Pensjonat na wrzosowisku - Anna Łajkowska - ebook + książka

Pensjonat na wrzosowisku ebook

Anna Łajkowska

3,9

Opis

Basia jest Polką mieszkającą w Anglii. Wydaje się, że ma wszystko – kochającego męża, który pnie się po szczeblach kariery, trójkę dzieci, dom i pieniądze. Jednak nie czuje się spełniona ani szczęśliwa. Pod wpływem impulsu postanawia wyjechać na wakacje w przeciwnym kierunku niż reszta rodziny. Zabiera ze sobą tylko trzyletniego syna i mimo że samotna podróż trochę ją przeraża, wyrusza do małego pensjonatu pośród wrzosowisk. Ma nadzieję, że uda jej się tam odpocząć od codzienności i zastanowić się nad swoją dalszą drogą zawodową. Basia zabiera ze sobą w podróż tajemniczą przesyłkę od zmarłej niedawno kuzynki. Mimo że kobiety nie były sobie szczególnie bliskie, Jola powierza jej największy sekret swojego życia…

Jaką tajemnicę skrywają karty starego notesu Joli? Czy Basia wśród wrzosowisk odnajdzie siebie? Jakie jeszcze niespodzianki szykuje dla niej los?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 260

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (95 ocen)
36
28
22
8
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
esjot65

Nie polecam

Napełniła mnie smutkiem. Czy zawsze trzeba wplatać tragedie i nieszczęścia? Lepiej by nie wykreowały się w życiu.
00

Popularność




Redakcja: Katarzyna Wośko

Korekta: Natalia Kawałko

Opracowanie graficzne i skład: Dariusz Maks

Konwersja do ePub i mobi: mBOOKS. marcin siwiec

Projekt okładki: Maciej Pieda

Zdjęcia na okładce: shutterstock.com © Everyonephoto Studio, © Hasselnott, © Milan M, © Sara Winter (front); archiwum prywatne autorki (skrzydełko)

Redaktorka prowadząca: Agnieszka Pietrzak

Wydanie I

© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

Bielsko-Biała 2020

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Imiona, nazwiska, postacie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami, instytucjami, przedsiębiorstwami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. Barlickiego 7

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

ISBN 978-83-8172-458-6

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49

00-052 Warszawa

tel. 795 159 275

Oddział

ul. Legionowa 2

01-343 Warszawa

Zapraszamy na zakupy na: www.troy.net.pl

Znajdź nas na: www.facebook.com/TROY.DYSTRYBUCJA

Mojej Mamie, Krystynie Stasiak,

bez której nie byłabym tym, kim jestem.

Zbyszkowi, który podarował mi Anglię.

Ucieczka

Nigdy, ale to nigdy wcześniej nie zrobiłam czegoś podobnego. Wiele razy byłam zdenerwowana, owszem, ale przeważnie wszystko w końcu mijało. Pokrzyczałam, popłakałam krócej lub dłużej i tyle. Nie tym razem.

Niby nie wydarzyło się nic wielkiego. Zwykłe kłótnie pomiędzy dziewczynami.

– Mamo, dlaczego ona zawsze wchodzi bez pukania?

– Przecież pukałam, tylko nie słyszałaś. Zawsze masz za głośno nastawione radio.

– To nie było radio, tylko płyta!

– No właśnie. Jej od razu kupiłaś tę nową płytę. Dlaczego ona zawsze dostaje wszystko od razu, chociaż jest młodsza?

– Tylko o rok – odezwałam się i było to najgorsze, co mog­łam zrobić. Ciągle ten sam błąd.

– No właśnie, aż o rok. Ile ja musiałam się naprosić o komórkę, gdy byłam w piątej klasie… A ona dostała telefon zaraz po mnie.

– Ale gorszy i używany. – Kornelia podchwyciła temat.

– Wcale nie gorszy. A poza tym ja też dostałam używany, po tacie. – Karolina nie dawała za wygraną. Nie pamiętam już, który raz w tej samej sprawie.

– Skąd ta zawiść, dziewczyno? Powinnaś się cieszyć, że twojej siostrze też niczego nie brakuje. Powinnaś powiedzieć: „Mamo, kup jej też, co ci szkodzi? Niech ma”.

– Nie, bo ja musiałam czekać. Więc ona też powinna.

Skąd w niej ten upór? Zaciśnięte pięści, oczy zwężone, twardy, stanowczy głos. Jak mam przemówić do tego dzieciaka?

„Ten dzieciak” jest wyższy ode mnie. Ma czternaście lat, więc chyba już nic nie da się z tym zrobić. Skoro nie udało się, kiedy była małą dziewczynką… Kornelia chętnie dzieliła się zabawkami, czekoladkami, a „przepraszam” miała zawsze na końcu języka. Wystarczyło krzywo spojrzeć. Karolina nigdy. Kiedy coś przeskrobała, zwykle wpadała w złość, jakby to właśnie jej działa się krzywda.

– Karolina, mam cię dość! Twoich fochów i złośliwości. Jesteś wredna, wiesz? Po prostu wredna! – Jeszcze nigdy czegoś takiego nie powiedziałam. Wiedziałam, że tym razem moja reakcja była całkowicie nieadekwatna do sytuacji. Ale za to szczera. – Ciekawe, czy tak samo postępujesz ze swoimi koleżankami? Na pewno nie! Nikt by ci tego nie darował. A w domu po prostu się na nas wyżywasz. O byle głupstwo! Nie życzę sobie, żebyś traktowała nas gorzej niż obcych. Mam tego dosyć. Albo się zmienisz, albo będziemy rozmawiać inaczej!

Wszystko, co do tej pory o niej myślałam, przypomniało mi się w jednym momencie. Potulna, kiedy czegoś chciała. Cierpliwa, gdy w grę wchodziło pójść albo nie pójść na dyskotekę. Wdzięczna – no, może przez dobę – po otrzymaniu nowej rzeczy. Uparta i nieprzejednana w każdej sprawie, która nie układała się po jej myśli.

Teraz coś się we mnie gotowało. Nadmiar żalu nie pozwolił mi się uspokoić. A właściwie to nie chciałam się już uspokajać. Jak fale przychodziły inne myśli. Kornelia spokojna i łagodna, ale nigdy nie wiadomo było, czego się po niej spodziewać. Ostatnio pobiła się w autobusie z koleżanką. Tyle razy prosiłam, żeby nie siadała na piętrze. Tam zawsze dzieją się najgorsze rzeczy. Dzieciaki palą papierosy, rzucają jedzeniem w siebie nawzajem albo przez okno, niszczą siedzenia. Wiedziałam, że w końcu i Kornelia w coś się wplącze.

A ten?! Dlaczego jeszcze nie wrócił do domu? Żale i pretensje zeszły na mnie jak lawina. No, tak. Wiedziałam, że tak będzie. Że wyjazd do Anglii niczego nie zmieni. Jeśli ktoś zamiast wracać do domu, woli siedzieć w pracy, to choćby mu płacili trzy razy wyższą pensję i nie wymagali nadgodzin, zawsze będzie się spóźniał. I ciągle to samo wytłumaczenie: „System padł za dwadzieścia piąta. Myślałem, że się wyrobię, ale sprawa okazała się bardziej skomplikowana”. Gdyby chociaż od tego zależało ludzkie życie! Ale nie! Najwyżej jutro ktoś zacząłby pracę o godzinę później niż zwykle – sekretarki albo księgowe. Ale Marek miał swoje zasady: „Za to mi płacą, żeby komputery w całej firmie były sprawne o każdej porze dnia i nocy”.

Tyle jest jeszcze do załatwienia przed wyjazdem… Pierwszy raz, od kiedy tu mieszkamy, udało nam się zdążyć z rezerwacją „wakacji-nie-w-Polsce”. Trzeba kupić wiatrówkę dla Małego, jakieś buty dla dziewczyn.

Nie chciałam teraz pamiętać, że to właśnie Marek w godzinach pracy załatwia przez internet większość spraw: opłaty, ubezpieczenia. No i znalazł ten domek na południu Francji. A teraz ja nie chciałam jechać! Miałam ich wszystkich dosyć i zapamiętałam się w swoim rozżaleniu. Już wcześniej postanowiłam, że wyjadę gdzieś kiedyś sama… I nie będę tego odkładać. Wyjadę teraz. Oni na południe, a ja z Małym na północ. Najlepiej do Szkocji!

Zamknęłam się z przewodnikami i mapami w łazience. To było jedyne miejsce, gdzie mogłam spokojnie pobyć sama. Nikt nie miał prawa mnie tam ścigać – ani dziewczyny, żeby ponarzekać, że czegoś nie mają, ani Mały, żeby mnie prosić: „Nalej mi soku” albo „Pobaw się ze mną samochodami”. Tego też miałam dosyć! Bez przerwy do czyjejś dyspozycji. Od kiedy przestałam pracować, czyli od momentu, gdy urodził się Marcin, cały swój czas poświęcałam domowi.

W chwili złości nie myślałam oczywiście o wszystkich przeczytanych w tym czasie książkach, wyhaftowanych serwetkach i obejrzanych na DVD filmach, które były moją nową pasją. Po raz kolejny przerzuciłam strony przewodnika. Wiedziałam dość dokładnie, co polecali w południowej części Anglii. Najbliższą okolicę obejrzeliśmy w pierwszym roku pobytu. Życie w Ashford miało wiele zalet. Byliśmy kilka razy w Londynie, zwiedziliśmy kilka atrakcyjnych miejsc wokół z Windsorem i Ascot na czele. Byliśmy nawet w Disneylandzie pod Paryżem, bo to rzut beretem.

Zawsze marzyłam o Szkocji. Ale to trochę daleko. Byłoby świetnie pojechać tam wczesną jesienią. Podobno we wrześ­niu Szkocja jest najpiękniejsza. Tylko że był już październik, w angielskich szkołach pierwsza przerwa w nauce – po sześciu tygodniach od rozpoczęcia semestru. A więc nie, za daleko i pogoda zbyt niepewna. Zaczęłam rzeczowe rozważania. Jak daleko mogę dojechać sama z Małym? Jak długo wytrzymamy w samochodzie? Cztery, pięć godzin? Nie, nie więcej niż cztery. I tak będę musiała kilka razy się zatrzymać.

Kiedy tak przeglądałam przewodnik, mój wzrok kilkukrotnie przesunął się po tytule Kraina Brontë. Niewiele pamiętałam z Wichrowych wzgórz, a Dziwnych losów Jane Eyre nawet nie czytałam. Coś chyba oglądałam… Przejrzałam opisy, znalazłam to miejsce na mapie i podjęłam decyzję. Sprawę ułatwił mi fakt, że Marek wrócił tego wieczoru dopiero o siódmej. Na początku protestował. Proponował, że jeżeli jednak pojedziemy wszyscy razem do Francji, to on zajmie się dzieciakami, a ja będę miała czas tylko dla siebie. Ale tym razem byłam stanowcza. Nie wierzyłam w taką nagłą odmianę. No, może znowu jeden lub dwa dni dobroci dla mamy, a potem stara śpiewka.

– Zresztą już nie o to mi chodzi – mówiłam zmęczonym głosem. – Chcę zrobić coś sama. Chcę się przekonać, że potrafię.

Marek nic na to nie odpowiedział. Poszedł do samochodu po GPS.

– Zaplanuj sobie podróż. Jeżeli będziesz potrzebowała pomocy, to po prostu powiedz. Jeżeli mogę coś ci doradzić, to zarezerwuj sobie od razu noclegi. Wolałbym, żebyś nie szukała czegoś po męczącej podróży. Sprawdzimy to razem. Może nawet zadzwonimy, żeby wypytać o wszystko.

* * *

No i wyjechałam. Spakowana, przejęta, ale też podniecona. Bałam się trochę podróży. Marek z dziewczynami żegnali mnie w piątek rano – w ostatnim dniu szkoły. Wylatywali po południu, a nie byli nawet spakowani. Lekcje kończyły się wprawdzie o dwunastej, a Marek nie musiał już iść do pracy, ale i tak cieszyłam się, że tym razem pakowanie dziewczyn mnie ominie. Ogarnięcie rzeczy Małego i moich było śmiesznie proste. Zwłaszcza że dysponowałam całą przestrzenią samochodu. Zmieściły się nawet trójkołowy rowerek, piłka i mnóstwo zabawek. Marek pożyczył ze swojej firmy niewielki samochodowy odtwarzacz DVD z ekranikiem mocowanym między przednimi siedzeniami. Mały będzie mógł sobie oglądać ulubione filmy, więc może lepiej zniesie podróż.

To był bardzo przyjemny dzień. Przez całą drogę ani jednej chmurki na niebie. Na londyńskim orbitalu duży ruch, ale zachowałam swoje tempo.

To dziwne, że w Polsce miałam kłopot z trafieniem do koleżanki na drugi koniec miasta. Tutaj drogi były oznakowane o wiele lepiej – jak dla idiotów – więc przeciętna kobieta radziła sobie naprawdę nieźle. Ja z moimi skłonnościami do gubienia się jeździłam umiarkowanie dobrze. Zdarzało mi się zabłądzić w Ashford, kiedy tylko tam zamieszkaliśmy, ale w sumie dobrze mi to zrobiło, bo dzięki temu lepiej poznałam miasto. Po dwóch godzinach jazdy, około południa, młodemu skończył się film. Zatrzymaliśmy się przy dużej stacji na siku i kawę. Wzięłam z bagażnika plecak z kanapkami i ciasteczkami. Starannie spakowałam monitor DVD i zabrałam go ze sobą. Zamierzałam porządnie odpocząć i ochłonąć z pierwszych wrażeń. Nie było źle. Kupiłam kawę. Posadziłam Małego na krześle przy oknie, sama usiadłam naprzeciwko.

Mój mały, kochany synek. Jasne, delikatne włoski, niebieskie oczy, długie rzęsy. Dziewczyny nie miały takich ładnych rzęs. A szkoda. Mały ma na imię Marcin, ale rzadko tak do niego mówimy. Nie spodziewałam się, że będzie dla mnie taką radością. Gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, byłam zaskoczona. I ucieszyłam się tylko trochę. Sama nie podjęłabym decyzji o trzecim dziecku. Zwłaszcza po takiej przerwie – dziewięć lat. Przez większość tego czasu pracowałam. Nie wyobrażałam sobie, jak mogłabym przerwać pracę. Tak bardzo ją lubiłam i tak bardzo byłam w nią emocjonalnie zaangażowana.

W końcu sama ją sobie stworzyłam. Ale kiedy pojawił się Mały, wszystko mi się poprzestawiało. Nie chciałam powierzać go jakiejś opiekunce. Zostałam z nim w domu. I byłam szczęśliwa. Cieszyłam się każdym dniem z tym małym ciałkiem, które najpierw rosło we mnie, a potem przy mnie. Było zupełnie inaczej niż z dziewczynami. Gdy one przyszły na świat, mieliśmy mniej pieniędzy, ale więcej zapału. Strasznie się przejmowałam wychowaniem, stanowczością, konsekwencją, organizowaniem czasu swojego i dzieci. Z Marcinem było inaczej. Wychowywałam go naprawdę bezstresowo. Z tym, że to głównie ja się nie stresowałam. Pozwalałam mu jeść słodycze, oglądać telewizję do oporu. Cieszyłam się tym wszystkim razem z nim. Mały czasem z tego powodu cierpiał, bo nie rozumiał, dlaczego nagle musi iść spać, skoro przez cały dzień to on dyktował warunki. Ale miał dobry charakter – można było się z nim dogadać. Polegało to na negocjacjach typu: „Nie możemy dziś kupić zabawki, ale za to kupimy deserek waniliowy”, „Nie kupimy dziś pączka, ale dostaniesz pisemko z prezentem”.

– I co, podoba ci się nasza wycieczka? – spytałam pijącego sok małego ludzika ze zwisającymi z krzesła nogami.

– Ty pojechałaś ze mną sama? I spakowałaś moją walizkę? – Miał teraz nie tylko śmieszną wymowę, ale i składnię.

– Tak, wyjechaliśmy razem na wakacje: ty i ja.

– Ja zabrałem swój parasol i jak będzie padał deszcz, to go założę. – Dziewczyny też często używały różnych słówek w niewłaściwym kontekście.

– Ale może pogoda będzie ładna i pojeździmy rowerkiem.

– Ty zabrałaś mój rower?

– Tak. I kask też.

– Kaska nie lubię.

– Wiem, ale jest potrzebny. – Dzieciak nie był przekonany, ale zajął się ciastkami. Jak zwykle dojadałam jego kanapkę. – Wiesz co, lepiej się już zbierajmy. Mamy przed sobą jeszcze kawał drogi.

Mały zaczął opowiadać coś o koparkach i dźwigach, a ja przytakiwałam, czasem dopytywałam o jakieś szczegóły, żeby wykazać zainteresowanie. I wtedy sobie przypomniałam! Gdy dojechaliśmy do stacji, otworzyłam okno, żeby sprawdzić, czy jest tak ciepło, jak mi się wydaje. Bez sensu. Potem wzięłam torebkę i skoncentrowałam się na monitorku, poszłam po plecak z kanapkami, wyjęłam Małego z fotelika, zamknęłam samochód i ruszyłam w stronę baru, zastanawiając się, jak długo mogę tu odpocząć i czy w ogóle wzięłam jakąś gotówkę. A GPS?! Został dwadzieścia centymetrów od otwartego po stronie kierowcy okna!

– Synuś, idziemy, bo mama zrobiła coś głupiego.

Szybko spakowałam nasze rzeczy. Byłam właściwie pewna, że ktoś go wziął. Czterysta funtów. Ładny początek podróży. Nawet nie myślałam o ciągu dalszym. Jak trafić na miejsce za pomocą samej mapy?

Zanim doszłam do samochodu, miałam już plan, że zaoszczędzę na ciuchach i kosmetykach, żeby Markowi (i sobie też) wynagrodzić stratę GPS. Z daleka zobaczyłam samochód z otwartym oknem. Nie było mnie prawie godzinę. Takie ruchliwe miejsce, a GPS stał spokojnie na swojej podstawce. Kamień z serca. No, to dobry znak! Pomyślałam, że sytuacja była tak absurdalna, że potencjalny złodziej uznałby to za podstęp. Nikt nie zostawia tak drogich zabawek w taki sposób...

Kiedy wyjeżdżałam z parkingu, ręce mi się trzęsły. Jak można było zachować się tak idiotycznie? Inne słowa nie przychodziły mi do głowy. No, może jeszcze: kretynka, wariatka, nieodpowiedzialna, głupia… ta… no właśnie.

* * *

Po kolejnych dwóch godzinach byłam już prawie na miejscu. Zgodnie z planem. Zatrzymałam się tylko raz, bo Mały zasnął i miałam trochę spokoju, żeby pomyśleć. Ale zamiast snuć plany na najbliższe dni, przypominałam sobie jakieś bezsensowne wydarzenia sprzed lat. Na przykład wesele Aśki, na którym jedna z naszych koleżanek bez skrupułów podrywała pana młodego. Nad ranem okazało się, że dziewczyna nie była nawet pijana. Wsiadła za kierownicę i odjechała z półprzytomnym mężem. Okropnie ją potem obgadywałyśmy. Skąd takie odległe wspomnienia? I to o ludziach, których od dawna nie spotykam. Czy nie mam własnych kłopotów? No... nie. Rzeczywiście, nie! Wszyscy zdrowi, dzieciaki w miarę rozgarnięte. W szkole mogłoby być lepiej, ale tak naprawdę to zawsze są w czołówce. Nawet tutaj. Czego jeszcze od nich chcieć? Jasne, mogłyby grać na instrumentach, uprawiać sporty, brać udział w zawodach i zdobywać medale… Rzeczywiście, to nie są zmartwienia.

Tylko ten paniczny strach, że coś im się stanie. Nie mogę przez to oglądać żadnych wiadomości, czytać gazet. Codziennie dzieje się coś złego, dzieci w różnym wieku giną pod kołami samochodów, są zabijane nożem, katowane przez własnych rodziców albo porywane. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale ulgę przynosi mi wiadomość, że rodzina zmarłego dziecka była zupełnie inna niż nasza, najlepiej patologiczna. Więc nam nie mogłoby się to przydarzyć… Gorzej, że tutaj zawsze pokazują zdjęcia ofiar i zwykle okazuje się, że dziecko było strasznie podobne do naszych. Jak każde dziecko: pucułowate policzki z dołeczkami, jasne włoski, okrągłe oczka.

A do tego jeszcze nowotwory… Można zwariować. Jeżeli jest się wierzącym, można się też modlić. Ale czy w krytycznym momencie starczyłoby wiary? Dobrze. Na razie nie mam tych kłopotów. Teraz muszę dojechać do hotelu w Oxenhope, parę kilometrów od Haworth. A wcześniej, po zjechaniu z autostrady, przebrnąć przez Bradford.

* * *

Droga była prosta i bezpieczna, dopóki nie przejechałam przez przedmieścia. Już z autostrady widać było, że teren robi się górzysty. Kto buduje miasto na takich zboczach?! Nie powiem, wygląda to ładnie: kilka bliższych i dalszych wzgórz – łagodnych, ale wysokich, a na każdym domy, kościoły, jakieś budynki przemysłowe… Tylko że ja tak bardzo boję się gór… Nawet tych niewielkich. Na wysokie nie mogę nawet patrzeć. Budzą we mnie niepokój.

Najpierw jechałam jakąś ulicą ciągnącą się wzdłuż zbocza. Stanęłam na skrzyżowaniu: ulica w prawo – stromo w dół, wszędzie przy chodnikach zaparkowane samochody. Ulica w lewo – jeszcze stromiej w górę, samochody zaparkowane po obu stronach jezdni, na rogu sklep Ali Baba Lights z dużymi witrynami. Troszkę wyżej kościół z jasnego kamienia, odrobinę zaniedbany… Z napisem w oknie: „Ali Baba Carpets”!

Ruszyłam zboczem prosto w dół. Przede mną roztaczał się niezwykły widok. Wzdłuż stoku położone były tarasowo długie ulice. Cała dolina była pokryta równymi rzędami domów. Zauważyłam, że wszystkie domki to jednakowe szeregowce. Ulica, którą jechałam, była dość stroma, ale za to szeroka. Skręcała w prawo, za zakrętem biegła prosto, najpierw w dół, potem równie stromo w górę. W oddali, na przeciwległym wzgórzu, górowała nad wszystkim zbudowana z jasnego kamienia fabryka z ogromnym kominem. Gdy wspięłam się na górę, dotarłam do skrzyżowania, na którym miałam skręcić w lewo. Zaraz za mną zatrzymało się auto z polską rejestracją. Ciemnozielona toyota yaris stanęła obok, na pasie do skrętu w prawo. Prowadziła ją kobieta w moim wieku z brązowymi włosami w nieładzie, ubrana w jasną, ortalionową wiatrówkę. Była trochę zdenerwowana, zerkała to w lusterko wsteczne, to w boczne, krzyczała na dzieciaki. Nastoletnia dziewczyna w czerwonym szkolnym swetrze siedziała z przodu. Z tyłu dwóch chłopców. Jeden w zielonym swetrze i białej koszuli z krawatem, a w foteliku drugi – malutki, może dwuletni. Dzieciaki co jakiś czas próbowały coś powiedzieć. Chyba niezbyt miłego, sądząc po minach. Mama natychmiast odpowiadała, czasem uderzając ręką w kierownicę. W końcu spojrzała na mnie. Ściągnęłam chyba jej wzrok, gapiąc się tak bez przerwy. Uśmiechnęłam się do niej, ale odpowiedziała mi tylko smutnym grymasem twarzy.

Tak, ja też nienawidziłam tych dyskusji w samochodzie w drodze ze szkoły. Rzadko były to przyjemne pogawędki o czymś neutralnym. Zwykle zaczynało się niewinnie od zagajenia: „To co będziemy dzisiaj robić?”, a kończyło na agresywnej wymianie zdań na temat kupna abonamentu telewizji kablowej albo na totalnym buncie na pokładzie z jakiegokolwiek powodu. Ze scenki w sąsiednim samochodzie wynikało, że nie tylko ja miałam talent do wdawania się w takie dyskusje. Zmieniło się światło i musiałyśmy ruszyć, żeby już nigdy więcej się nie zobaczyć. Nic  w tym dziwnego. Ona nawet nie dowie się, że też jestem Polką i że tak dobrze ją rozumiem.

Skręciłam w lewo, jak kazał mój cudem ocalały przyjaciel GPS. Przede mną łagodniejszy krajobraz i rozciągająca się w oddali wieś Thornton z wyniosłą wieżą kościoła. To tutaj, jak wynikało z przewodnika, urodziło się rodzeństwo Brontë, by po kilku latach wraz z rodzicami przeprowadzić się na plebanię w Haworth, gdzie ojciec dostał pracę jako proboszcz. Niestety, nie dojechałam do tej wsi, bo przez pomyłkę skręciłam na rondzie w boczną ulicę. Po kilkudziesięciu metrach okazało się, że nie mam jak zawrócić – droga zrobiła się bardzo wąska i nagle znalazłam się na odcinku prowadzącym prawie pionowo w dół. Przede mną była dolinka i dalej równie stromy, choć o wiele dłuższy, prowadzący na bardzo wysokie wzgórze odcinek drogi w górę. „Ju-huuu!” – powiedziałam do siebie z duszą na ramieniu, a uda ścierpły mi jak na diabelskim młynie. Jadąc w dół, odsunęłam się od drzwi i skuliłam jak najbardziej, żeby minąć niedużą furgonetkę dość szybko staczającą się z przeciwka. Jej kierowca nawet nie raczył przyhamować w najciaśniejszym miejscu. Nie miałam czasu rozglądać się po otaczających jezdnię zielonych łąkach, na których stały „konie w pokrowcach” – to znaczy konie ubrane w wymyślne derki zawiązywane lub zapinane pod brzuchem, mające chronić zwierzęta przed deszczem i zimnem. Dalej droga wiła się wśród nierówności terenu stale w górę. Nieliczne domy były tak blisko jezdni, że suszące się przy nich pranie niemalże dotykało samochodów. W końcu wjechałam na sam szczyt. Mój „przewodnik” przestawił się i znowu wskazywał właściwy kierunek. Wyjechawszy z małej miejscowości naszpikowanej kamerami do rejestrowania jadących zbyt szybko kierowców, znalazłam się na niezabudowanym grzbiecie wysokiego wzgórza. Po prawej stronie, daleko, daleko i bardzo nisko, miałam Thornton, które beztrosko ominęłam. Dolina, w której było zbudowane miasteczko, ciągnęła się szerokim łukiem wokół góry, na której teraz się znajdowałam. Po lewej stronie miałam łyse szczyty wzgórz porośnięte brązowym już wrzosem z wystającymi gdzieniegdzie kamieniami. Takimi samymi, z jakich zbudowane były tutaj wszystkie murki otaczające pastwiska i zabudowania. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, przestrzeń… Jechałam wolno, samochody mnie wyprzedzały, ale ja się nie spieszyłam. Byłam przecież na wycieczce. „Nawigator” wskazywał, że do celu zostało mi jeszcze dziesięć minut. Jakoś nie mogłam w to uwierzyć. Wjeżdżałam ciągle wyżej i wyżej. Wokół mnie były najpierw tylko łąki i stada owiec, potem już tylko wrzosowiska. I uderzający w szyby wiatr.

Nagle droga zaczęła się wić w dół i znienacka za jednym z zakrętów pojawiło się skrzyżowanie. Na wprost było Haworth. Fiu, fiu, ktoś bardzo zdesperowany budował te wszystkie domy na takiej stromiźnie! Droga do wybranego przeze mnie miasteczka prowadziła w lewo. Byłam coraz bardziej podniecona na myśl, że zaraz zobaczę hotel, w którym mam spędzić tydzień moich samotnych wakacji.

Oxenhope okazało się po prostu większą wioską z ambicjami turystycznymi. Zbudowane na zboczu wzgórza składało się z kilku ulic przecinających się na rondach. Domy stały bardzo gęsto. Zadbane, ale sądząc po liczbie okien i ich wielkości, raczej ciasne. Mój hotel znajdował się przy jednej z bocznych uliczek prowadzących gdzieś w górę. Budynek był niewiele większy od pozostałych. Parking – przy drodze, czyli na ulicy. Wysiadłam, wzięłam Małego na ręce i stanęłam na wprost wejścia. Drzwi miały kolor biały, po obu stronach stały donice, w których kwitły bratki. Z każdej strony wejścia były po dwa okna – wysokie, prostokątne na dole i prawie kwadratowe, o wiele mniejsze, na pierwszym i drugim piętrze.

Weszłam do środka – ciepło i przytulnie. Na podłodze leżała ciemnozielona, gruba wykładzina, a ściany obito drewnem. Recepcja mieściła się w pokoiku na prawo, ale była pusta. Uśmiechnęłam się do siebie, gdy zobaczyłam stojący na wysokim blacie dzwonek. Jak się to, u licha, robi? Przecież nie będę w niego uderzać jak na filmach! A jednak musiałam to zrobić. Po sekundzie pojawiła się niewysoka, szczupła kobieta z ładną blond fryzurką. Miała na sobie czarne spodnie i turkusowy bliźniak. Jej imię brzmiało Charoll – przez „cz” na początku. Po dopełnieniu formalności pomogła mi zabrać rzeczy z samochodu i zaprowadziła nas na górę. Zajęta rozmową z właścicielką, nawet nie rozglądałam się dokoła.

– A więc jesteś z Kentu?

– Tak, ale pochodzę z Polski. Mieszkam w Anglii dopiero od dwóch lat.

– Sama?

– Nie. Zrobiłam sobie małe wakacje. Mąż i córki pojechali na południe Francji, a ja w ostatniej chwili wybrałam twój hotel.

Uśmiechnęła się lekko. Popatrzyła na mnie uważniej i otworzyła drzwi do pokoju.

– To jest mój największy jednoosobowy pokój. Łóżeczko postawiłam na razie pod ścianą.

– Dziękuję. Tak będzie dobrze.

Zawahała się przez chwilę.

– Właściwie to jest tylko pokój ze śniadaniem… Ale może dziś wyjątkowo zjesz tutaj obiad. Nie mam innych gości, więc mogę coś przygotować.

– Bardzo chętnie. Miałam właśnie zapytać o jakieś miejsce, gdzie można zjeść, będąc z dzieckiem.

– Obawiam się, że z naszego pubu nie byłabyś zadowolona. Żeby dostać obiad, musiałabyś jechać do Haworth.

– Dobrze, rozejrzę się jutro. A dzisiaj będę ci bardzo wdzięczna za obiad. Szczerze mówiąc, nie mam już ochoty prowadzić.

Znowu niepewnie się do mnie uśmiechnęła, a potem umówiłyśmy się na szóstą i zostawiła mnie samą. Rozejrzałam się. Właściwie był to pokój moich marzeń. Nie wiem, czy równie dobrze nadawałby się dla samotnego mężczyzny w podróży. Był prześliczny, ale w kobiecym stylu. Łóżko, bardzo szerokie jak na pojedyncze, przykryte patchworkową kapą w bladoróżowe kwiatki. Pod spodem kremowa pościel. Zasłonki w podobnym różowym stylu, od strony okna podszyte kremowym płótnem. Z jednej strony łóżka bielusieńka szafka nocna, z drugiej, pod oknem, biały fotel. Do tego biała szafa i niezwykle jasna wykładzina. Niezbyt to praktyczne jak na hotel, ale pokój był dzięki temu przepiękny. Tylko sekretarzyk miał inny kolor, ale jego naturalny brąz pasował do całości.

Zwykle pokoje hotelowe działały na mnie inspirująco. Gdziekolwiek się znajdowały, zachęcały do pracy umysłowej. Nawet jeżeli przyjeżdżaliśmy w upalny weekend do miejscowości wypoczynkowej nad morzem, miałam ochotę po prostu zostać w pokoju i czytać albo pisać, pracować nad nowymi projektami. Wyobrażałam sobie też, że właśnie tak mogłoby wyglądać życie pisarza: samotne podróże po niezwykłych krajach i wszędzie podobne hotelowe pokoje z biurkiem, wygodnym fotelem i Biblią w szafce nocnej. Po dniu pełnym wrażeń twórca wraca do swojej cichej przystani, aby pisać przez większość nocy. Co do mnie, to nigdy nie miałam takich ambicji. Nie chciałam natomiast wypaść z obiegu i cały czas kupowałam katalogi i czasopisma ślubne, żeby być na bieżąco. Wystrój kościołów i sal weselnych – to był mój konik. I mój zawód. Zanim urodziłam syna, miałam swoją firmę organizującą śluby i wesela. Otworzyłam walizkę z ubraniami i torbę z zabawkami. Usiadłam w fotelu i dopiero teraz zaczęłam myśleć o sobie. Nie miałam do tej pory czasu ani ochoty analizować swoich emocji. Przez ostatnie dwa lata czułam się coraz gorzej. Zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Początkowo cieszyłam się swobodą i nową sytuacją. Potem zaczęło mi coraz bardziej brakować pracy. W piątki i soboty byłam nie do życia. Chyba jakiś zegar biologiczny mi się włączał. Zaczęłam nawet chodzić z Małym do kościołów na śluby, żeby obejrzeć sobie oprawę ceremonii. Przeważnie nie była przygotowana. Wystrój kościoła na zamówienie, kwiaty w wazonach czy klęczniki ubrane w odświętny materiał nie cieszyły się jeszcze popularnością. Dzięki temu moje dawne „przedsiębiorstewko”, jak często nazywał je Marek, funkcjonowało nieźle. Ludzie, którzy brali śluby w późniejszym wieku, mieli zwykle trochę pieniędzy i chętnie wydawali je na odrobinę luksusu. Nie bez znaczenia była też zachodnia moda, sącząca się ze wszystkich stacji telewizyjnych.

Od kiedy przyjechaliśmy do Anglii, „utracona” praca stała się dla mnie piękną legendą. Wszystko było w niej dobre, nie pamiętałam nic złego ani nawet kłopotliwego. Marek wielokrotnie przypominał mi o niepowodzeniach i nerwach. O tych wszystkich księżach, którzy nie wyrażali zgody na ingerencję w wystrój kościoła, i dopiero obietnica zostawienia kwiatów po ceremonii działała cuda. Skutkiem była utrata wielu wazonów, w tym pary pięknych niebieskich, sprowadzonych z Niemiec specjalnie dla „błękitnej panny młodej”, która nie chciała dodatków w żadnym innym kolorze. Ksiądz nie zrozumiał, że pozostawienie kwiatów nie jest równoznaczne z pozostawieniem kosztownych wazonów. Ja z kolei nie mogłam pojąć, że ksiądz nie potrafi traktować mnie jak osoby prowadzącej swój interes i katoliczki jednocześnie. Jeżeli katoliczka, to powinna zostawić wazony w darze dla kościoła. Jeżeli nie zostawi – znaczy biznesmenka-ateistka. Wolałam jednak uchodzić za tę pierwszą, więc traciłam kolejne wazony.

Nie było więcej czasu na rozmyślania, bo Marcin domagał się uwagi, więc usiadłam obok niego na podłodze i urządziliśmy wyścigi samochodowe wszystkimi autkami, jakie ze sobą wzięliśmy. Czas szybko minął i trzeba było zejść na kolację. Byliśmy już bardzo głodni i zmęczeni.

* * *

Rozpakowałam rzeczy. Nie było tego wiele, a i tak ledwo zmieściło się w szafie. Najwyższa pora, żeby zadzwonić do Marka.

– Cześć kochany. Jestem już na miejscu, a wy?

– No cześć. – Głos w słuchawce czuły, a jednak ostrożny. – Jak się czujesz, jak dojechałaś? Opowiadaj szybko.

– Wszystko jest w porządku – uspokoiłam go. – Zresztą sama jestem zdziwiona, jak gładko poszło. Dojechałam bez problemów. Ale tutaj są naprawdę górzyste tereny, trochę niepewnie się czuję w samochodzie. Hotel ładny. Właścicielka chyba samotna. Myślę, że trochę po pięćdziesiątce. Bardzo miła. Mówi wolno, bo chyba zorientowała się, że wtedy lepiej rozumiem i rozmowa lepiej się klei. Śmiesznie wymawia moje imię, a ja nie mogę się przyzwyczaić, że od razu jestem z nią na ty. Jutro zaczynam zwiedzanie. Na razie Haworth, ale mam dużo czasu. Wypytam jeszcze o okolicę. No, ale mów, jak u was.

– A, lepiej nie pytaj. Ledwo zdążyliśmy na samolot, bo przygotowania trwały dłużej, niż myślałem. Po zważeniu walizek dziewczyn okazało się, że trzeba je przepakować. Myślałem, że po ostatnim razie już się nauczyły. Nie wyobrażasz sobie, co one tam w środku miały.

Wyobrażałam sobie, ale nie chciałam komentować podejścia Marka do tej sprawy. Nigdy, przenigdy nie zostawiłabym ważenia walizek na ostatnią chwilę.

I w ogóle pakowania.

– No, ale zdążyliście i odlecieliście o czasie?

– Tak, potem już wszystko było w porządku. Lot tak jak do Polski, krótki. Lotnisko w Nicei nie takie małe, jak się spodziewałem, samochód z wypożyczalni bez zarzutu. Przyjechaliśmy do naszego domku i właściwie od razu poszliśmy na obiad. Chcemy się teraz wybrać na spacer po okolicy. Wydaje się bardzo ładna. Pogoda jesienna, ale cały czas jest około osiemnastu stopni.

Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę. Marek wypytywał mnie, jak się czuję, czy na pewno jestem zadowolona z tego wyjazdu. Trudno mi było cokolwiek oceniać, to dopiero pierwszy dzień. Wymieniliśmy kilka zdań na temat mojego zmęczenia, zastanawialiśmy się, z czego może wynikać, ale właściwie nie potrafiłam Markowi powiedzieć nic konkretnego. Trochę dlatego, że nie chciałam zaczynać tej rozmowy przez telefon.

– Mareczku, ja się nad tym wszystkim zastanowię i wtedy ci powiem. Jest mi ciężko, nie spodziewałam się, że tak będzie. Właściwie bardziej psychicznie, bo przecież nie mam wyczerpującej fizycznie pracy.

– No właśnie. Dlaczego? Czego ci brakuje? Przecież zawsze mówiłaś, że wystarczy, żebyśmy wszyscy byli zdrowi…

– Tak, ale nikt nigdy do niczego by nie doszedł, gdyby każdy zadowalał się tylko podstawowymi rzeczami. Przecież wszyscy do czegoś dążymy, realizujemy jakieś plany. A ja nie mam teraz żadnego planu na życie. Ani nawet żadnych marzeń.

Niestety, zaczęłam tę rozmowę i nie wiedziałam, jak ją teraz skończyć. Mogłam tylko brnąć w żale i pretensje. Marek też nie potrafił znaleźć właściwych słów. Spróbował jakoś to wszystko zebrać w całość. Powtórzył kilka razy innymi słowami to, co powiedziałam, i w końcu wyciągnął taki wniosek, że muszę się od nowa zastanowić, jakie mam plany na najbliższy czas i na życie. Nic więcej. Nie byłam usatysfakcjonowana, bo nadal nie wiedziałam, czy zaakceptował ten mój kaprys…

Mimo wszystko zakończyliśmy rozmowę pogodnie. Każde z nas porozmawiało jeszcze z dziećmi, z tym że najmłodsze miało do powiedzenia bardzo dużo i musieliśmy mu przerwać.

Dziewczyny nie były rozmowne. Czuły się trochę niepewnie, bo tak naprawdę nie wiedziały, o co poszło. Poprosiłam Marka, żeby im to wyjaśnił, i pożegnaliśmy się czule. Umówiliśmy się na telefon w niedzielę albo nawet w poniedziałek.

* * *

Wykąpałam Marcina i wsadziłam do łóżeczka. Wybrał sobie zabawki, którymi chciał się bawić przed snem, więc i ja miałam czas na wieczorną toaletę. Umyta, z mokrymi włosami ubrałam się w najcieplejsze rzeczy, jakie miałam, i usiadłam przy sekretarzyku. Zawsze o takim marzyłam. Z klapą zamykaną na kluczyk. Z szufladkami w środku. Pachnący starym drewnem i trochę stęchlizną.

Postanowiłam wypakować teraz swoje zabawki. Książkę, dwa katalogi ślubne i… karton, którego jeszcze nie otworzyłam. Nie wiedziałam też, kiedy to zrobię. Wcale mi się do tego nie spieszyło. Za każdym razem, gdy brałam go w ręce, przechodziły mnie dreszcze. Co tam znajdę? Ja, która unikałam jak ognia złych wiadomości o tragicznych wydarzeniach, mam teraz czytać ten pamiętnik? Bo nie ulegało wątpliwości, że jest tam pamiętnik, dziennik, zapiski ostatnich miesięcy, dni, a może nawet godzin… Byłam tym przerażona, a jednocześnie czułam się odpowiedzialna za to, co otrzymałam. Paczka przyszła dwa tygodnie temu. Kilka miesięcy po śmierci Joli, mojej kuzynki. Tyle czasu zajęło Henrykowi i Marysi uporządkowanie rzeczy po niej. Henryk jest emerytowanym żołnierzem, mężem Joli. Marysia to ich jedyne dziecko. Ma już teraz pewnie ze dwadzieścia lat. Tak, mniej więcej tyle.

Pamiętam jak dziś ten dzień, kiedy przyszły zdjęcia z ich ślubu. Babcia była bardzo przejęta i drżącymi rękami otwierała grubą kopertę. Nie mogła być na ślubie swojej najstarszej wnuczki. Wujek z rodziną mieszkali daleko, a babcia nie czuła się dobrze. Mama z tatą pojechali, chociaż ja za dobrze tego nie pamiętam. Na pewno musieliśmy zostać sami z babcią, ja i mój brat. Tego też nie pamiętam. Miałam wtedy najwyżej dziesięć lat. Część moich kuzynów i kuzynek była ode mnie dużo starsza. Jola wyszła za mąż za wojskowego, więc odbył się tylko ślub cywilny. Kościelny wzięli dopiero po wielu latach i nie było przy tym nikogo, oprócz ich rodziców i świadków. Babcia tego nie doczekała. Ale to chyba ona doprowadziła ich do ołtarza. Bo zdaje mi się, że od kiedy jest po tamtej stronie, ma większą siłę przebicia i realizuje różne projekty, których za życia nie była w stanie przeforsować.

Dostaliśmy kilkanaście zdjęć. Najpiękniejsze były te od fotografa. Henryk w odświętnym mundurze i w białych rękawiczkach. Panna młoda… Ach, najpiękniejsza panna młoda, jaką widziałam w dzieciństwie. W długiej, błękitnej sukni (zdjęcie było czarno-białe, ale o wszystko wypytałam mamę), w bardzo krótkim welonie i w butach na obcasach, Jola wyglądała jak lalka ze swoją delikatną twarzą, krótkimi, lekko kręconymi włosami, ładnym uśmiechem. Wpatrywałam się w to zdjęcie wiele razy. Było przez długi czas na końcu albumu rodzinnego i ilekroć miałam możliwość, patrzyłam tylko na nie. Byłam w Joli zakochana. Henryk też, owszem, niczego sobie, ale ona była naprawdę śliczna. Oczywiście z racji różnicy wieku i dzielącej nas odległości nie była to moja najbliższa kuzynka. Widywałam ją tylko od czasu do czasu na dużych uroczystościach rodzinnych. Na osiemdziesiątych urodzinach babci na przykład. Musiałam wtedy głupio wyglądać. Nastolatka wpatrzona w dwudziestokilkuletnią kobietę w ledwo widocznej ciąży. Nie potrafiłam w ogóle się do niej odezwać. Dopiero na sam koniec, kiedy już wszyscy wychodzili i trzeba było się pożegnać, zapytałam zupełnie bez sensu: „Jak się czujesz?”. To było coś odpowiedniejszego na powitanie. Wszystkie ciocie o to pytały, więc ja też chciałam wykazać się troską, a przede wszystkim kobiecym zrozumieniem. Jola oczywiście uśmiechnęła się, odpowiedziała, że czuje się dobrze i problemem są tylko ubrania, bo w nic się już nie mieści. Wtedy żal mi się zrobiło całego zmarnowanego wieczoru, bo poczułam, że potrafiłabym z nią rozmawiać, że ona mnie lubi. Przykro mi było, że nie wykorzystałam okazji, aby się z nią zaprzyjaźnić.

Potem widziałam ją może jeszcze kilka razy, przeważnie na pogrzebach najbliższych członków rodziny, w tym babci. Nie miałam już wtedy kłopotów z odzywaniem się do starszych ode mnie osób, ale też nie czułam żadnej tęsknoty do przyjaźni z moją kuzynką Jolą Grajek.

W tym roku Jola zmarła na raka po zaledwie kilku miesiącach choroby. Miała pięćdziesiąt pięć lat.

* * *

Nie wiedziałem, co mam jej powiedzieć. Byłem zaskoczony. Basia jest nieszczęśliwa, a ja tego nie zauważyłem! Od początku podchodziła do naszych planów entuzjastycznie: „Trochę pomieszkamy w czymś wynajętym, w tym czasie znajdziemy dom dla siebie. Poszukamy takiego wymarzonego…” .

To są jej słowa. Dzieciaki się zadomowiły. Ona nie. Chyba się przeliczyłem.

Niepotrzebnie tak się szarpie. Dziewczyny grają jej na nerwach, zgoda. One to potrafią. Ale Basia daje się w to wkręcać. Angażuje się w każdą sprzeczkę. Niepotrzebnie.

Nie sprzeciwiałem się. Niech jedzie. Mieliśmy wspólne plany, ona je zmieniła. Trudno. Może to nawet lepiej. Dziewczyny coś przemyślą… Ona też. Gdy zostanie sama z Marcinem, zauważy, jak często ją wyręczamy w obowiązkach. A może za nami zatęskni? Może zatęskni za mną? Trochę mi przykro, jasne, ale nie powiem tego. Nie tym razem. Może kiedyś.

Zawsze chciałem zapisywać swoje myśli. Głównie po to, żeby po latach porównać, co się we mnie zmieniło. Tylko że nie miałem na to czasu. Studia, dzieci, żona, praca. Może teraz jest dobra pora. Basia ciągle skrobie coś w swoim zeszycie. Jakieś projekty, złote myśli, kiedyś pisała nawet pamiętnik.

Zastanawiam się, dlaczego nigdy do niczego nie doszliśmy. Mój zawód w zasadzie gwarantuje dobre zarobki. Chłopaki pozakładały własne firmy, niektórzy zaraz po studiach. Ja tkwiłem u Wareckiego przez siedem lat. Początkowo nie było źle. Wykupiliśmy mieszkanie po babci. Tylko później nie mogliśmy się już z niego ruszyć. Oboje zawsze chcieliśmy mieć dom. I trójkę, a nawet czwórkę dzieci. W dwupokojowym mieszkaniu na betonowym osiedlu było miejsce tylko dla dziewczyn. Musieliśmy zmienić plany…

A potem plany zmieniły nas. Gdy urodził się Marcin, w mieszkaniu zrobił się tłok. Zaczęliśmy poważnie myśleć o czymś innym.

Program Wareckiego był bardzo dobry. Pracowało na nim mnóstwo hurtowni. Wdrażanie nie trwało długo, potem kilka poprawek i po krzyku. Na początku sam się sprzedawał. Wszyscy byli tak zadowoleni, że polecali go innym w swojej branży. Jeździliśmy po Polsce. Trzeba było to pociągnąć dalej, wprowadzać nowe wersje, zrobić coś dla klientów detalicznych. Szkoda, że szef się wypalił. Wpadł na pomysł, żeby się sprzedać. To nawet nieźle się zapowiadało. Negocjował kilka miesięcy, w końcu sprzedał firmę, swoje produkty, siebie i nas. Został dyrektorem. Ja dalej prowadziłem program. Nikt nie chciał ze mną rozmawiać o rozwoju, więc program zaczął się kończyć. Nie było nowych klientów. Pojawiły się konkurencyjne aplikacje i hurtownicy zaczęli zmieniać system. Umowa z Wareckim nie przewidywała rozwoju jego firmy po wchłonięciu przez „wielkiego dobroczyńcę”. Chodziło o coś zupełnie innego. Powoli miałem tego dosyć. Warecki zresztą też się przeliczył. Odszedł pierwszy.

Daniel spadł nam jak z nieba. Poznaliśmy go na imprezie u znajomych. Bardzo ładnie mówił po polsku, chociaż pierwszy raz w życiu przyjechał do „ojczyzny”. Cały czas mówił tak o Polsce. Jego matka jest Polką, a ojciec Anglikiem. Zaproponował mi pracę. W Ashford, w fabryce. Nie miałem pojęcia o funkcji pracownika IT. To on mnie przekonał, że dam sobie radę. I dałem.

Basia była pozytywnie nastawiona do zmian. Też czuła, że inaczej nie ruszymy z miejsca. Nie jesteśmy typem ludzi interesu. Ona prowadziła swoją „firemkę” bardzo ostrożnie. Ja w ogóle nie chciałem się angażować we własne biznesy. A cały czas rozmawialiśmy o domu.Wiele by mówić o wadach i zaletach wyjazdu. Dużo smutku, rozstanie z rodzicami. I wiele radości. Wszystko nowe, wszystko inne. To była wielka przygoda. Nagle okazało się, że stać nas na wszystko.

Nie przypuszczałem, że Basia tak szybko się zniechęci. Właściwie to dziwne. Teraz, gdy najgorsze minęło… Co zamierza? Co będzie po tym tygodniu? Wątpię, żeby coś się zmieniło. Nawet jeżeli odpocznie, to na jak długo starczy jej potem energii?

Powinna posłać Małego do przedszkola i zająć się czymś poza domem. To by jej polepszyło nastrój. Dlaczego nie chce? Nie wiem. Mówi, że musi odchować Marcina, że nie ma zaufania do tutejszych przedszkoli. No, ale maluch mógłby zacząć się uczyć angielskiego. Za dwa lata i tak pójdzie do szkoły. A dwa lata miną szybko.

Pierwsza rzecz po powrocie: dogadać z Basią sprawę Marcina. No i jej samej. To w niej tkwi problem. Jestem tego pewien. Niepotrzebnie jej mówiłem, że bardzo lubię, gdy nie pracuje. „Przede wszystkim – poprawiła mnie – nie pracuję poza domem!” Jakbym nie wiedział. Łatwiej nam się żyje, gdy wszystko jest zrobione w ciągu dnia. Nie trzeba jechać wieczorem do sklepu całodobowego, prasować przez pół niedzieli, mrozić obiadów na cały tydzień… Nikt nie załamuje rąk, gdy któreś z dzieci ma katar i nie idzie do szkoły. Zawsze największe przepychanki były o to, kto zostanie w domu z chorym dzieckiem. Basia była umówiona z klientami i uważała, że to ona ma pierwszeństwo, bo prowadzi własną firmę. Ale ja też miałem pilną pracę. Nie mieliśmy na nic czasu. Każda sobota zmarnowana, bo ona od rana w kościołach. Wracała zmęczona po szóstej. Czasem wściekła. Cały sobotni wieczór był już właściwie stracony. Pozostawała niedziela, ale po południu też robiło się już nerwowo, bo trzeba było przygotować dzieciaki do szkoły, wyprasować jakieś ciuchy, zaplanować załatwienie tysiąca spraw w urzędach…

Tutaj osiemdziesiąt procent spraw załatwiam sam, przez internet albo telefonicznie. W naszym życiu zapanował porządek. Wracam do domu i czeka na mnie obiad. Mówię o swojej pracy, dzieciaki opowiadają o szkole. Basia chwali się zajęciami manualnymi, które wymyśla dla Marcina… Oglądamy telewizję. Odpoczywamy wieczorem, jak Bóg przykazał. Wszystko spokojnie, z dnia na dzień. Czy zrobienie obiadu i zabawa z dzieckiem to tak dużo? Może robić, co zechce: oglądać filmy, doskonalić angielski… Nie rozumiem, w czym problem.

Byłem przekonany, że jedynym naszym dylematem jest decyzja, czy i kiedy osiąść w Anglii na stałe. Nagle okazuje się, że wcale nie. To, co uważałem za przejściowe niesnaski, stało się problemem nie do rozwiązania, który ja zbagatelizowałem.