Paryż 1919. Sześć miesięcy, które zmieniły świat: konferencja pokojowa w Paryżu w 1919 roku i próba zakończenia wojny - Margaret MacMillan - ebook

Paryż 1919. Sześć miesięcy, które zmieniły świat: konferencja pokojowa w Paryżu w 1919 roku i próba zakończenia wojny ebook

Margaret MacMillan

4,3

Opis

Gdy zakończyła się „wojna, która miała położyć kres wszystkim wojnom”, wielka trójka – prezydent Woodrow Wilson, brytyjski premier David Lloyd George oraz premier Francji Georges Clemenceau – spotkała się w Paryżu na sześć miesięcy 1919 roku, by przygotować trwały pokój. Margaret MacMillan w przełomowym dziele historii narracyjnej daje żywy i bliski opis tych pamiętnych dni, gdy na gruzach upadłych imperiów rodziły się nowe byty polityczne (jak Irak, Jugosławia czy Palestyna) i ustalano ponownie granice współczesnego świata.

 

Na początku roku 1919 po Paryżu krążył żart, iż Rada Czterech (Wielka Brytania, Francja, USA, Włochy) pracowicie przygotowuje „sprawiedliwą i trwałą wojnę”. Sześć miesięcy rozmów zakończyło się 28 czerwca, gdy Niemcy zmuszono do podpisania traktatu, którego żaden aliancki polityk nie przeczytał w całości, jak utrzymuje w barwnym opisie MacMillan, wykładowczyni historii na uniwersytecie w Toronto. Prezydentowi Wilsonowi bardzo zależało na Lidze Narodów, ale nawet jego własny senat odrzucił i ją, i cały traktat. Gdy pośpieszne, doraźne rozwiązania zastąpiły początkową inercję negocjacji, apele wielu narodów o samostanowienie musiały ustąpić retoryce usprawiedliwiającej narodową chciwość. Według MacMillan wyróżniali się tu Włosi, którzy nie wygrali żadnej bitwy, oraz ocaleni od katastrofy Francuzi; Japończycy wyrwali dla siebie wyspy na Pacyfiku oraz kolonię w Chinach, znaną z niemieckiego piwa. Poważny i mało sympatyczny Wilson nie zdobył nic; po powrocie do domu doznał paraliżującego wylewu. Inni członkowie rady targowali się o łupy, jak czyniły też Grecja, Polska lub nowa Jugosławia. Wilson zauważył istnienie „niesmaku starym ładem”, który jednak dominował w większości decyzji; pojawiły się destrukcyjne problemy w rodzaju bolszewizmu. Hitler winił traktat o więcej nieszczęść, niż faktycznie spowodował, jego sygnatariusze często nie mogli jednak przeprowadzić swej woli. Klarowny styl MacMillan wprowadza czytelników do kolorowego, godnego uwagi świata, a rozmach narracji obejmuje wszystkie kontynenty, które na próżno kształtowali czyniciele pokoju.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 939

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1645558057399597

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

Gdy zakończyła się „wojna, która miała położyć kres wszystkim wojnom”, wielka trójka – prezydent Woodrow Wilson, brytyjski premier David Lloyd George oraz premier Francji Georges Clemenceau – spotkała się w Paryżu na sześć miesięcy 1919 roku, by przygotować trwały pokój. Margaret MacMillan w przełomowym dziele historii narracyjnej daje żywy i bliski opis tych pamiętnych dni, gdy na gruzach upadłych imperiów rodziły się nowe byty polityczne (jak Irak, Jugosławia czy Palestyna) i ustalano ponownie granice współczesnego świata.

Na początku roku 1919 po Paryżu krążył żart, iż Rada Czterech (Wielka Brytania, Francja, USA, Włochy) pracowicie przygotowuje „sprawiedliwą i trwałą wojnę”. Sześć miesięcy rozmów zakończyło się 28 czerwca, gdy Niemcy zmuszono do podpisania traktatu, którego żaden aliancki polityk nie przeczytał w całości, jak utrzymuje w barwnym opisie MacMillan, wykładowczyni historii na uniwersytecie w Toronto. Prezydentowi Wilsonowi bardzo zależało na Lidze Narodów, ale nawet jego własny senat odrzucił i ją, i cały traktat. Gdy pośpieszne, doraźne rozwiązania zastąpiły początkową inercję negocjacji, apele wielu narodów o samostanowienie musiały ustąpić retoryce usprawiedliwiającej narodową chciwość. Według MacMillan wyróżniali się tu Włosi, którzy nie wygrali żadnej bitwy, oraz ocaleni od katastrofy Francuzi; Japończycy wyrwali dla siebie wyspy na Pacyfiku oraz kolonię w Chinach, znaną z niemieckiego piwa. Poważny i mało sympatyczny Wilson nie zdobył nic; po powrocie do domu doznał paraliżującego wylewu. Inni członkowie rady targowali się o łupy, jak czyniły też Grecja, Polska lub nowa Jugosławia. Wilson zauważył istnienie „niesmaku starym ładem”, który jednak dominował w większości decyzji; pojawiły się destrukcyjne problemy w rodzaju bolszewizmu. Hitler winił traktat o więcej nieszczęść, niż faktycznie spowodował, jego sygnatariusze często nie mogli jednak przeprowadzić swej woli. Klarowny styl MacMillan wprowadza czytelników do kolorowego, godnego uwagi świata, a rozmach narracji obejmuje wszystkie kontynenty, które na próżno kształtowali czyniciele pokoju.

Publishers Weekly

Oryginalne wydanie zostało wydane pod tytułem:

Peacemakers: Six Months That Changed the World

© Margaret MacMillan 2001

© All Rights Reserved © Copyright for Polish Edition

Wydawnictwo Napoleon V

Oświęcim 2018

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Tłumaczenie:

Miłosz Młynarz

Redakcja:

Dariusz Marszałek

Redakcja techniczna:

Mateusz Bartel

Strona internetowa wydawnictwa:

www.napoleonv.pl

Kontakt:[email protected]

Numer ISBN: 978-83-7889-735-4

Skład wersji elektronicznej:

Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

PODZIĘKOWANIA

Książka ta nosi na stronie tytułowej moje nazwisko, nie powstałaby jednak bez wielu ludzi, którzy zachęcili mnie do zajęcia się tak obszernym tematem, dopingowali, gdy traciłam nadzieję, i znosili, gdy mówiłam wyłącznie o Lidze Narodów. Muszę wyliczyć tu tych, którym należą się szczególne podziękowania. Sandra Hargreaves, Avi Shlaim, Peter Snow i Lord Weidenfeld pomogli przekształcić pomysł w poważne dzieło. To, że skończyłam z Johnem Murrayem jako wydawcą, uważam za ogromne szczęście. Grant McIntyre i Matthew Taylor okazali się drobiazgowymi, nieocenionymi redaktorami. Niezmierny dług intelektualny zaciągnęłam u mego współpracownika i przyjaciela Boba Bothwella, który całymi latami wspierał mnie w tworzeniu poglądów nie tylko na konferencję paryską, ale i pisanie o historii. Orde Morton, Thomas Barcsay, David MacMillan, Catharina MacMillan, Thomas MacMillan, Alex MacMillan, Megan MacMillan, Ann MacMillan, Peter Snow, Daniel Snow i Barbara Eastman czytali części książki, służąc wielce potrzebną radą. Moi rodzice, Eluned i Robert MacMillan, bez skarg przeczytali każde słowo, często kilka razy. Wsparło mnie dwoje znakomitych zbieraczy materiałów: Rebecca Snow, wynajdująca ilustracje, oraz John Ondrovcik, który sprawdził tekst i zestawił bibliografię. Rozmaite etapy mych badań wspomagali Bob Manson, Al Wargo i Errol Aspevig.

Jestem wdzięczna za zgodę na cytowanie materiałów (lub przekazanie praw) ze zbiorów Narodowego Archiwum Szkocji (Lothian Papers, GD 40/17), Nigela Nicholsona (Harold Nicholson, Peacemaking, 1919), archiwum Izby Lordów (w imieniu Beaverbrook Foundation Trust zarządzającego Lloyd George Papers), wydawnictwa Princeton University Press (red. Arthur S. Link, The Deliberations of the Council of Four, 2 t. (Princeton, New Jersey: Princeton University Press, 1992) oraz zarządu British Museum (Balfour Papers). Przy ustalaniu praw autorskich dołożono wszelkich wysiłków, autorka chętnie jednak nawiąże kontakt z pominiętymi dotąd ich posiadaczami.

Wyrażam wdzięczność także memu pracodawcy, Ryerson University, za danie mi czasu oraz oksfordzkiemu Saint Anthony’s College za wspaniały czas na stanowisku starszego pracownika naukowego. Snowowie i MacMillanowie w Londynie oraz Danielowie-Shlaimowie w Oxfordzie okazywali niewyczerpaną gościnność i zachętę. Jeśli książka nie odzwierciedla tego wszystkiego, stało się tak wyłącznie z mojej winy.

MAPY

WSTĘP

W roku 1919 Paryż był stolicą świata. Konferencja pokojowa stanowiła najważniejsze spotkanie, a jej uczestnicy należeli do najpotężniejszych na nim osób. Spotykano się tu codziennie, spierając, debatując, kłócąc i godząc. Rozstrzygano, zawierano umowy, tworzono nowe kraje i organizacje, jadano razem i wspólnie chodzono do teatrów. Przez sześć miesięcy między styczniem a czerwcem Paryż był jednocześnie stolicą, sądem apelacyjnym i parlamentem świata, ogniskiem jego lęków oraz nadziei. Konferencja oficjalnie trwała jeszcze dłużej, do roku 1920, ale liczyło się owe pierwsze pół roku, gdy podejmowano najważniejsze decyzje i zapoczątkowano najważniejsze procesy. Świat do tej pory nie widział podobnego zdarzenia i nie zobaczył go później.

Czyniciele pokoju pojawili się w Paryżu, gdyż dumna, pewna siebie i bogata Europa rozszarpała sama siebie. Wojna, która zaczęła się w 1914 roku walką o władzę i wpływy na Bałkanach, zaangażowała wszystkie mocarstwa – od carskiej Rosji na wschodzie do Wielkiej Brytanii na zachodzie – i wiele mniejszych państw. Poza walkami utrzymały się jedynie Hiszpania, Szwajcaria, Holandia i kraje skandynawskie. Wojowano w Azji, Afryce, na wyspach Pacyfiku i Bliskim Wschodzie, przeważnie jednak na ziemiach Europy, w obłąkanej sieci okopów, ciągnących się od Belgii na północy do Alp na południu, wzdłuż granic Rosji z Niemcami i ich austro-węgierskim sojusznikiem czy na samych Bałkanach. Żołnierze nadciągali z całego świata: Australijczycy, Kanadyjczycy, Nowozelandczycy, Hindusi i Nowofundlandczycy walczyli za imperium brytyjskie; Wietnamczycy, Marokańczycy, Algierczycy, Senegalczycy za Francję; a wreszcie Amerykanie, rozwścieczeni ponad miarę wytrzymałości niemieckimi atakami na swe statki.

Poza polami wielkich bitew Europa niewiele się zmieniła. Istniały wciąż wielkie miasta, linie kolejowe, wciąż działały porty. Nie były to czasy II wojny, gdy obracano w perzynę wszystko. Główne straty dotyczyły ludzi: przez owe cztery lata zginęły miliony żołnierzy (czas masowego zabijania cywilów jeszcze nie nadszedł) – 1,8 miliona Niemców, 1,7 miliona Rosjan, 1,384 miliona Francuzów, 1,29 obywateli Austro-Węgier, 743000 Brytyjczyków (plus 192000 poddanych imperium) i tak dalej do małej Czarnogóry (3000 ludzi). Dzieci traciły ojców, żony mężów, młode kobiety szansę na zamążpójście, a Europa tych, którzy mogliby stać się jej naukowcami, poetami, przywódcami, oraz dzieci, które mogłyby się im narodzić. Rachunek zgonów nie uwzględnia jednookich, jednorękich czy jednonogich, płuc uszkodzonych gazem czy nieodwracalnie uszkodzonych nerwów.

Przez cztery lata czołowe państwa pchały swych ludzi, bogactwa, owoce przemysłu, nauki i techniki w wojnę, która mogła zacząć się od przypadku, ale ze względu na równowagę sił nie dawała się zakończyć. Dopiero latem roku 1918, gdy zawiedli sojusznicy Niemiec, a przybyli Amerykanie, alianci wreszcie zyskali przewagę. Wojna zakończyła się 11 listopada. Znużeni ludzie liczyli powszechnie, że cokolwiek się stanie, nie okaże się gorsze od tego, co właśnie dobiegło końca.

Cztery lata wojny na stałe zachwiały pewnością siebie, która doprowadziła Europę do światowej dominacji. Po zdarzeniach frontu zachodniego Europejczycy nie mogli dłużej oznajmiać światu o swej misji cywilizacyjnej. Wojna pogrążyła rządy, upokorzyła wielkich i obaliła całe społeczeństwa. Rewolucje roku 1917 zastąpiły w Rosji carat czymś dotąd nieznanym. Pod koniec konfliktu zniknęły Austro-Węgry, pozostawiając w centrum Europy wielką dziurę. Dogorywało imperium osmańskie ze swymi wielkimi posiadłościami bliskowschodnimi oraz kawałkiem Europy. Cesarstwo niemieckie stało się republiką. Do życia zbudziły się stare państwa – Polska, Litwa, Estonia, Łotwa – a o narodziny walczyły nowe – Jugosławia i Czechosłowacja.

Paryską konferencję pokojową pamięta się zwykle dzięki układowi z Niemcami, podpisanemu w Wersalu w czerwcu 1919 roku, ale uczyniła o wiele więcej. Trzeba było podpisać traktaty z innymi wrogami – Bułgarią, Austrią, Węgrami (już oddzielnymi państwami) oraz imperium osmańskim – wytyczyć nowe granice w Europie i na Bliskim Wschodzie, a co najważniejsze odtworzyć międzynarodowy ład, być może na innych podstawach. Czy nadszedł czas Międzynarodowej Organizacji Pracy, Ligi Narodów, porozumień co do międzypaństwowych sieci telegraficznych czy lotnictwa? Po tak wielkiej katastrofie oczekiwania były ogromne.

Zanim jeszcze w 1918 roku zamilkły działa, rozległy się głosy gniewne, płaczliwe i żądające: „Chiny należą do Chińczyków”, „Kurdystan musi być wolny”, „Polska musi zmartwychwstać”. Odzywały się w wielu językach i domagały się wielu rzeczy: USA muszą zostać żandarmem świata – Amerykanie muszą wracać do domu, Rosjanie potrzebują pomocy – nie, trzeba ich zostawić samym sobie. Narzekano: Słowacy na Czechów, Chorwaci na Serbów, Arabowie na Żydów, Chińczycy na Japończyków. Niektóre głosy martwiły się, czy nowy ład świata będzie lepszy od starego. Na zachodzie szeptano o niebezpiecznych ideach ze wschodu, na wschodzie rozmyślano nad groźbą zachodniego materializmu. Europejczycy zastanawiali się, czy zdołają kiedyś odzyskać siły, Afrykanie bali się, że świat o nich zapomniał, Azjaci zauważali, że przyszłość należy do nich – kłopot leżał tylko w teraźniejszości.

Wiemy trochę o życiu pod koniec wielkiej wojny. Głosy w roku 1919 bardzo przypominały obecne. Gdy w 1989 roku zakończyła się zimna wojna, a radziecki marksizm zniknął na śmietniku historii, z głębokiej hibernacji obudziły się starsze siły religii czy nacjonalizmu. O ich sile przypomniały nam Bośnia i Rwanda. W 1919 roku tak samo silnie odczuwano narodziny nowego ładu: raptownie przesuwały się granice, a w powietrzu wisiały nowe idee gospodarcze oraz polityczne. W niebezpiecznie kruchym świecie było to ekscytujące, choć i przerażające. Dziś niektórzy dowodzą zagrożenia ekspansją islamu, w 1919 roku chodziło o rosyjski bolszewizm. Różnica polega na tym, że teraz nie mamy konferencji pokojowej czy czasu. Politycy i doradcy spotykają się na krótko, dwa, może trzy dni, a potem znów się rozjeżdżają. Kto wie, która droga rozwiązywania problemów świata jest lepsza?

Między światem z roku 1919 a naszym istnieje wiele powiązań. Przypomnijmy dwa bardzo różne zdarzenia z lata 1993: na Bałkanach Serbowie i Chorwaci rozrywali Jugosławię, a w Londynie krezusi z pacyficznej wysepki Nauru sfinansowali nieudany musical o życiu Leonarda da Vinci. Tak Jugosławia, jak Nauru zawdzięczały niezależną państwowość paryskiej konferencji pokojowej. Jej ustalenia nieustannie później zmieniano, a z wieloma dylematami borykamy się do dziś: stosunki chińsko-japońskie, europejsko-amerykańskie, Rosji z sąsiadami, Iraku z Zachodem.

Aby walczyć z tymi problemami i je rozwiązywać, do Paryża przybyli z całego świata politycy, dyplomaci, bankierzy, żołnierze, profesorowie, ekonomiści i prawnicy: prezydent USA Woodrow Wilson i jego sekretarz stanu Robert Lansing; Georges Clemenceau i Vittorio Orlando, premierzy Francji oraz Włoch; Lawrence z Arabii, okryty tajemnicą oraz arabskimi szatami; Eleutherios Venizelos, wielki grecki patriota, który sprowadził na swój kraj katastrofę; Ignacy Paderewski, pianista zmieniony w polityka; wielu innych musiało jeszcze dowieść swej wartości – dwóch przyszłych sekretarzy stanu USA, przyszły premier Japonii i pierwszy prezydent Izraela. Niektórzy urodzili się władcami, jak królowa Rumunii Maria, inni, jak premier brytyjski David Lloyd George, zdobyli władzę własnymi siłami.

Koncentracja władzy gromadziła reporterów, ludzi interesu oraz rzeczników i rzeczniczki tysiąca spraw. Francuski ambasador w Londynie pisał: „Spotyka się tylko wyjeżdżających do Paryża. Paryż staje się miejscem rozrywki setek Anglików, Amerykanów, Włochów i nieokreślonych zagranicznych panów, zwalających się nam pod pretekstem udziału w rozmowach o pokoju”1. Prawo głosu dla kobiet, prawa dla czarnych, regulacje pracy, wolność dla Irlandii, rozbrojenie, codzienne postulaty i postulujący ze wszystkich zakątków świata. Tej zimy i wiosny Paryż trząsł się od planów państwa żydowskiego, odrodzenia Polski, niezależnej Ukrainy, Kurdystanu czy Armenii. Nadchodziły petycje Konferencji Towarzystw Sufrażystek, paryskiego Komitetu Karpacko-rosyjskiego, Serbów banackich, antybolszewickiej Rosyjskiej Konferencji Politycznej, krajów istniejących i takich, o których jedynie marzono. Niektóre, jak syjoniści, przemawiały w imieniu milionów, inne, jak przedstawiciele bałtyckich Alandów, kilku tysięcy. Nieliczne pojawiły się zbyt późno: Koreańczycy z Syberii wyruszyli pieszo w lutym 1919 roku i gdy w czerwcu zakończyła się główna część konferencji, dotarli jedynie do arktycznego portu w Archangielsku2.

Konferencja pokojowa od początku cierpiała przez chaos w kwestii organizacji, celów i procedur – prawdopodobnie nieunikniony, zważywszy rozmiar zagadnień. Mocarstwa wielkiej czwórki – Wielka Brytania, Francja, Włochy i USA – planowały konferencję wstępną, by ustalić wysuwane warunki, a potem główne obrady, gdzie negocjowano by z wrogiem. Niezwłocznie zrodziły się pytania: kiedy swe zdanie mogli wyrazić inni alianci? Japonia stała się już ważnym graczem na Dalekim Wschodzie. A mniejsze państwa, jak Serbia czy Belgia? Oba straciły znacznie więcej ludzi od Japonii.

Wielka czwórka ustąpiła i plenarne sesje konferencji stały się spotkaniami rytualnymi. Prawdziwa praca odbywała się na nieoficjalnych zebraniach Czwórki i Japonii, a gdy z kolei i one stały się zbyt uciążliwe, rozstrzygnięć dokonywali przywódcy Czwórki. Mijały miesiące, a wstępna konferencja niepostrzeżenie przekształcała się w główną. Zerwano z tradycją dyplomatyczną, co rozwścieczyło Niemców, gdy ich przedstawicieli wreszcie wezwano do Francji, by okazać im ostateczną wersję traktatu.

Czyniciele pokoju chcieli postępować szybciej i z lepszą organizacją. Uważnie zbadali jedyny przykład: kongres wiedeński, kończący wojny napoleońskie. Brytyjski MSZ powierzył wybitnemu historykowi napisanie książki na ten temat, by służyła w Paryżu jako przewodnik (później przyznał, że jego dzieło nie wywarło prawie żadnego wpływu)3. Problemy rozwiązywane w Wiedniu były znaczne, ale nieporównanie mniejsze od paryskich. Ówczesny brytyjski minister spraw zagranicznych, lord Castlereagh, zabrał ze sobą tylko 14 współpracowników; w 1919 brytyjska delegacja liczyła niemal 400 osób. W 1815 roku sprawy załatwiano spokojnie i bez pośpiechu: Castlereagha i jego partnerów zniesmaczyłoby ogromne publiczne zainteresowanie pokojową konferencją roku 1919. W tej ostatniej uczestniczyło znacznie więcej stron – do Paryża wysłano ponad 30 delegacji; uczyniły to Włochy, Belgia, Rumunia czy Serbia, które wszystkie w 1815 roku nie istniały. Kraje Ameryki Łacińskiej należały wtedy wciąż do imperiów portugalskiego i hiszpańskiego, Tajlandia, Chiny i Japonia były odległymi, tajemniczymi państwami. W 1919 roku ich dyplomaci pojawili się w Paryżu odziani w prążkowane spodnie oraz fraki. Kongres wiedeński – poza deklaracją potępiającą handel niewolnikami – nie interesował się światem pozaeuropejskim. W Paryżu konferencja zajmowała się tematami od Arktyki po antypody, od małych wysp Pacyfiku do całych kontynentów.

Kongres wiedeński zaczął się po ustąpieniu wielkich wstrząsów, wywołanych w 1789 roku przez rewolucję francuską. Do roku 1815 ich wpływ już się zakończył, ale w 1919 rewolucja rosyjska liczyła tylko dwa lata, a jej znaczenie dla świata pozostawało niejasne. Zachodni przywódcy obserwowali rozszerzanie się bolszewizmu, co zagrażało religii, tradycji i wszystkim więziom scalającym ich społeczeństwa. W Niemczech i Austrii rady robotników oraz żołnierzy przechwytywały już władzę w miastach. Buntowali się żołnierze i marynarze, Paryż, Lyon, Bruksela, Glasgow, San Francisco, a nawet senne Winnipeg na kanadyjskich preriach przeżywały generalne strajki. Czy były to izolowane wybuchy płomieni, czy świadectwo wielkiego podziemnego pożaru?

Czyniciele pokoju w 1919 roku wierzyli, że ścigają się z czasem. Musieli narysować na mapie Europy nowe linie, tak jak ich poprzednicy uczynili to w Wiedniu, ale pamiętać też o Azji, Afryce i Bliskim Wschodzie. Dyżurnym hasłem stało się „samostanowienie”, które jednak nie pomagało w wyborze wśród rywalizujących nacjonalizmów. Czyniciele pokoju musieli pełnić funkcje policjantów i żywić głodnych, a więc stworzyć międzynarodowy ład, który uniemożliwiłby kolejną Wielką Wojnę. Wilson obiecał nowe sposoby ochrony słabych oraz rozstrzygania sporów. Wojna stanowiła akt piramidalnego szaleństwa i marnotrawstwa, być może jednak przyniosła coś dobrego. Czyniciele pokoju musieli oczywiście naszkicować traktaty. Bez wątpienia należało ukarać Niemcy za rozpoczęcie wojny (a może tylko za jej przegranie, co podejrzewało wielu), stworzyć im bardziej pokojową przyszłość, zmienić ich granice, by zadośćuczynić Francji na zachodzie oraz nowym państwom na wschodzie. Odrębny traktat dotyczył Bułgarii i imperium osmańskiego. Austro-Węgry stanowiły szczególny problem, przestały bowiem istnieć. Mała Austria i chwiejące się Węgry to wszystko, co z nich pozostało – większość terytoriów przeszła do nowych państw. Oczekiwania względem konferencji były ogromne, podobnie jak ryzyko rozczarowania.

Czyniciele pokoju reprezentowali też własne kraje, a ponieważ w większości z nich panowała demokracja, musieli liczyć się z opinią publiczną. Przywykli do planowania w okresach wyborczych i ważenia kosztów pozyskiwania czy odpychania istotnych części społeczeństwa, tym samym nie mogli działać dowolnie. Poczucie zaniku starych ograniczeń kusiło, nadszedł czas podnoszenia starych i nowych żądań. Brytyjczycy i Francuzi po cichu ustalili podział Bliskiego Wschodu. Włosi blokowali żądania powstającej Jugosławii, nie chcieli bowiem silnego sąsiada. Clemenceau narzekał przed współpracownikiem: „Dużo łatwiej wojować niż zawierać pokój”4.

Miesiące w Paryżu przyniosły wiele: traktat pokojowy z Niemcami i podstawy pokoju z Austrią, Węgrami oraz Bułgarią. Wytyczono nowe granice w środku Europy i na Bliskim Wschodzie, choć prawdą jest, że większość pracy nie przyniosła trwałych owoców. Mówiono wtedy i powtarza się do teraz, że obrady trwały za długo, a ich uczestnicy źle je poprowadzili. Powszechnie przyjęto, że pokojowe ustalenia roku 1919 zakończyły się klęską, że doprowadziły wprost do II wojny. Taki pogląd przecenia jednak ich moc.

W świecie roku 1919 istniały dwie rzeczywistości, które nie zawsze się stykały. Jedna to Paryż, a druga teren, gdzie podejmowano własne decyzje i toczono własne bitwy. Czyniciele pokoju dysponowali owszem własnymi armiami i flotami, ale tam, gdzie istniało niewiele portów, dróg czy linii kolejowych (jak wewnątrz Azji Mniejszej czy na Kaukazie) przesuwanie sił było powolne i żmudne. Nowy środek, samoloty, nie potrafił jeszcze wypełnić tej luki. W centrum Europy, gdzie istniały szlaki, upadek porządku oznaczał, że nawet jeśli dysponowano silnikami i samochodami, to brakowało paliwa. Henry Wilson, jeden z najbardziej inteligentnych generałów brytyjskich, oznajmił Lloydowi George’owi: „Naprawdę nie ma sensu ganić tego czy innego państewka. Problem w tym, że paryskie postanowienia zostają na papierze”5.

Potęga wymaga woli, jak odkrywają to dziś USA i świat: woli poświęcenia, czy to pieniędzy, czy życia. W 1919 roku wola Europejczyków szwankowała; Wielka Wojna oznaczała, że przywódcy Francji, Wielkiej Brytanii lub Włoch nie mają już zdolności nakazania swym narodom, by płaciły wysoką cenę za potęgę. Ich siły zbrojne kurczyły się codziennie, a na pozostałych żołnierzach i marynarzach nie mogli polegać. Podatnicy chcieli końca kosztownych awantur za granicą. Zdolność działania zachowały tylko USA, ale same nie widziały się w tej roli, a ich potęga nie osiągnęła jeszcze wystarczających rozmiarów. Kusi, by uznać, że Stany straciły szansę nagięcia Europy do swej woli, zanim zapuściły tam korzenie rywalizujące ideologie faszyzmu i komunizmu. To jednak oznaczałoby projektowanie w przeszłość tego, co wiemy o amerykańskiej potędze po kolejnej wielkiej wojnie. W 1945 roku USA były supermocarstwem, a państwa Europy wielce osłabły, ale w roku 1919 Stany nie dysponowały jeszcze potęgą znacznie większą od innych mocarstw. Europejczycy mogli ignorować ich życzenia – i czynili to.

Armie, floty, koleje, gospodarki, ideologie, historia: wszystkie te czynniki mają wagę w rozumieniu paryskiej konferencji pokojowej. Nie należy jednak zapominać o ludziach – to w końcu oni piszą raporty, podejmują decyzje i nakazują armiom ruchy. Czyniciele pokoju przynieśli ze sobą interesy własnych państw, jak również swe sympatie i antypatie. Nigdzie nie odegrały one większej roli niż wśród potężnych mężczyzn – szczególnie Clemenceau, Lloyda George’a i Wilsona – którzy wspólnie zasiedli w Paryżu.

1 Cambon, t. 3, s. 292.

2 Temperley, History, t. 1, ss. 243-246.

3 Webster, s. 15.

4 Ribot, s. 255.

5 Callwell, t. 2, s. 197.

CZĘŚĆ IPRZYGOTOWANIA DO POKOJU

ROZDZIAŁ IWOODROW WILSON PRZYBYWA DO EUROPY

4 grudnia 1918 roku z Nowego Jorku wypłynął „George Washington”, wioząc amerykańską delegację na konferencję pokojową. Oddawano saluty armatnie, tłumy na nabrzeżu wiwatowały, ryczały syreny holowników, a nad głowami przelatywały wojskowe samoloty i sterowce. Robert Lansing, sekretarz stanu, wypuścił gołębie, niosące do jego krewnych wiadomości z wyrazami głębokiej nadziei na trwały pokój1. Statek, były niemiecki liniowiec, minął Statuę Wolności i wypłynął na Atlantyk, gdzie oczekiwała go eskorta niszczycieli i okrętów liniowych, by dowieźć do Europy ten ładunek wielkich oczekiwań2.

Na pokładzie znajdowali się najlepsi możliwi eksperci, pozyskani z uniwersytetów i kół rządzących, skrzynie materiałów i badań, ambasadorowie Francji oraz Włoch, a także Woodrow Wilson. Żaden prezydent nie udał się dotąd do Europy podczas sprawowania urzędu. Przeciwnicy oskarżali go o łamanie konstytucji i nawet zwolennicy uznawali ten czyn za niezbyt mądry. Czy Wilson straci wielki autorytet moralny, poniżając się do negocjacyjnej szamotaniny? On sam nie miał wątpliwości. Pokój był równie ważny, co wcześniej wygranie wojny. Wilson czuł się zobowiązany wobec Europy, domagającej się lepszego świata, oraz amerykańskich żołnierzy. Tuż przed wyjazdem oznajmił wahającemu się Kongresowi: „Jest teraz mym obowiązkiem dopełnić tego, za co oddali swą krew i życie”. Brytyjski dyplomata okazał się bardziej cyniczny, uznając, że Wilson ciągnie do Paryża „jak debiutantka w towarzystwie, zahipnotyzowana perspektywą pierwszego balu”3.

Wilson pisał do swego wielkiego przyjaciela, Edwarda House’a, przebywającego już w Europie, że zamierza zostać tylko do poczynienia głównych ustaleń pokojowych. Nie zamierzał uczestniczyć w oficjalnej konferencji z wrogami4. Mylił się: wstępna konferencja mimowolnie przeszła w główną, a prezydent pozostał w Paryżu przez większość przełomowych sześciu miesięcy (styczeń-czerwiec 1919). Kwestia, czy powinien tam się pojawić, tak zajmująca dla współczesnych, obecnie zdaje się nieistotna. Prezydenci USA – od Roosevelta w Jałcie przez Cartera w Camp David do Clintona w Wye River – zajmowali się wytyczaniem granic oraz wykuwaniem pokojowych porozumień. Wilson ustalił warunki rozejmów, które zakończyły Wielką Wojnę. Dlaczego nie miałby zająć się także pokojem?

W 1912 roku Wilson nie startował z hasłami związanymi z polityką zagraniczną, ale okoliczności i własne, progresywistyczne zasady polityki skierowały go na zewnątrz kraju. Prezydent, jak wielu rodaków, uznawał Wielką Wojnę za walkę między siłami demokracji, jakkolwiek ułomnie reprezentowanej przez Wielką Brytanię i Francję, a reakcji oraz militaryzmu, nazbyt dobrze uosabianymi przez Niemcy z Austro-Węgrami. Napaść na Belgię, nieograniczona wojna podwodna i zuchwała próba skuszenia Meksyku do wojny z USA popchnęły Wilsona oraz amerykańską opinię publiczną ku aliantom. Gdy w lutym 1917 Rosja przeszła demokratyczną rewolucję, zniknęło jedno z ostatnich zastrzeżeń – po stronie alianckiej nie stała już autokracja. Choć Wilson w 1916 prowadził kampanię, opowiadając się za neutralnością, w kwietniu 1917 USA przystąpiły do wojny. Prezydent był przekonany, że ma rację, co wiele znaczyło dla syna prezbiteriańskiego duchownego, który odziedziczył po ojcu głęboką wiarę, jeśli nie powołanie.

Wilson urodził się w Wirginii w roku 1856, niedługo przed wojną secesyjną. Pod pewnymi względami pozostał Południowcem do końca życia, ceniąc honor i paternalistycznie odnosząc się do kobiet czy czarnych, ale zaakceptował wynik konfliktu z Północą. Do jego wielkich bohaterów należał Abraham Lincoln, Edmund Burke i William Gladstone5. Młody Wilson kierował się zarazem wysokimi ideałami oraz niezwykłą ambicją. Spędził w Princeton bardzo szczęśliwe cztery lata studiów, prowadził nieszczęśliwą praktykę prawniczą, by zacząć pierwszą karierę wykładowcy i pisarza. W 1890 powrócił do Princeton jako gwiazdor kadry, a w 1902 został rektorem uczelni, wsparty niemal jednomyślnie przez zarząd, kolegów i studentów.

Przez następnych osiem lat Wilson zmienił Princeton z sennej uczelni dla paniczów w wielki uniwersytet. Stworzył nowe programy, zebrał znaczne kwoty i wprowadził do kadry wykładowców najbardziej inteligentnych, najlepszych młodych ludzi z całego kraju. W 1910 Wilson był postacią znaną w Stanach i demokraci z New Jersey, prowadzeni przez konserwatywnych szefów, zamierzali wystawić go na gubernatora. Zgodził się pod warunkiem utrzymania progresywistycznego programu kontroli wielkiego biznesu oraz poszerzania demokracji. Wybory wygrał w cuglach i w roku 1911 zaczęły powstawać kluby „Wilson na prezydenta”. Wilson przemawiał w imieniu pozbawionych majątków, praw i wszystkich pozostawionych w tyle przez gwałtowny rozwój gospodarczy końca XIX stulecia. W 1912, po długiej i zaciętej walce na konwencji, otrzymał prezydencką nominację demokratów. Listopad przyniósł mu zwycięstwo, gdy Teddy Roosevelt podzielił republikanów, startując jako progresywista. W 1916 Wilson zwyciężył ponownie, otrzymując w powszechnym głosowaniu jeszcze więcej głosów.

Jego kariera stanowiła pasmo triumfów, choć zdarzały się chwile gorsze personalnie i politycznie, napady depresji czy nagłe, zaskakujące choroby. Co więcej, Wilson zostawiał za sobą zastępy wrogów, wcześniej będących jego przyjaciółmi. Szef demokratów w New Jersey wzniósł kiedyś toast: „Za niewdzięcznika i kłamcę”6. Wilson nigdy nie przebaczał tym, którzy się z nim nie zgadzali. Jego adiutant prasowy i zaprzysięgły zwolennik Ray Stannard Baker stwierdził: „Jest dobry w nienawiści”7. Wilson był też uparty – jak z podziwem pisał House: „Podczas prezentowania sprawy zachowuje całkowicie otwarty umysł, przyjmuje wszelkie sugestie czy rady, które prowadzą do słusznej decyzji. Słucha jednak tylko wtedy, gdy rozważa i gotuje decyzję. Gdy ta zostaje podjęta, staje się ostateczna i kończą się wszelkie rady czy sugestie. Wtedy nie zmienia zdania”8. Niektórzy to podziwiali, inni uznawali za niebezpieczny egotyzm. Francuski ambasador w Waszyngtonie widział „człowieka, który żyjąc kilka stuleci wcześniej, stałby się największym tyranem świata, bowiem zdaje się nie uznawać w najmniejszym stopniu, że kiedykolwiek nie ma racji”9.

Ta strona charakteru Wilsona uwidoczniła się przy wyborze głównych członków delegacji (pełnomocników). Sam został jednym z nich, oprócz House’a, „mego drugiego ja”, jak lubił powtarzać. Niechętnie włączył jako trzeciego Lansinga, swego sekretarza stanu – głównie dlatego, że pozostawienie go stwarzałoby problem. Dawniej Wilson podziwiał jego zasób wiedzy, drobiazgowy umysł prawnika oraz widoczną gotowość do pełnienia drugoplanowej roli, ale w 1919 pierwotna sympatia przerodziła się w irytację i pogardę. Narzekał przed House’em, który notował to z rozkoszą: „Nie ma wyobraźni, zdolności budowy, a w ogóle posiada mało jakichś prawdziwych zdolności”10. Czwarty pełnomocnik, generał Tasker Bliss, przebywał już we Francji jako przedstawiciel USA w Najwyższej Radzie Wojennej. Ten refleksyjny i inteligentny człowiek uwielbiał leżeć w łóżku z piersiówką, czytając Tukidydesa w oryginale – wielu młodszych członków delegacji uważało go za przeżytek. Wilson rozmawiał z nim na konferencji jedynie pięć razy, więc może nie miało to większego znaczenia11. Ostatni kandydat prezydencki, Henry White, był czarującym, towarzyskim, emerytowanym dyplomatą, który szczyt kariery osiągnął na długo przed wojną. Pani Wilson w Paryżu wielce korzystała z jego dotyczących etykiety rad12.

Wybory Wilsona wzbudziły poruszenie w USA i trwające do dziś kontrowersje. Były republikański prezydent William Taft oznajmił: „Masa sknerów. Przysięgnę, że na nic się zdadzą”13. Wilson umyślnie pominął republikanów, przeważnie z zapałem wspierających wojnę i obecnie dzielących jego wizję Ligi Narodów. Satyryk Will Rogers kazał mu im proponować: „Wiecie co, podzielimy się po połowie. Ja pojadę, a wy możecie sobie zostać”. Nawet najwięksi stronnicy nakłaniali Wilsona, by wyznaczył na przykład Tafta czy senatora-seniora ważnej komisji spraw zagranicznych, Henry’ego Cabota Lodge’a. Prezydent odmówił, wysuwając rozmaite nieprzekonujące argumenty14. Prawdziwy powód stanowiła jego niechęć i brak zaufania do republikanów. Ta decyzja okazała się kosztowna – podkopała pozycję Wilsona w Paryżu i zaszkodziła marzeniu o nowym ładzie świata, w którego centrum znajdowałyby się Stany.

Wilson pozostaje kłopotliwy w przeciwieństwie do Lloyda George’a i Clemenceau, jego paryskich partnerów. Cóż myśleć o przywódcy, wykorzystującym najszlachetniejszy język Biblii, a tak bezlitosnym wobec oponentów? Kochającym demokrację, a gardzącym większością innych polityków? Chcącym służyć ludzkości, ale mającym tak niewiele osobistych znajomości? Czy był, jak uważał Teddy Roosevelt, „najbardziej nieszczerym i wyrachowanym oportunistą, jakiego mieliśmy za prezydenta”15? Czy może, jak chciał Baker, należał do rzadkich idealistów w rodzaju Kalwina czy Cromwella, „którzy czasami zjawiali się na ziemi w blasku dziwnej potęgi i na krótko unosili błądzącą ludzkość ku zadowoleniu wyższemu, niż mogła sprostać”16?

Wilson pragnął władzy i chciał czynić rzeczy wielkie. Dwie strony jego charakteru spajała zdolność (a być może złuda) do podbudowy decyzji, tak by stawały się nie jedynie konieczne, lecz moralnie słuszne. Neutralność na początku wojny była dla Amerykanów, nawet całej ludzkości, słuszna, a ostateczne przystąpienie do walki oznaczało krucjatę przeciw ludzkiej chciwości i szaleństwu, przeciw Niemcom, za sprawiedliwość, pokój oraz cywilizację. To przekonanie, bez którego mógłby nie próbować w Paryżu tego, co uczynił, odbierało jednak Wilsonowi tolerancję w stosunku do różnic i nie pozwalało dostrzec słusznych żądań innych. Ci, którzy mu się sprzeciwiali, byli nie tylko w błędzie, ale i podli.

Byli to na przykład Niemcy. Decyzja o podjęciu wojny dręczyła Wilsona, który starał się o kompromisowy pokój między aliantami a państwami centralnymi. Choć jego oferta mediacji została odrzucona, niemieckie okręty podwodne topiły amerykańskie jednostki, przeciwnicy w rodzaju Roosevelta potępiali jego tchórzostwo, a własny gabinet nie wyrażał jednolitego zdania, prezydent wciąż czekał. Zdecydował się wreszcie, gdy uznał, że Niemcy nie pozostawili mu wyboru. W kwietniu 1917 oznajmił Kongresowi, prosząc o wypowiedzenie wojny: „Straszliwą jest rzeczą prowadzić ten wielki, pokojowy naród do wojny, wojny najstraszniejszej i najbardziej niszczycielskiej ze wszystkich, gdzie zdają się ważyć losy samej cywilizacji”17. W jego umyśle Niemcy, a przynajmniej ich przywódcy, nieśli ciężkie brzemię winy. Mogli otrzymać przebaczenie, ale musieli zostać ukarani.

Zdjęcia z roku 1919 przedstawiają go jako wymizerowanego grabarza, ale prawdziwy Wilson był przystojny, o pięknych prostych rysach i szczupłej, prostej sylwetce. Jego zachowanie miało w sobie coś z kaznodziei oraz wykładowcy. Wielce wierzył w rozsądek i fakty, choć uważał za wieszczy fakt przybycie do Europy w piątek 13 grudnia – trzynastka stanowiła jego szczęśliwą liczbę18. Głęboko emocjonalny, nie ufał emocjom innych. Sprawdzało się to w skłanianiu ludzi, by pragnęli lepszego, ale groziło też ich oszołomieniem (na przykład nacjonalizmem). Lloyd George, który nigdy nie dorównał Wilsonowi, wyliczał przyjacielowi jego zalety: „uprzejmy, szczery, bezpośredni”, by jednym tchem dodać: „nietaktowny, uparty i próżny”19.

Prezydent publicznie był sztywny i formalny, ale wśród bliskich okazywał się czarujący, nawet swawolny. Szczególnie rozluźniał się w żeńskim towarzystwie. Zwykle znakomicie się kontrolował, ale podczas konferencji pokojowej często tracił cierpliwość (być może w Paryżu doznał wylewu). Wilson uwielbiał gry słowne i limeryki, chętnie też ilustrował swe twierdzenia ludowymi opowiastkami czy naśladował akcenty (szkocki i irlandzki swych przodków lub Murzynów z Południa, pracujących dla niego w Waszyngtonie). Skromny w nawykach, co najwyżej wypijał szklaneczkę whisky wieczorem. Interesował się nowinkami technicznymi i lubił nowe ruchome obrazy. Podróżując do Europy, zwykle po obiedzie udawał się na pokaz filmowy – ku ogólnej konsternacji pewnego wieczora zaprezentowano tam melodramat „Druga żona”20.

Relacje Wilsona z kobietami zawsze powodowały pewne plotki. Podczas pierwszego małżeństwa miał bliskie związki z paroma damami (być może nawet romanse). Pierwsza żona, którą kochał głęboko, jeśli nie namiętnie, zmarła w 1914, a pod koniec 1915 ożenił się już ponownie z bogatą waszyngtońską wdową, młodszą o 17 lat. Wywołane tym plotki dziwiły i rozwścieczały prezydenta, który nigdy nie wybaczył pewnemu brytyjskiemu dyplomacie żartu krążącego po stolicy: „Co uczyniła nowa pani Wilson, gdy prezydent się oświadczył? Ze zdziwienia spadła z łóżka”. Rodzina i przyjaciele okazali się bardziej wyrozumiali – córka wykrzyknęła: „Czyż to nie cudowne widzieć ojca tak uszczęśliwionego?”. House, późniejszy zacięty wróg pani Wilson, pisał w dzienniku o uldze, gdy prezydent znalazł kogoś do dzielenia swego ciężaru: „Jego samotność budzi żal”21.

Edith Bolling, nowa pani Wilson, towarzyszyła prezydentowi do Europy – tego przywileju odmówiono niżej postawionym żonom. Była ciepła, energiczna, dużo się śmiała. Uwielbiała golfa, zakupy, orchidee i przyjęcia. Powszechnie uważano jej oczy za piękne, ale niektórzy twierdzili, że jest odrobinę otyła i ma za duże usta. W Paryżu uznawano jej stroje za nieco zbyt obcisłe, zbyt wycięte, a spódnice za krótkie22. Wilson twierdził, że jest piękna. Jak on sam, Edith pochodziła z Południa. Jak oznajmiła znajomemu Amerykaninowi, nie chciała rozpuszczać pokojówki wizytą w Londynie, Brytyjczycy bowiem zbyt dobrze traktują czarnych23. Miała sposób bycia kobiety z Południa, przystępny i flirtujący, ale twardo prowadziła interesy: rodzinny sklep jubilerski, odziedziczony po śmierci pierwszego męża. Gdy poślubiła Wilsona, prezydent wyjaśnił, że oczekuje udziału w jego obowiązkach. Edith zgodziła się z zapałem. Nie była intelektualistką, ale cechowała się rzutkością i stanowczością24. Niezłomnie oddana nowemu mężowi, cieszyła się jego uwielbieniem.

Na pokładzie „George’a Washingtona” Wilsonowie zachowywali izolację, jadając przeważnie w apartamentach i przechadzając się pod rękę po pokładzie. Amerykańscy eksperci siedzieli nad mapami i dokumentami, zapytując się z pewnym niepokojem, jak ma wyglądać polityka USA. Wilson mówił dużo o ogólnych zasadach, niewiele jednak o szczegółach. Młody człowiek nazwiskiem William Bullitt śmiało podszedł do prezydenta, oznajmiając, że wszyscy są zakłopotani jego milczeniem. Zaskoczony Wilson zgodził się uprzejmie na spotkanie z tuzinem czołowych ekspertów. Jeden z nich stwierdził później: „To absolutnie pierwszy raz, gdy prezydent dał się dowiedzieć, jakie ma idee i zamiary”. Takie okazje zdarzały się potem bardzo rzadko25. Eksperci wyszli ze spotkania pokrzepieni i pod wrażeniem. Wilson był nieoficjalny i przyjazny, mówił o ciężkim zadaniu i o tym, że polega na nich, by dostarczali najlepsze informacje. Mogą pojawiać się o każdej porze, „mówiąc, co jest słuszne, a ja o to zawalczę”. Przeprosił za opowiadanie o swych ideach: „Nie były bardzo dobre, ale uważał je za lepsze od wszystkiego, co słyszał”26.

Co się tyczy zawierania pokoju, to zdaniem Wilsona ich kraj słusznie będzie pełnić funkcję arbitra. Należy sprostać wielkim amerykańskim tradycjom sprawiedliwości oraz wspaniałomyślności. Bądź co bądź, Stany będą „jedynymi bezinteresownymi na konferencji”. Prezydent ostrzegł następnie: „Ludzie, z którymi zaczniemy rozmowy, nie reprezentują swych narodów”. Należało to do głębokich przekonań Wilsona, co ciekawe u człowieka, w którego własnym Kongresie dominowali polityczni oponenci. Przez całą konferencję trwał w przekonaniu, że przemawia w imieniu mas i gdyby tylko mógł dotrzeć do Francuzów, Włochów czy nawet Rosjan, podzieliliby jego poglądy27.

Wilson przedstawił kolejny ulubiony wątek, zapewniając słuchaczy, że USA nie podjęły wojny z samolubnych powodów. Odróżniało je to (jak wiele rzeczy) od innych państw, nie chciały bowiem ziem, kontrybucji czy nawet odwetu. By podkreślić odmienność uczestnictwa Amerykanów, prezydent stale nazywał swój kraj „towarzyszem”, nie „sojusznikiem”. Stany ogólnie biorąc działały z altruizmu, jak na przykład przy zajęciu Kuby: „Ruszyliśmy na wojnę z Hiszpanią nie po ziemie, ale na ratunek bezradnej kolonii, mającej szansę na wolność”28.

Wilson odwoływał się głównie do przykładów latynoamerykańskich, ten obszar formował bowiem jego doświadczenia w polityce zagranicznej. Przeformułował (ku swemu przynajmniej zadowoleniu) doktrynę Monroego, słynne wyzwanie rzucone w 1823 Europejczykom jako przestroga przed ponowną kolonizacją Nowego Świata. Doktryna ta stała się fundamentem amerykańskiej polityki zewnętrznej; wielu uważało ją za maskowanie dominacji USA nad sąsiadami. Wilson postrzegał ją raczej jako platformę pokojowej współpracy wszystkich państw obu Ameryk i model dla wojowniczej Europy. Lansing żywił tu wątpliwości, częste w przypadku idei prezydenta: „To wyłącznie państwowa polityka Stanów i odnosi się do ich bezpieczeństwa oraz żywotnych interesów”29.

Wilson nie zwracał większej uwagi na jego zdaniem błahe sprzeciwy Lansinga30. Nie żywił wątpliwości, że ma rację. Gdy amerykańscy żołnierze pojawiali się w Haiti, Nikaragui czy Dominikanie, chodziło o porządek i demokrację. Podczas pierwszej kadencji Wilson oznajmił: „Zamierzam nauczyć republiki południowoamerykańskie wybierania dobrych ludzi!”31. Rzadko wspominał o ochronie Kanału Panamskiego czy amerykańskich inwestycji. Podczas jego prezydentury Stany ustawicznie interweniowały w Meksyku, próbując wprowadzić pożądany przez siebie rząd. Wilson mówił: „Celem USA jest wyłącznie zabezpieczenie pokoju i porządku w Ameryce Środkowej przez dopilnowanie, by procesy samostanowienia nie zostały tam przerwane lub pominięte”32. Został przykro zaskoczony, gdy Meksykanie nie ujrzeli amerykańskiego desantu i gróźb w tym samym świetle.

Meksykańska awantura ujawniła także inklinacje Wilsona (być może nieświadome) do ignorowania prawdy. Gdy pierwszy raz wysłał tam żołnierzy, oznajmił Kongresowi, że chodzi o reakcję na ustawiczne prowokacje i obrazy generała Huerty względem USA i ich obywateli. Huerta, człowiek, który zapoczątkował meksykańską rewolucję, faktycznie starannie unikał takiego zachowania33. Na konferencji paryskiej Wilson twierdził, że nigdy nie widział tajnych porozumień alianckich czasu wojny, obiecujących na przykład Włochom ziemie wroga, choć brytyjski minister spraw zagranicznych Arthur Balfour pokazał mu je w 191734. Lansing oświadczył kwaśno na temat swego prezydenta: „Ignorowano nawet ustalone fakty, jeśli nie pasowały do owej intuicji, półboskiej mocy słusznego wyboru”35.

Meksykański ambaras dowodził, że Wilson nie wahał się przed wykorzystaniem potęgi swego kraju, czy to finansowej, czy wojskowej. Pod koniec Wielkiej Wojny USA stały się znacznie silniejsze niż w roku 1914. Wtedy posiadały nieliczną armię i średniej wielkości flotę, a do Europy wysłały już ponad milion żołnierzy, marynarka zaś mogła rywalizować z brytyjską. Sami Amerykanie zaczynali uznawać, że wygrali wojnę za swych europejskich sojuszników36. Gospodarka USA wzrastała, gdy farmerzy i fabryki wspomagali aliantów pszenicą, wieprzowiną, żelazem i stalą. Udział Stanów w światowej produkcji oraz handlu rósł, a mocarstw europejskich spadał czy nie wzrastał. Co najważniejsze dla późniejszych stosunków, USA stały się bankierem Europy. Alianci byli winni ponad 7 miliardów dolarów rządowi Stanów, a połowę tej kwoty tamtejszym bankom. Wilson zakładał (jak się okazało, zbyt optymistycznie), że do osiągnięcia celu wystarczy presja finansowa37. Jego doradca prawny David Hunter Miller stwierdzał: „Europa to bankrut finansowy, a jej rządy to bankruci moralni. Samo napomknięcie o wycofaniu Ameryki z powodu sprzeciwu jej chęciom sprawiedliwości, uczciwości i pokoju oznaczałoby upadek każdego bez wyjątku rządu Europy oraz rewolucję w każdym europejskim kraju, z jednym możliwym wyjątkiem”38.

Podczas spotkania na pokładzie „George’a Washingtona” Wilson mówił także krótko o trudnościach związanych z narodami, które pojawiły się na pobojowisku środkowej Europy: Polakami, Czechami, Jugosłowianami i wieloma innymi. Mogły one wybrać dowolną formę rządów, ale ich nowe państwa musiały obejmować tylko tych, którzy chcieli w nich pozostać. Uczestnik spotkania pisał: „Kryterium to nie przywódcy społeczni, intelektualni czy gospodarczy, ale większość ludzi. Muszą mieć wolność, tj. rodzaj rządu, którego chcą”39.

Ów koncept samostanowienia okazał się jedną z najbardziej kontrowersyjnych oraz mętnych idei, które Wilson przywiózł do Europy. Podczas konferencji szef amerykańskiej misji w Wiedniu ustawicznie zwracał się do Paryża i Waszyngtonu o wyjaśnienie całego pojęcia. Nie otrzymał jakiejkolwiek odpowiedzi40. Interpretacja wypowiedzi Wilsona zawsze nastręczała trudności. „Autonomiczny rozwój”, „prawa uznających władzę do głosu we własnych rządach”, „prawa i wolności małych narodów”, świat bezpieczny „dla każdego miłującego pokój narodu, który jak nasz chce żyć własnym życiem, ustalając własne instytucje”41: z Białego Domu wypływały określenia, inspirując ludzi na całym świecie. Na co się jednak składały? Czy Wilson miał na myśli, jak się czasami okazywało, poszerzanie demokratycznych, własnych rządów? Czy faktycznie chciał, by wszyscy nazywający się narodem tworzyli własne państwo42? By przekonać Amerykanów do wsparcia rozwiązań pokojowych, napisał oświadczenie, którego nigdy nie wykorzystał, gdzie stwierdzał: „Oznajmiamy teraz, że wszyscy ci ludzie mają prawo do życia według swych chęci pod rządami, które sami ustanowili. Oto amerykańska zasada”43. Wilson nie sympatyzował jednak z irlandzkimi nacjonalistami i ich walką o wyzwolenie spod brytyjskiego panowania. Podczas konferencji powtarzał, że kwestia irlandzka to wewnętrzna sprawa Brytyjczyków. Gdy delegacja irlandzkich nacjonalistów prosiła go o wsparcie, Wilson poczuł chęć (co opowiedział doradcy prawnemu), by oznajmić, żeby szli sobie do diabła. Jego zdaniem Irlandczycy żyli w demokratycznym kraju i mogli radzić sobie demokratycznymi środkami44.

Im bliżej przyjrzeć się Wilsonowskiej idei samostanowienia, tym więcej pojawia się problemów. Lansing zapytywał sam siebie: „Gdy prezydent mówi o samostanowieniu, to jaką jednostkę ma na myśli? Rasę, obszar, społeczność?”. Zdaniem sekretarza, stałe powtarzanie tego pojęcia stanowiło katastrofę: „Wzbudzi nadzieje, które nigdy się nie ziszczą. Obawiam się, że będzie kosztować tysiące ofiar. Ostatecznie się skompromituje, nazywane marzeniem idealisty, który nie zauważył zagrożeń, aż było za późno, by powstrzymać tych, którzy próbowali wcielić zasadę w życie”45. Lansing zapytywał, co tworzy naród? Wspólne obywatelstwo, jak w Stanach, czy wspólna grupa etniczna, jak w Irlandii? Jeśli naród nie miał własnych rządów, to czy powinien je mieć? W jakim stopniu? Czy naród, jakkolwiek go określić, może istnieć bez problemów w państwie wielonarodowym? Wilson czasami zdawał się tak uważać – w końcu pochodził z kraju, goszczącego wiele odmiennych narodowości i który stoczył zaciętą walkę, by pozostać jednością (co prezydent dobrze pamiętał).

Z początku nie zamierzał dzielić wielonarodowych imperiów, jak Austro-Węgry czy Rosja. W lutym 1918 powiedział Kongresowi, że „dobrze określone” aspiracje narodowe powinny zostać uznane, ale bez „wprowadzania nowych czy dawnych elementów rozdźwięku i antagonizmu, które zapewne za jakiś czas złamią pokój Europy, a w następstwie świata”46.

Rodziło to kolejne pytania. Czym był „dobrze określony” nacjonalizm? Czy chodzi o Polskę? Oczywistość. Ale co z Ukraińcami? Słowakami? Podkategoriami, jak ukraińscy katolicy czy polscy protestanci? Możliwościom podziałów nie było końca, szczególnie w Europie Środkowej, gdzie historia pozostawiła bogatą mieszankę religii, języków i kultur. Połowę żyjących tam ludzi dawało się zaliczyć do tej czy tamtej mniejszości47. Jak przydzielić ich do któregoś kraju przy tak niejasnych liniach podziału narodów? Jedno rozwiązanie to pozostawienie sprawy ekspertom – niech zbadają historię, zbiorą dane statystyczne i przeprowadzą konsultacje na miejscu. Inne, pozornie bardziej demokratyczne, stosowane międzynarodowo od czasów rewolucji francuskiej to wybór przez plebiscyt, tajne głosowanie, zarządzane przez jakieś ciało międzynarodowe. Wilson zdawał się nie dopuszczać takiej możliwości, ale w 1918 popierało ją wielu. Kto miał głosować? Mężczyźni czy również kobiety? Mieszkańcy czy każdy urodzony na spornym obszarze (Francuzi stanowczo odrzucili plebiscyt w utraconej Alzacji i Lotaryngii, twierdząc, że przyniósłby zafałszowane wyniki, Niemcy bowiem zmuszali do emigracji ludność francuskojęzyczną, a sprowadzali swych rodaków). A jeśli mieszkańcy nie wiedzieli, do jakiego narodu należą? W 1920 zagraniczny badacz zapytał chłopa białoruskiego (gdzie mieszali się Rosjanie, Polacy, Litwini, Białorusini i Ukraińcy), kim jest, otrzymując odpowiedź: „Jestem tutejszym katolikiem”48. Co robić, pytali amerykańscy eksperci w Karyntii, z ludźmi, „którzy nie chcą dołączyć do narodu pobratymców lub są całkiem obojętni względem wszelkich kwestii narodowych”49?

Pod koniec roku 1919 utemperowany Wilson oznajmił Kongresowi: „Gdy wyrzekłem owe słowa [„wszystkie narody mają prawo do samostanowienia”], uczyniłem to bez wiedzy o istnieniu narodowości, które pojawiają się u nas dzień po dniu”50. Nie ponosił odpowiedzialności za rozrost ruchów nacjonalistycznych, pragnących własnych państw, co trwało od końca XVIII wieku, ale jak zauważył Sidney Sonnino, włoski minister spraw zagranicznych: „Wojna niewątpliwie wywarła taki wpływ, że zaczęto nadmiernie się ekscytować narodowością […]. Być może przyczyniła się do tego Ameryka, tak jasno wykładając owe zasady”51.

Wilson spędzał większość czasu na spotkaniach z ekspertami w sprawie mu najbliższej: konieczności znalezienia nowego sposobu zarządzania stosunkami międzynarodowymi. Jego słuchaczy to nie zaskakiwało, gdyż prezydent wyłożył swe idee w słynnych „14 punktach” ze stycznia 1918 i późniejszych mowach. Równowaga sił, oznajmił Kongresowi w lutym 1918 podczas prezentacji „czterech zasad”, została na zawsze skompromitowana jako sposób utrzymywania pokoju. Miano odtąd skończyć z tajną dyplomacją w rodzaju, który doprowadził Europę do kalkulowania umów, pochopnych obietnic, sieci sojuszy i staczania się ku wojnie. Układy pokojowe nie mogą pozostawiać drogi przyszłym wojnom. Należy skończyć z odwetem, nieuzasadnionymi roszczeniami i wielkimi karami, które pokonani wypłacają zwycięzcom. To zło zdarzyło się w roku 1870, gdy Prusy pokonały Francję. Francuzi nie wybaczyli Niemcom okupu ani straty Alzacji oraz Lotaryngii. Rozpoczęcie wojny należy znacznie utrudnić, musi powstać kontrola zbrojeń, a nawet zacząć się ogólne rozbrojenie. Po wodach świata mają swobodnie pływać statki (Brytyjczycy dobrze wiedzieli, że to oznacza koniec ich tradycyjnej broni: duszenia gospodarki wroga blokadą portów i żeglugi, co powaliło Napoleona i ich zdaniem przyspieszyło triumf aliantów nad Niemcami). Bariery handlowe należy obniżyć, czyniąc narody świata bardziej współzależnymi.

Rdzeń wizji Wilsona tworzyła Liga Narodów, zapewniając zbiorowe bezpieczeństwo, które we właściwie prowadzonym społeczeństwie obywatelskim dawał rząd, sądy, prawa i policja. Jeden z ekspertów notował słowa prezydenta: „Stary system mocarstw, równowagi sił, zbyt często zawodził”. Liga miała stanowić radę, włączającą się w razie sporu, „jeśli bezskutecznie, wyjąć agresora spod prawa – a wyjęci spod prawa nie są teraz popularni”52.

Wizja Wilsona należała do liberalnych i chrześcijańskich. Kwestionowała stanowisko, że najlepsza do utrzymania pokoju jest równowaga sił państw, w razie potrzeby wyrażana w sojuszach, a do powstrzymania ataku starczy siła, nie zbiorowe bezpieczeństwo. Wilson wskazywał też odpowiedź na rozwiązanie bolszewickie – rewolucja stworzy jeden świat, gdzie konflikt przestanie istnieć. Wierzył w odrębne narody i demokrację, zarówno jako najlepszą formę rządów, jak narzędzie dobra na świecie. Gdy ludzie wybierają rządy, te nie chcą i nawet nie mogą walczyć ze sobą53. W 1917 roku mówił w senacie: „Oto amerykańskie zasady. Nie mogliśmy bronić niczego innego. Są to zasady również przewidujących mężczyzn i kobiet całego świata, każdego nowoczesnego narodu, każdej oświeconej społeczności. Takie są zasady ludzkości i muszą one zwyciężyć”54. Jak uważał, przemawiał w imieniu wszystkich ludzi – Amerykanie zwykli uznawać swe wartości za powszechne, a sposób rządów i społeczeństwo za modelowe. Stany, bądź co bądź, założyli ci, którzy chcieli zostawić za sobą stary świat, a amerykańska rewolucja częściowo dotyczyła stworzenia świata nowego. Amerykańska demokracja, konstytucja, a nawet metody prowadzenia interesów stanowiły przykłady, za którymi należy podążać dla własnego dobra. Jeden z młodszych Amerykanów zauważył w Paryżu: „Zanim tu wszystko załatwimy z tymi facetami, nauczymy ich, jak prowadzić sprawy i to szybko”55.

Stosunek Amerykanów do Europejczyków okazywał się złożony: stanowił mieszankę podziwu za dawne osiągnięcia, przekonania, że alianci byliby straceni bez USA, i podejrzeń, że jeśli nie zachowają ostrożności, chytrzy Europejczycy znów przysporzą im znoju. Delegaci gotujący się na konferencję zakładali, że Francuzi i Brytyjczycy już przygotowują pułapki. Być może Stany dadzą się skusić afrykańską kolonią, protektoratem nad Armenią czy Palestyną, a potem nagle okaże się za późno. Amerykanie znajdą się w kłopotach, czemu Europejczycy będą się z przyjemnością przyglądać56.

Amerykańska wyjątkowość miała zawsze dwie strony: chęć do poprawy świata oraz gotowość do jego ignorowania, jeśli odrzucał amerykański przekaz. Pokój, oznajmił współpasażerom Wilson, musi opierać się na nowych zasadach: „Jeśli nie zadziałają, świat stanie się piekłem”. On sam, dodał półżartem, „schowa się gdzieś, może na Guamie”57. Wiara we własną wyjątkowość czyniła Amerykanów czasem w pewnym stopniu tępakami, chętnie pouczającymi inne narody zamiast ich słuchać i uznającymi, że ich własne motywy są czyste (w przeciwieństwie do innych). A Wilson był bardzo amerykański. Jak twierdził Lloyd George, przybył na konferencję w charakterze misjonarza ratującego pogańskich Europejczyków, wygłaszając „kazanka” pełne truizmów58.

Wilsona łatwo było wyszydzać i wielu to czyniło. Łatwo także zapomnieć, jak ważne w 1919 okazywały się jego zasady i ilu ludzi (nie tylko w USA) chciało dzielić jego wielkie marzenie o lepszym świecie. Straszny punkt odniesienia stanowiły zgliszcza po Wielkiej Wojnie. Wilson podtrzymywał nadzieję, że ludzkość wbrew dowodom staje się lepsza, a narody któregoś dnia będą żyć w harmonii. W 1919, zanim jeszcze zapanowało rozczarowanie, świat chciał go słuchać. Słowa Wilsona poruszały nie tylko liberałów czy pacyfistów, ale także europejskie elity polityczne i dyplomatyczne, które jak potem fałszywie stwierdzano, nie chciały o nich słyszeć. Sir Maurice Hankey, sekretarz brytyjskiego gabinetu wojennego, a potem konferencji pokojowej, stale trzymał „14 punktów” w pudełku z najważniejszymi materiałami. Jak twierdził, stanowiły one „podłoże moralne”59. W całej Europie placom, ulicom, dworcom i parkom nadawano imię Wilsona. Plakaty wołały: „Chcemy pokoju Wilsona”. We Włoszech żołnierze klękali przed jego wizerunkami, a francuski lewicowy L’Humanité wydał numer specjalny, gdzie czołowe postacie tego kierunku prześcigały się w wychwalaniu prezydenta USA. Przywódcy pustynnego powstania Arabów, polskich nacjonalistów w Warszawie, buntownicy na greckich wyspach, studenci w Pekinie, próbujący zrzucić japońskie jarzmo Koreańczycy czerpali z „14 punktów”60. Sam Wilson uznawał to za radosne, choć zarazem przerażające. W rozmowie z George’em Creelem, swym błyskotliwym szefem propagandy, prowadzonej na pokładzie „George’a Washingtona” stwierdził: „Zastanawiam się, czy nieświadomie nie zarzucasz na mnie sieci, z której nie ma ucieczki”. Cały świat zwracał się ku USA, ale, ciągnął prezydent, obaj wiedzą, że tak wielkich problemów nie da się rozwiązać od razu: „Zdaje mi się, że dostrzegam – a całym sercem chciałbym się mylić – tragedię rozczarowania”61.

„George Washington” dotarł do Brestu 13 grudnia 1918. Wojna zakończyła się ponad miesiąc wcześniej. Prezydent stał na mostku, gdy statek wpływał wolno w szpaler brytyjskich, francuskich i amerykańskich pancerników. Słońce świeciło po raz pierwszy od kilku dni. Ulice dekorowano wieńcami laurowymi oraz flagami. Plakaty składały hołd Wilsonowi: prawicowe za zbawienie przed Niemcami, lewicowe za obiecany nowy świat. Tłumy, w tym wielu ludzi we wspaniałych strojach bretońskich, pokrywały każdy metr chodników, każdy dach i każde drzewo. Wchodzono nawet na słupy latarń. Powietrze drżało od pisku bretońskich dud i skandowania: „Niech żyje Ameryka, niech żyje Wilson”. Prezydenta powitał minister spraw zagranicznych Stéphen Pichon: „Jesteśmy tak wdzięczni, że przybył pan tutaj, by dać nam słuszny pokój”. Wilson odpowiedział niezobowiązująco i delegacja amerykańska wsiadła na nocny pociąg do Paryża. O 3 rano lekarz prezydenta wyjrzał przez okno swego przedziału: „Widziałem nie tylko mężczyzn i kobiety, ale i małe dzieci, stojące z odkrytymi głowami, by wiwatować na trasie specjalnego pociągu”62.

Przyjęcie Wilsona w Paryżu okazało się triumfem o jeszcze większych rozmiarach, „najbardziej wspaniałą demonstracją entuzjazmu i sympatii paryżan, o której kiedykolwiek choćby słyszałem, nie mówiąc już o oglądaniu”, stwierdził mieszkający tam Amerykanin. Pociąg wjechał na obwieszony flagami i wypełniony kwiatami Dworzec Luksemburski. Premier Clemenceau przybył tam z całym rządem oraz długoletnim rywalem, prezydentem Raymondem Poincaré. Gdy w całym Paryżu przyjazd Wilsona obwieściły saluty armatnie, tłumy zaczęły napierać na szpalery żołnierzy. Prezydent z żoną wśród szalonych wiwatów przejechał otwartym powozem przez Plac Zgody i Pola Elizejskie do swej rezydencji. Wieczorem na spokojnej rodzinnej kolacji oznajmił, że jest bardzo zadowolony z przyjęcia: „Starannie obserwował postawę ludzi i cieszył się z ich najwyższej radości”63.

ROZDZIAŁ IIPIERWSZE WRAŻENIA

Przybywszy do Paryża, Wilson spotkał się po południu ze swym najbardziej zaufanym doradcą. Pułkownik Edward House nie wyglądał na bogatego Teksańczyka, którym był. Niski, blady, trzymający się z boku i wątły, często siadywał z kocem na kolanach, nie znosił bowiem zimna. Na samym początku konferencji rozchorował się na grypę i był bliski śmierci. Mówił cichym, łagodnym tonem, manipulując małymi, delikatnymi dłońmi, jakby coś w nich trzymał (według jednego z obserwatorów). Nieodmiennie wyrażał spokój, rozsądek i optymizm64. Często przypominał ludziom któregoś wielkiego, dawnego francuskiego kardynała, jak Mazarin.

House faktycznie nie był pułkownikiem, tytuł należał do honorowych. Nigdy nie walczył na wojnie, wiedział jednak dużo o konfliktach. Teksas jego dzieciństwa stanowił miejsce, gdzie mężczyźni wyciągali broń przy pierwszym podejrzeniu obrazy. Trzyletni House umiał już jeździć konno i strzelać. Jego bratu w dziecinnym pojedynku rewolwerowym odstrzelono pół twarzy, a drugi zginął po upadku z trapezu. Także House miał wypadek: spadł z liny i uszkodził głowę, po czym nigdy nie wyzdrowiał do końca. Ponieważ nie mógł już dominować innych fizycznie, nauczył się to czynić psychologicznie. Jak powiedział biografowi: „Szczułem jednych chłopców na drugich, by zobaczyć, co się stanie, a potem próbowałem ich godzić”65.

House stał się mistrzem rozumienia ludzi. Niemal każdy, kto go poznał, niezwłocznie uznawał pułkownika za sympatycznego i przyjaznego. Syn jednego z jego wrogów stwierdzał: „Człowiek serdeczny, nawet gdy podrzynał ci gardło”66. House kochał władzę i politykę, zwłaszcza gdy mógł działać poza kulisami. Baker w Paryżu nazywał go, tylko w połowie z podziwem, „oczkiem węzła, przez które musi przejść tyle ważnych zdarzeń”67. Pułkownik rzadko udzielał wywiadów i niemal nigdy nie pełnił oficjalnych funkcji, co oczywiście prowokowało do spekulacji. On sam często powtarzał, że po prostu chce się przydawać, ale w dzienniku starannie odnotowywał, jak pilnie chcą się z nim spotkać ludzie potężni, oraz każdy komplement, nawet najbardziej przesadny68.

House był demokratą, jak większość podobnych mu Południowców, należał jednak do liberalnego skrzydła partii. Gdy w polityce pojawił się Wilson, pułkownik miał już znaczenie w Teksasie i rozpoznał człowieka, z którym mógłby współpracować. Po raz pierwszy spotkali się w 1911, gdy Wilson przygotowywał się do startu w kampanii prezydenckiej. House po latach wspominał: „Niemal od początku nasze towarzystwo było bliskie, niemal od początku nasze myśli dźwięczały w harmonii”69. Pułkownik zaoferował Wilsonowi niezłomne przywiązanie i lojalność, czego ten oczekiwał, w zamian dając House’owi władzę. Po śmierci pierwszej żony prezydent jeszcze bardziej uzależnił się od doradcy, pisząc w 1915: „Jesteś jedyną osobą na świecie, z którą mogę wszystko przedyskutować. Mogę coś powiedzieć niektórym, innym coś innego, ale tylko przy tobie mogę wyrazić jasno wszystkie myśli”70. Gdy na scenie zjawiła się druga pani Wilson, uważnie obserwowała House’a wzrokiem wyostrzonym przez zazdrość.

Po wybuchu wojny Wilson wysłał pułkownika do stolic Europy, gdzie na próżno próbował powstrzymać walki, a gdy te dobiegły wreszcie końca, pospiesznie skierował go do Paryża na negocjacje rozejmu. Prezydent oświadczył: „Nie daję ci żadnych instrukcji, gdyż czuję, że wiesz, co robić”71. House jak najszczerzej uznawał nową dyplomację Wilsona za największą nadzieję świata, a Ligę Narodów za wspaniały pomysł. Równocześnie uważał, że przy osiąganiu wspólnego celu sprawdzi się bardziej od prezydenta. Wilson był zbyt idealistyczny i dogmatyczny, a on pełnił rolę załatwiacza – skinienie tam, wzruszenie ramion tu, lekka zmiana akcentów, obietnice najpierw tym, potem tamtym, wygładzanie różnic i doprowadzanie do użytku. Tak naprawdę House nie chciał, by Wilson pojawił się na konferencji. Przez następne miesiące lojalny przyboczny metodycznie opisywał w dzienniku pomyłki Wilsona, jego wybuchy, niespójności, niezręczność w negocjacjach oraz „jednotorowy” umysł72.

Clemenceau uwielbiał pułkownika, częściowo dlatego, że go bawił, ale też zdawał się dobrze rozumieć troski Francji73. Oświadczył mu: „Zgadzamy się, bo pan jest praktyczny. Rozumiem pana, ale rozmowa z Wilsonem to jakby mówić do Jezusa Chrystusa!”74. Lloyd George był chłodniejszy: House „widział jaśniej od większości mężczyzn czy nawet kobiet, aż do dna płytkich wód, które tu i ówdzie można znaleźć w największych z oceanów i ludzi”. Zdaniem brytyjskiego premiera pułkownik był czarujący, lecz dość ograniczony, „zasadniczo sprzedawca, nie wytwórca”. Sprawdziłby się jako ambasador, ale nigdy jako minister spraw zagranicznych. Lloyd George wnioskował uprzejmie: „Być może to jego zaleta, że nie był bynajmniej tak przebiegły, za jakiego się uważał”75. House z kolei nie mógł znieść premiera, „siewcy łajdactwa, który zmienia zdanie jak chorągiewka na dachu. Brak mu głębszej wiedzy w każdej sprawie, którą się zajmuje”76. Lloyd George wiedział jednak, jak skupić się na celu – w przeciwieństwie do pułkownika, uważającego każdą niezgodę za możliwą do rozwiązania. Baker stwierdzał: „To wspaniały arbiter, ale ma wadę: godzi […] mniejsze nieporozumienia kosztem trwałych zasad”77. W ten sposób House postępował już podczas dyskusji o rozejmie.

Wielka Wojna zaczęła się od serii błędów i skończyła chaosem. Alianci (pozwólmy sobie dołączyć tu ich amerykańskiego „towarzysza”) zostali zaskoczeni zwycięstwem. Austro-Węgry latem 1918 wyraźnie się załamywały, ale Niemcy wciąż zachowywali siły. Alianccy przywódcy planowali przynajmniej kolejny rok wojny, ale pod koniec października niemieccy sojusznicy zaczęli się wykruszać, prosząc o rozejmy, niemiecka armia wycofywała się zaś do kraju, wstrząsanego rewolucyjnymi spazmami. Rozejm z Niemcami, najważniejszy i ostatecznie najbardziej kontrowersyjny, zawarto podczas trójstronnych negocjacji nowego rządu w Berlinie z aliancką Najwyższą Radą Wojenną w Paryżu oraz Wilsonem w Waszyngtonie. Najważniejsze ogniwo stanowił tu osobisty przedstawiciel prezydenta USA, House. Niemcy prawidłowo ocenili, że najlepsza szansa na umiarkowane warunki pokoju to zdanie się na łaskę Wilsona, poprosili więc o rozejm oparty na „14 punktach”. Wilson, chcąc skłonić dość opornych sojuszników w Europie do przyjęcia swych zasad, wyraził zgodę w szeregu publicznych not.

Europejczycy uznali to za irytujące, nie byli zresztą gotowi do przyjęcia „14 punktów” bez zmian. Francuzi chcieli zapewnień rekompensaty za ogromne szkody poniesione podczas niemieckiej inwazji. Brytyjczycy nie mogli się zgodzić na zasadę wolności mórz, uniemożliwiającą im użycie przeciw wrogom blokady nawodnej. Podczas ostatniej tury paryskich negocjacji House zaakceptował alianckie zastrzeżenia – w efekcie „14 punktów” zmieniono tak, by dopuszczały reparacje od Niemiec oraz dyskusje na temat wolności mórz na konferencji. Znacznie zmodyfikowano też warunki samego rozejmu, przechodząc od wycofania niemieckiej armii z Francji i Belgii oraz zachodniej części samych Niemiec do ich rozbrajania, czego gorąco domagali się Francuzi78.

Sposób zawarcia rozejmu pozwolił wysuwać później liczne oskarżenia. Niemcy twierdzili, że przyjęli go wyłącznie na podstawie pierwotnych „14 punktów”, a więc późniejsze warunki pokojowe były w dużej mierze nielegalne. Wilson i jego stronnicy mogli z kolei winić podstępnych Europejczyków o wykoślawienie czystych intencji nowej dyplomacji.

Po południu 14 grudnia 1919 roku House i Wilson odbyli pierwszą rozmowę, nabierając już podejrzeń co do europejskich zamiarów. Choć konferencja miała się oficjalnie rozpocząć dopiero za kilka tygodni, prowadzono już podchody. Clemenceau sugerował Brytyjczykom ogólną zgodę na warunki pokoju, a Europejczycy (w tym Włosi) spotkali się w Londynie na początku miesiąca79. Równocześnie Clemenceau rozsądnie się ubezpieczał: odwiedził chorego House’a, zapewniając o całkowitym braku wagi londyńskich rozmów. On sam wziął w nich udział tylko po to, by ewentualnie pomóc Lloydowi George’owi w nadchodzących wyborach80. Jak się okazało, wspólne europejskie podejście rozbiły kwestie włoskich żądań terytorialnych nad Adriatykiem oraz spór francusko-brytyjski o podział imperium osmańskiego. Trzy europejskie mocarstwa nie chciały też wywierać na Wilsonie wrażenia, że próbują rozstrzygać sprawy przed jego przyjazdem.

House, który podzielał pogląd prezydenta, że USA stają się arbitrem pokoju, bez mocniejszych podstaw uznał Clemenceau za rozsądniejszego od Lloyda George’a. W zgodzie z tą sugestią Wilson spotkał się wpierw z premierem Francji. Przebiegły stary polityk wysłuchał spokojnie prezydenta, przerywając mu jedynie po to, by wyrazić bezpośrednią aprobatę dla Ligi Narodów. Wilson odniósł korzystne wrażenie – ku zachwytowi House’a, który liczył, że Francja i USA stworzą wspólny front antybrytyjski81. Wilsonowie spędzili święta z generałem Pershingiem w kwaterze pod Paryżem, a następnie wyjechali do Londynu.

W Wielkiej Brytanii Wilsona również powitały wiwatujące tłumy, ale rozmowy z tamtejszymi przywódcami początkowo szły źle. Prezydent zachowywał się sztywno, dotknięty faktem, że Lloyd George i główni ministrowie nie pospieszyli do Francji na jego przywitanie, a konferencję pokojową trzeba odwlec ze względu na brytyjskie wybory. Wilson jak wielu Amerykanów miał dwuznaczny stosunek do Wielkiej Brytanii, uznając dług wobec jej wielkiej tradycji liberalnej oraz zazdroszcząc i obawiając się jej potęgi. Jak oznajmił Andre Tardieu, najbliższemu współpracownikowi Clemenceau: „Gdyby Anglia nastawała na utrzymanie po wojnie morskiej dominacji, Stany mogą i pokażą jej, jak budować flotę!”82. Na galowym przyjęciu w Pałacu Buckingham Wilson powiedział twardo brytyjskiemu urzędnikowi (który niezwłocznie przekazał to zwierzchnikom): „Nie możecie mówić o nas, co tu przyszliśmy, jako o kuzynach, a tym bardziej braciach; nie jesteśmy ani tymi, ani tamtymi”. Jego zdaniem, mówienie o świecie anglosaskim to rzecz myląca, wielu Amerykanów pochodzi bowiem z innych kultur, a głupotą byłoby zbytnie podkreślanie faktu, że oba narody mówią po angielsku: „Tylko dwie rzeczy mogą ustanowić i podtrzymać bliższe relacje między pana krajem a moim: wspólnota ideałów oraz wspólnota interesów”83. Dalsze przykre zaskoczenie dla Brytyjczyków stanowił toast króla, wspominający wojska amerykańskie – Wilson nie wystosował podobnego komplementu względem gospodarzy. Lloyd George komentował: „Nie było blasku przyjaźni czy radości przy spotkaniu ludzi, uczestniczących we wspólnym przedsięwzięciu i tak bliskich wspólnego niebezpieczeństwa”84.

Lloyd George rozumiał najwyższą wagę dobrych stosunków ze Stanami, przystąpił więc do pozyskiwania Wilsona. Ich pierwsza poufna rozmowa zapoczątkowała odwilż85. Premier z ulgą donosił współpracownikom, że prezydent zdaje się otwarty na kompromis w sprawach istotnych dla Wielkiej Brytanii, jak wolność mórz czy los kolonii niemieckich. Wilson sprawia wrażenie, że jego główny problem to Liga Narodów, którą chce omawiać, gdy tylko zacznie się konferencja pokojowa. Lloyd George przyznał mu rację, stwierdzając, że znacznie ułatwi to rozstrzyganie innych kwestii. Obaj przywódcy rozmawiali też o prowadzeniu konferencji: powinna raczej wyglądać tradycyjnie, opracowując traktaty z udziałem Niemiec oraz reszty pokonanych państw86.

Przeszłość dawała niewiele wskazówek co do upragnionego przez Wilsona nowego ładu. Prawa podboju i zwycięstwa wrosły głęboko w historię Europy, a poprzednie wojny (jak napoleońskie) kończyły się zaborem przez zwycięzców tego, co chcieli: ziem czy dzieł sztuki. Od pokonanych oczekiwano też wypłacania odszkodowań za koszty działań, a czasem i straty. Czy jednak w ostatnim konflikcie wszyscy z tego nie zrezygnowali? Obie strony mówiły o sprawiedliwym pokoju bez aneksji, obie odwoływały się do praw narodów przy wybieraniu własnych rządzących (alianci głośniej i bardziej przekonująco). Określenia w rodzaju „demokracji” i „sprawiedliwości” pojawiły się wśród alianckich celów wojny, zanim jeszcze dołączyły do niej Stany. Wilson przejął aliancki program i uczynił z niego stały zestaw obietnic lepszego świata. Pozwolił co prawda na pewne rekompensaty dla zwycięzców: Francja odzyskałaby Alzację i Lotaryngię, a Niemcy musiałyby zadośćuczynić za straty Belgii. Francuzom to jednak nie wystarczało – mogli odebrać Niemcom ziemie, ale zależało im na zabezpieczeniu przed ponownym atakiem. Brytyjczycy z kolei chcieli pewnych niemieckich kolonii, Włosi części Bałkanów, a Japończycy części Chin. Czy dawało się to usprawiedliwić na gruncie nowej dyplomacji? W środku Europy znajdowały się narody – niektóre już uformowane, niektóre w stanie zalążkowym – które żądały wysłuchania. Do tego mieszkańcy kolonii, prawa kobiet, związki, czarni Ameryki, przywódcy religijni, humanitaryści: kongres wiedeński okazywał się przy tym zadaniem prostym.

I Clemenceau, i Lloyd George w pierwszych rozmowach z Wilsonem wskazywali na konieczność ustalenia alianckich pozycji w kwestii pokoju na konferencji wstępnej. Prezydent nie podzielał tego poglądu: gdyby z góry ustalono wszystkie warunki, ogólna konferencja stałaby się fikcją. Był jednak gotów do nieoficjalnych rozmów w sprawie wspólnego stanowiska. Lloyd George oznajmiał współpracownikom: „Faktycznie sprowadzało się to do tego samego, ale prezydent obstawał przy swoim”87. Ustalono spotkanie w Paryżu, co najmniej kilkutygodniowe wstępne dyskusje, a następnie przystąpienie do rozmów z wrogiem. Wilson uważał zapewne, że wtedy powróci do USA88.

Po pierwszych spotkaniach z ludźmi, którzy w Paryżu mieli stać się jego najbliższymi partnerami, Wilson wyruszył do Włoch, gdzie spotkały go przyjęcia jeszcze bardziej ekstatyczne. Wiwaty, oficjalne przyjęcia i prywatne audiencje nie mogły jednak ukryć upływu czasu. Prezydent zaczął się zastanawiać, czy nie wynika to z premedytacji. Ludzie jego zdaniem chcieli pokoju, ale rządzący zwlekali, kierowani jakimiś ciemnymi motywami. Rząd Francji chciał urządzić Wilsonowi objazd pól bitewnych, ale odmówił z gniewem, oznajmiając małemu kręgowi bliskich: „Chcieli zmusić go, by zobaczył obszary zniszczeń, wściekłość przysłoniła mu wzrok i zaczął działać na korzyść rządów Anglii, Francji oraz Włoch”. Nie chciał uczestniczyć w takiej manipulacji; pokój należy zawrzeć spokojnie i bez emocji, „nawet jeśli cała Francja składałaby się z dziur po pociskach, nie zmieniłoby to ostatecznych rozstrzygnięć”89. Francuzi przyjęli gorzko tę odmowę – sytuacji nie poprawiła krótka wizyta w marcu.

Wilson zaczął dochodzić do wniosku, że jego poglądy nie zbliżają się z Francuzami tak bardzo, jak przedstawiał mu House. Rząd Francji przedstawił złożony program działań, umieszczając Ligę Narodów pod koniec listy kwestii do rozstrzygnięcia90. Paul Cambon, ogromnie doświadczony ambasador w Londynie, oznajmił brytyjskiemu dyplomacie: „Zadanie konferencji pokojowej to zakończyć wojnę z Niemcami”. Liga stanowiła temat łatwy do odwleczenia91. Wielu francuskich oficjeli uznawało ją za kontynuację wojennego sojuszu, mającą przede wszystkim wcielić w życie warunki pokoju. Wewnętrzna notatka nie przejmowała się tym, że większość francuskiej opinii publicznej myśli bardziej idealistycznie („to może nam pomóc”)92. Clemenceau publicznie wyrażał sceptycyzm. Następnego dnia po londyńskim przemówieniu Wilsona, wyrażającym wiarę, że Liga Narodów okaże się najlepszym środkiem bezpieczeństwa dla jej członków, premier wśród wiwatów Izby Deputowanych zapewniał: „Istnieje stary system sojuszy, zwany równowagą sił; ów system, którego się nie wyrzekam, będzie mą myślą przewodnią podczas konferencji pokojowej”. Przewrotnie mówił o Wilsonowskiej szlachetnej candeur, co można tłumaczyć jako „szczerość” lub „godną pożałowania naiwność” (oficjalny zapis przekształcił to słowo na grandeur). Amerykańska delegacja uznała mowę Clemenceau za wyzwanie93.

Przemówienie to i reakcja USA położyły fundamenty jaskrawego, trwałego szczególnie w Stanach obrazu. Z jednej strony znajdował się Galahad, nieskalany w myślach i czynach, oświecający drogę ku złotej przyszłości, z drugiej pokraczny francuski troll o sercu poczerniałym od furii i złośliwości, myślący jedynie o odwecie; z jednej strony pokój, z drugiej wojna. Obraz wygląda ciekawie, ale nie oddaje sprawiedliwości żadnemu z przeciwników. Obaj byli liberałami, konserwatywnie sceptycznymi wobec gwałtownych zmian, różniącymi się temperamentem oraz doświadczeniem. Wilson wierzył w zasadniczą dobroć ludzkiej natury, Clemenceau w to wątpił – on sam i Europa przeszli zbyt wiele. Kiedyś oznajmił Wilsonowi: „Proszę mnie źle nie zrozumieć; my również przyszliśmy na świat ze szlachetnymi odruchami i wzniosłymi aspiracjami, które pan wyraża tak często i tak wymownie. Staliśmy się tym, czym jesteśmy, ponieważ ukształtowała nas twarda ręka świata, w którym musimy żyć, i przetrwaliśmy tylko dzięki grubej skórze”. Wilson żył w świecie bezpiecznej demokracji, „ja żyłem w świecie, gdzie dobrze widziano strzelanie do demokratów”94