12,90 zł
Witaj w świecie, w którym granica między jawą a snem nie istnieje – witaj w piaskospaniu. Zdarzyło ci się tuż po obudzeniu mieć to dziwne wrażenie, że rozmawiałeś z kimś we śnie, czując jednocześnie, iż rozmowa odbyła się naprawdę? Przeżywałeś przygody, których nie można doświadczyć w rzeczywistości, a przecież kryły w sobie ten szczególny okruch realności dowodzący prawdziwości twoich przeżyć? Jeśli tak, może właśnie zdarzyło ci się piaskośnić...
A teraz wyobraź sobie, że jest tylko piaskosen; że nie istnieje nic innego. Przywitaj się z głównym bohaterem – to jego codzienność. Lewy nie zna swojego imienia. Nie ma pojęcia, gdzie się znajduje. Nie wie nawet, czy posiada ciało. Jedyne, co zna i czego jest pewien, to piaskospanie. Moment, kiedy na twarzy czuje chłodny dotyk miękkiego piasku, by po chwili zobaczyć Miasto. Tam dowiaduje się, jakie przewidziano dla niego zadanie; tam ludzie, którzy mają nad nim władzę, wydają polecenia. Głównym obowiązkiem Lewego jest przesłuchiwanie więźniów. Razem z Prawym wchodzą do cudzych snów, by wyciągać z nich informacje. Ale przesłuchując, można czasem dowiedzieć się za dużo...
Lewy chce się obudzić, bo ile można śnić? Jednak dla niego przebudzenie nie jest prostą sprawą; został wciągnięty w intrygę piaskośniących, którzy za wszelką cenę chcą przedłużyć jego sen i są gotowi poświęcić wszystko, byleby tylko się nie obudził. Mają w tym swój cel...
Z recenzji:
Lektura „Piaskospania” przyprawiła mnie o dreszcz niepewności i zburzyła spokój mojej duszy. Książkę czyta się szybko i lekko, ale polecam ją wyłącznie osobom o stalowych nerwach. Nie wiem jak inni czytelnicy powieści, ale ja od dzisiaj uważnie rozglądam się wokół siebie...
„Piaskospanie” to powieść dziwna, ale wciągająca jak ruchome piaski. Trudno ją streścić. Trudno opisać jednym zdaniem. Ale spróbuję – dla mnie to powieść o szukaniu odpowiedzi na pytanie: „kim jestem i co tu się, do cholery, wokół mnie dzieje?”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 244
MARCIN ORLIK
PIASKOSPANIE
Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2014
Redakcja: Joanna Ślużyńska
Korekta: Andrzej Homańczyk
Redakcja techniczna zespół RW2010
Copyright © Marcin Orlik 2014
Okładka Copyright © Christopher R. Gray
http://photogray.ca
Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2014
e-wydanie I
ISBN 978-83-7949-091-2
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.
Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.
Oficyna wydawnicza RW2010
Dział handlowy: [email protected]
Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl
Szedł boso po Rzece. Płytka warstwa wody opływała jego stopy, przynosząc kłujące uczucie zimna. Poskakał chwilę po uginającej się pod jego nogami powierzchni, rozbryzgując wodę na wszystkie strony, jednocześnie mając nadzieję, że uda mu się przebić. Nic z tego; musiał czekać na sygnał, który jak na złość nie przychodził. Spojrzał w dół, prosto w ciemnoniebieską toń pod stopami. Gdzieś w głębinach poruszały się wielkie, ciemne kształty. Miał cichą nadzieję, że nigdy nie zobaczy ich z bliska.
„Inni przynajmniej mogą wrócić do rzeczywistości – pomyślał ze złością. – Nie muszą wciąż stąpać po lodowatej powierzchni Rzeki, czekając, aż ktoś łaskawie da sygnał do zanurzenia. Przybywają tu tylko od czasu do czasu, a ja, my – poprawił się – my tkwimy tutaj bez przerwy, od momentu rozpoczęcia tego cholernego eksperymentu. I jak na razie bez jakiejkolwiek perspektywy na powrót”.
Powierzchnia Rzeki uginała się lekko pod jego stopami, nie chcąc wpuścić go do środka. Pozostało mu uzbroić się w cierpliwość. Nie czuł się z tym źle; od kiedy tylko pamiętał, chodził po Rzece, kornie czekając, by pozwolono mu wejść do Miasta.
Szedł więc niespiesznie po powierzchni. Wpatrywał się w żółtawe chmury, pędzące po czerwieniejącym niebie wiszącym nad powolnym nurtem, i usilnie zastanawiał się, dlaczego może przejść tylko i wyłącznie po sygnale. Próbował rozważyć w duchu jego naturę. Sygnał musi być wolną projekcją woli i jako taka manifestować się, kiedy tylko zajdzie potrzeba. Problem polegał na tym, że nie udało mu się jeszcze poznać przyczyny przychodzenia sygnału. Gdyby sygnał był wolną projekcją woli, rozumował, w takim wypadku mógłby wejść do Miasta, kiedy by tylko chciał. Logicznym więc się wydawało, że sygnał nie jest zależny od niego, i dlatego próbował zrozumieć, kto za tym wszystkim stoi. Posiadał jednak niewystarczającą ilość danych, by dojść do jakiejkolwiek konkluzji.
Jak daleko sięgał pamięcią, myślał w ten sposób: schematycznie, zimno, nie potrafiąc zaprząc do procesu decyzyjnego swoich emocji, tak ważnych dla każdego człowieka. Czasami czuł się jak pozbawiona uczuć maszyna, która działa jedynie na podstawie zebranych i przetworzonych schematycznie danych. Kiedy tylko mógł, starał się łamać te wzorce, starał się myśleć emocjonalnie; ale teraz, jak na złość, nie potrafił tego zrobić.
Tymczasem Rzeka zapadała powoli w sen; tu i ówdzie formowały się maleńkie kryształki lodu, tworząc na powierzchni cienką krę, którą tak lubił łamać i niszczyć. Razem ze snem Rzeki przyszła noc, a wraz z nocą jeszcze większy niż zazwyczaj chłód; ale on się tym nie przejmował, zdążył się przyzwyczaić. Poza faktem, że było to nieprzyjemne odczucie, nic mu nie groziło – na powierzchni Rzeki poza wodą nic nie zamarzało.
Kiedy sygnał w końcu przyszedł – raczej wyczuł go, niż usłyszał – spokojny nurt przyspieszył na chwilę, zalał go po kolana wodą, ale udało mu się utrzymać równowagę. Powoli uniósł dłoń i z rozmachem wbił ją w Rzekę.
Natychmiast zapadł się po pas w lodowatą wodę; igiełki zimna przebiegły po jego ciele. Zaczął się stopniowo zanurzać. Odruchowo nabrał powietrza, tego nawyku wciąż nie mógł się pozbyć. Chwilę później ciemna toń otoczyła go ze wszystkich stron, a uszy wypełnił cichy szum. Odwrócił się i zaczął płynąć w stronę czarnych kształtów na dnie Rzeki.
Płuca paliły go żywym ogniem, ale nie panikował. Po prostu je wypluł, po czym z satysfakcją obserwował powolny dryf purpurowoczerwonej tkanki w stronę powierzchni. Ciągnęła za sobą ślad krwi. Nie przejął się tym zbytnio.
W końcu to tylko sen.
Zamknął oczy, zaczął się rozpuszczać, kawałek po kawałku kolejne fragmenty ciała oddzielały się od niego, porywane przez Rzekę, która niosła je gdzieś daleko; nigdy nie zastanawiał się gdzie, bo i po co. Trwał tak przez dłuższą chwilę, tracąc kontakt z własnym ciałem, zabieranym mu przez Rzekę.
Wypadł prosto na wydmę, wzbijając chmurę piasku wokół siebie. Kaszlnął, zarzęził, wypluwając trochę wody, i opadł bezwładnie na suchy piasek. Poczuł lekki ból z tyłu głowy, ale ten ustąpił równie szybko, jak się pojawił. Leżał przez chwilę, próbując zebrać się w sobie. Miał czas.
W końcu to tylko sen.
Ale nie jest to zwykły sen.
To piaskospanie.
Podniósł się powoli, wiedząc już, co zobaczy. Niezależnie od czasu, jaki zajmowało przekroczenie Rzeki, widok był zawsze ten sam. Każdy piaskośniący trafiał akurat w to miejsce i był to fenomen, którego nikt nie umiał wytłumaczyć.
Miasto na środku pustyni. Niektórzy piaskośniący snuli przypuszczenia, że to z powodu Rzeki, że po przejściu przez lodowatą toń podświadomie szuka się miejsca suchego i bezpiecznego, a Miasto stanowi odpowiedź na tę potrzebę. Inni twierdzili, że trafia się tam, ponieważ każdemu początkującemu piaskośniącemu opowiadano o Mieście, więc koniec końców wszyscy musieli się w nim znaleźć. Dla Lewego miejsce to było miastem miast, swoistym archetypem, który leżał samotnie na środku pustyni, zapomniany i powoli odchodzący w mrok niebytu. Jakkolwiek by nie dyskutować nad naturą tego miejsca, i tak wszystkie argumenty okazałyby się w końcu miałkie, jałowe i absolutnie niepotrzebne. Miasto po prostu było, istniało, roztaczało swój ogrom przed każdym piaskośniącym, który śmiał do niego zawitać.
Patrzył przez chwilę na szare budynki, wyraźnie odcinające się od żółci powoli zasypującego je piasku. Niektóre z nich tkwiły w nim aż po dach; inne wciąż dumnie wznosiły się ponad brukowanymi ulicami.
Wstał i zaczął otrzepywać się z kurzu. Obrócił się, by sprawdzić, czy przybył pierwszy. Musiał chwilę poczekać; Prawemu przejście przez Rzekę zajmowało zwykle nieco więcej czasu niż jemu. Przysiadł więc na piasku, zamknął oczy i nasłuchiwał. Kilkadziesiąt uderzeń serca później ciszę pustyni przerwał głośny dźwięk, jakby ktoś powoli rozdzierał gruby materiał, a kolumna wzbitego pyłu wyraźnie wskazała kierunek, w którym powinien się udać. Zbiegł po stromym zboczu wydmy i zobaczył nogi Prawego wystające z hałdy piachu.
Kiedyś jakiś piaskośniący powiedział mu, że przed eksperymentem stanowili z Prawym całość. Potem mieli groźny wypadek i jedyną możliwością ratunku było rozdzielenie na dwie osoby. Gdzieś w rzeczywistości czuwał nad ich ciałem zespół lekarzy i kiedy sytuacja stała się krytyczna, podjęto decyzję o operacji – rozdzieleniu półkul mózgowych. Jako że przechodzili akurat przez Rzekę, prąd ich rozłączył; dlatego zaistnieli jako dwie osoby. I tak już zostało. Nie mogli wrócić do swojego wspólnego ciała – spoczywało gdzieś bezpieczne w rządowym bunkrze – bo według lekarzy skończyłoby się to szokiem i śmiercią. Lewy plunął z pogardą na te zalecenia; razem z Prawym wielokrotnie próbowali wrócić do rzeczywistości. Niestety udawało im się dostać tylko na Rzekę – pierwszy przystanek każdego piaskośniącego – po której szli, każdy osobno, czekając na sygnał zezwalający na wejście do Miasta.
Patrząc na niezgrabnie majtające w powietrzu nogi, uśmiechnął się pod nosem. Prawy zawsze miał problemy z lądowaniem. Najwyraźniej coś go rozpraszało, kiedy przechodził przez Rzekę. Lewy złapał za jedną z wystających nóg i pociągnął do siebie.
– Kiedy w końcu nauczysz się lądować? – zapytał, kiedy głowa Prawego wysunęła się z wydmy.
Poczuł wstyd, choć nie było to jego własne uczucie. Emocje przeskakiwały między nimi jak iskry – przez łączącą ich więź – więc wiedział, że jego towarzysz czuje w tej chwili to co on. Nie mógł się jednak upewnić; Prawy nie mówił. Nie, żeby był niemy – po prostu nie miał ust. W miejscu, w którym powinny się znajdować, widniała gładka, napięta skóra, a pod nią wyraźnie zarysowywały się zęby. Lewy nieraz łapał się na myśli, że lepiej, by Prawy dalej nie posiadał ust; gdyby pokazał swoje kły, zapewne niejeden piaskośniący padłby na zawał serca i wyleciał z piaskosnu na stałe albo – co byłoby jeszcze gorsze – zostałby w nim na zawsze. Prawy komunikował się głównie za pomocą pojęć, które przekazywał Lewemu przez połączenie. Poza Lewym nikt nie mógł zrozumieć Prawego – tak to już działało.
– Musimy iść do Miasta – powiedział Lewy. – Wiesz coś o zadaniu?
Prawy energicznie pokręcił głową.
– Wszystko dopiero na miejscu? Do dupy z taką robotą – zdenerwował się Lewy.
Prawy kiwał głową, a w umyśle Lewego pojawiło się wrażenie potwierdzenia.
– A pasażera żadnego nie mamy? – zainteresował się Lewy.
Prawy zaprzeczył.
– To znaczy, że póki co go nie widać?
Potwierdzenie.
– To zbierajmy się do Miasta – zakomenderował Lewy. – Po drodze i tak pewnie będziemy musieli przebić się przez masę erpowców.
Prawy pokiwał w zadumie głową. Ruszyli w stronę wydm. Stopy grzęzły w sypkim, rozgrzanym piasku i nieraz musieli sobie wzajemnie pomagać, żeby bezpiecznie dotrzeć na miejsce. Tym razem wylądowali wyjątkowo daleko od Miasta i mieli długą trasę do przejścia. Lewemu to nie przeszkadzało; wszystko było lepsze od niekończącej się drogi na Rzece, do której co prawda zdążył się przyzwyczaić, ale panujący w niej chłód dawał mu się nieźle we znaki. Gorąco pustyni po długim pobycie na Rzece stanowiło bardzo miłą odmianę.
– Prawy, masz gdzieś może twarz tego piaskośniącego, którego mamy spotkać? – zapytał zdawkowo Lewy.
Potwierdzenie.
– A dałbyś radę mi go pokazać?
Niewyraźna sylwetka pojawiła się przed Lewym, stopniowo nabierając ostrości. Czekał, aż obraz w pełni do niego dotrze. Wiedział, że Prawy musi włożyć w poprawny przekaz wiele wysiłku; połączenie między nimi ostatnio nieco osłabło, czym – jak zauważył – Prawy bardzo się niepokoił. Możliwe jednak, że lęk pochodził również od niego; nie był tego pewien, ponieważ współodczuwali ze sobą wszystkie emocje. Nie oznaczało to jednak, że wiedzieli o sobie wszystko. Prawy wciąż zaskakiwał Lewego, co prawda o wiele rzadziej niż na początku ich wspólnej drogi, ale jednak. Jeśliby tylko chcieli, mogliby ukryć przed sobą różne fakty, ale darzyli się zaufaniem. Skupiwszy się na majaczącym przed nim obrazie, zaczął analizować, jak umiał najlepiej. Z całych sił starał się połączyć poszczególne elementy; w końcu udało się i kawałek po kawałku odczytał twarz. Nie zdołał rozpoznać osoby, ale wiedział, że gdy ją zobaczy, nie będzie już miał z tym problemu. „Tyle powinno mi wystarczyć” – pomyślał.
Wchodzili już na jedną z pierwszych ulic Miasta, uważnie przypatrując się erpowcom, małym, półprzejrzystym stworom. Erpowce były mieszkańcami Miasta. Poruszały się za pomocą wysuwanych z ciałek nibynóżek i z reguły nic nie robiły, poza wesołym hasaniem po zapiaszczonych ulicach. Lewy szedł ostrożniej, uważając, żeby żadnego z nich nie nadepnąć; choć wszyscy piaskośniący żywili pogardę dla tych zdegenerowanych stworzeń, nadepnięcie galaretowatego ciałka i uśmiercenie erpowca przynosiło piaskośniącemu pecha. Lewy sam miał okazję obserwować powolny regres tych stworzeń. Kiedy pierwszy raz zawitał do Miasta, erpowce mogły się jeszcze porozumiewać z piaskośniącymi. Było ich wtedy o wiele mniej, ale sprawiały wrażenie bardzo inteligentnych. Obecnie potrafiły się zdobyć jedynie na głupkowaty, telepatyczny chichot, który zdawał się wypełniać puste ulice Miasta.
Idąc, Lewy zauważył, że erpowce są wyraźnie podniecone; niektóre zawisały przed nim w powietrzu, promieniując radością prosto do jego umysłu. Erpowce miały jeden szczególny talent, polegający na odczytywaniu aktywności mózgu piaskośniącego. A przynajmniej mogły to robić jeszcze rok temu; Lewy nie miał pojęcia, czy wciąż posiadają tę umiejętność. Sięgnął pamięcią daleko wstecz, powracając do pierwszych dni w Mieście i usiłując przypomnieć sobie rozmowy z tymi stworzonkami. „Nie – zdecydował w myślach – na pewno nie potrafią zajrzeć komuś do umysłu. Są zdolne do telepatii, ale nie potrafią skanować. A szkoda – skonstatował – bo taka umiejętność naprawdę przydałaby się nam w pracy”.
Tymczasem Prawy przystanął, zainteresowany jakimś budynkiem; Lewy musiał podejść i odciągnąć go siłą.
– Mamy zadanie – przypomniał mu.
Prawy opierał się przez chwilę, niemo protestując, ale w końcu odpuścił i ostrożnie ruszył za Lewym.
– Co tam jest takiego w tym budynku? – zapytał Lewy, nie mogąc powstrzymać ciekawości.
Prawy tylko wzruszył ramionami.
Szli przez żółte od pyłu ulice, patrząc na brudne, spękane fasady starych kamienic. Stanowiły one większość budynków w Mieście, które przez to wyglądało, jakby wzniesiono je u schyłku dziewiętnastego wieku. Jedynym elementem niepasującym do wszystkich budowli była wysoka, metalowa iglica znajdująca się w samym centrum. Widać ją było z prawie każdego miejsca w Mieście. Rdzawa powierzchnia wysokiej wieży przyciągała uwagę w najmniej spodziewanych momentach – odbijając promienie słońca od nielicznych srebrzystych elementów i rażąc w oczy przypadkowych piaskośniących.
Lewy opuścił głowę i zaczął omiatać spojrzeniem chodniki, starając się nie zwracać uwagi na erpowców. Tu i ówdzie na wykładanej kocimi łbami ulicy tworzyły się małe wydmy, napierające na szare ściany budynków, jak gdyby pustynia nie miała dość zasypywania Miasta i pragnęła zawitać do pustych pomieszczeń kamienic. Na rozrzuconych tu i ówdzie kupkach piasku wesoło skakały erpowce. Promienie słońca przechodziły przez ich małe ciałka, rozszczepiając się i topiąc całą ulicę w kolorowym rozgardiaszu. „Pustynia w końcu pochłonie to miejsce” – pomyślał ze smutkiem Lewy. Nikt dbał o oczyszczanie ulic; erpowce nie chciały lub nie mogły się tym zająć, a piaskośniącym nie starczyłoby na sprzątanie czasu.
Patrząc na galaretowate ciała erpowców, Lewy poczuł niepokój. Obejrzał się na Prawego i zrozumiał, że ta emocja pochodziła od niego. Nie rozumiał, dlaczego Prawy denerwował się radością erpowców. Co to mogło oznaczać? Nawet gdyby go zapytał, najprawdopodobniej Prawy by nie odpowiedział; słabo radził sobie z używaniem słów, a przy osłabionym połączeniu między nimi Lewy i tak niewiele by zrozumiał.
Skręcili w prawo i zaczęli iść w stronę zwyczajowego punktu spotkań. Mały okrągły placyk, przykryty płachtą materiału rozpiętą na czterech słupach, należał do jednego z niewielu wolnych od piasku miejsc, a zarazem erpowce zapuszczały się tu naprawdę rzadko.
Zobaczyli go już z daleka; Prawy skinął głową na znak, że to właściwy człowiek. Lewy musiał się przyjrzeć dokładniej. Kiedy podeszli bliżej, zaczął analizować. Krótka czarna broda – zgadza się. Wąskie usta, teraz zaciśnięte, szerokie nozdrza, niebieskie oczy. Czarne, krótkie włosy. Tony. Rozpoznanie zajęło mu trochę czasu.
Piaskośniący splunął zamiast powitania.
– A, to wy – powiedział z wyraźną niechęcią. – Normalnego piaskospacza przysłać nie mogli?
– Jesteśmy my – odparł zimno Lewy. – Co jest do zrobienia?
Nie lubił piaskośniących, którzy traktowali ich jako coś gorszego, jak Tony właśnie.
– Macie jednego do wyciągnięcia. Próbowałem z nim rozmawiać, ale nic z tego, nie współpracuje. Pierwszy raz w Mieście, w dodatku na przesłuchaniu. Mocno osadzony, pewnie będzie trzeba naprawdę silnie wypychać. Ogólnie gówno i cebula. – Tony splunął ponownie, jakby mógł zawrzeć w tym geście całą swoją pogardę do mocno osadzonych w piaskośnie więźniów, którzy będą wypychani do rzeczywistości przez wybrakowanych w jego mniemaniu ludzi.
Niepokój Prawego wzmógł się; Lewy odebrał to jak uderzenie młotem.
– Jakieś specjalne traktowanie? – powiedział, starając się skupić.
– Badaliśmy P300, próbowałem wyciągnąć jakieś hasła i informacje. Wiadomo tyle co nic, gość jest albo nijaki jak flaki z olejem, albo naprawdę dobry w ukrywaniu informacji. – Tony charknął śliną znowu, najwyraźniej nie umiejąc inaczej zakończyć wypowiedzi. – Zaraz będę spadał – powiedział już nieco spokojniej. – Macie go przegrzebać, jeśli dacie radę, przesłuchać, a potem wypchnijcie go i wracajcie. Jest w pokoju siedemnastym. Ja znikam.
Tony stał przez chwilę z półprzymkniętymi powiekami, skupiając się na swoim ciele. Machnął ręką; za jego plecami rozległ się cichy świst, skoczył w tył, prosto w rozwierającą się szczelinę w osnowie snu. Jego ciało wykręciło się, zgięło i skoncentrowało w jednym, małym punkcie, który został wessany przez rozdarcie z cichym pyknięciem.
– Myślisz, że też tacy byliśmy przed rozdzieleniem? – zapytał Prawego.
Ten rozłożył ręce, przekazując wrażenie niewiedzy. Jednocześnie inna myśl, ostra, atakująca, wdarła się do jego umysłu przez połączenie.
– To ona jednak jest z nami? Po co to ukrywałeś przede mną? – zapytał ze złością.
Poczuł coś, co z braku innego określenia nazwałby ostrożnością.
– Dobra, wypuść ją, pewnie się męczy w zamknięciu – powiedział Lewy, nerwowo pocierając czoło.
Brzuch Prawego wzdął się do gigantycznych rozmiarów. Formujący się szybko na jego tułowiu guz rozwinął się i nabrzmiał, kontury zarysowały się na powierzchni skóry, z której wypłynęło osiem odnóży. Z obrzydliwym, rozdzierającym uszy mlaśnięciem purpurowoczarny odwłok powoli odkleił się od Prawego, ciągnąc za sobą kawałki jego ciała. Pająk wylądował na ziemi i zaczął przebierać nogami, drżąc konwulsyjnie. Po chwili stanął nieco pewniej i podniósł dwa pierwsze odnóża, jakby chciał o coś zapytać.
– Już dobrze, Schizofrenio – powiedział Lewy, podchodząc do dygoczącego stworzenia. – Wszystko w porządku, Prawy?
Prawy kiwnął głową i uśmiechnął się samymi oczami, jak to miał w zwyczaju, po czym zaczął delikatnie głaskać owłosiony pajęczy odwłok, klepiąc się po brzuchu i zasklepiając ranę po odłączeniu się Schizofrenii. Lewy obszedł pająka, szepcząc coś uspokajająco. Schizofrenia drżała jeszcze przez chwilę, po czym rozluźniła się i niczym wielki ośmionożny kot zaczęła ocierać się o ich nogi.
– Mam nadzieję, że nikogo nie ma w pobliżu, lepiej, żeby jej nie widzieli – zmartwił się Lewy. – Rośnie coraz szybciej. No, kto jest dobrym pająkiem? – zwrócił się czule do Schizofrenii i pogłaskał ją delikatnie po szczękoczułkach.
Pająk potrząsnął owłosioną głową, jakby miał łaskotki, i zaczął się przymilać.
Lewy poczuł, jak napływa do niego poczucie zagrożenia.
– Masz rację, jeśli nas z nią tutaj zobaczą, już nie pozwolą nam wejść do Miasta – powiedział smutno do Prawego. – Ale jaki mamy wybór?
Stali przez chwilę w milczeniu, wiedząc, co by to dla nich oznaczało. Chodzenie po Rzece aż do śmierci. Lewy wzdrygnął się mimowolnie, to samo zrobił Prawy. Pająk spoglądał na nich przez chwilę, po czym otrząsnął się, parodiując ich ruchy. Roześmieli się; Schizofrenia zawsze jakimś cudem wiedziała, co zrobić, by poprawić im humory.
– Ech, ty – mruknął Lewy, czochrając Schizofrenię po krótkiej szczecinie porastającej jej głowę. – Mamy zadanie do wykonania.
***
Więzień patrzył na nich wzrokiem zaszczutego zwierzęcia. Jego spojrzenie zatrzymało się przez chwilę na Prawym, szczególnie na jego twarzy pozbawionej ust. Prawy zawsze miał problem ze zrobieniem pozytywnego pierwszego wrażenia. Jego wygląd niepokoił nawet tych, którzy regularnie wchodzili w stan piaskospania i nieraz zdarzało im spotykać ich dwóch, a co dopiero ludzi widzących coś takiego po raz pierwszy. Rozszerzone oczy i drżące usta więźnia wyraźnie wskazywały, że jest przerażony. „Dobrze, że nie wpuściliśmy tu Schizofrenii – pomyślał Lewy – dopiero mielibyśmy z nim bal”.
– Tego, ee... – zaczął niepewnie. – Dzień dobry. Zgaduję, że wie pan, dlaczego tutaj jesteśmy.
Lewy uważał, że zawsze warto zachować podstawowe zasady dobrego wychowania, nawet przy rozmowie z więźniami.
Człowiek nie odpowiadał, patrząc cały czas na Prawego.
– Czemu on nie ma ust? – zapytał. W jego głosie zabrzmiały nutki paniki.
Lewy westchnął w duchu. Histeria była ostatnia rzeczą, jakiej potrzebował w tym pokoju.
– Uspokój się – rozkazał więźniowi ostro, choć wątpił, by to pomogło. Zawahał się, a potem spróbował innego podejścia. – Chcesz stąd wyjść? – zapytał.
– Próbowałem – odpowiedział człowiek, wciąż nerwowo spoglądając na Prawego. – Nie mogę nawet dotknąć drzwi.
– Może inaczej. Chciałbyś już wrócić do więzienia?
Oczy człowieka rozszerzyły się wyraźnie.
– A możecie mnie tam wysłać z powrotem? – zapytał z nadzieją w głosie.
– Możemy. Ale najpierw chcemy się dowiedzieć tego i owego. Zaczynając od tego, jak się nazywasz.
– Jestem Zacny – odparł więzień. – Zostałem aresztowany trzy miesiące temu i od tej pory trzymano mnie w zwykłym więzieniu. Nie podam wam żadnych informacji, nic ze mnie nie wyciągniecie – oświadczył z mocą. – Wasz poprzednik wyszedł stąd zrezygnowany. Wy też nie dacie rady. Niezależnie od tego, co ten potwór ze mną zrobi, nie będę mówił.
Lewemu zrobiło się przykro, ale rozumiał, że to uczucie pochodziło od Prawego.
– Nikt nie oczekuje od ciebie, żebyś mówił – powiedział ostrzej, niż zamierzał. – Po prostu zabierzemy cię na przejażdżkę.
– Dokąd? – zapytał człowiek. – Nie mogę opuścić tego pokoju niezależnie od tego, jak bardzo się staram. Wasz poprzednik miał sporo radości z tego powodu.
Lewy skrzywił się z niesmakiem. Z drugiej strony, czego można oczekiwać od Tony’ego? Może i świetnie przesłuchiwał, ale za bardzo rozpraszały go niepowodzenia. Jeśli pojawiały się trudności, wzywano Lewego i Prawego, a skoro Tony nie dał rady, sprawa z całą pewnością była ciężka.
W przypadku normalnych przesłuchań – zanim odkryto piaskosen – więźniom nakładano na głowę EEG, maszynę do odczytywania potencjałów elektrycznych w mózgu, i z jej pomocą wyciągano informacje, prezentując im różne rzeczy i odczytując konkretne fale mózgowe. Niestety skuteczność była dosyć niska – na poziomie ledwo trzydziestu procent – więc metoda badania w rzeczywistości szybko została zarzucona. Jednak później odkryto, że podczas piaskospania skuteczność wzrasta do niemal stu procent – o ile udało się znaleźć właściwe dane do prezentacji. Skąd wiedziano, które dane coś znaczą? Pomocne okazały się pojedyncze potencjały elektryczne w mózgu, znane nauce jako P300, odpowiadające za rozpoznanie czegoś dobrze znajomego, i doskonale się nadawały do wyciągania bezpośrednio z mózgu numerów identyfikacyjnych, haseł i znanych miejsc, takich jak miejsce zamieszkania. Dość, żeby dalej działać i odnaleźć kolejne osoby, które mogły coś wiedzieć. Dlatego Lewy i Prawy zamierzali zabrać więźnia do jego własnego snu i otoczyć różnymi rzeczami, by sprawdzić, które okażą się dla niego znajome. Wiedzieli, że gdzieś w rzeczywistości czeka już zespół lekarzy i specjalistów, gotowych do wydobywania danych, odszumiania zapisu i wyciągania wniosków. Oczywiście Prawy i Lewy nie mogli wiedzieć, które z prezentowanych danych będą coś znaczyć – dane odczytywano bezpośrednio z EEG, więc wiedzieli o tym tylko monitorujący lekarze – ale doszli do takiej wprawy w prezentacji podczas piaskospania, że prawie zawsze udawało im się wyciągnąć niezbędne informacje. Dla Lewego oznaczało to jednak zmuszenie więźnia do współpracy – w zasadzie nie tyle więźnia, co jego mózgu. Musiał stworzyć sztuczny sen, po czym narzucić go przesłuchiwanemu, a przy okazji zabrać ze sobą Prawego.
– Prawy, zabierz Schizofrenię z powrotem do siebie, czas na przejażdżkę – rozkazał, koncentrując się na formowaniu rozdarcia.
Jego piaskośniący towarzysz otworzył drzwi do pokoju przesłuchań i przywołał Schizofrenię do siebie. Skoczyła mu prosto w brzuch i natychmiast zespoliła się z nim. Na szczęście więzień tego nie widział; był za bardzo skupiony na mamrotaniu czegoś pod nosem. Lewy tymczasem wyciągnął przed siebie rękę, cały czas koncentrując się na sztucznym śnie, i wbił ją w osnowę Miasta. Przesunął dłoń, drąc senną materię, czując, jak poddaje się jego palcom i otwiera przed jego sztucznym snem, po czym złapał Zacnego i wrzucił do świeżo utworzonej szczeliny. Tamten wrzasnął, ale nie mógł nic zrobić – spadał już w sztuczny sen. Chwilę później przez rozdarcie przedostał się Prawy, a za nim skoczył Lewy, zamykając je za sobą, po czym poszybował w dół, prosto ku miękkiej ziemi sztucznego snu.
Wpatrzony w oddalające się plecy Prawego, Lewy szybował lekko, unoszony przez prądy powietrzne sztucznego snu. Szybko stworzył kilka chmur, po czym z radością przeleciał przez gęstą, białą jak puch materię. Oczywiście nie szybował tylko dla własnej przyjemności; próbował z góry wypatrzeć więźnia. Narzucanie własnego snu, choć nie było zadaniem trudnym, często wiązało się z komplikacjami. Zdarzało się, że osoba przesłuchiwana odbiła narzucenie i wtedy piaskośniący musieli ratować się ucieczką. Aby tego uniknąć – a usilnie starano się nie dopuszczać do takich sytuacji – należało zlokalizować ukrywającego się więźnia. Jeśli kandydat na przesłuchiwanego był zaprawionym w bojach piaskośniącym, narzucający mieli mocno utrudnione zadanie. Możliwość utrzymania sztucznego snu przez dłuższy czas wymagała umiejętności skupienia się na tym, co było w nim najistotniejsze, oraz likwidacji wszystkich rzeczy, które mogłyby pomóc więźniowi w ukryciu się. Sztuczne sny nie były w pełni kontrolowane przez narzucających je piaskośniących i sprytny uciekinier potrafił wykorzystać wszelkie dogodne dla niego elementy topografii, by się schować; narzucającym przypominało to wtedy zwykły koszmar, w którym każda mała rzecz mogła obrócić się przeciwko śniącemu. Dlatego Lewy starał się skupić, wiedząc, że musi za wszelką cenę utrzymać topografię snu w stanie względnej stabilności.
Prawy zdążył już wylądować, a Lewy wciąż nie mógł wypatrzeć Zacnego. Wymusił na wietrze, by podniósł go nieco wyżej, tak by mógł widzieć cały sen. Stanowiło regułę, że wszystkie sny miały kształt koła – o ile dało się na nie spojrzeć z góry, a poza przesłuchaniami nie było zbyt wiele takich okazji. Każdy rządził się swoimi prawami, zależnymi od upodobań i przekonań śniących. Poza jego granicami znajdowała się woda i jeśli jakiś piaskośniący, pechowo nie trafiwszy w sen, wylądował w niej, natychmiast się budził. Nikt nie wiedział dlaczego; ponoć miało to coś wspólnego z siłą, z jaką bronił się mózg przesłuchiwanego, który działał defensywnie również na poziomie podświadomym, próbując wyrzucić agresora, zanim ten jeszcze na dobre wyląduje. Lewy rozglądał się uważnie, metodycznie usuwając każdy niepotrzebny fragment topografii. „Gdzie on jest?” – myślał rozpaczliwie, próbując utrzymać sen w ryzach. Zacny ukrył się bardzo szybko, co zwiastowało kłopoty. Gdyby weszli do jego naturalnego snu, wszystko byłoby proste – po prostu musieliby iść do centrum, w którym zawsze znajdował się śniący. Obecnie jednak kandydat na przesłuchiwanego mógł się ukryć w dowolnym miejscu snu, a jedyne zabezpieczenie Lewego i Prawego stanowiło, że nie mógł z niego wyjść; narzuconych snów nie sposób było przerwać. Lewy podejrzewał, że więzień zamierza ukrywać się tak długo, aż piaskośniący będą musieli wyjść z niego z niczym. Wiele osób próbowało już wziąć Lewego na przetrzymanie – w końcu piaskośniący również muszą jeść i, paradoksalnie, spać – ale w przypadku Lewego nie mieli najmniejszych szans: w końcu piaskośnił całe swoje życie. Przynajmniej to, które pamiętał.
Kiedy wisiał nad snem, mrużąc oczy w poszukiwaniu ukrywającego się więźnia, uświadomił sobie, że istniało jeszcze inne zagrożenie: Zacny może spróbować przejąć narzucony mu sen poprzez atak na piaskośniącego i zdekoncentrowanie go. Dobrze, że było ich dwóch – w razie czego Prawy będzie miał szansę zareagować. Lewy nie mógł dopuścić do tego, by Zacny go rozproszył – chwila nieuwagi dawała natychmiastową szansę więźniowi, którzy mógł wtedy przetworzyć fragment snu, żeby się w nim schować. Szczęśliwie dla piaskośniących niewielu przesłuchiwanych wiedziało o takiej możliwości. Teraz jednak Lewy miał złe przeczucia co do powodzenia całej akcji. Dlatego skupił się ze wszystkich sił i usunął elementy, które mogły posłużyć za kryjówkę – aż została jedynie goła, brązowa ziemia.
Zobaczył go; Zacny uciekał w stronę granicy. Myślą wskazał kierunek Prawemu, który przesłał szybkie wrażenie potwierdzenia i raźno ruszył przed siebie. Lewy szybował jeszcze przez chwilę, delektując się wietrzykiem łaskoczącym go po policzkach, po czym zaczął powoli opadać na ziemię.
Miękko wylądował koło maszerującego Prawego i uśmiechnął się delikatnie, wstając z kolan.
– Wypuść ją, tutaj przynajmniej będzie mogła sobie pobiegać.
W odpowiedzi dotarło do niego wrażenie zgody.
Brzuch Prawego wzdął się do niepojętych rozmiarów, po czym zaczęły się z niego wyłaniać owłosione, czarne odnóża. Pająk poruszał się energicznie, odpychając od istoty Prawego, który zdawał się nie zauważać, że krwawe płaty jego skóry lądują na ziemi. W końcu pokryty krótką szczeciną odwłok odłączył się od ciała Prawego, który tylko poklepał się po brzuchu, zasklepiając rany, i przesłał Lewemu odczucie rozbawienia.
– Zgadzam się – mruknął zdawkowo Lewy, pochylając się nad Schizofrenią, która badała odnóżami grunt snu. Po chwili ruszyła gwałtownie za uciekającym więźniem, przypadkowo potrącając Lewego odwłokiem.
Zamachał rękoma, starając się desperacko zachować równowagę, po czym upadł na rozmiękłą, wilgotną ziemię. Ten moment wystarczył, żeby Zacny przejął inicjatywę – wokół nich zaczęły materializować się drzewa, z ziemi wystrzeliły pęczki młodej trawy, a czerń nieba zastąpił przyjemny błękit. Oznaczało to, że Tony kłamał lub nie wiedział za wiele o więźniu; Zacny ewidentnie był doświadczonym piaskośniącym. I najprawdopodobniej zaraz przejdzie do ofensywy. Lewy klął w myślach, nie tylko pod adresem Tony’ego, ale też pod swoim; w końcu wiedział, że na Schizofrenię trzeba uważać. Odczytawszy jego myśli, Prawy pokręcił głową z dezaprobatą; nie lubił, kiedy Lewy się o coś niepotrzebnie obwiniał. Lewy stanął pewniej i zaczął sondować osnowę sennej mary; po chwili zrozumiał, że ledwo zdołał utrzymać sztuczny sen w ryzach – więzień niemal przejął go w całości, a pokaźny fragment znalazł się poza kontrolą Lewego.
– Cholera, no to teraz mamy problem – warknął.
Prawy kiwnął głową, ponownie przesyłając wrażenie dezaprobaty.
To mogło fatalnie wpłynąć na planowaną procedurę przesłuchania.
– A Schizofrenia go nie znajdzie? – zapytał Lewy z nadzieją w głosie. – Zawsze była dobra w szukaniu zbiegów. Co prawda tylko w naturalnych snach, ale może i teraz jej się uda?
Jego towarzysz wolno pokręcił głową. Czasami Lewy odnosił wrażenie, że tak naprawdę tylko Prawy rozumie Schizofrenię; w zasadzie nic dziwnego – w końcu pająk był jego częścią.
– Schizofrenia! – krzyknął Lewy, nie zważając na ostrzegawcze znaki, które dawał mu Prawy. – Schizofrenia, chodź do nas!
Rozległ się trzask; pień tuż koło nich pękł i drzewo, wyciągając ku nim swoje liściaste ramiona, zaczęło powoli pochylać się w ich stronę. Co prawda nie było to wielkie zagrożenie, unik wykonali bez problemu, ale od razu zdali sobie sprawę z konsekwencji – więzień dobrze wiedział, jak może się bronić. Lewy skupił się, próbując odzyskać kontrolę nad snem; po chwili dołączył do niego Prawy, który o wiele lepiej radził sobie z wizualizacją swoich pomysłów.
Gałąź powalonego drzewa błyskawicznie wygięła się i zmiotła Prawego z nóg. Impet odrzucił go spory kawałek; poturlał się po rozmiękłej, mokrej ziemi i jakby spodziewając się kolejnego ataku, zaczął nerwowo rozglądać się na wszystkie strony. Lewy, poczuwszy ból promieniujący od Prawego, przyskoczył do swojego towarzysza. Szczęśliwie atak tylko wyglądał tak groźnie. Na ciele Prawego widniało ledwo kilka zadrapań; piaskośniący szybko je zasklepił. Tymczasem z powalonego pnia wystrzeliły długie korzenie, po czym drzewo, opierając się na gałęziach, zaczęło się podnosić.
Kolejne pnie, jeden po drugim, pękały i upadały na ziemię, zmuszając piaskośniących do coraz gwałtowniejszych uników, a w końcu do ucieczki. Prawy złapał Lewego w pasie i wyniósł z zagrożonej strefy – jeśli Lewy straci koncentrację po raz kolejny, Zacny bez problemu przejmie sen i wtedy mogą zapomnieć o jakichkolwiek próbach uzyskania informacji. Szczęśliwie dla nich więzień nie kontrolował całego snu, dzięki czemu mogli w miarę szybko opuścić strefę jego wpływów.
– Teraz przynajmniej wiemy, gdzie jest – powiedział Lewy. – Siedzi w centrum swojej części snu. Tylko jak go stamtąd wyciągniemy?
Prawy wzruszył ramionami.
– Musimy przejść do kontrataku – zdecydował Lewy. – Jeśli się nie przebijemy, z przesłuchania nici. A skoro to już któraś z kolei akcja, to znaczy, że bardzo im zależy na tej informacji. Do tego stopnia, że narażają zdrowie więźnia. Nie bez powodu wysłali właśnie nas: pewnie liczyli, że przesłuchiwany spróbuje nas przetrzymać. Coś nie tak? – zapytał, widząc, że Prawy złapał się za brzuch.
Prawy pomachał ręką, dając tym samym sygnał, że wszystko w porządku, ale Lewy wiedział swoje.
– Masz jakiś pomysł, jak możemy przesunąć granicę? – zapytał. – Damy radę coś wytworzyć?
Dobiegło do niego wrażenie ciepła, o wiele słabsze niż zazwyczaj.
– Na pewno wszystko w porządku? To przez Schizofrenię? – zapytał zaniepokojony Lewy.