Payoff. Ukryta logika kształtująca naszą motywację - Dan Ariely - ebook

Payoff. Ukryta logika kształtująca naszą motywację ebook

Dan Ariely

3,9

Opis

Czy premia przyznana pracownikowi może zaszkodzić jego produktywności? Co ma wspólnego zaufanie z motywacją? Jakie pokutują błędne przekonania o wartości pracy? Bestsellerowy autor Dan Ariely ujawnia fascynujące spojrzenie na motywację i pokazuje, jak bardzo złożony jest to temat. Zajmujemy się nim i we własnym domu, i w sali konferencyjnej, a im bardziej staramy się motywować partnerów i dzieci, przyjaciół i współpracowników, tym wyraźniej widać, że historia motywacji jest o wiele bardziej skomplikowana i fascynująca, niż zakładaliśmy. Ariely sprawdza, jak można wykorzystać wiedzę o motywacji do podejmowania ważnych decyzji w życiu i spróbować odpowiedzieć na zasadnicze pytanie: dlaczego w ogóle cokolwiek robimy?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 114

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (34 oceny)
12
10
7
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marspo

Dobrze spędzony czas

It payoff to read it!
00



Payoff. Ukryta logika kształtująca naszą motywację

Dan Ariely

Przekład: Elżbieta Janota

PAYOFF. THE HIDDEN LOGIC THAT SHAPES OUR MOTIVATIONS

Copyright © 2016 by Dan Ariely

Copyright © 2016 TED Books

Copyright © 2016 Simon & Schuster, Inc

Copyright for the Polish edition and translation © 2021

Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o.

TED, the TED logo, and TED Books are

trademarks of TED Conferences, LLC.

SIMON & SCHUSTER and colophon are registered

trademarks of Simon & Schuster, Inc.

Interior design by: MGMT. design

Jacket design by: MGMT. design

Illustrations by: Matt R. Trower

ISBN 978-83-66750-26-5

Grupa Wydawnicza Relacja

ul. Łowicka 25 lok. P-3

02-502 Warszawa

www.relacja.net

Wspaniałym ludziom mojego życia, którzy pchali mnie naprzód, w tył i na boki.

Żałuję jedynie, że wyraźniej i częściej nie mówiłem Wam, ile dla mnie znaczycie.

WstępOd tragedii do sensu i motywacjiO złożoności motywacji, a do tego osobista historia

Każdy z nas jest dyrektorem zarządzającym własnego życia. Z ogromnym wysiłkiem nakłaniamy się, by dzień po dniu wstawać, iść do pracy i robić, co do nas należy. Próbujemy też zachęcić do działania ludzi pracujących dla nas lub z nami, tych, którzy od nas kupują albo prowadzą z nami interesy, a nawet naszych zwierzchników. Robimy to również w życiu prywatnym: dzieci już w bardzo młodym wieku usiłują przekonać rodziców, by coś dla nich załatwili („Tato, za bardzo się boję, żeby to zrobić!” albo „Wszystkie inne dzieci mają Snapchata!”), oczywiście z różnym skutkiem. Jako dorośli staramy się skłonić nasze drugie połówki, by zrobiły coś za nas („Skarbie, to był dla mnie trudny dzień, możesz położyć dzieci do łóżek i pozmywać?”). Podejmujemy wysiłki, by nasze pociechy posprzątały swoje pokoje i odrobiły zadania. Próbujemy namówić sąsiadów, żeby przystrzygli żywopłot lub pomogli w organizacji przyjęcia dla mieszkańców najbliższej okolicy.

Niezależnie od oficjalnego opisu naszego stanowiska pracy wszyscy harujemy na pół etatu jako motywatorzy. Chociaż motywacja jest dla nas tak kluczowa, co naprawdę o niej wiemy? Ile w rzeczywistości rozumiemy z jej funkcjonowania oraz roli, jaką odgrywa w naszym życiu? Zakłada się, że motywację wzmaga pozytywna, zewnętrzna nagroda. Zrób to, a dostaniesz tamto. Ale co, jeśli kwestia motywacji jest w istocie dużo bardziej zawiła, złożona i fascynująca, niż się spodziewamy?

Ta książka eksploruje dżunglę prawdziwej natury motywacji, a także nasze zaślepienie, w wyniku którego nie dostrzegamy jej dziwności i skomplikowania. Nie zamierzam przedstawiać jej w formie prostego równania typu „szczur szukający nagrody”; mam nadzieję, że uda mi się rzucić trochę światła na jej piękny, dogłębnie ludzki i psychologicznie złożony świat. Motywacja to las pełen powykręcanych drzew, nieodkrytych rzek, groźnych insektów, osobliwych roślin i kolorowych ptaków. Znajdziecie w nim wiele elementów, które – jak nam się wydaje – mają duże znaczenie, lecz w rzeczywistości jest zupełnie inaczej. Co więcej, roi się w nim od niezwykłych detali, które albo ignorujemy, albo uznajemy za nieistotne, jednak to właśnie one okazują się wyjątkowo ważne.

Czym dokładnie jest motywacja? Według internetowego słownika Merriam-Webster słowo to oznacza „czynność lub proces dawania komuś powodu, aby coś zrobił”; to także „stan gotowości do działania lub pracy”. A zatem niniejsza książka mówi o tym, co sprawia, że jesteśmy entuzjastycznie nastawieni do tego, co robimy. O tym, dlaczego chce nam się mozolić nad pozornie niewdzięcznymi zadaniami. Jak również o rozpaczliwej wśród zarządzających potrzebie lepszego zrozumienia głębszej natury tego, co czyni pracowników zaangażowanymi w pracę, i tego, co można zrobić, by wszyscy czuli się szczęśliwsi i bardziej oddani sprawie. To opowieść o budowaniu silniejszego związku z tym, co robimy, z wynikami naszych wysiłków, innymi ludźmi i relacjami, które utrzymujemy. Jednak w ostatecznym rozrachunku jest to przede wszystkim książka o tym, czego tak naprawdę chcemy doświadczyć, zanim umrzemy1.

MOTYWACYJNE RÓWNANIE

Motywacja – w rozumieniu pozytywnego zaangażowania w wykonywane zadanie – to zagadnienie dużo bardziej kłopotliwe niż mogłoby się wydawać na pierwszy lub drugi rzut oka. Aby uzmysłowić sobie jego złożoność, wyobraźcie sobie, że próbujecie zapisać równanie zawierające wszystkie fundamentalne składniki motywacji. Mogłoby ono wyglądać jakoś tak:

Pieniądze stanowią oczywiście ważną część równania, lecz oprócz nich składa się ono z długiej listy czynników, takich jak osiągnięcia, szczęście, cel, poczucie czynienia postępów, relacje ze współpracownikami i tak dalej.

Pomyślcie o własnej pracy. Gdybyście mieli stworzyć powyższe równanie z myślą o sobie, jak dużą rolę w kształtowaniu waszej motywacji odgrywałyby pieniądze w porównaniu z osiągnięciami, szczęściem, celem, poczuciem czynienia postępów, bezpieczeństwem emerytalnym, troską o innych, spuścizną, statusem, etc.?

•••

Jak widzicie, lista jest długa i zawiera wiele elementów, a my nie do końca rozumiemy rodzaje i zasięg motywujących nas bodźców, a tym bardziej to, jak ich różnorodne typy oddziałują ze sobą, by wspólnie stworzyć jedną wielką całość zwaną Motywacją przez duże M. W równaniu pojawiają się też składniki niemające z pozoru wiele wspólnego z radością. W istocie jedną z najbardziej fascynujących cech motywacji jest to, że często skłania nas do urzeczywistniania celów trudnych, wymagających, a nawet sprawiających ból. W moim przypadku ów aspekt wydaje się szczególnie ciekawy i istotny. Ponieważ to właśnie jedno z najtrudniejszych doświadczeń w moim życiu pomogło mi dostrzec głęboko ukryte i cudownie złożone źródła motywacji. Pozwólcie, że wyjaśnię.

WEZWANY DO TRAGEDII

Parę lat temu jadłem kolację z kilkorgiem starych przyjaciół, kiedy zadzwoniła moja komórka. Obca kobieta wyjaśniła, że dostała mój numer od wspólnego znajomego. Poprosiła, żebym jak najszybciej przyjechał do lokalnego szpitala. Przeczytała gdzieś o urazie, którego doznałem jako nastolatek, i pomyślała, że zdołam udzielić przydatnych rad jej najlepszej przyjaciółce – nazwijmy ją Alice. Darzę szpitale głęboką niechęcią, z powodów, które wkrótce staną się jasne, jednak motywacja, by nieść pomoc, okazała się silniejsza od awersji. Nie mogłem odmówić tej prośbie. Zostawiłem przyjaciół i skierowałem się do szpitala.

Na miejscu spotkałem się z Alice i dowiedziałem się, że jej rodzinę dotknęła straszliwa tragedia: jej dwaj nastoletni synowie doznali poważnych oparzeń w pożarze. Zrozpaczona matka opisała mi ich stan najlepiej, jak potrafiła, po czym spytała, co moim zdaniem powinna powiedzieć dzieciom o ich obrażeniach. Chłopcy na zmianę odzyskiwali i tracili przytomność, cierpiąc z powodu potwornego bólu i lęku. Alice pragnęła zrozumieć, jak dużo chcieliby wiedzieć o uszkodzeniach swoich ciał, czekającym ich leczeniu i drodze do wyzdrowienia. Spytała też, czego nie chcieliby wiedzieć.

Zwróciła się do mnie, ponieważ słyszała o moich osobistych doświadczeniach. Wiele lat wcześniej, gdy sam byłem nastolatkiem, siedemdziesiąt procent powierzchni mojego ciała uległo poparzeniu na skutek wypadku. Spędziłem w szpitalu około trzech lat. Przebyłem wiele zabiegów i operacji. Znajdowałem się w bardzo podobnej sytuacji co dzieci Alice.

Nie miałem pojęcia, jak odpowiedzieć na jej pytania, ale zrobiłem co w mojej mocy, by przenieść się w czasie do pierwszych dni spędzonych w szpitalu. Przypomniałem sobie odgłosy. Pomruki i pikanie aparatury. Sprzęt medyczny. Ból. Dźwięki moich lęków. Fraza „pacjent bólowy” odbiła się echem w mojej głowie. Było to określenie, które musiałem w pewnym momencie usłyszeć od personelu; uznałem, że oznacza osobę całkowicie pogrążoną w intensywności odczuwanego bólu – czyli mnie. Ból definiował wszystko i nie istniało nic poza nim. Żadna przeszłość ani przyszłość. Był jedynie ból chwili obecnej. Nic więcej.

Zaatakowało mnie szczególnie jedno wspomnienie z tego początkowego okresu: codzienne ściąganie bandaży. Ponieważ nie miałem skóry, kleiły się do żywego mięsa. Pielęgniarki zrywały je i pocierały niedawno okaleczone ciało, by usunąć martwą tkankę, aż do chwili, gdy dostrzegły krwawienie – był to znak, że tkanka pod spodem żyje. Następnie smarowały rany maścią i ponownie mnie bandażowały. Kolejnego dnia cały koszmarny proces się powtarzał. Wybawienia od tej tortury zaznawałem jedynie w dniach operacji, a czasem także nazajutrz. Och, jakże tęskniłem do operacji, rozkoszy anestezji i tych kilku dni dochodzenia do siebie!

Nie podzieliłem się z Alice wspomnieniem o usuwaniu bandaży, powiedziałem jej za to, że podczas pobytu w szpitalu chciałem poznać znaczenie tych wszystkich dźwięków i pikań wokół mnie. Chciałem wiedzieć, jakie mam tętno i ciśnienie. Znać poziom saturacji, wskaźnik funkcjonowania płuc i tak dalej. Chciałem zrozumieć, które odgłosy oznaczają, że moje ciało działa, a które podpowiadają, że coś jest nie tak. Pragnąłem też jasnych komunikatów w kwestii tego, jak długo utrzyma się ból, kiedy leczenie go nasili, a kiedy zaznam ulgi. Na powierzchownym poziomie wyglądało to tak, jakbym łaknął informacji o tym, co się ze mną dzieje, lecz tak naprawdę chodziło o coś, co kontrastowałoby z doświadczeniem leżenia w szpitalnym łóżku w niemal całkowitym bezruchu – o poczucie jakiejkolwiek kontroli. Zanim wyszedłem, opisałem Alice te doznania.

Kilka dni później Alice zadzwoniła z płaczem. Poprosiła, bym wrócił do szpitala. Gdy tam dotarłem, oznajmiła, że jedno z jej dzieci właśnie zmarło. Spytała, czy powinna powiedzieć żyjącemu synowi (nazwę go Bill) o śmierci brata. Nie miałem pojęcia, co jej doradzić, ale spróbowałem po raz kolejny cofnąć się w czasie. Usiłowałem wyobrazić sobie, jak – w tamtym świecie bólu i trudności, oddychania, odzyskiwania i tracenia przytomności, aparatury, intubacji, halucynacji i środków przeciwbólowych – poradziłbym sobie z wiadomością tego kalibru. Nie mogłem ogarnąć rozumem, jak ktoś doświadczający takiego cierpienia i dezorientacji mógłby na dokładkę znieść żałobę po utracie brata lub siostry, zasugerowałem więc, by Alice zataiła ten fakt przed Billem tak długo, jak się da.

Parę miesięcy później otrzymałem nieco lepsze wieści. Życiu Billa nie zagrażało już niebezpieczeństwo, był całkiem przytomny i mniej więcej świadomy swojej sytuacji. Jego matka prosiła, bym przesłał mu optymistyczny list o procesie powrotu do zdrowia i jego przyszłości. Jej życzenie przepełniło mnie przytłaczającym smutkiem. Aż za dobrze wiedziałem, że obrażenia chłopaka dopiero zaczynają się goić i że czeka go długa, okrutna droga. Dużo trudniejsza, niż ktokolwiek z nich przypuszczał.

Co mogło mnie skłonić, bym wrócił do zaznanego cierpienia? Dumając nad prośbą Alice, przypomniałem sobie pierwszy raz, kiedy samodzielnie opuściłem szpitalną salę. Wstałem z łóżka, powłócząc nogami, dowlokłem się do drzwi, otworzyłem je i wyszedłem na zewnątrz. Poruszałem się z bólem i bardzo, bardzo wolno, byłem jednak zdeterminowany, by dotrzeć aż do dyżurki pielęgniarek. Gdy się tam znalazłem, zauważyłem duże lustro. Bez namysłu zrobiłem jeszcze krok i spojrzałem na siebie. Trudno było uwierzyć, że istota w zwierciadle to siedemnastoletni ja.

Do tej pory zdarzało mi się od czasu do czasu widzieć poszczególne fragmenty mojego ciała, teraz jednak po raz pierwszy ujrzałem się w całości. Dostrzegłem mocno zgięte, owinięte bandażami nogi i ręce, które zdawały się zwieszać bezwładnie z barków. Plecy miałem zgarbione, a twarz mieniła się wszystkimi kolorami tęczy. Cała jej prawa strona była niebiesko-czerwono-żółta. Z wielu różnych miejsc sączyła się ropa, z twarzy zwisały kawałki skóry. Prawe oko spuchło tak, że nie mogłem go otworzyć. Tylko lewe, tkwiące w tym dziwnym przebraniu, wydawało się rozpoznawalne. Cała reszta ogromnie różniła się od zdrowego człowieka, którym niegdyś byłem. Istota nie wyglądała jak okaleczony „ja”, bo nie nosiła niemal żadnych znamion podobieństwa do tego, jak się zapamiętałem; wyglądała jak ktoś inny. Tylko że wcale nim nie była.

Jeszcze przez parę chwil gapiłem się na to coś w lustrze, ale nie mogłem już dłużej znieść bólu w nogach. Zawróciłem i najszybciej, jak umiałem, pokuśtykałem z powrotem do łóżka, gdzie przez kilka następnych godzin zmagałem się z bólem. Tym razem okazał się dla mnie ucieczką. Niezdolny do myślenia o czymkolwiek innym, na nowo stałem się pacjentem bólowym.

Przypomniałem sobie też, że około półtora roku później moje rany prawie całkiem się zabliźniły i byłem w o wiele, wiele lepszym stanie. Jednak stopniowej poprawie i wzmożonej nadziei, która zrodziła się, gdy poczułem się zdrowszy, towarzyszyły nowe, niespodziewane wyzwania. Moje blizny – wówczas czerwone, grube i nieco wybrzuszone – wykształciły zdolność błyskawicznego kurczenia się. Za każdym razem, gdy przez godzinę czy dwie siedziałem ze zgiętymi kończynami, na przykład oglądając telewizję lub zwyczajnie odpoczywając, nie mogłem potem rozprostować rąk, nóg ani szyi, bo skurczona tkanka ograniczała mój zakres ruchu. Aby blizny na powrót się rozciągnęły, musiałem napierać na nie z całych sił, niemal rozrywając przy tym skórę. Czasem nie byłem w stanie w pełni odzyskać swobody ruchów. Wówczas konieczna stawała się kolejna operacja, podczas której usuwano część ściągniętej skóry i zastępowano ją nową, tylko po to, by za jakiś czas cały proces się powtórzył. Nienawidziłem tego, że ciągle muszę walczyć z własnym ciałem. Nieustannie mnie zdradzało, a ja nie znosiłem tych codziennych, niekończących się zmagań.

Choć wspomnienia okazały się torturą, skłoniły mnie też, bym podjął próbę pomocy Alice i Billowi. Kobieta chciała, żebym wysłał jej synowi pełną nadziei, optymistyczną wiadomość, lecz – wiedząc wszystko, co wiedziałem – zadawałem sobie pytanie: na ile optymizmu powinienem sobie pozwolić? Co mogłem mu przekazać? Jak szczery mam być? Prawda była taka, że przez bardzo długi czas będzie prawdopodobnie wiódł dogłębnie nieszczęśliwe życie. Roztrząsałem te wszystkie zabiegi, którym wciąż muszę się poddawać trzydzieści lat po wypadku. Nie miałem pewności, czy nie byłoby lepiej, gdyby Bill umarł (podobne myśli latami nachodziły mnie w odniesieniu do mojej własnej bolesnej egzystencji). Nie byłem przekonany, czy ta przedłużona agonia (i znów, w ten sposób postrzegałem kiedyś swoją sytuację) to dla niego i jego rodziny najlepsze rozwiązanie.

W ciągu kolejnych czterdziestu ośmiu godzin, podczas których ponownie przeżywałem własne doświadczenia i biłem się z myślami, co powiedzieć Billowi, dużo płakałem. Szlochałem dłużej i częściej, niż zdarzyło mi się od lat. W końcu stworzyłem szkic wiadomości, z którym czułem się komfortowo. Ponieważ posługiwanie się rękoma sprawia mi problem, nagrałem wiadomość głosową i mailem wysłałem ją do Alice. Zacząłem od oznajmienia Billowi, że będzie miał trudne życie, a postępy będą się dokonywać powoli, niemniej da się funkcjonować z tego rodzaju obrażeniami. Powiedziałem mu, że technologia pomaga wszystkim, ale przede wszystkim ludziom z niepełnosprawnościami. Poinformowałem również, że nowoczesne miejsca pracy umożliwiają osobom mierzącym się z takimi wyzwaniami jak my znalezienie zatrudnienia i funkcjonowanie na nowych, elastycznych zasadach, które nam odpowiadają. Mówiłem: „Ja na przykład wybrałem zawód profesora uniwersyteckiego, ponieważ zapewnia mi on olbrzymią elastyczność. Mogę pracować więcej, gdy czuję się lepiej, i mniej, kiedy mnie boli. Co więcej, mimo że nie potrafię sprawnie posługiwać się rękami, mogę tworzyć książki i artykuły, korzystając z technologii pisania głosowego, która wciąż jest ulepszana”.

Cały proces komponowania wiadomości do Billa przysporzył mi ogromnej udręki i gdy tylko kliknąłem „wyślij”, poczułem znaczną ulgę. Alice odpisała po dwóch dniach, donosząc, że moje słowa niezwykle pomogły jej synowi, i dodając, że jest mi bardzo wdzięczna. Poprosiła, bym przygotował kolejne nagranie, i – mimo trudności, których zaznałem z tym pierwszym – od tamtej pory wysyłam mu je regularnie.

•••

Kilka miesięcy później odwiedziłem Billa w szpitalu. W noc poprzedzającą wizytę niewiele spałem, rozdarty między chęcią niesienia pomocy a głęboką obawą przed własną reakcją na widok chłopca. (Bywałem w szpitalach wielokrotnie, jednak wyłącznie jako pacjent, nigdy odwiedzający). Ku mojemu zdziwieniu spotkanie przebiegło pomyślnie. Rozmawialiśmy z Billem na różne tematy – o szpitalu, życiu poza jego murami, rodzinie i zawiłościach funkcjonowania z obrażeniami i koniecznością przechodzenia zabiegów.

Po paru godzinach do sali weszła pielęgniarka i oznajmiła Billowi, że zostanie poddany nowemu typowi leczenia, który pamiętałem z własnego doświadczenia. Dla wszystkich w pomieszczeniu było jasne, że terapia okaże się bolesna.

– Czy możemy to troszkę przesunąć, na przykład na jutro? – spytał chłopak ze skargą w głosie.

– Przykro mi, Bill, ale nie. Musimy to zrobić teraz.

– Nie moglibyśmy poczekać tak z godzinkę? – Kobieta potrząsnęła głową. – A czy musimy zajmować się całością? Nie można by się skupić na jednej części mojego ciała?

– Nie, skarbie, przykro mi.

Wtedy poczułem, że więcej nie zniosę. Zrobiłem się tak nerwowy, że nie byłem w stanie ustać w miejscu. Usiadłem, złożyłem dłonie na kolanach i opuściłem głowę, próbując spowolnić oddech. Przypomniały mi się te wszystkie razy, gdy sam usiłowałem negocjować z pielęgniarkami – starając się odwlec zabieg, zmniejszyć ból, prosząc, by danego dnia leczono tylko niektóre części mojego ciała. Podobnie jak Bill, niemal zawsze ponosiłem porażkę. Ustępstwo ze strony pielęgniarek nie wchodziło w grę.

Kiedy opuszczałem szpital, próbując powściągnąć emocje, zdałem sobie sprawę z nowego dla mnie faktu związanego z moim okaleczeniem i tym, jak zmieniło ono moje życie. Dotychczas, gdy myślałem o wszystkim, co wycierpiałem, skupiałem się wyłącznie na bólu. Wspominałem kurczące się blizny. Zastanawiałem się, jak wyglądam w oczach innych ludzi. Analizowałem problemy wynikające z niezdolności do regulowania temperatury ciała i ograniczeń ruchowych – wszystkie fizyczne aspekty odniesionych obrażeń. Jednak obserwując przegrane pertraktacje Billa, uświadomiłem sobie, jak niszczycielską rolę odegrała w moim doświadczeniu bezradność. Dzięki temu lepiej zrozumiałem wyzwania wiążące się z doznaniem poważnych uszkodzeń ciała, złożoność procesu zdrowienia, a także to, jak dogłębnie zmieniły mnie moje przejścia. Zdałem też sobie sprawę, że motywacja wynika często z próby zwalczenia poczucia bezsilności i odzyskania choćby odrobiny kontroli nad własnym życiem.

BÓL I SENS

Co moja historia ma wspólnego z motywacją? Otóż pokazuje naszą głęboko zakorzenioną skłonność do eksploatowania poczucia sensu, nawet jeśli naraża nas to na ból i trudności. Unaocznia też, że istnieje ogromna różnica między szczęściem a poczuciem sensu. Może wam się wydawać, że będziecie szczęśliwi, spędzając cały swój czas na pięknej plaży i popijając mojito (wizję tę możecie zastąpić dowolną wybraną przez siebie czynnością). I że jeśli w ten sposób wypełnicie dni, to cudowne uczucie będzie wam towarzyszyć już zawsze. Jednak, mimo że od czasu do czasu warto pozwolić sobie na parę dni hedonistycznej błogości, nie umiem sobie wyobrazić, byście czuli się spełnieni, przepędzając w ten sposób dni, tygodnie, miesiące, lata i resztę życia.

Być może stoi to w sprzeczności z podpowiedziami intuicji, lecz badania analizujące relację między poczuciem sensu a szczęściem dowodzą, że rzeczy dające nam to pierwsze niekoniecznie nas uszczęśliwiają. Ponadto ludzie twierdzący, że ich życie ma sens, często są bardziej zainteresowani robieniem czegoś dla innych, podczas gdy ci, którzy skupiają się przede wszystkim na robieniu rzeczy dla siebie, oceniają, że ich szczęście jest powierzchowne3. Oczywiście „sens” to śliskie pojęcie, jednak w swym podstawowym wymiarze ściśle łączy się z poczuciem celu, wartości i wpływu – z byciem zaangażowanym w coś więcej niż tylko własne istnienie.

Niemiecki filozof Friedrich Nietzsche twierdził, że największa życiowa nagroda wynika z doświadczania przeciwności. W moim przypadku kłujący zapach oleistej maści, słuchanie krzyków i jęków Billa oraz obserwacja katuszy przepełnionych empatią członków jego rodziny przeniosły mnie z powrotem do moich rozpaczliwych doświadczeń. Było to okropne. Jednak ostatecznie rozmowy z Billem i jego krewnymi podniosły mnie na duchu w skomplikowany, wyjątkowy sposób, wyrastający ze współdzielonego bólu. Zacząłem odczuwać motywację mającą swe źródło w tym, że identyfikowałem się z nimi i darzyłem ich empatią. A także w tym, że oto mogłem zrobić coś, by pomóc innym istotom ludzkim – coś, do czego mam unikalne kwalifikacje.

Wszyscy znamy ludzi, którzy odnajdują poczucie sensu nawet w najmniej sprzyjających okolicznościach. Na przykład moja przyjaciółka, która udziela się jako wolontariuszka w hospicjum, spędziła całe lata na towarzyszeniu ludziom stawiającym ostatnie kroki przez życie. Długie noce wysiaduje przy ich łóżkach, trzyma ich za ręce i cicho im śpiewa. Postrzega siebie jako „akuszerkę śmierci”. „To przeciwległy kraniec narodzin – mówi – i jestem szczęśliwa, że mogę pomóc im przejść przez te drzwi”. Inni wolontariusze po każdym wycieku ropy usuwają cuchnącą, lepką ciecz z utytłanych nią ptaków. Wielu ludzi spędza część życia w niebezpiecznych, rozdartych wojną rejonach, gdzie usiłują odeprzeć śmierć i choroby od niewinnych cywilów lub uczą sieroty czytania. Ich ból jest prawdziwy; ich poczucie, że robią coś naprawdę znaczącego – ogromne. Na ich przykładzie widzimy, jak zasiane w nas pragnienie wiary, że nasze życie ma sens wykraczający poza faktyczny czas jego trwania, skłania nas do wzmożonego wysiłku, nawet jeśli ten przysparza nam osobistego cierpienia, byle tylko nadać egzystencji więcej sensu.

Odnosi się to nawet do moich pielęgniarek, które pozostawały wierne wyższemu celowi, jakim było wyleczenie mnie. Zdzieranie ze mnie bandaży, podczas gdy wrzeszczałem i błagałem je, by przestały, wyraźnie nie sprawiało im przyjemności. Choć było to straszliwe doświadczenie, wiem doskonale, że nie próbowały mnie skrzywdzić; wykonywały tylko swoje obowiązki jako pełne współczucia osoby, które ciężko pracowały, by poprawić jakość mojego życia. Z pewnością łatwiej by im było odłożyć zabieg na później, najboleśniejsze procedury zostawić na inny dzień i przyjąć moją dogłębną wdzięczność za odsunięcie cierpienia w czasie. Jednak nie robiły tego. Kontynuowały wysiłki, mimo wpisanych w nie potworności, i z biegiem lat doprowadziły mnie w dużo lepsze miejsce.

Chodzi o to, że te z pozoru dziwne czy irracjonalne motywacje skłaniają nas do robienia rzeczy skomplikowanych, trudnych i nieprzyjemnych. I to nie tylko wówczas, gdy w grę wchodzi pomaganie ludziom w potrzebie. Mobilizują nas we wszystkich aspektach naszego życia – w relacjach prywatnych, indywidualnych dążeniach, w miejscu pracy. Dzieje się tak, ponieważ ludzka motywacja funkcjonuje w oparciu o długą oś czasu, dłuższą nieraz niż rozpiętość naszego życia. Stymulują nas poczucie sensu i więzi z innymi, bo ich efekty wykraczają poza naszą sferę osobistą, poza nasz krąg towarzyski, a może nawet poza granice naszej egzystencji. Sens ma dla nas ogromne znaczenie, tym większe, im bardziej zdajemy sobie sprawę z własnej śmiertelności – jeśli więc okaże się, że w poszukiwaniu sensu i poczucia więzi musimy wyprawić się do piekła i z powrotem, to właśnie zrobimy, a na dodatek będziemy czerpać z tej podróży dogłębną satysfakcję.

W ostatecznym rozrachunku koncepcja ludzkiej motywacji nie jest prosta, lecz jeśli lepiej ją zrozumiemy, będziemy w stanie skuteczniej radzić sobie ze sobą, naszą pracą, naszymi relacjami, pracodawcami i pracownikami. Wiedza o tym, co napędza nas i innych ludzi, to istotny krok w stronę zwiększenia przyrodzonej nam radości i zminimalizowania zamętu w naszym życiu.