Pechowy dzień. 17 i pół historii, które jeśli się nawet nie wydarzyły, to przecież mogły - Stefan Friedmann - ebook

Pechowy dzień. 17 i pół historii, które jeśli się nawet nie wydarzyły, to przecież mogły ebook

Friedmann Stefan

0,0
33,60 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Brawurowy zbiór przewrotnych humoresek pełnych purnonsensu.

Zaskakujące skojarzenia, plastyczne obrazy, zabawne etiudy, żonglerka językiem. Wszystko w formie krótkich opowiadań kojarzących się z miniaturami filmowymi i najlepszymi czasami autorskich programów radiowej Trójki.

Lektura rozbrajająca, rozbawiająca, skłaniająca do refleksji i wspomnień.

Świetna zabawa literacka na wyśmienitym poziomie.

Stefan Friedmann – aktor, pisarz, reżyser, znany i lubiany. A jeśli ktoś go nie lubi, to widocznie go nie zna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 47

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Stefan Friedmann, 2024

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

Zdjęcie na okładce

archiwum autora

Rysunki w książce

Stefan Friedmann

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Aneta Kanabrodzka

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8352-489-4

Warszawa 2024

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Książkę dedykuję wszystkim,

którzy lubią sobie poczytać.

A więc LUDZIOM.

Obudził się z krzykiem. Cały był zlany zimnym potem. Śnił mu się wampir. Wampir próbował wyssać mu krew, ale potem zadowolił się butelką keczupu, którą podstawił mu w ostatniej chwili zamiast tętnicy. Leżał w łóżku i udawał, że śpi. Udawał przed samym sobą, bo tylko on był w mieszkaniu. Żonę z dziećmi wysłał na wczasy.

Wyjechali wczoraj, więc dzisiejszy dzień był pierwszym jego słomianego wdowieństwa. Rozejrzał się po pokoju. Bałagan jak po sztormie. Pakowali się długo i mozolnie. Biuro turystyczne dawało tylko zadaszone zagrody, resztę należało przywieźć ze sobą. Może i niewygodne, ale tanie. Zresztą żona nie takie ciężary potrafiła dźwigać. Dzielna kobieta, pomyślał z rozrzewnieniem. I przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie. Na wycieczce szkolnej w kopalni soli w Wieliczce. Zgubił się i gdyby nie ona, koleżanka ze starszej klasy, do tej pory lizałby sól ze ścian kopalni.

Spojrzał na zegarek. Cholera, późno! Zerwał się z łóżka. Odkręcił kran. Tylko zasyczało. Nalał mleka do garnka i postawił na kuchence, po czym zaczął szukać butów. Znalazł. Ale jeden. Bez sznurowadeł. Poczuł swąd przypalanego mleka.

To nie może być udany dzień, pomyślał.

Z szafki wyciągnął kawałek suchego chleba. Ugryzł i poczuł ból. Po chwili z ust wyjął złamaną jedynkę.

– Slak by tlafił – zaseplenił.

A takie miał ekstraplany na wieczór. Nieczęsto rodzina wyjeżdża w komplecie. Zadzwonił do kumpli, że chata wolna. Każdy przyniesie, co tam ma. Zagrają w karty… a karta lubi pływać, wiadomo. Może zadzwonią do koleżanek…

Uśmiechnął się szelmowsko i wszedł do łazienki. Spojrzał na swoją nagość i stwierdził, że łysieje na czubku głowy.

Zegar na ścianie wybił ósmą. Wskoczył w garnitur, dobrał but od innej pary, otworzył okno, żeby pozbyć się smrodu przypalonego mleka, złapał teczkę i zbiegł schodami, żeby szybciej. Na ostatnim schodku skręcił stopę.

Na ulicy zobaczył, że pada. Przejeżdżający samochód ochlapał go błotem od góry do zwichniętej kostki u nogi.

– Szef cię wzywa! – usłyszał, kiedy zdyszany usiadł przy biurku.

Próbował doprowadzić się do jakiegoś porządku, ale bezskutecznie. Poprawił włosy i wszedł do gabinetu.

– Słucham, panie dyrektorze – starał się nie seplenić.

Szef popatrzył na niego od czubka rzadkich włosów po buty nie do pary.

– Nie robi pan na mnie najlepszego wrażenia – stwierdził, biorąc do ręki kilka zapisanych kartek.

– Wcale się nie dziwię. – Nie zdziwił się wcale.

– Dlatego mam taką propozycję – ciągnął szef, wachlując się dokumentami. – Albo pan poszuka innej pracy, albo na jutro, bo mamy gości z USA, nauczy się pan śpiewać po angielsku i stepować po hollywoodzku. Decyzja należy do pana. Żegnam.

To był jego stary numer. Tak wypowiadał i zwalniał z pracy. Po amerykańsku.

Co miał robić. Spakował swoje rzeczy, kiwnął kolegom głową na pożegnanie i wyszedł.

Już nie padało. Zdziwił go tylko tłum pod domem. Stały tam też dwa samochody straży pożarnej.

– Co się stało? – zapytał jednego z gapiów.

– Gazu nie wyłączył… Pół mieszkania rozwaliło…

Pechowy dzień – powiedział do siebie cicho. Wyjął telefon, żeby zadzwonić do kumpli i odwołać wieczorne spotkanie.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI