie są powiązani z Obrzeżami.
– No… Podróżny, prawda? – Wzruszył ramionami Greem, widząc zdumione spojrzenie towarzysza. – Nie mów, że do tej pory się nie domyśliłeś.
– Jakoś nie – przyznał Martin. – Skąd ta teoria?
– Sam pomyśl. Canelle jest klucznikiem, jak jej ojciec, po którym odziedziczyła talent. On jest jednym z najsłynniejszych kluczników, strażnikiem Londynu. Widziałeś, jak bardzo pomagał w jej poszukiwaniach. Zależy mu. Poza tym powiedziała mi kiedyś, że jej ojciec zaginął po Drugiej Stronie, kiedy była mała, i że zamierza któregoś dnia wyruszyć w podróż, by go znaleźć. Podróżnego wcięło gdzieś na pięć lat, ale wrócił.
– I nie poznała go? – wytknął mu Martin. – Ani on jej nie powiedział? Ani Petra? Bez sensu…
– Może się rozpoznali, ale po prostu nie mieli czasu spokojnie porozmawiać. W wakacje dużo się działo.
– Fakt – przyznał Martin. Próbował przywołać część tych wydarzeń i znaleźć potwierdzenie tego, że Mortimer i Canelle mogą być spokrewnieni. Wciąż jakoś ciężko mu było w to uwierzyć.
– Albo po prostu woleli to trzymać w sekrecie przed wszystkimi – zastanawiał się dziedzic alchemików. – Na pewno teraz, kiedy ją znalazł, dobrze się nią zajmie. Pozwoli wam pogadać, kiedy, no wiesz… kiedy uzna, że ona jest na to gotowa.
– Oby – mruknął Martin. – Chyba że przypadkiem odezwie się w nim jakaś spóźniona, rodzicielska nadopiekuńczość... Oczywiście jeśli jest jej ojcem.
Greem skwitował to cichym, ponurym śmiechem i znów zapatrzył się na ćwiczących uczniów. Skończyli już rozgrzewkę, teraz przeszli do ćwiczeń z bronią.
– Nieźli są – przyznał.
– Nieźli – zgodził się Martin, ciesząc się ze zmiany tematu.
– Ciekawe, ilu z nich zginie, jeśli golemy znów zaatakują.
Martin westchnął cicho. Pożegnał się z Greemem szybkim skinieniem głowy i ruszył śladem Freddie. Kiedy weszli do klasy, doktor Barker skończył właśnie zapinać płaszcz.
– Wychodzimy – powiedział. – Dzisiaj zajęcia w terenie.
Freddie była zdziwiona i zaniepokojona, Martin dostrzegł, że przysuwa dłoń do ust i szepce coś. Rozmawiała z Chochlikiem – swoim trollem, który kradł dla niej cudze szczęście. Teraz odzywała się niemal wyłącznie do niego.
Martin doskonale wiedział, o co chodzi i dlaczego muszą wyjść. Z zaskoczeniem spostrzegł jednak, że zmierzają krętymi uliczkami w stronę Absynterii. Teraz, kiedy Orloj nie działał, znalezienie wejścia było o wiele łatwiejsze. Wystarczyło wykonać odpowiednia ilość okrążeń wokół rynku, godzina nie miała już znaczenia. Czas był martwy, tak jak Praski zegar.
Przywitali się z rozbawionym sprzedawcą absyntu i przeszli przez drzwi w szafie. Ukryty tam bar stanowił królestwo Ivory – nawiedzającego lokal anioła. Frederika z zainteresowaniem obserwowała, jak doktor Barker i wysoka, czarnowłosa kobieta o jadowicie zielonych oczach mierzą się wzrokiem.
– Nie zabiłem cię, Ivory – powiedział głośno Barker, podnosząc dłonie do góry w geście kapitulacji. – Bez względu na to, jak to wyglądało, to nie byłem ja.
Freddie szturchnęła Martina i popatrzyła na niego pytająco. Martin przypomniał sobie, że przecież dziewczyna o wszystkim wie. Już na pierwszych zajęciach z Barkerem rozmawiali przecież o sprzedawczyni absyntu i rzekomym morderstwie dokonanym przez wykładowcę. Skinął głową, potwierdzając, że oto mają przed sobą główne osoby dramatu. Nieco uspokojona Freddie przyglądała się ich burzliwej kłótni. Wreszcie Ivory uznała, że to nie czas ani miejsce na osobiste porachunki, chlapnęła sobie kieliszek absyntu, po czym niechętnie wskazała im drzwi na zaplecze. Barker otworzył je otrzymanym od Podróżnego kluczem i zaprosił Martina oraz Freddie do środka.
Pierwszym, co zarejestrował Martin, była różnica w zapachach. W Absynterii pachniało głównie alkoholem i piołunem. W miejscu po drugiej stronie drzwi dominowała woń miodu. Pomieszczenie, do którego trafili, pełne było starych kurtek, kaloszy oraz sprzętu używanego przez pszczelarzy. Najwyraźniej pełniło funkcję składziku. Ilość mebli i bibelotów przywodziła Martinowi na myśl sklep ze starociami, w którym pracował w wakacje. Bez wątpienia Petra Althan i jej siostrzenica mogły czuć się tu jak w domu.
– Co jest? – spytała Freddie. Były to pierwsze słowa, jakie skierowała do Martina od śmierci Dietera. – Gdzie wy mnie przyprowadziliście?
– Zaraz się przekonasz.
Podążając za Barkerem opuścili składzik i wyszli na wąski, ciemny korytarz. Anglik zdawał się doskonale orientować w rozkładzie pomieszczeń – bez trudu poprowadził ich do drzwi kuchennych. Gdy wyszli na ganek, uderzył ich podmuch świeżego powietrza. Byli na wsi, Martin jednak nie potrafił powiedzieć gdzie – obejście było mało charakterystyczne, nie dawało się przyporządkować do żadnego konkretnego regionu Czech ani nawet żadnego kraju. Stare, częściowo spróchniałe budyneczki mogły pasować wszędzie.
Zaczynająca się przed gankiem droga prowadziła nad strumyk. Dalej, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się pola uprawne, wciąż jeszcze pokryte resztkami śniegu. Niewielki pomost nad strumykiem przypominał niedokończony domek na drzewie. Na tej właśnie dziwnej konstrukcji dostrzegli Petrę. Stała ubrana w staroświecką suknięz wysokiemu kołnierzem, włosy swoim zwyczajem zaczesała w ciasny kok. Na plecy narzuciła szal z grubej wełny. Na dźwięk kroków odwróciła do nich swoją gładką, pozbawioną wieku twarz.
– Martin. – Lekko skinęła mu głową. – Doktorze Barker. Miło was widzieć. – Zmusiła się do słabego uśmiechu, który nie obejmował oczu. – Ciebie też, Frederiko Kruger – dodała, widząc trzymającą się nieco z tyłu dziewczynę. – Chodźcie ze mną, przygotowałam drobny poczęstunek. Gorąca czekolada i ciastka, wiesz które, Martinie.
Mimo wszystko uśmiechnął się na wspomnienie beztroskich dni w sklepie ze starociami i korzennych ciastek pieczonych dla klientów.
Freddie wciąż spoglądała to na Martina, to na wykładowcę, bezgłośnie domagając się wyjaśnień. Martin nie był pewien, czy dziewczyna rozpoznaje Petrę. Pani Althan była, co prawda, obecna podczas egzekucji Dietera, ale wtedy adeptka miała inne rzeczy na głowie. Mogła jej w ogóle nie pamiętać.
Petra zaprowadziła ich do kuchni i usadziła przy kwadratowym stole. Tutaj także pachniało miodem. Na środku stała na wpół wypalona woskowa świeczka.
– Zaraz do was wrócę – powiedziała gospodyni do Barkera i Freddie z wymuszonym uśmiechem. – Martinie, chodź ze mną.
Wiedział, co zaraz się stanie. Petra zaprowadzi go do Canelle. Wreszcie ją zobaczy, porozmawia z nią pierwszy raz od ponad pół roku. Usłyszy pierwszą część jej historii.
– Twoja koleżanka wygląda na bardzo zagubioną – powiedziała Petra, kładąc mu dłoń na ramieniu. Schody, po których szli, były zagracone książkami, doniczkami z ziemią i pustymi wazonikami. Trzeba było stąpać ostrożnie by niczego nie strącić. – Dobrze, że ją tutaj przyprowadziłeś. Postaramy się jej pomóc.
– Dziękuję – powiedział Martin. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że Petra ma rację. To może być po prostu korzystne dla Freddie. On sam czuł, że lżej mu na sercu od samego pobytu w tym domu w samym środku niczego. – A co z…
– Czeka na ciebie – wpadła mu w słowo Petra. – Bądź dla niej wyrozumiały, Martin, dużo przeszła. Przyjdę, kiedy doktor Barker powie, że wasz czas dobiega końca. Zanim ty i Frederika powrócicie do Klementinum, będę chciała jeszcze z wami porozmawiać.
Pokiwał głową.
– A jak pani się czuje? – spytał, zanim zdążyła otworzyć drzwi.
– Nie wiem – odparła wyraźnie zaskoczona pytaniem. – Nie wiem, jak się czuję. Ale dziękuję za troskę. – Zapukała do drzwi. – Canelle, Martin przyszedł. Wpuszczam go.
Nie otrzymała odpowiedzi. Lekko pchnęła drzwi i wycofała się na schody, pozostawiając Martina na progu. Pomieszczenie, jak można się było spodziewać, było również zagracone. Stały w nim dwie kanapy, trzy sekretarzyki i dwa zakurzone biurka. Łóżko Canelle znajdowało się pod oknem, wciśnięte między sekretarzyk a fotel. Dziewczyna leżała na plecach, przykryta kocem i wpatrzona w sufit. Cynamonowe włosy rozsypały się na poduszce. Jedno oko zasłaniał czysty bandaż.
– Canelle – Martin usiadł na jednym z foteli i delikatnie uścisnął jej rękę. Odpowiedziała tym samym. – Jak… jak tam?
– Stabilnie. – Odwróciła głowę w jego stronę. Wciąż wyglądała na bardzo osłabioną. – Cieszę się, że jesteś. Tęskniłam za tobą.
– Ja za tobą też – wyciągnął drugą dłoń, żeby odgarnąć jej opadające na twarz przydługie kosmyki i dotknąć nieco napuchniętego policzka. Odwróciła się szybko w stronę okna.
– Nie dotykaj – poprosiła.
– Boli?
Lekko skinęła głową. Natychmiast cofnął dłoń.
– Przepraszam – mruknął. – Twoje oko… Czy… co ci się właściwie…?
– Wszystko w swoim czasie, Martin – powiedziała. – Dojdziemy do tej części historii.
– Ale… Chciałem tylko wiedzieć, czy…
– W swoim czasie… – powtórzyła. Drzwi uchyliły się, w drzwiach stanęła Petra oraz Mortimer. Martin nie słyszał, kiedy klucznik przyszedł. Nie był jednak specjalnie zdziwiony, Podróżny uprzedzał przecież, że zamierza nadzorować spotkania.
– A, to wy – powiedziała Canelle znużonym, obojętnym głosem. Nie zaprotestowała, kiedy zajęli miejsca: Mortimer na drugim krześle, Petra na kanapie.
– I jak, moja panno? – spytał Mortimer, zdejmując swój cylinder. – Spełniliśmy twoje żądanie. Przyprowadziliśmy ci Martina. Jesteś gotowa zacząć swoją opowieść?
Skinęła głową.
Martin spoglądał to na nią, to na Podróżnego. Czy Greem miał rację w swoich domysłach? Czy naprawdę ma do czynienia z ojcem i córką?
– Po tym, jak odstawiłam cię na Złotą Uliczkę, postanowiłam skorzystać z klucza, który dostałam od niego – przeniosła wzrok na Podróżnego. – Wycofałam się do tamtego magazynu, włożyłam klucz do zamka, przekręciłam. Otworzyłam drzwi i weszłam do środka.
Canelle przekroczyła próg nieznanego i rozejrzała się. Przed nią rozpościerał się długi, wysoki pokój z biało-czarnym parkietem i czerwonymi zasłonami. Na końcu pomieszczenia dostrzegła drzwi – zdecydowanie zbyt małe w zestawieniu z resztą pomieszczenia. Podbiegła od nich i złapała za klamkę. Były otwarte, nie potrzebowała żadnego dodatkowego klucza. Pchnęła je lekko i ruszyła naprzód wąskim, krętym korytarzem. Mijała drzwi, dużo różnych drzwi. Niektóre zamontowano do góry nogami, pod nienaturalnym kątem lubw połowie wysokości korytarza. Najbardziej przerażał ją jednak fakt, że nie pasował do nich żaden z posiadanych przez nią kluczy.
– Strach obleciał, co? – Zesztywniała, słysząc niosący się po upiornym korytarzu głos.
– To ty, Widmokocie? – spytała, wpatrując się w cień na ścianie. Miał kształt kota. – Widmokotku...
– Pierwszy raz samotna po Drugiej Stronie… Pierwszy raz tak naprawdę zdana na siebie i już taka wystraszona.
– W takim razie może dotrzymasz mi towarzystwa? – zaproponowała. – Wyjdź z ukrycia.
– Nie mogę – odparł. – Nie tutaj. Nie wolno mi przebywać w tym miejscu. Mogę tylko towarzyszyć ci jako cień.
– A kiedy wyjdę?
– Nie będę w stanie niańczyć cię cały czas. Bycie Widmokotem to bardzo odpowiedzialne zajęcie. – Głos demona i cień na ścianie towarzyszyły jej, gdy szła ciemnym, krętym korytarzem wyglądającym jak koszmar architekta. – Tyle pieców do spania na nich. Tyle plotek do przekazania.
– No tak. – Uśmiechnęła się pod nosem. Mocno zacisnęła mały kluczyk w dłoni. – Zapomniałam, że jesteś głównym serwisem informacyjnym Obrzeży.
– No właśnie. Muszę wracać. A ty lepiej jak najszybciej poszukaj sobie towarzyszy podróży. Jesteś zbyt niedoświadczona, żeby poradzić sobie w pojedynkę. Nie zaprzeczaj, sama dobrze o tym wiesz. Popisywanie się przed tym szczeniakiem z Kolegium to jedno, ale prawdziwa Druga Strona to coś całkiem innego. Zabawa skończyła się w momencie, kiedy zdecydowałaś się skorzystać z klucza do domu Podróżnego. Teraz zaczyna się twoja wyprawa. Tylko od ciebie zależy, z jaka ilością nowych kluczy powrócisz. I czy w ogóle powrócisz. – Nagle cień na ścianie znieruchomiał. Zjeżył ogon. – Muszę iść.
– Jakieś złote rady na pożegnanie?
– Uważaj na lalki – przestrzegł ją Widmokot. – Wszystkie. Bez wyjątku.
Canelle spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Wciąż tutaj są?
– Niby dokąd miały pójść? To ich dom. Od kiedy Podróżny je porzucił, stały się dość dzikie. Im mniej czasu tu spędzisz i im szybciej znajdziesz wyjście, tym lepiej.
Nie mogła zaprzeczyć.
– Znasz zasady – ciągnął Widmokot. – Nie możesz jeść niczego, co od nich otrzymasz. Nie możesz pić niczego, czym cię poczęstują. Nie możesz założyć oferowanego przez nie ubrania. Jeśli to zrobisz, nigdy nie opuścisz tego miejsca.
Wiedziała o tym. Lalka z herbaciarni opowiadała jej o swoich siostrach, z którymi kiedyś dzieliła ten dom.
Cień kota rozwiał się, jakby nigdy go tam nie było.
Dom lalek. Dawna siedziba Podróżnego. No dobrze, Canelle, zastanów się. Główne wyjście. Tak, od tego trzeba zacząć. Trzeba dotrzeć do głównego wyjścia z tego domu, sprawdzić, czy jest otwarte. Wymknąć się stąd, nie zwracając niczyjej uwagi. Coś nie dawało jej jednak spokoju.
Dom Podróżnego.
Biblioteka!
To była jedyna szansa, by choć trochę zbliżyć się do tajemnicy jego zniknięcia. Najpierw jednak musiała przemierzyć ten upiorny korytarz. Zdawał się ciągnąć w nieskończoność, rozchodzić na dziesiątki odgałęzień kończących się drzwiami, do których nie miała klucza. Wił się i zakręcał, wprowadzał w błąd. Szła przed siebie, coraz bardziej opadając z sił. Czuła, że z każdym krokiem oddala się od wyjścia, zamiast do niego przybliżać. Była zmęczona, śmiertelnie zmęczona. Całą noc spędziła, szukając Martina i Waltera, potem przebiegła pół świata, korzystając ze swojego małego zestawu kluczy i starając się zgubić funkcjonariuszy Kolegium. I kiedy była już wyczerpana i bliska poddania się, trafiła akurat tutaj, do tego koszmarnego korytarza. Skuliła się na progu drzwi i objęła ramiona dłońmi. Zasnęła, mając nadzieję, że Martin jest bezpieczny i że alchemicy dostatecznie szybko go znaleźli.
Kiedy się obudziła, dom był pełen szeptów. Zrozumiała, że lalki już wiedząo jej obecności. Zza drzwi, pod którymi spała, dobiegł ją szczęk sztućców. Dochodzące przez szpary w drzwiach zapachy sprawiły, że jej żołądek skurczył się boleśnie.
Kuchnia. Była tak głodna i słaba, że rozważała wejście do kuchni ze słowami „Hej, tu jestem, zaproście mnie na śniadanie. Jestem zmarznięta i brudna, dajcie mi cos do przebrania.”
„Jeśli coś od nich przyjmiesz, nigdy nie opuścisz tego domu”. Wiedziała, że musi uciekać. Musi pomóc Martinowi zdobyć informacje potrzebne, by pokonać Kolegium.
Powlokła się dalej korytarzem. Za następnym zakrętem otwierał się ogromny hall. Widząc go Canelle uświadomiła sobie, że zasnęła o kilka kroków od kresu podróży.
Przy drzwiach wejściowych stał zegar sięgający następnej kondygnacji. Naprzeciwko znajdowały się szerokie schody prowadzące na górę. Podeszła do drzwi, okazały się jednak zamknięte. Zegar wskazywał godzinę dwunastą. Okna zasłonięte były grubymi, wypłowiałymi kotarami, nie dało się określić, czy dochodziło południe, czy północ. Hall rozświetlały świece umieszczone w żyrandolach pod sufitem. Canelle dostrzegła w szafie zegara małe drzwiczki. Tak małe, że musiała przejść przez nie na czworakach. Gdy znalazła się już w środku i zadarła głowę, dostrzegła koła zębate, wahadło i zwisającą skądś sznurową drabinkę. Doprowadziła ją na platformę znajdującą się mniej więcej na wysokości tarczy zegara. Tam ku swojemu zdumieniu ujrzała materac, koc i ciśniętą na nie sukienkę. Kryjówka w zegarze? Kto miał by się tutaj ukrywać? I po co? Przecież kiedy zegar wybijał godzinę, hałas musiał być ogłuszający dla człowieka. Nawet teraz miarowe tykanie utrudniało zebranie myśli. Nie sądziła, by któraś z lalek zdołała się tu wspiąć. To przecież tylko mechanizmy, ich ruchy są sztywne i ograniczone. Gdy podeszła bliżej, jej uwagę przykuły leżąc na kocu błękitne wstążki do włosów. Stina z Knajpy Morderców zwykła nosić dokładnie takie same. Tknięta nagłym przeczuciem podniosła jedną i schowała do kieszeni spodni. Gdy się pochylała, jej oczy natychmiast wyłowiły coś innego: małego ibłyszczącego.
Kluczyk na małej, czerwonej tasiemce.
Pochwyciła go, zacisnęła w dłoni. Jego ciepło i faktura mówiły, że otwiera wielkie drzwi wejściowe, ale to nie wszystko. Wyraźnie czuła, że pasował też do drzwi innego budynku, daleko stąd, w innym mieście. Budynku, w którym wychowała się Erika Ekhart. To jest to! Gdzie znaleźć odpowiedzi dotyczące Eriki Ekhart, jak nie w jej rodzinnym domu?
Musiała tylko tam jakoś dotrzeć. Nie było między tymi lokalizacjami żadnego przejścia, a podróż zapowiadała się na daleką. Już chciała opuszczać kryjówkę w zegarze i otwierać drzwi wejściowe, gdy jej uwagę zwróciło coś jeszcze.
Pośród rozrzuconych na materacu ubrań i dziewczęcych bibelotów leżała książka. Niewielka, kolorowa, ze strachem na wróble na okładce. Canelle znała tę historię z czasów, gdy przyjeżdżała do cioci Petry na wakacje. Opowieść o Królu Demonów, o tym, jak pojawił się po raz pierwszy, jak doszedł do władzy na Obrzeżach i tak naprawdę nigdy nie został pokonany. Nie musiała nawet jej przeglądać, znała treść na pamięć. Jednak książka przypomniała jej o bibliotece. Podniosła tomik i zaczęła schodzić po drabince.
– Widzę że panienka się już zadomowiła – powiedziała lalka z jednym okiem, kiedy Canelle zeszła na dół. Czekała na nią na progu schodów, między zegarem a drzwiami. Ubrana była w wypłowiałą czerwoną sukienkę, najprawdopodobniej uszytąz zasłony. – Świetnie, świetnie. Ale to ubranie straszne, niegodne takiej ślicznej panienki. Niech panienka poczeka, zaraz znajdziemy panience coś do przebrania. I proszę do jadalni, śniadanie już gotowe. Mam nadzieję, że lubi panienka bułeczki cynamonowe.
Imię zobowiązuje, więc Canelle oczywiście uwielbiała bułeczki cynamonowe i poczuła ślinę napływająca do ust na samą myśl o nich. Nic z tego. Nie wolno.
– Świetnie – powiedziała mimo to, zdobywając się na ciepły uśmiech. – Bardzo chętnie, już idę. Chciałam tylko najpierw obejrzeć bibliotekę, dobrze?
– Bibliotekę – prychnęła lalka, wyraźnie niezadowolona. – Bibliotekę chce zobaczyć. Jeśli chce znać moje zdanie, to młode damy nie powinny zawracać sobie głowy czymś takim jak czytanie, to stanowczo niestosowna rozrywka... I to jeszcze na pusty żołądek, kto to słyszał...
– To zajmie tylko chwilę – obiecała Canelle, modląc się, żeby w bibliotece znajdowało się jakieś awaryjne wyjście. – Chciałam to odnieść. – Wskazała na trzymaną w dłoni książkę. – Lubię, kiedy rzeczy są na swoim miejscu.
Lalka pokazała jej schody i Canelle wbiegła na górę. Pomieszczenie, do którego trafiła, było naprawdę imponujące. Wypełnione przez rzędy ginących w mroku regałów. Podróżny zdecydowanie dbał o swoje zbiory. Wszystko było poukładane tematycznie, uporządkowane, okładki ułożone kolorami.
Jakimś sposobem od razu wiedziała, dokąd pójść. To było tak jak z kluczami, które trzymane w dłoni wskazywały drzwi dające się otworzyć za ich pomocą. Po prostu przyciągały, pozwalały się odnaleźć. Poszła za tym wezwaniem. Zaprowadziło ją do działu z literaturą dziecięcą. Tam, między baśniami ze wszystkich stron świata, dostrzegła spięte zszywaczem kartki. Kierowana pierwszym skojarzeniem z pokazywanymi jej przez Martina komiksami Klary Berg sięgnęła po znalezisko. Okładka pokryta była doskonale znanymi rysunkami i charakterem pisma, a napis na niej głosił „Zupełnie nieznane przygody Ciastka i Kota”. Jej serce zabiło szybciej…
Jak komiks trafił do biblioteki Mortimera? Czy Podróżny znał Klarę? Czy słyszał o istnieniu dziewczyny, zanim stała się ofiarą procesu rekrutacyjnego?
Usiadła przy stoliku i zaczęła szybko przeglądać kartki. Wiedziała, że nie powinna czytać teraz, że lepiej odczekać, aż się stąd wydostanie, ciekawość była jednak zbyt silna.
Komiks był grubszy niż ten, który Canelle zdarzyło się czytać ostatnio. Czyżby Klarze wreszcie udało się coś skończyć? Obrazki też były inne. Bardziej dopracowane, delikatne. Ciastko, która zawsze była po prostu ciastkiem, tutaj miała kobiece rysy i kształty. Dało się rozpoznać rękę rysowniczki, zdecydowanie jednak wzrosły umiejętności. Komiks wydawał się jakimś eksperymentem, próbą zmiany stylu.
Canelle zorientowała się, że przewraca strony z zapartym tchem. W tej części przygód dwójki superbohaterów okazywało się, że Ciastko jest tak naprawdę zaklętą księżniczką, zakochaną w Kocie, sam Kot zaś usiłował rozwiązać sprawę niespodziewanej śmierci swojego niegdysiejszego partnera. To było dziwnie znajome. Kiedy Klara to rysowała? Ile wiedziała wtedy o Martinie i Kolegium? Z każdą stroną Canelle czuła się coraz bardziej nieswojo. Od lektury oderwało ją dopiero pukanie do drzwi. Pukanie w wykonaniu dziesiątek małych rączek.
Lalki!
Zamknęła komiks. Zacisnęła dłoń na swoich kluczach, próbując wyczuć, czy są tutaj jakieś drzwi, które można nimi otworzyć. Nie było. Żadnego skrótu, żadnego awaryjnego wyjścia. A w każdym razie żadnego dostępnego dla niej. Okna zaryglowane, kreda się skończyła. Ten budynek był dziwny. Nie naginał się do jej woli jak sklep w Pradze. Nie pozwalał na tworzenie przejść. No tak, przecież z jakiegoś powodu nawet Widmokot nie mógł tu przebywać. A ty głupia sądziłaś, że uda ci się tak po prostu uciec...
Lalki wciąż pukały. Skrobały i drapały w drzwi biblioteki, próbując wejść.
– Chodź, zjedz z nami! – mówiły. – Chodź, nakarmimy cię, napoimy, uczeszemy! Chodź, chodź, będziesz jednąz nas. Chodź, zjedz z nami, pobaw się z nami.
Ich wysokie, nienaturalnie piskliwe głosiki rozsadzały czaszkę, drapanie palcami w drewno zdawało się dochodzić gdzieś z wnętrza jej głowy.
Canelle obserwowała z napięciem, jak klamka podnosi się i znów opada. Drzwi zaczęły się uchylać. Ugięła nieco nogi, przygotowując się do biegu. Kiedy lalki zaczęły wdzierać się do środka, ruszyła. Sięgały jej ledwo do kolan, część z tych stojacych jej na drodze po prostu roztrąciła, inne ominęła i wybiła się do skoku w stronę drzwi. Nie przewidziała jednak ilości przeciwników. Tego, że złapią jąza materiał spodni, że przytrzymają.
Lalki przewróciły ją i przyszpiliły do podłogi, wciąż mówiąc i nucąc o karmieniu, pojeniu i przebieraniu. Szarpała sięz całych sił.
To nie mogło się tak skończyć. Nie mogła w ten sposób zmienić się w lalkę. Prawie płakała. Jedna z lalek miała ze sobą miskę owsianki. Druga miała łyżkę. Trzecia złapała Canelle za głowę, zmusiła ją do otwarcia ust. Dziewczyna próbowała się wyrwać, szarpała głową i zaciskała usta. Bezskutecznie.
I nagle usłyszała wściekły syk. Coś przewróciło najbliższa lalkę, wytrącając jej łyżkę z ręki. Coś sprawiło, że przytrzymujące Canelle dłonie puściły. Miska z owsianką roztrzaskała się na podłodze, ciepłe mleko poplamiło koszulkę kluczniczki. Nie zwracała na to uwagi. Poderwała się, wyszarpując spodnie z rąk przytrzymujących ją lalek. Kątem oka dostrzegła ogromnego, czarnego kota.
– Widmokot!
Zignorował ja, pochłonięty walkąz otaczającymi wrogami. Ucho miał nadszarpnięte, krwawił. Z jakiegoś powodu jego ogon zaczynał dymić. Canelle sprawdziła, czy klucze wciąż są w kieszeni spodni. Porwała miauczącego i wyrywającego się demona na ręce i zbiegła na dół. Kluczyk z zegara pasował, co do tego nie miała wątpliwości, mimo to mechanizm nie chciał ustąpić, jakby drzwi dawno nikt nie otwierał. Kot miauczał rozpaczliwie i drapał ją po odsłoniętych ramionach. Całe jego futro dymiło, zupełnie tak, jakby spalał się od środka. Nie mogła go utrzymać. Naparła na drzwi mocniej, aż wreszcie ustąpiły. Przeleciała przez próg, z trudem unikając upadku.
Spodziewała się trafić na widziany wcześniej przez okno dziedziniec. Nic z tego. Stała na peronie. Za plecami miała budynek stacji kolejowej, wokół rozpościerały się zamglone pola poprzecinane odległymi smugami lasu. Zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie plecami, dysząc ciężko. Zerknęła na kota. Ostrożnie ułożyła go na płytach peronu. Piszczał cicho i lizał rany, drżąc na całym ciele. Z ogromnego, czarnego, bojowego kocura na jej oczach zmieniał się w małego kociaka, błagającego o to, by ktoś go przygarnął.
Wyciągnęła dłoń, by go pogłaskać, ale prychnął tylko pogardliwie i odsunął się od niej. Wciąż lizał rany.
– Mówiłeś, że nie możesz tam wchodzić – powiedziała, spoglądając na niego z troską.
– Wyglądam, jakby mi to wyszło na zdrowie? – syknął. – Ten, kto przejął dom po Mortimerze, bardzo nie lubi szpiegów. Przygotował takie systemy ochronne, które nieomal spopieliły moje kości żywcem. Jeszcze chwila tam i...
Canelle zignorowała dotychczasowy opór kota, podniosła go i przytuliła, wtulając twarz w brudne, posklejane krwią futerko.
– Dlaczego nie wyszłaś od razu, kiedy tylko znalazłaś klucz? – spytał ze złością, zeskakując na ziemię. – Co cię podkusiło?
– Biblioteka – odparła. – Znalazłam tam komiks. To komiks Klary Berg. On opowiada... O nas. O tym, co się działo, o mnie i Martinie. Zaczęłam go czytać i...
– Ale masz ten komiks, co? No wiesz… Żeby go przeczytać do końca i wyciągnąć jakieś wnioski?
Rozejrzała się nerwowo.
– Napadły mnie. Walczyłam o życie, moje i twoje. Nie miałam do tego głowy. Musiał mi wypaść i…
Widmokot tylko pokręcił łebkiem i przesunął łapkąpo pyszczku.
– Brawo – westchnął. – Jesteśmy w punkcie zero.
– Nie, wcale nie – przypomniała sobie. – Mam ten klucz. Prowadzi do miejsca, w którym wychowywała się Erika. Przynajmniej tak mi się wydaje.
– Wiesz, jak tam trafić?
– Popracuję nad tym – przyznała z rezygnacją. Kot był bezlitosny, jeśli chodzi o wytykanie jej błędów.
– Zaraz masz pociąg – oświadczył ku jej zdumieniu. – Wsiądź do niego. Znajdź żarcie, zanim padniesz z głodu i znajdź sobie wreszcie jakiegoś sojusznika, bo nie mogę cały czas cię pilnować, zrozumiano?
Pokiwała głową. Głośny gwizd i leciutkie wibrowanie szyn zwiastowało, że pociąg się zbliża.
Paradoks marionetki: Sprawa Marionetkarza
Copyright © Anna Karnicka
Copyright © Wydawnictwo Genius Creations
Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak
Copyright © for the cover art by Michal Bończyk
Wszelkie prawa zastrzeżone. All rightsreserved.
Wydanie pierwsze, Bydgoszcz 2019r.
druk ISBN 978-83-7995-280-9
epub ISBN 978-83-7995-281-6
mobi ISBN 978-83-7995-282-3
Redaktor prowadzący: Marcin A. Dobkowski
Redakcja: Anna i Bartosz Czarneccy
Korekta: Bożena Walewska
Projekt i adiustacja autorska wydania: Marcin A. Dobkowski
Ilustracja na okładce: Michał Bończyk
Skład i typografia: www.proAutor.pl
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgodywydawcy.
MORGANA Katarzyna Wolszczak
ul. Kormoranów 126/31
85-453 Bydgoszcz
www.geniuscreations.pl
Książka najtaniej dostępna w księgarniachwww.MadBooks.pl
www.eBook.MadBooks.pl
Teatrzyk cieni
Dom Pachnący Miodem
Opowieść Canelle: Dom Lalek