Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wywiad-rzeka z Piotrem Semką, znanym publicystą i autorem
Piotr Semka, znany dziennikarz i autor, w rozmowie z Janem Hlebowiczem opowiada o swoim dzieciństwie w Gdańsku, o pierwszych krokach reportera i kolejnych wyborach życiowych. Jego oczyma oglądamy niedawne wydarzenia historii Polski.
Ciekawie i niebanalnie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 332
Jan Hlebowicz: Semka... to mało popularne nazwisko. Pewnie wiele osób pyta, jakie są jego korzenie.
Piotr Semka: Z tego, co opowiadał mi dziadek Jan Semka, moja rodzina pojawiła się na terenie ziemi malborskiej i sztumskiej w połowie XVIII wieku. Ziemia, o której mówimy, to Powiśle, w trójkącie między Nogatem a Wisłą. Mateusz Semka urodzony w 1820 roku był moim prapradziadkiem. Z przekazów rodzinnych wiem, że dobrze pamiętał powstanie listopadowe. Kiedy wybuchło, miał dziesięć lat. To wydarzenie odcisnęło na nim duże piętno. Cała moja rodzina od strony ojca była zanurzona w życiu na pograniczu polsko-niemieckim. Najlepiej oddaje to kwestia nazwiska, które od zawsze było polskie i brzmiało Semka, choć według tradycji rodzinnej ród wywodzi się z Litwy właściwej. Pruscy urzędnicy systematycznie próbowali je germanizować, przekształcając je i zapisując w oficjalnych dokumentach jako Sehnke. Dlatego część mojej rodziny do dziś używa nazwiska Semka, a pozostała podpisuje się Sehnke.
Twoja rodzina mieszkała w miejscowości Piekło.
Miejscowość słynęła z niebezpiecznych wirów powstałych w miejscu rozwidlenia rzek. Nierzadko wpadali w nie i tracili życie flisacy spływający na tratwach do Gdańska. Stąd właśnie piekło. Według innej hipotezy nazwa miejscowości wiąże się z licznymi powodziami występującymi na tym terenie.
Czym zajmował się prapradziadek Mateusz?
Kluczowy w tej opowieści jest rozwój, który zaczął postępować w tej rodzinie na przełomie XIX i XX wieku. Mateusz Semka, czyli dziadek mojego dziadka, miał majątek w Dąbrówce Szlacheckiej. To był majątek ziemski. On sam, jego brat, a także ich synowie stali przed dylematem wyboru polskości czy niemieckości. Drugi z wyborów oznaczał szansę na zrobienie kariery miejskiej. Podjął go między innymi brat mojego dziadka Feliks. Wyjechał do Elbląga, został czeladnikiem, pomocnikiem aptekarskim, a po 1945 roku wyemigrował do Niemiec. Kto wyjeżdżał do miast, zazwyczaj ulegał zniemczeniu. Kto pozostawał na roli, trwał przy Polsce.
Tą drugą drogą podążył twój dziadek — Jan.
Tak. Chociaż nie było to wcale takie oczywiste. W 1911 roku dziadek rozpoczął naukę w Malborku. Sześć lat później został powołany do armii pruskiej. Z jego opowieści wynika, że walczył na froncie. Chociaż w moim przekonaniu znaczną część służby pochłonęło wyszkolenie. Pamiętam opowieści dziadka o widocznym pod koniec wojny rozprężeniu panującym w pruskiej armii. Mówił między innymi o żołnierzach, którzy Żelazne Krzyże nadawane za męstwo na polu walki, a także za sukcesy dowódcze, przypinali psom do ogonów albo wieszali im na szyi. Symbolizowało to pogardę do Cesarstwa i panujących wówczas stosunków społecznych. Trzeba dodać, że ówczesna armia niemiecka odznaczała się niesłychaną kastowością. Dziadek Jan podkreślał, że młodzi oficerowie — synowie junkrów, czyli właścicieli ogromnych majątków ziemskich w Prusach — urządzali obrzydliwe w jego oczach zabawy. Mianowicie kupowali śmietanowy tort i wsadzali do środka złotą monetę. Wyznaczano dwóch szeregowców, młodych chłopaków wywodzących się z niższych warstw, którzy byli zmuszeni wziąć udział w zawodach. Każdy dostawał po łyżce. Wygrywał ten, kto pierwszy dotarł do schowanej we wnętrzu tortu monety. Oczywiste było to, że im szybciej jedli, tym mniej zważali na etykietę. Po chwili całe twarze i ubrania mieli w śmietanie, co stanowiło przedmiot niewybrednych żartów młodych oficerów wywodzących się z warstwy junkrów. Co ciekawe, jak zapamiętał dziadek, starsi oficerowie nie brali udziału w tych zawodach. Nie zabronili ich, ale też wyraźnie odcinali się od tego typu dowcipów. Dziadek nie rozumiał dlaczego. Zrozumiał dopiero podczas ataku na bagnety. Tak się pechowo złożyło, że młodzi junkrzy w czasie ataku otrzymali... kule w plecy od własnych żołnierzy.
Ostatecznie dziadek zdezerterował z wojska pruskiego.
Opuścił jednostkę w kwietniu lub maju 1919 roku. Według tradycji rodzinnej dziadek dotarł do tworzącej się w Grudziądzu jednostki polskiej kawalerii. Zaciągnął się do ułanów. Nie ma w tym nic dziwnego. Wychował się wszak w majątku ziemskim i doskonale jeździł konno. Problem pojawił się już na poziomie komisji werbunkowej. Kiedy okazało się, że dziadek pochodzi z terenów z okolic Sztumu i zna niemiecki, padło zdanie: „Takich, co chcą machać szablą, mamy aż nadto. Ale nie mamy takich, którzy pojechaliby na tereny plebiscytowe — na Powiślu, Warmii i Mazurach — i tam walczyli o Polskę. Czy podejmie się pan tego zadania?”. Dziadek się zgodził.
Była to bardzo specyficzna misja. W Paryżu ustalono, że wszystkie tereny plebiscytowe powinny otrzymać kontyngent wojsk międzysojuszniczych. Województwo malborskie, wraz ze Sztumem, znalazło się pod kontrolą włoskich jednostek.
Dziadek wspominał, że niemieccy arystokraci z tych terenów natychmiast zaczęli owijać sobie wokół palca włoskich oficerów. Urządzali wystawne bankiety, zapraszali na polowania, obdarowywali drogimi prezentami. Skutek był taki, że Włosi zdecydowanie większą sympatią darzyli swoich bogatych gospodarzy niż Polaków. W trakcie ochrony jednego ze spotkań plebiscytowych doszło do bijatyki. Niemcom się upiekło, ale drugiej stronie już nie. Dziadek Jan został aresztowany, trafił do więzienia w Sztumie. Na szczęście Włosi kiepsko pilnowali zatrzymanych, co pozwoliło dziadkowi uciec. Jego misja nie mogła być jednak kontynuowana. Musiał wrócić na teren Polski.
Co działo się dalej z dziadkiem?
Nad ludźmi prowadzącymi akcję referendalną czuwała słynna „Dwójka”, czyli Oddział II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego — komórka zajmująca się wywiadem i kontrwywiadem. Myślę, że to oni wycofali dziadka z terenu województwa malborskiego i zapewnili mu pracę nauczyciela ludowego na terenie województwa pomorskiego, a dokładnie w okolicach Inowrocławia. Ludzie, którzy sprawdzili się w pracy patriotycznej i propolskiej na terenie plebiscytowym, byli naturalnymi kandydatami na wychowawców młodych Polaków. W tym momencie dziejów historia naszej rodziny związała się na trwałe z historią Pomorza i Gdańska.
W ówczesnym Wolnym Mieście Gdańsku dziadek Jan poznał swoją przyszłą żonę Bronisławę Arciszewską.
Moja babcia, szlachcianka spod Mińska, była córką leśniczego, zdeklasowanego przedstawiciela warstwy szlacheckiej. Gdy Rosjanie ruszyli w 1920 roku na Warszawę, babcia razem z siostrami uciekały furmankami na północ. W pewnym momencie okazało się, że jeśli chcą zdążyć zbiec przed szpicą Tuchaczewskiego, muszą kierować się na Łotwę. Z przekazów rodzinnych wiem, że podróż ta była ogromną traumą. Tata babci zmarł po drodze. Siostry rozdzieliły się w Lipawie. Po dwumiesięcznej tułaczce babcia Bronisława przypłynęła z jedną walizką do Gdańska. Los chciał, że tego dnia dziadek miał do załatwienia interesy w WMG. Babcia wysiadła ze statku na Długim Pobrzeżu i nie bardzo wiedziała, co ze sobą zrobić. Przycupnęła więc gdzieś na jakichś schodach i by dodać sobie animuszu, zaczęła pod nosem śpiewać polskie piosenki. Usłyszał to dziadek. Zainteresowany zatrzymał się przy młodej kobiecie, stuknął obcasami, przedstawił się i zapytał: „Dzień dobry szanownej pani. Sądząc po śpiewanej przez panią piosence, jest pani Polką. Widzę, że niedawno opuściła pani statek. Proszę wybaczyć, ale sprawia pani wrażenie osoby, która nie ma się gdzie podziać. Czy mogę zaoferować pomoc?”. Tak się dziadek zaopiekował, że kilka miesięcy po tym spotkaniu wzięli ślub.
Jaka była babcia? Czym się zajmowała?
Dotykamy tutaj fenomenu, który niezwykle silnie odznaczył się w mojej rodzinie. Miał także niebagatelny wpływ na mnie i moje życiowe wybory. Mianowicie babcia wpisywała się w zjawisko, które określam jako „fenomen panien kresowych”. To były dziewczyny wychowywane w domach o głęboko zakorzenionej tradycji samodzielności i operatywności. Z czego to wynikało? W dworkach kresowych bardzo często brakowało mężczyzn — ginęli w trakcie wojen, kolejnych powstań, rewolucji, byli więzieni oraz wywożeni na Syberię. Ta sytuacja niejako hartowała „panny z Kresów”, które musiały same prowadzić gospodarstwa i interesy. Były więc silne, pracowite, inteligentne, zorganizowane, autonomiczne i „niedające sobie w kaszę dmuchać”. Ponadto cechowały się niezłomnym patriotyzmem oraz żarliwą religijnością. Taka była właśnie babcia oraz jej siostry. Na przykład ciocia Elżunia otrzymała od władz polskich propozycję funkcji instruktora Związku Harcerstwa Polskiego w Gdańsku. A była to praca niezwykle odpowiedzialna. Szczególnie po 1933 roku, kiedy nad Motławą zaczęło rządzić NSDAP, a polskie harcerki stały się obiektem brutalnych ataków ze strony Hitlerjugend. Były obrzucane kamieniami, pluto na nie i wyzywano je. Ciocia Elżunia mierzyła się z taką rzeczywistością codziennie.
W historię polskich harcerek i nieprzyjemnych młodzieńców z Hitlerjugend nieoczekiwanie wkraczają japońscy studenci znający... judo.
Politechnika Gdańska w warunkach Wolnego Miasta Gdańska otrzymała od Ligi Narodów przywilej, by dyplom ukończenia uczelni, na czele z najbardziej atrakcyjnym Wydziałem Budowy Okrętów, był uznawany przez wszystkie kraje wchodzące w skład LN. Oczywiście decyzja ta wzmocniła i tak już wysoką pozycję PG na mapie uczelni technicznych na całym świecie. Potencjał politechniki dostrzegli między innymi Japończycy, którzy w latach 20. XX wieku zaczęli realizować program rozbudowy floty i potrzebowali wykwalifikowanych specjalistów. Wysyłali więc masowo młodych, uzdolnionych inżynierów właśnie do Wolnego Miasta Gdańska.
No dobrze, ale co to ma wspólnego z polskimi harcerkami...
Japończycy cechujący się drobną budową ciała i skośnymi oczyma od samego początku byli wyśmiewani przez swoich niemieckich i polskich kolegów studiujących na PG. Wyzywano ich od małp i mikrusów. Szybko to się jednak skończyło, gdy okazało się, że potrafią się oni bardzo skutecznie bronić. Stosując specyficzną technikę walki, dawali radę dużo silniejszym i wyższym przeciwnikom. Kombinację różnego rodzaju chwytów i ciosów nazywali judo. Dowiedziała się o tym ciocia Elżunia i wysłała na lekcje judo swoje podopieczne. I w taki sposób polskie harcerki nauczyły się stawiać czoła niemieckim oprawcom.
Wróćmy jednak do dziadka Jana, który w okresie międzywojennym był nie tylko nauczycielem, ale także aktywnym członkiem Polskiego Związku Zachodniego, czyli polskiej organizacji patriotycznej powstałej w 1934 roku. Czym się zajmował?
Dziadek, będąc aktywistą PZZ, miał cały czas kontakt z polskim kontrwywiadem. Zajmował się głównie demaskowaniem komórek nielegalnego Selbstschutzu, czyli niemieckiej organizacji paramilitarnej zrzeszającej osoby narodowości niemieckiej zamieszkujące tereny polskie, między innymi Pomorze. Dziadek jeździł do Warszawy, bijąc na alarm w odpowiednich urzędach. Informował chociażby, że miejscowa policja (między innymi z Torunia) patrzy przez palce na niemal jawne ćwiczenia Selbstschutzu i bagatelizuje systematycznie wysyłane przez dziadka meldunki. Miejscowi Niemcy wielokrotnie straszyli go: „Jak nasi wejdą, to będzie po tobie”. Te groźby się potwierdziły. Dziadek tuż przed wojną dowiedział się, że hitlerowski Volksgericht — kapturowy niemiecki organ odpowiedzialny za liczne zbrodnie sądowe — w zemście za walkę dziadka z Selbstschutzem skazał go na karę śmierci.
Dziadek uciekł przed Gestapo?
Dwa dni po rozpoczęciu drugiej wojny światowej rodzina opuściła wieś Ostrowo pod Inowrocławiem i uciekła różnymi środkami lokomocji do Warszawy. Świadomy, że znajduje się na liście proskrypcyjnej Gestapo, dziadek w ostatniej chwili postanowił jednak wyjechać ze stolicy. Zacierając za sobą wszystkie ślady, pod zmienionym nazwiskiem dotarł do Brześcia Kujawskiego, gdzie pracował jako wagonowy. Później zatrudnił się w firmie budowlanej w Mielcu. Po wielu perypetiach przyjął w końcu funkcję zarządcy majątku tak zwanego Liegenschaftu w Kacicach koło Miechowa. Jako osoba znająca doskonale ziemię sztumską uczestniczył w pracach zespołu delegatury Rządu na Kraj, przygotowując plany zagospodarowania ziem, które przejmie od Niemiec zwycięska — jak wierzono — Polska.
Dziadek Jan zaangażował się także w działalność konspiracyjną.
Niemal na samym początku wojny przystąpił do Narodowej Organizacji Wojskowej. Później, po podporządkowaniu części NOW Armii Krajowej, działał w ramach tej drugiej konspiracyjnej organizacji.
Oprócz dziadka Jana w AK znaleźli się wszyscy trzej jego synowie, między innymi twój ojciec, Leopold Jerzy.
Dziadek wolał kontrolować konspiracyjne zaangażowanie swoich synów. Wszyscy wstępowali w szeregi AK pod jego okiem. Dbał, by w żadnej akcji nie brał udziału więcej niż jeden z jego synów. Wiem, że gdy tylko wybuchło powstanie warszawskie, lokalny oddział AK, w którym było aż czterech Semków, postanowił przebić się w kierunku stolicy. Dążyli do tego głównie młodzi żołnierze, dowództwo było bardziej powściągliwe. Z relacji brata mojego ojca wiem, że ostatecznie nic z tego nie wyszło. Gdy młodzi pytali, co z marszem na Warszawę, starsi tylko klęli i zbywali ich. Wszyscy zadawali sobie pytanie: „Jak to możliwe, że Warszawa walczy, a Rosjanie stoją na linii Wisły i jej nie pomagają?”. Nikt nie potrafił tego zrozumieć. Młodzi akowcy zastanawiali się: „Przecież nawet jeśli Sowieci nie kochają zbytnio AK, to jak mogą nie wykorzystać takiej okazji do zdobycia największego polskiego miasta?”. Wszelkie wątpliwości się rozwiały, gdy na tereny okolic Miechowa zaczęli napływać uciekinierzy z Warszawy, wówczas okazało się bowiem, jak wielka była skala klęski. W szeregi oddziału, w którym służył dziadek i jego synowie, po cichu wkradła się apatia. Wtedy, jak opowiadali, zrozumieli, że to koniec marzeń o wielkim triumfie. Pozostało czekać na wejście Rosjan.
Fot. Piotr Semka
Dziadek Jan Semka (1900–1994) z trójką synów — Jerzym (moim ojcem) i moimi stryjami: Ryszardem (w środku) i Zbigniewem (z prawej). W czasie wojny wszyscy przystąpili do AK, a dziadek po wojnie uczestniczył w konspiracji „Łupaszki”
Co stało się z majątkiem w Kacicach i twoją rodziną po wejściu Armii Czerwonej?
Zaczęła się parcelacja. Po kilku miesiącach nie było już z czego się utrzymać. W pobliskim Miechowie na rynku stały wielkie blejtramy z wizerunkami przywódców PKWN. Mojemu dziadkowi i jego synom nazwiska „ludzi z Lublina” nic nie mówiły. Wszyscy określali ich „bandą Wasilewskiej”. Moja rodzina uznawała za legalny rząd w Londynie. Wierzyli, że Zachód ma wobec Polaków dług wdzięczności za ilość przelanej krwi i pozbędzie się komunistów z terenów Polski.
Dziadek i jego synowie postanowili kontynuować walkę?
Na krótki czas przenieśli się do Krakowa. Mieszkanie zostało załatwione dzięki kontaktom konspiracyjnym. Dziadek Jan uznał, że rozwiązanie AK zwolniło jego synów z przysięgi i mogą kontynuować naukę. Najstarszy syn Leopold Jerzy, czyli mój tata, zdał maturę na tajnych kompletach, a nieco młodszy Ryszard rozpoczął w lutym 1945 roku naukę w ostatniej klasie licealnej w Gimnazjum imienia Królowej Wandy. Dziadek pozostał w strukturach konspiracyjnych. Zaczął działać w Narodowym Zjednoczeniu Wojskowym. Tata zapamiętał, jak do krakowskiego mieszkania przychodziły w jakichś sprawach konspiracyjnych łączniczki. Od czasu do czasu dziadek tajemniczo znikał. Mówił rodzinie, że wyjeżdża do pracy w jakimś majątku koło Jasła na Podkarpaciu. Tam najprawdopodobniej walczył w oddziale partyzanckim. „Kiedyś, po latach, gdy ojciec zobaczył tasak w użyciu, wzdrygnął się. Na jego twarzy odbiły się jakieś niedobre wspomnienia. Wyznał tylko, że kiedyś był świadkiem wyroku wykonanego tasakiem” — opowiadał mi wuj Ryszard. Tak czy inaczej, działalność konspiracyjna dziadka zakończyła się w sierpniu 1945 roku. Wywiązał się ze wszystkich rozkazów i podjął definitywną decyzję o zaprzestaniu dalszego uczestnictwa w walce. Zgłosił się do Wojewódzkiego Urzędu Ziemskiego i poprosił o skierowanie go na rodzinne Powiśle. Pragnął z całego serca wrócić na ziemie, które wreszcie doczekały się powrotu do Polski.
Jednak normalne życie pod rządami komunistów okazało się niemożliwe.
Tak jak wspominałem wcześniej, dziadek w latach wojennych uczestniczył w zespołach, opracowując przejęcie i zagospodarowanie ziem niemieckich po wojnie. Plan przewidywał, że gdy ziemia sztumska wróci do polskiej macierzy, dziadek zostanie starostą. Oczywiście to założenie w nowej rzeczywistości było niemożliwe do zrealizowania. Dziadek jednak, jako zwolennik pracy organicznej, postanowił odbudowywać polskość na dawnych ziemiach zaboru pruskiego. Otrzymał stanowisko inspektora majątków Państwowego Urzędu Ziemskiego w Sztumie.
Co w tym czasie robili jego synowie?
Mój ojciec rozpoczął studia na Wydziale Mechanicznym Politechniki Gdańskiej, stryj Ryszard trafił na Wydział Architektury, a najmłodszy Zbigniew kończył szkołę średnią w III Liceum Ogólnokształcącym w Gdańsku-Wrzeszczu, zwanym Topolówką, do którego i ja po latach uczęszczałem.
Jan Semka swoim synom kategorycznie zabronił kontynuowania walki. Jednak sam, mimo wcześniejszych planów, ponownie związał się z ruchem oporu. Dokładnie ze słynną Piątą Wileńską Brygadą Armii Krajowej dowodzoną przez majora Zygmunta Szendzielarza „Łupaszkę”, która pojawiła się na Pomorzu jesienią 1945 roku.
Dziadek, korzystając ze swojego stanowiska, legalizował podwładnych „łupaszkowców”, obsadzając nimi poniemieckie gospodarstwa. Jeden z majątków objął sam major „Łupaszka”. Gdy wileńskim dowódcą zaczęło się interesować UB, przy pomocy mojego dziadka Szendzielarzowi zostało oddane we władanie gospodarstwa Jodłówka. Kiedy ta współpraca się rozpoczęła? Do końca nie wiadomo. Z pewnością kluczowe było poznanie przez mojego dziadka Mariana Romanowskiego, repatrianta z Wilna i żołnierza Okręgu Wileńskiego AK, który także przyjął stanowisko komisarza ziemskiego PUZ na ziemi sztumskiej. Szybko nawiązał z nimi kontakt Wacław Beynar, pseudonim Orszak, który działał w strukturach Piątej Wileńskiej Brygady AK. Do siatki konspiracyjnej włączony został także Ottomar Zielke, zatrudniony w sztumskim więzieniu. W czerwcu 1946 roku dziadek zaczął organizować tajny szpital, w którym potem kurował się porucznik Zdzisław Badocha „Żelazny”, ranny w trakcie wygranej potyczki z oddziałem UB/MO w Tulicach.
Niedługo potem UB rozpoczęło akcję likwidacji siatki konspiracyjnej.
Pod wpływem brutalnego śledztwa zdradziła jedna z najbardziej zaufanych łączniczek „Łupaszki” Regina Mordas-Żylińska, pseudonim Regina. 29 czerwca 1946 roku mój dziadek został aresztowany przez UB. Trafił do cieszącej się złą sławą katowni stalinowskiej przy ulicy Kurkowej w Gdańsku.
Opowiadał o tym, jak przebiegało śledztwo?
Rozwścieczony ubek w trakcie przesłuchania przyłożył służbowego kolta do skroni dziadka. „Jak zaraz, gnoju, nie zaczniesz gadać, to rozwalę ci łeb”. Dziadek milczał, więc funkcjonariusz bezpieki nacisnął cyngiel. Podobno nie zadziałała spłonka w naboju. Wtedy dziadek zerwał się z miejsca i rzucił taboretem w okno. Szyba rozprysła się na dziesiątki kawałków, powodując olbrzymi hałas. Gdy straże usłyszały brzęk rozbitego szkła, wpadły do pokoju przesłuchań i znajdującemu się w stanie furii ubekowi nie było już tak łatwo bezkarnie powtórzyć strzał. Śledztwo zakończyło się w sierpniu. 27 września dziadek usłyszał wyrok trzech lat pozbawienia wolności. Po kilku miesiącach wyszedł z więzienia na mocy amnestii. Musiał jednak opuścić teren Powiśla i wyjechać na Pomorze Zachodnie, gdzie objął nadzór nad majątkiem ziemskim Sulino koło Choszczna.
Jak to możliwe, że człowiek skazany za „pomoc bandom” dostał pracę w dawnym majątku ziemskim?
Komuniści wiedzieli, że dziadek miał wyrok, ale na tamtych terenach było tak trudno o kogoś znającego się na gospodarowaniu majątkami, że zatrudnili go z pocałowaniem ręki. Problem był innego rodzaju. Do szczecińskiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego przenieśli ubeka, który prześladował dziadka w Sztumie. Z przekazów rodzinnych wiem, że wszyscy się bali, iż to oznacza kontynuację represji. Okazało się jednak, że to przeniesienie nie ma związku z dziadkiem, i bezpośrednie szykany się zakończyły.
Jan Semka chciał wrócić na Pomorze. Stało się to możliwe dopiero po 1956 roku. Jednak i wtedy nie otrzymał pozwolenia na pracę w Gdańsku. Co działo się z nim, jego żoną i synami?
Po tak zwanej odwilży dostał pracę w Ośrodku Doradztwa Rolniczego w Starym Polu koło Malborka. Pracował tam do emerytury. Wielokrotnie myślałem nad jego losem. Po krótkim okresie w leśnej partyzantce między lutym a kwietniem 1945 roku postanowił wyjechać do rodzinnej ziemi sztumskiej, aby wykorzystywać swoje doświadczenie, wiedzę i umiejętności do odbudowy tych terenów. Jednak konspiracyjne sumienie nie pozwoliło mu być obojętnym wobec oddziałów „Łupaszki”. Za współpracę z nimi zapłacił wyrokiem, potem wygnaniem na odległą ziemię szczecińską, a następnie kolejną zsyłką do ośrodka w Starym Polu. Mam wrażenie, że dziadek przejął całą odpowiedzialność za pomoc żołnierzom podziemia antykomunistycznego od swoich synów. Jego największym marzeniem było to, by zdobyli wykształcenie i służyli Polsce „pozytywistycznie”. Tak też się stało. Mój ojciec i stryj Ryszard ukończyli Politechnikę Gdańską i znaleźli pracę w swoich zawodach. Jeden był aktywnym inżynierem, drugi architektem. Wuj Zbigniew z kolei wyjechał do Wrocławia studiować weterynarię na tamtejszym uniwersytecie.
Czy w rodzinie mówiło się o udziale dziadka w konspiracji „Łupaszki”, o stalinowskim śledztwie, o działaniach twojego taty i wujków w AK?
Przez cały okres PRL nie poznałem żadnych szczegółów. Dopiero w latach 80. zaczęto mówić cokolwiek o tradycji Armii Krajowej. O działaniach dziadka jako „żołnierza niezłomnego” dowiedziałem się dopiero przed kilkunastoma laty.
Trauma czasów stalinowskich dziadka Jana przełożyła się na życiową postawę twojego ojca?
Mój ojciec i wujkowie wybrali trzy zupełnie odmienne drogi życiowe. Wujek Zbyszek skończył weterynarię we Wrocławiu. W połowie lat 60. zapisał się do PZPR. Jako akowiec przez lata był pomijany przy kolejnych awansach, więc w końcu postanowił, że nie ma dłużej zamiaru być obywatelem drugiej kategorii. „Głupsi dostają, ja nie dostaję. Bardziej leniwi dostają, ja nie dostają. Koniec z tym”. Tak to sobie tłumaczył. Mój wujek Ryszard został architektem i związał się z Akademią Sztuk Pięknych. Obracał się w artystycznym światku Gdańska, gromadzącym się wokół teatru Bim-Bom. Przyjaźnił się między innymi z Jackiem Fedorowiczem, Zbigniewem Cybulskim i Bogumiłem Kobielą. Otrzymał stypendium w Paryżu. Od polityki trzymał się z daleka. Nigdy nie zapisał się do partii komunistycznej, ale zaznaczał swoją niezależność. W latach 70., tworząc dekorację dla Domu Książki w Gdyni, wykorzystał w projekcie datę masakry grudniowej, 16 grudnia, w formie rzymskiej cyfry. I w końcu mój ojciec, który przyjął rolę człowieka żyjącego dla rodziny. Był ekspertem w swojej naukowej dziedzinie i na tym się skupiał. Aktywnie działał w NOT — Naczelnej Organizacji Technicznej. Wiedział, że ze względu na swoją przeszłość i niechęć do komunistycznej partii nie ma możliwości wspiąć się po szczeblach kariery. Nie opowiadał też o swojej akowskiej przeszłości mnie i moim braciom.
Zastanawiałeś się, dlaczego przyjął taką postawę?
Moi wujowie i tata są przedstawicielami pokolenia, które tak mocno dostało w kość w czasie niemieckiej okupacji oraz w czasach stalinowskich (ze względu na działalność dziadka), że nie mieli już siły do walki w kolejnych latach. Ba, nawet nie mieli siły do otwartego wyrażenia swojego negatywnego stosunku do „ludowej” władzy. W tę lukę weszła lewica laicka z Michnikiem i Kuroniem na czele, którzy nie mieli tych traumatycznych doświadczeń. Podam przykład. Janina Paradowska w 1981 roku założyła Solidarność w redakcji „Kuriera Polskiego”. Poszła do ludzi z redakcji, o których wiedziała, że byli w AK. Była przekonana, że to właśnie oni bez jakichkolwiek wątpliwości poprą jej działanie. Żaden się nie włączył. Moi wujowie i ojciec skupili się na pracy i na życiu rodzinnym. To nie znaczy, że sympatyzowali z komuną. Wręcz przeciwnie. Zagłuszane Radio Wolna Europa brzęczało w domu non stop.
Komandor Józef Woźnicki (1893–1957), mój dziadek ze strony matki. Zmarł, zanim się narodziłem, ale babcia Maria opowiadała mi o nim tak często, że wspominam go jak kogoś, kogo dobrze znałem. Dzięki niemu w domu zawsze panował kult angielszczyzny
Równie ciekawy życiorys co Jan Semka miał Józef Woźnicki, twój drugi dziadek, ze strony mamy. Jest jednak zasadnicza różnica. W przeciwieństwie do dziadka Jana, dziadka Józefa nigdy nie widziałeś...
Rzeczywiście, znam go tylko ze zdjęć. Zmarł w 1957 roku, czyli osiem lat przed moimi urodzinami. Dziadek Józef urodził się w 1893 roku w Wilnie. Wybrał służbę w rosyjskiej, imperialnej marynarce. Podchorążówkę skończył już w czasie pierwszej wojny światowej w fińskim porcie Kotka — wówczas była to część terytorium imperium Romanowów.
Jednak w 1920 roku był już w Polsce i walczył z bolszewikami.
Był dowódcą kanonierek i łodzi patrolowych na Prypeci. Dwa lata później skończył Tymczasowy Instruktorski Kurs w Szkole Marynarki Wojennej w Toruniu. Następnie został skierowany do Wolnego Miasta Gdańska do pracy w Wydziale Wojskowym Komisariatu Generalnego RP. W latach 30. służył na kontrtorpedowcu „Wicher”.
W zbiorach rodzinnych zachowało się zdjęcie twojego dziadka z Józefem Piłsudskim. W jakich okolicznościach je zrobiono?
Polska Marynarka Wojenna okresu międzywojnia stanowiła specyficzny konglomerat oficerów działających wcześniej w zaborze rosyjskim, pruskim i austriackim. Wszystkie frakcje rywalizowały ze sobą i wzajemnie się zwalczały. Dziadek nadzorował we Francji budowę kontrtorpedowców „Wicher”, „Grom” i „Burza”. W pewnym momencie jego kariera zatrzymała się z powodu jakichś wewnętrznych animozji. Dziadek skorzystał, że wysłano go na kontrtorpedowcu „Wicher” na Maderę po Piłsudskiego. Postawiony pod ścianą, zwrócił się bezpośrednio do Piłsudskiego jako głównego Zwierzchnika Sił Zbrojnych z prośbą o podjęcie pracy w Sztabie Generalnym. Udało się, ale naraził się na powszechną krytykę ze strony innych oficerów — ominięcie oficjalnej drogi służbowej było bardzo źle widziane. Ostatecznie krótko przed wojną został oddelegowany do dowództwa marynarki w Warszawie. Tam skończył studia inżynierskie na Wydziale Geodezji Politechniki Warszawskiej. W stolicy zastała go wojna.
Zdjęcie z mostku kapitańskiego „Wichra” w czasie powrotu z Piłsudskim z Madery. Dziadek Woźnicki pierwszy z lewej
Józef Woźnicki pod pseudonimem „Walek” wszedł do grupy konspiracyjnej „Alfa”, skupiającej oficerów marynarki, którzy pozostali w Warszawie.
Dziadek kierował Wywiadem Morskim Komendy Głównej AK. Do największych sukcesów „Alfy” należy zaliczyć dogłębne zbadanie przywiezionego do Warszawy pocisku V-2, który wydobyto z rzeki w okolicach poligonu w Bliźnie. Zadaniem mojego dziadka było rozpracowanie systemu żyroskopów, które służyły utrzymaniu się rakiety na wyznaczonym kursie. Za wykonanie tej analizy został na wniosek Brytyjczyków odznaczony przez Naczelnego Wodza w Londynie Złotym Krzyżem Zasługi z Mieczami.
Informację o odznaczeniu dostał w przeddzień wybuchu powstania warszawskiego.
Dziadek przeżył piekło powstania. Miał wtedy pięćdziesiąt jeden lat. Jego wartość w AK nie opierała się na doświadczeniu bojowym, więc w bezpośrednich walkach nie brał udziału, aczkolwiek jako zmobilizowany oficer był uczestnikiem powstania. Poprzez obóz w Pruszkowie trafił do małej wioski Małecz. Po wejściu Rosjan 19 stycznia 1945 roku rozpoczął starania o powrót na Pomorze, do Gdyni.
Chciał wrócić do marynarki?
Początkowo tak. Jednak bardzo szybko się zorientował, że jest to dla niego, przedwojennego oficera, niemożliwe. 1 lipca 1945 roku rozpoczął pracę jako szef Służby Hydrograficznej Wybrzeża. Równocześnie został profesorem na Wydziale Budowy Okrętów Politechniki Gdańskiej, gdzie kierował Katedrą Urządzeń Nawigacyjnych.
Jaką postawę wobec komunistycznych władz przyjął dziadek?
Przypuszczam, że była to postawa „państwowca”, „bezpartyjnego fachowca”, trzymającego się z dala od PPR i PZPR, a jednocześnie jakoś zginającego kark przed nową władzą. Najlepiej postawę dziadka charakteryzują wpisy z dziennika prowadzonego w tamtym czasie przez moją mamę Alinę. 19 stycznia 1946 roku: „O ósmej trzydzieści słuchaliśmy audycji polskiej z Anglii i wypiliśmy herbatę z UNRRA. W łóżku czytałam »Tygodnik Powszechny«”. Inny wpis mamy, dokładnie rok później: „Rodzice poszli głosować. Głosował tylko tata, bo wpierw wpuszczają jedynie grupy ludzi manifestacyjnie głosujących na listę rządową numer 3. Tata na ten numer właśnie głosował i robił to w taki sposób, żeby każdy widział, na co głosuje”. Dziadek najprawdopodobniej nie miał wątpliwości, że odmowa udziału w zbiorowym jawnym głosowaniu na listę rządową będzie oznaczała usunięcie ze stanowiska i koniec kariery akademickiej. Zgiął więc kark. Co ciekawe, babcia Maria, żona Józefa, nie poszła głosować razem z nim na reżimowy Blok Demokratyczny. Wyraziła swoje poparcie, oddając głos na PSL. Trzeba jednak oddać dziadkowi to, że nigdy się do PZPR nie zapisał.
Zgięty kark, o którym mówisz, to cena, jaką twój dziadek zapłacił za...
...realizację swojego powołania i pasji. Mógł pływać na morzu, choć już nie na okręcie wojennym, tylko na statku hydrograficznym. Mógł uczyć kolejne pokolenia młodych Polaków na Politechnice Gdańskiej, tworzyć kadry morskie powojennej ojczyzny. Ci z jego kolegów, którzy zgłosili się do marynarki, byli w czasach stalinowskich represjonowani i sądzeni. Część przypłaciła to życiem, inni wyrokami wieloletniego więzienia. Jeden z dowódców, którzy uwierzyli w możliwość powrotu po wojnie do służby czynnej, kontradmirał Włodzimierz Steyer, bohater obrony Helu w 1939 roku, został w bezpardonowy sposób usunięty z marynarki i wegetował, zatrudniony „z łaski” jako prosty księgowy w gminnej spółdzielni Samopomoc Chłopska w Ostrołęce.
Moja mama Alina (1927–1980). Jest rok 1943, Warszawa. Za rok tej szesnastolatce przyjdzie oglądać powstanie warszawskie. Jej przyrodnia siostra Irena wyjdzie z piwnicy po wodę w przerwie niemieckiego ostrzału i już nigdy nie wróci. Mama i babcia jeszcze wiele lat po wojnie będą żywić nadzieję, że jakimś cudem przeżyła. Poszukiwania z pomocą Międzynarodowego Czerwonego Krzyża trwały do lat 70. Ciocia Irena nie ma grobu jak setki tysięcy warszawiaków
W tym samym ponurym okresie stalinowskim Józef Woźnicki otrzymał od władzy ludowej Złoty Krzyż Zasługi za dokonania w odbudowie gospodarki morskiej.
Cóż, podpis Bieruta widoczny na odznaczeniu do dziś kłuje w oczy. Czy dziadek miał z tego tytułu wyrzuty sumienia? Nie wiem. Wyobrażam sobie, jak mógł odpowiadać na pytanie, czy nie żal mu kolegów, którzy w przeciwieństwie do niego odsiadywali w tym czasie wyroki: „Czy oni nie widzieli w 1945 roku sowieckich doradców? Nie zdawali sobie sprawy, jaka to będzie armia?”. Dziadek uznał, że epizod wojskowy jest dla niego zamknięty. Zaczął odbudowywać po wojnie gdańską politechnikę, ponieważ tak rozumiał rację stanu Państwa Polskiego nad Bałtykiem.
W której tradycji wzrastałeś — dziadka Jana, wychowanego w kulturze pogranicza niemiecko-polskiego, czy dziadka Józefa, wilniuka? Obaj byli żołnierzami AK. Jednak po wojnie wybrali zupełnie odmienne drogi.
Początkowo zdecydowanie bardziej w tradycji dziadka Józefa, ponieważ mieszkałem z jego żoną, babcią Marią, która miała na mnie niezwykle duży wpływ. Muszę w tym miejscu dodać, że babcia nigdy nie zapomniała komunistom ani zniewolenia Polski, ani zniszczenia kadry przedwojennej marynarki. Jej antykomunizm był namacalny i w znacznym stopniu mnie kształtował. Z drugiej strony, tak jak wspominałem, o losach Jana Semki i jego synów, w tym także mojego ojca, przez dłuższy czas w domu się właściwie nie mówiło. Już jako człowiek dorosły zacząłem lepiej poznawać świat dziadka Jana, który zapłacił niemałą cenę za podjęcie tożsamościowego wyboru na korzyść Polski, a nie Niemiec. Tylko ludzie, którzy doświadczyli tak bliskiej obecności kultury i mentalności naszych zachodnich sąsiadów, są w stanie zrozumieć zagrożenia płynące ze strony Niemiec w latach 30. i 40. XX wieku. Nie rozumieją tego Rafał Ziemkiewicz i Piotr Zychowicz, którzy w sojuszu z Trzecią Rzeszą upatrują niezrealizowanej szansy Polaków w czasie drugiej wojny światowej.
Wybory Jana i Józefa odzwierciedlają postawy wielu ludzi powojennych czasów.
Ci, którzy wybierali aktywność „pozytywistyczną”, musieli przyglądać się bezczynnie, jak deptane jest wszystko, co dla nich święte. Z kolei uczestnicy konspiracji często dochodzili do refleksji, że ich działalność ma charakter straceńczy.
Profesorskiemu statusowi dziadka Józefa wasza rodzina zawdzięczała duże poniemieckie mieszkanie w Gdańsku-Wrzeszczu. Tam upłynął czas twojego dzieciństwa...
Mieszkaliśmy przy ulicy Sobótki 22/4. Wrzeszcz był po wojnie dzielnicą gdańskiej inteligencji. To tutaj, w dużych, poniemieckich mieszkaniach, żyli między innymi wykładowcy Politechniki Gdańskiej czy Akademii Medycznej. W znacznej mierze pochodzący z Kresów — Wilna i Lwowa. To był wyjątkowy mikrokosmos, w którym mieszały się tradycje repatriantów z tradycjami autochtonów — niemieckojęzycznych mieszkańców przedwojennego Wolnego Miasta Gdańska. W mojej kamienicy mieszkała na przykład rodzina Miothke. Mówili z twardym, niemieckim akcentem, ale całkowicie czuli się Polakami. Z drugiej strony pamiętam też wielodzietną dziewięcioosobową rodzinę Reinke, która w 1976 roku wyjechała do Niemiec. W Gdańsku po drugiej wojnie światowej zwyczajnie nie czuli się jak u siebie w domu.
Lato roku 1970 — mam prawie pięć lat i ciekawie zerkam na świat z balkonu naszego mieszkania przy ulicy Sobótki. 16 grudnia 1970 roku rodzice wyjdą na ten balkon, obserwując, jak czołgi jadą w kolumnie ulicą Grunwaldzką w kierunku Gdyni. Następnego dnia wojsko będzie współuczestniczyć w masakrze. Dźwięk chrzęstu gąsienic, jaki niósł się pustą ulicą, budził grozę. Pamiętam do dziś straszną, napiętą ciszę w domu
Kto był najważniejszą postacią w domu?
Babcia Maria. Pochodziła z domu Krywatowicz. To była stara rodzina polska żyjąca na Litwie. Jej ojciec był właścicielem kantoru kupieckiego w miejscowości Berdiańsk nad Morzem Azowskim. Jego biznes opierał się na handlu z Turcją. Babcia Maria kształciła się i wychowywała w pensji dla wysoko urodzonych panien w Wilnie, a jednocześnie stale podróżowała ze swoim tatą po imperium rosyjskim. Pamiętam, że do końca życia potrafiła z pamięci zaśpiewać hymn Boże, zachowaj cara. Recytowała też wiersze wybitnych rosyjskich poetów. Wzrastała w tradycji przerażenia i współczucia dla zagłady tak zwanej białej Rosji. Opowiadała mi o ciekawym epizodzie z czasów rewolucji lutowej. Jak wiadomo, car Mikołaj II był skoligacony z brytyjską rodziną królewską. Na wieść o jego uwięzieniu w Carskim Siole Brytyjczycy przysłali flotę, proponując, by Rząd Tymczasowy przekazał cara w ich ręce. Babcia mówiła, że okręty brytyjskie stały na redzie Petersburga, ale Mikołaj II nie zdecydował się na ten krok. Uznał, że byłaby to zdrada. Babcia do końca życia była pod wrażeniem jego decyzji oraz etosu i zasad, które reprezentował. Te sympatie rosyjskie przełożyły się na mnie. Zawsze chętnie uczyłem się tego języka, oddzielając kulturę i społeczeństwo Rosji od komunistycznej władzy, której szczerze (podobnie jak babcia) instynktownie nie akceptowałem.
Mój pradziadek Rajmund Krywatowicz z maleńką babcią Marią, około 1903 roku. Pradziadek prowadził kantor kupiecki w Berdiańsku na Ukrainie, nad Morzem Czarnym, i handlował z Turcją. Idee Międzymorza wcielaliśmy w życie, zanim stało się to modne
Majątek pradziadka Rajmunda Krywatowicza gdzieś na Wileńszczyźnie. Babcia Maria z siostrami na przejażdżce bryczką
Babcia Maria z siostrami Adelą i Misią w Wilnie, około 1915 roku. Marynarski mundurek babci Marii zdradza szkołę dla panien w Wilnie, gdzie musiała uczyć się hymnu Boże, zachowaj cara. Przez lata go potem nie słyszała. W Drugiej RP hymn ten był świeżym symbolem niewoli, a w PRL był jeszcze bardziej niepoprawny. Gdy po latach usłyszała go na nowo w polskiej TVP w serialu BBC Wojna i pokój, bardzo się wzruszyła
Babcia Maria była przebojową kobietą. Uwielbiała motocykle.
Moja mama Alina (w środku), jej siostra Irena i moja babcia w Paryżu
Z czego wynikała ta babcina nienawiść do bolszewizmu?
Jako żona przedwojennego oficera miała bardzo wysoki status społeczny i materialny. Ordynans, ekskluzywne mieszkanie, samochód służbowy, pokojówki były na porządku dziennym. Podobnie jak wakacje w Normandii czy Bretanii. To wszystko odebrał jej komunizm.
Określenie „swinging twenties”, czyli w wolnym tłumaczeniu „zabawowe lata 20.”, nie było chyba obce babci Marii (czwarta od lewej w środkowym rzędzie). Babcia zgodnie z ówczesną modą ostrzyżona na chłopczycę. Obok dziadek Józef. Być żoną oficera marynarki to było wtedy coś
W ciągu siedmiu miesięcy 1945 roku Gdańsk zasiedliło ponad dwadzieścia trzy tysiące Polaków z byłych Kresów Drugiej RP, co stanowiło trzydzieści procent nowej gdańskiej społeczności. Wśród stu sześćdziesięciu pięciu tysięcy obywateli polskich u schyłku 1948 roku w Gdańsku około szesnastu procent stanowili repatrianci. Kresowy duch powojennego Gdańska był odczuwalny?
Pamiętam Gdańsk jako miasto przesiąknięte tradycją kresową. To dopiero Donald Tusk przykleił na siłę Gdańskowi pewien rys sentymentu za „wolnym miastem”, po którym dziś jeżdżą tramwaje nazwane na cześć niemieckich naukowców czy artystów. Także obecne władze miasta od lat przekonują mieszkańców, że niezależność, umiłowanie wolności, Solidarność wynikają z hanzeatyckiej przeszłości. To oczywista bzdura. Nieubłagany gdański antykomunizm oraz duch wolności wynikają z kresowych korzeni — specyficznego wychowania, głębokiej wiary i żarliwego patriotyzmu ludzi, którzy przybyli na Pomorze po 1945 roku. Bez nich nie byłoby Grudnia ’70 i Sierpnia ’80. Gdańscy kresowianie nie mieli złudzeń, czym jest komunizm. Pamiętali dwie sowieckie okupacje, a także między inymi wiarołomny atak NKWD na AK po zdobyciu Wilna. Wiedzieli, czym są nocne aresztowania, wywózki, strzały w tył głowy. I właśnie te nagromadzone przez lata rachunki wyrównali, paląc w Grudniu ’70 pałac władzy komunistycznej, czyli Komitet Wojewódzki PZPR. „Kresowy brak złudzeń” wobec komunizmu był widoczny także w gdańskiej opozycji. Na przykład dla ludzi Ruchu Młodej Polski bohaterem był ksiądz Józef Zator-Przytocki, proboszcz kościoła Na Czarnej we Wrzeszczu, a potem bazyliki Mariackiej, kapelan i podpułkownik kresowych oddziałów AK. Jedna z najważniejszych postaci opozycji przedsierpniowej Tadeusz Szczudłowski, związany z ROPCiO, był przedwojennym lwowiakiem. Jestem więc przekonany, że to kresowe korzenie, a nie na siłę przywoływane tradycje Hanzy uczyniły z Gdańska miasto wolności. Miasto, które z powodzeniem rzuciło wyzwanie komunizmowi.
Widok z okien mojego domu na ulicy Sobótki w gdańskim Wrzeszczu. Na końcu ulicy Góra Sobótkowa. Ten świat jeszcze w latach 70. niewiele zmienił się od przedwojnia. Po latach w Berlinie, Monachium czy Wrocławiu odnajdywałem niemal bliźniacze ulice wyłożone taką samą granitową kostką, z takimi samymi drzewami
Zdjęcie ślubne moich rodziców z 1951 roku. Kiedy w czasie stanu wojennego było nie za wesoło, przychodziło mi na myśl: „A jakie oni mieli widoki na godne życie, biorąc ślub w samym apogeum stalinizmu?”
Gdańsk twojego dzieciństwa to miasto, w którym namacalnie odczuwałeś skutki wojny?
Pamiętam zrujnowany kościół Świętej Brygidy. Chodziliśmy tam razem z bratem, bez wiedzy rodziców, i patrzyliśmy na wielką zniszczoną bryłę świątyni. Aż dziw, że jakaś cegła nie spadła nam na głowę. Ciągle też stykaliśmy się z ludźmi doświadczonymi wojną. Pamiętam, że częstym gościem na naszym podwórku był niejaki Adamek. W roku 1970 miał około czterdziestu lat. Kiedy mijało się go po drodze, zawsze mamrotał pod nosem: „Wędkę mi zniszczyli, wędkę mi zniszczyli”. Tylko to jedno zdanie na okrągło. Pamiętam, że z braćmi i kolegami z podwórka naśmiewaliśmy się z niego. W pewnym momencie podszedł do nas inny dorosły sąsiad i potężnie nawrzeszczał. Absolutnie zakazał nabijania się z tego człowieka. Później, na spokojnie, wytłumaczył nam, że Adamek w czasie niemieckiej okupacji przeżył ogromną traumę — został skatowany przez Niemców i od tamtej pory nie odzyskał psychicznej równowagi. To nam dawało do myślenia.
Fot. Zbigniew Kosycarz/KFI
Gmach KW PZPR w Gdańsku, spalony podczas wydarzeń Grudnia ’70
Jakie jest twoje najbardziej wyraziste wspomnienie z dzieciństwa?
Grudzień ’70. Oczywiście jako pięcioletnie dziecko niewiele rozumiałem, ale obserwowałem, jak zachowują się rodzice. I to wspomnienie wyraźnie staje mi przed oczami do dzisiaj. Pamiętam, jak z balkonu naszej kamienicy obserwowaliśmy jadące na Gdańsk kolumny czołgów. Pierwszy raz w życiu słyszałem wówczas dźwięk gąsienic. To było przerażające. Jednak jeszcze bardziej przerażająca była obserwacja reakcji na ten dźwięk ludzi, którzy przeżyli wojnę. Ten dźwięk kojarzył im się z jednym: „Zaraz zacznie się zabijanie i masakra”. Moja rodzina była tym dźwiękiem zahipnotyzowana i przejęta grozą. Patrzyłem na babcię i rodziców, a w ich oczach dostrzegałem przede wszystkim ogromny strach. Kolejne, równie wyraziste wspomnienie to spalony Komitet Wojewódzki PZPR. Szedłem pod rękę z ojcem przy dawnym hotelu Monopol. Zbliżaliśmy się do KW. Nagle ojciec przeszedł na drugą stronę ulicy. Nie rozumiałem dlaczego, bo w ten sposób nadkładaliśmy drogi. Gdy byliśmy po drugiej stronie, na wysokości dzisiejszego Nowego Ratusza, dawnego Żaka, zrozumiałem jego decyzję. Wzdłuż spalonego KW demonstracyjnie krążyli ormowcy, milicjanci. Zapytałem tatę, dlaczego to robią. Nie odpowiedział. Pomyślałem, że mundurowi pilnują budynku po to, by nikt nie przyglądał się nadpalonym murom z bliska. Dawali jasno do zrozumienia: tutaj nie wolno chodzić. Chociaż żadnego oficjalnego zakazu nie było. Dla mnie jako dziecka krążący przed KW, szukający pretekstu do wylegitymowania milicjant był najwymowniejszym dowodem na to, jak bardzo władza jest wroga zwykłym ludziom. Bo wokół siedziby władzy krążą ludzie, którzy sprawiają wrażenie wściekłych psów spuszczonych ze smyczy. Każde dziecko, które idzie gdzieś z ojcem, uważa, że jego tata jest najważniejszy i najsilniejszy na świecie. Jeżeli ojciec schodzi z drogi, ustępuje, pojawia się wątpliwość: dlaczego ustępujesz? Dlaczego nie możemy pójść normalnie? Przejście na drugą stronę było więc upokarzające. Wtedy po raz pierwszy przeszło mi przez głowę, że ta władza jest groźna i nieprzyjazna, a uleganie jej wiąże się z pewnym rodzajem poniżenia.
Fot. Jacek Piotrowski
Jak wielu innych, żałuję, że zbyt mało pytałem mojego dziadka i tatę o konspiracyjne losy. Dziadek Jan (pierwszy z lewej) do upadku komuny nie opowiadał zbyt wiele o wojennej i powojennej konspiracji. Mawiał, że zbyt dużo jeszcze żyje ludzi, którym komuna za tamte sprawy może wciąż zaszkodzić
A pierwsze wspomnienie ze szkoły?
To było zderzenie tego, o czym mówi się w domu, z narracją płynącą podczas lekcji w Szkole Podstawowej numer 45 imienia Bohaterów Westerplatte. Pamiętam dobrze, kiedy nauczycielka powiedziała, że armia Berlinga powstała z żołnierzy z terenów Związku Sowieckiego. Zapytałem: „A skąd się ci żołnierze wzięli?”. Usłyszałem, że byli to potomkowie zesłańców syberyjskich z powstania styczniowego.
Wspomniałeś, że babcia Maria nie znosiła komunistów. Podobno jej antykomunizm ujawniał się szczególnie podczas rodzinnych kolacji...
U babci stał telewizor, czyniąc z jej pokoju automatycznie najważniejsze pomieszczenie w domu. To tam odbywały się wszystkie rodzinne spotkania — te z okazji różnych świąt i uroczystości, ale także te codzienne. Razem z bratem Tomaszem, bratem Stefanem, mamą Aliną, tatą Leopoldem Jerzym i babcią Marią codziennie zasiadaliśmy do wspólnej kolacji. Warto dodać, że wszystko działo się w porze „Dziennika Telewizyjnego”. To była nienaruszalna zasada i świętość. Siedziałem wtedy przy stole i z jednej strony słuchałem tego, o czym mówią reżimowi dziennikarze, a z drugiej komentarzy mojej babci. Kiedy prezenter podawał pewne „fakty”, babcia natychmiast punktowała: „Nie wierzcie tym kłamstwom, jest inaczej”. Podam przykład. W telewizji leci, że Stanisław Pyjas się upił i spadł ze schodów. Na to moja babcia stwierdza, że to nieprawda, bo w Radiu Wolna Europa mówili, że Pyjasa zamordowała Służba Bezpieczeństwa. Tego typu uwaga pociągała za sobą całą lawinę dyskusji dotyczących metod działania komunistycznego reżimu. Zazwyczaj jej komentarze były bardzo spokojne i merytoryczne. Pamiętam, że tylko raz naprawdę się wzburzyła. Było to w 1972 roku. Mój starszy brat wrócił ze szkoły i oznajmił, że od nauczycielki wie, iż Anders wycofał się do Iranu, ponieważ był tchórzem i nie chciał walczyć z Niemcami. Babcię szlag trafił. „To podłe kłamstwo. Komuniści chcieli tę armię zniszczyć. Nie słuchaj tych bzdur” — mówiła do mojego brata emocjonalnie. Ale to był wyjątek. Zazwyczaj babcia Maria tłumaczyła nam rzeczywistość bardzo rzeczowo.
Stare, poniemieckie mieszkanie we Wrzeszczu. Jeszcze paliło się w piecach. To chyba rok 1977, odrabiam lekcje
Byliście religijną rodziną?
Nie bardzo. Kulturowo oczywiście tak, jednak stosunek do wiary i Kościoła był raczej obojętny. Nie było obyczaju porannych i wieczornych modlitw czy uczestniczenia w coniedzielnej Eucharystii. O duchowieństwie mówiło się raczej z szacunkiem w kontekście jego roli antykomunistycznej, ale bez większej admiracji. Ta ambiwalencja była widoczna szczególnie u mojej babci Marii. Myślę, że wynikała ona z antyklerykalnego rysu przedwojennego korpusu oficerskiego, do którego należał dziadek Józef. Z drugiej strony babcia Bronia wyniosła z Kresów mocno zaangażowany katolicyzm i głęboką religijność. Jestem pewien, że gdybym wychowywał się z nią, nie dopuściłaby do sytuacji, w której nie idę do kościoła w niedzielę. Dla babci Marii nie stanowiło to żadnego problemu. Moje nastawienie do Kościoła i katolicyzmu było neutralne. Radykalnie zmieniło się to dopiero w czasach studiów, ale to już zupełnie inna historia.
1974 rok. Pierwszokomunijne zdjęcie. Wtedy jeszcze chodziło się do fotografa na pozowany portret ze świecą komunijną w ręku
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki