Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pieczeń wołowa na spodniach sekretarza, czyli opowiastki z życia wzięte to zbiór krótkich opowieści przedstawiających sytuacje z lat 1954–2020, które autor sam przeżył, których był świadkiem lub które opowiedzieli mu znajomi. Jak pisał Phil Bosmans, wielki flamandzki przyjaciel ludzi, „śmiech i humor rozluźniają, zmniejszają napięcia i smutki. Śmiech i humor to najlepsze środki na zatrucie duszy i serca. Śmiech i humor torują drogę nieoczekiwanej radości życia. Jaki dzień jest stracony? Dzień bez śmiechu!”. Warto zatem zapoznać się z treścią tej książki, uśmiechnąć się, a czasem nawet pośmiać w myśl gogolowskiej zasady – z siebie samego, przyjaciół i znajomych.
Spis treści
Tytułem wstępu
Lata dziecięce, lata szczenięce
Lata licealne i policealne
Studia, studia i po studiach
Do woja, marsz, do woja!
Na Zachodzie, czyli w Niemczech i we Francji
Na Wschodzie, czyli w Moskwie
Trochę dalej, czyli w Archangielsku i Syktywkarze
Trochę bliżej, czyli na Litwie i na Ukrainie
Szwedzie, jak ci się wiedzie?
Z panem Jankiem nasze w terenie wędrówki
Opowiastki z ZMW w tle
Wsi sielska, wsi anielska
Opowiastki funeralne
Dziennikarsko-urzędniczy misz-masz
Miss Wsi
Trochę seksu nie zaszkodzi
Na koniec
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 203
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Konrad Remelski
Pieczeń wołowa na spodniach sekretarza, czyli opowiastki z życia wzięte
Konrad Remelski
Pieczeń wołowa na spodniach sekretarza, czyli opowiastki z życia wzięte
Copyright by © Konrad Remelski 2021
Copyright by © Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart 2021
Ilustracja na okładce: Lesław Kuczerski
Zdjęcia: Jan Maziejuk i Konrad Remelski (archiwum rodzinne)
Korekta: Karolina Księżyc, Grzegorz Szczepaniak
Skład: Karolina Księżyc
Wersja elektroniczna: Ewa Krefft-Bladoszewska
Okładka: Ewa Siwek
Wydawnictwo REGION Jarosław Ellwart
ul. Goska 8, 81-574 Gdynia
www.wydawnictworegion.pl
e-mail: [email protected]
sklep internetowy: www.czec.pl
Wydanie I, Gdynia 2021
ISBN 978-83-7591-790-1 (druk)
ISBN 978-83-7591-849-6 (ePub)
ISBN 978-83-7591-850-2 (mobi)
Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie.
Mikołaj Gogol, Rewizor
Zapraszam Państwa do przeczytania książki Pieczeń wołowa na spodniach sekretarza, czyli opowiastki z życia wzięte, będącej zbiorem, według mnie, w miarę zabawnych sytuacji z lat 1954–2020, które przeżyłem sam, których byłem świadkiem lub które opowiedzieli mi znajomi.
W książce zawarte są opowiastki, w których śmieję się sam z siebie, a także, co myślę, że mi panie i panowie wybaczą, z przyjaciół i znajomych. Jestem przekonany, że słynne gogolowskie powiedzenie o tym, z kogo się śmiejemy, czyliz samych siebie – ma tu jak najbardziej swe zastosowanie. Po przejściu na stypendium zusowskie, mając dzięki temu dużo wolnego czasu, postanowiłem prześledzić całe swoje życie i powspominać te dobre momenty z okresu dzieciństwa, szkoły, studiów, służby wojskowej i pracy. O tych złych sytuacjach, które mnie spotkały, dawno zapomniałem.
Jak Państwo zobaczycie, większość tych opowiastek dotyczy mnie samego, część to historyjki zasłyszane w moim otoczeniu, głównie dziennikarskim i urzędniczym. Wiele z nich to tak zwany humor sytuacyjny, który po latach może być mniej zrozumiały dla Czytelnika, za co z góry przepraszam. Mogę tylko powiedzieć, że szkoda, że Was przy tym nie było, bo na przykład wojsko czy pobyt w Moskwie to kopalnie wesołych historyjek. A ponieważ wiekowo jestem już bliżej niż dalej, nie pominąłem nawet opowiastek funeralnych.
Jeżeli będziecie mieli Państwo jakiekolwiek pretensje do mnie o niektóre teksty, to zrzucę wszystko na pandemię i mój emerycki stan, bo gdyby nie covid-19 i moje „stypendium” z ZUS-u, nigdy bym tych opowiastek nie napisał. Na zarzut, że książka epatuje tekstami o alkoholu i wyrazami niecenzuralnymi odpowiem, że przedstawiłem życie, jakie było, a poza tym każdy wie, że najlepsze opowiastki powstają pod wpływem…
Jak pisał Phil Bosmans, wielki flamandzki przyjaciel ludzi: „śmiech i humor rozluźniają, zmniejszają napięcia i smutki. Śmiech i humor to najlepsze środki na zatrucie duszy i serca. Śmiech i humor torują drogę nieoczekiwanej radości życia. Jaki dzień jest stracony? Dzień bez śmiechu!”.
A ja właśnie publikacją tą chciałem wywołać uśmiech na twarzach Czytelników w tym trudnym okresie pandemii i po jej zakończeniu też. Czy to mi się udało – oceńcie Państwo sami. Miłej lektury!
Konrad Remelski
Niestety nie pamiętam przebiegu mojego dnia urodzin. Wiem tylko tyle, że poród przebiegł bez komplikacji i w pierwszych miesiącach, a nawet latach życia nie miałem tak bujnej czupryny, jak w wieku szkolnym. Z opowiadań rodziców wiem, że jako pacholę uwielbiałem wydrapywać łyżką wapno lub gips ze ściany i zajadać się tymi materiałami budowlanymi. Kiedy byłem w wieku szkolnym, ojciec napominał mnie, że mam się dobrze uczyć, bo inaczej będę jadł gips ze ściany albo kit z okna. Gips miałem już za sobą, a kitu nie ruszałem, bo po spróbowaniu okazał się za twardy. Kiedy jako dziecko miałem jakieś zachcianki, ojciec sprowadzał mnie szybko na ziemię pytaniem:
– Co, a może byś szybkę z okna jeszcze chciał?
Gdyby spełniał te moje zachcianki, szklarz miałby u nas sporo do roboty.
Przyznaję, że od najmłodszych lat z siostrą Bożeną byliśmy poddawani przez rodziców indoktrynacji ideowej, a przez obie babcie – kościelnej. Rodzice co roku zabierali nas na pochód pierwszomajowy. Uwielbialiśmy chodzić na te manifestacje, bo po zakończeniu pochodu były albo lody, albo oranżada. Rodzice tłumaczyli nam, że możemy wybrać sobie tylko jedno, bo jak wypijemy oranżadę i zjemy lody, to będzie nas boleć gardło. Później dowiedzieliśmy się, że chodziło po prostu o oszczędności w budżecie domowym. Natomiast babcie delikatnie przymuszały nas do regularnego chodzenia do kościoła. Z tych „pójść” najmilej wspominam pasterki w pełnych wiernych kościołach, pachnących igliwiem z choinek, kadzidłem i palącymi się świecami. Po świątyni snuł się też zapach alkoholu, wydobywający się z szeroko otwartych ust wiernych śpiewających kolędy.
Z okresu pierwszych czterech lat mojego życia nie mam jakichś super, wow! opowiastek – po co komu opowiadać na przykład o sytuacji z piaskownicy? Moja siostra do dzisiaj ma małą bliznę na czole od uderzenia wiaderkiem, bo nie chciała mi pożyczyć piasku, którego było w bród. I czym tu się chwalić…?
Pierwsza opowiastka, którą pamiętam, miała miejsce w przedszkolu.
W wieku pięciu lat „rozwaliłem” imprezę choinkową w przedszkolu w Ostrowie Wielkopolskim. To taki pierwszy numer w moim życiu, kiedy dałem się społeczeństwu we znaki. Wraz z kilkunastoma innymi bałwankami tańczyłem na scenie. Tworzyliśmy koło, przesuwając się jeden za drugim. W pewnym momencie spadła mi czapka bałwanka, więc postanowiłem ją odzyskać. Zatrzymałem ruch sceniczny, ukucnąłem i próbowałem ją zabrać z podłogi. Inne bałwanki, jak to bałwanki, nie zważając na moje przykucanie, próbowały tańczyć dalej. Wszyscy po kolei na mnie wpadali. I tak cały ten bałwankowy zespół wylądował na ziemi i nawet nie próbował się podnieść. Słychać tylko było płacz bałwanków, a ja cieszyłem się z odzyskania, nieco już pogniecionej, czapki.
W Ostrowie Wielkopolskim na Wszystkich Świętych całą rodziną poszliśmy na cmentarz. Przy grobie kogoś z członków rodziny zebrała się spora grupa ciotek i babć. Każdą z nich przy przywitaniu całowałem w rękę. W pewnym momencie, kiedy pocałowałem chyba z ósmą z kolei osobę, zobaczyłem, że ktoś cofa rękę i kategorycznie stwierdza:
– Ależ ja jestem wujek!
Ta sytuacja sprzed wielu lat przypomina mi się zawsze, kiedy oglądam w telewizyjnym archiwum premiera Jarosława Kaczyńskiego, który wita się ze wszystkimi członkami rządu, całując panie w rękę. W pewnym momencie, nie patrząc w górę, prawie całuje dłoń ministra Sikorskiego. Ten jednak zdążył ją odciągnąć. Też taki byłem, ale jako sześciolatek, a nie starszy pan premier…
W wieku ośmiu lat całkowicie nieświadomie wplątałem się w wielką politykę. W Szkole Podstawowej nr 9 w Koszalinie po lekcji plastyki wraz z dwoma innymi uczniami miałem posprzątać klasę po zajęciach z klejówką. Na lekcji tworzyliśmy rzeźby z gazet i z zaprawy z mąki. Dużo tego zostało, więc ktoś rzucił hasło (nie wiem, czy nie ja), żeby zaatakować tą zaprawą wiszące nad tablicą portrety Gomułki i Cyrankiewicza. Jakby tego było mało, najpierw klejówkę wymieszaliśmy z atramentem z kałamarza. Najważniejsze osoby w PRL-u szybko zniszczyliśmy i zadowoleni wyszliśmy z klasy.
Jeszcze tego samego dnia pani dyrektor wezwała naszych rodziców. Rozmowa nie była dla nich przyjemna, bo wypytywano ich o poglądy polityczne. Podejrzewano, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. My jednak przyrzekliśmy, że nie wiedzieliśmy nawet, czyje są te portrety. Rodzice musieli kupić nowe i szybko zawiesić je w klasie. Ja na długo zapamiętałem swój czyn, bo w pierwszych godzinach po powrocie ojca ze szkoły nie mogłem nawet usiąść na krześle. Gdyby ktoś później zapytał mnie, z czym ci się kojarzą towarzysze Gomułka i Cyrankiewicz, odpowiedziałbym:
– Z klejówką…
Kiedy byłem, kiedy byłem małym chłopcem, hej… i mieszkałem tuż przy składnicy złomu prowadzonej przez mojego wujka, kilka razy wraz z kolegą Bogdanem mieliśmy to szczęście przejechać się wozem konnym po Koszalinie. Wóz ciągnęły dwa konie pociągowe, a my mogliśmy usiąść koło woźnicy. Jaka to była frajda oglądać świat, czyli Koszalin, nieco z góry, jechać gdzieś w odległe, jak dla małych chłopców, obszary, pomagać w ładowaniu i rozładowywaniu złomu, karmić i poić konie. I co ciekawe, robiliśmy to bez wiedzy rodziców. Ale nic się nikomu nie stało, a wrażenia pozostały do dziś, czyli do czasu, kiedy jestem, kiedy jestem dużym chłopcem, hej!
Jako uczeń podstawówki byłem ministrantem. W kościele farnym w Chojnicach proboszczem był wówczas wielce zasłużony ksiądz dziekan Lis. W czasie jednej z mszy pozwolił nowicjuszowi stanąć obok niego przy ołtarzu i służyć księdzu. Nowy bardzo się denerwował, między innymi rozlewając wodę i wino na stopnie ołtarza. Źle się ustawiał, czasami nawet prawie tyłem do księdza. Rozeźlony proboszcz zapomniał się i krzyknął do mikrofonu:
– Do mnie, durniu!
Ten jednak nie dosłyszał, więc my, starsi ministranci, klęczący na stopniach ołtarza chórem powtórzyliśmy:
– Do niego, durniu!
Poskutkowało, ale proboszcz nie był zadowolony z wykrzyczanych przez nas słów… Durnie!
W wieku kilkunastu lat wziąłem udział w zawodach rowerkowych „Głosu Pomorza” na stadionie Bałtyku w Koszalinie. Startowaliśmy w pięcioosobowych grupach w kilkunastu kategoriach wiekowych. Miałem numer 497. Zająłem trzecie miejsce w swojej grupie. Mój ojciec zrobił mi zdjęcie z rowerem i numerem startowym na koszulce. Wysłaliśmy je do dziadków w Chojnicach. Dziadek odpisał, że jest dumny, że zająłem aż trzecie miejsce, a zawodników, sądząc po moim numerze, było co najmniej 497! Postanowiłem nie dementować treści zawartych w liście pochwalnym dla mnie od dziadka. Niech się dziadek cieszy…
Pojechałem kiedyś z ojcem na otwarty basen w Koszalinie. Woda była jakaś taka zielonkawa, coś w niej pływało, ale co tam. Wykąpaliśmy się, a po kilku dniach mnie wysypało. Okazało się, że zachorowałem na ospę wietrzną. Swędziało całe ciało. Krostki smarowane były jakimś białym, szybkoschnącym płynem. Leżąc w łóżku, do swej dyspozycji miałem radio, oczywiście słuchałem Radia Koszalin. Mając osiem lat, zakochałem się w nim, przede wszystkim w sygnale radia, obecnie powiedzielibyśmy – w dżinglu, z szumem morskich fal i kompozycją Władysława Turowskiego „O, koszalińska ziemio moja”. Kiedy dowiedziałem się, że to ten pan, który na urodzinach wujka gra na pianinie, byłem bardzo dumny. Może gdyby nie ospa wietrzna, nigdy bym o tym nie wiedział?
Melodia „O, koszalińska ziemio moja” chodzi mi po głowie do dzisiaj. Kompozytorem tej pieśni, która jest hejnałem-hymnem Koszalina, był Władysław Turowski, który przyjaźnił się z rodziną mojego wujka Ludwika Schwarza. Wujkowie mieszkaliz nami przez ścianę, więc jako mały chłopiec uczestniczyłem we wszystkich uroczystościach rodzinnych u wujostwa. Pamiętam urodziny czy imieniny wujka Ludwika i gości – małżeństwo Turowskich. Mimo że na początku lat sześćdziesiątych w domu nie było za bogato, ani też niezbyt ubogo, już od rana trwały przygotowania do wizyty gości. Zwykle w takich uroczystościach wraz z dziećmi brało udział do dwudziestu osób. (Dzieci oczywiście siedziały przy swoim stoliku i uczestniczyły w biesiadzie do pewnego czasu. Potem mycie, paciorek i lulu). Szykowana więc była duża miska sałatki, kręcone były żółtka na ajerkoniak, wynoszone różne wiktuały z piwnicy i spiżarni, w tym sucha kiełbasa z nutrii (nie wspominam jej dobrze, bo widziałem, jak się nutrie zabija). Na stół wchodziły też serdelki grube jak rączki niemowlaka. Do tego musztarda i chrzan. Panowie delektowali się (jeżeli można tak to delikatnie określić) wódką z czerwoną kartką w litrowych butelkach. Kiedy już wszyscy złożyli życzenia komu trzeba i zaspokoili swoje apetyty, mój ojciec brał akordeon i… przygrywał Władysławowi Turowskiemu, grającemu na pianinie. Nikt nie wychodził do telewizora, bo takich szklanych pudełek wtedy jeszcze w domu przy ulicy Polskiego Października nie było. Wszyscy świetnie się bawili, śpiewając między innymi późniejszy hymn Koszalina. A nad ranem, jeżeli przyszła taka ochota, uruchamiano taxi – radziecki motocykl z koszem, do którego wsiadali goście, i hajda do Mielna nad morze. Tam ich gorące głowy owiewała morska bryza i wszystko wracało do normy.
Nie wiem, jak to się stało, bo ze szkołą chodziliśmy do kina tylko w ramach Dni Filmu Radzieckiego, aż tu któregoś dnia zaprowadzono nas do kina Muza na film A Hard Day’s Nightz udziałem Beatlesów. Cały film był praktycznie zapisem koncertów tego zespołu. Był szał i na filmie, i na widowni. Niektórzy prawie z balkonów pospadali. Po seansie pobiegliśmy do drewnianej budki koło dworca PKS-u, gdzie fotograf, trochę spod lady (bo to były gazetowe odbitki), sprzedawał zdjęcia Ringa, Paula, Johna i Georga. Przy okazji można było kupić sobie Kasię Sobczyk, Henryka Fabiana, Jacka Lecha, aktorów z Bonanzy, no i Bardotkę, i Claudię Cardinale, o Sofii Loren już nie wspominając. A potem szło się do domu wszystkich ich przyszpilić do słomianej maty. Niektórzy z nas mieli jednak jeszcze lepsze zdjęcia nad łóżkiem, lepsze niż te czarno-białe z budki fotografa, bo kolorowe, z czasopism „Ekran” i „Film”.
Na początku maja w całym kraju odbywały się Dni Oświaty, Książki i Prasy. W Koszalinie na placu przed WRN-em z tej okazji na dość dużym kiermaszu można było kupić książki regionalnych autorów.
– Kupiłbym coś, ale mam za mało forsy. Może na jakąś malutką książeczkę wystarczy? Kuriata zawsze takie małe rzeczy pisze – zagadnąłem kolegów, nie wiedząc, że Czesław Kuriata siedzi na stoisku tuż za mną.
– Kolego, mam tu dla pana taki maleńki drobiażdżek – zwrócił się do mnie znany wówczas w województwie koszalińskim autor, wręczając mi swój obszerny poemat historyczny Bogusław X wraz z autografem.
I nie wziął ani grosza – i za to go od razu polubiłem!
Do Adrii każdy z nas podrostków chciał wejść, ale nie zawsze się to udawało. Szczególnie wtedy, kiedy grano filmy dozwolone od lat szesnastu (nie mówiąc już o tych od lat osiemnastu), a miało się lat czternaście. Bileter, sprawdzając bilety, zaglądał nam w oczy i żądał okazania legitymacji. Wtedy robiliśmy w tył zwrot i do domu. Najłatwiej było w czasie premiery, kiedy tłum na kolejny film z piękną Angeliką (w tej roli seksowna Michele Mercier) napierał na biletera tak, że ten mógł nas nie zauważyć. Ale na tym się nie kończyło. Bileter potrafił jeszcze latarką świecić w trakcie kroniki filmowej i sprawdzać, kto wlazł do środka. Na szczęście kino było duże, więc robił to bardzo pobieżnie. Z wypiekami na policzkach udawało nam się zobaczyć markizę Angelikę w kąpielii w innych sytuacjach bardzo intymnych z Robertem Hosseinem czy innymi amantami filmu francuskiego. Stosunkowo łatwo było za to z wejściem do kin Muza i Zacisze, ale tam były twarde krzesła…
W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych niezwykle popularny był Bogdan Łazuka, aktor i piosenkarz. Grał w filmach, w teatrze, w telewizji. Wszędzie go było pełno. Ze względu na jego role komediowe, często nie traktowano go poważnie. Ktoś wymyślił nawet anegdotę mówiącą o tym, że „Gagarin był wystrzelony, Kennedy zastrzelony, a Łazuka – podstrzelony”. Widywaliśmy go co roku na plaży w Mielnie. Któregoś razu po plaży rozszedł się szmerek: „Łazuka, Łazuka”. Pobiegłem go zobaczyć. Pytałem rodziców, gdzie on jest, tymczasem ten śmieszny – jak mówiono – aktor, stał na brzegu morza zupełnie przy mnie, uśmiechając się do mnie i do innych plażowiczów.
Drugą znaną postacią, która odwiedzała Mielno latem, był aktor Gustaw Holoubek. Nie zawsze przyjeżdżał z Magdą Zawadzką. Zwykle mieszkał w hotelu Jałta w Koszalinie. Kiedyś wysiadł z pociągu z Mielna i poszedł w kierunku przeciwnym do hotelu – pod wiaduktem na ulicę, wówczas Polskiego Października. Zobaczywszy, że oddala się od centrum, stanął bezradny i wtedy podeszła do niego moja siostra Bożena, licealistka. Zagadnęła i zadeklarowała się, że odprowadzi aktora w kierunku Jałty. Po drodze Bożenka wypytała go o aktorstwo i zwierzyła się, że jest zainteresowana tym zawodem. Wzięła sobie do serca jego rady i… została aktorką!
O Bogdanie Łazuce zrobiło się głośno kilkadziesiąt lat później. W roku 2000 w okolicach Szczecinka był kręcony serial Skarb sekretarza. W jednej z wsi realizowano sceny w kościele. W rolę proboszcza wcielił się właśnie aktor Łazuka. Jak opowiadali miejscowi, w przerwie między zdjęciami pan Bogdan w sutannie i komży zaszedł do pobliskiego spożywczaka. A tam kilku miejscowych sączyło piwko. „Proboszcz” poprosił o dwa piwa na wynos, a dwa prawie duszkiem wypił na miejscu. Pożegnał się i wyszedł.
– Pan Bóg zesłał nam nareszcie normalnego proboszcza – cieszyli się panowie, którzy podobno obiecali sobie, że wreszcie zaczną chodzić do kościoła. – Dla takiego księdza, jednego z nas, naprawdę warto – zarzekali się.
W ósmej klasie, kiedy mieliśmy się zastanowić nad wyborem zawodu, a przede wszystkim szkoły średniej, wysłano nas do Poradni Wychowawczo-Zawodowej. Tam przy pomocy testów i układanek z klocków panie psycholożki, po moim wyznaniu, że chcę zostać aktorem, potwierdziły, że się do wykonywania tego zawodu nadaję. Poszedłem do ogólniaka. Rok później siostrze z badań wyszło, że powinna zostać nauczycielką. Również ukończyła liceum, potem studia i została… aktorką, a ja… nauczycielem. Ot, taka ironia losu.
Dawniej zakłady pracy organizowały dla swych załóg sobotnie (kiedy w ogóle były wolne soboty) wyjazdy na grzybobranie. Byłem małym chłopcem i cieszyłem się na takie eskapady. Zwykle zakładowy autokar zatrzymywał się w podkoszalińskim Mostowie. Wesoła kompanija pracowniczek i pracowników wysypywała się z niego i… nie biegła w głąb lasu (no, może niektóre starsze panie), tylko rozkładała koce zaraz na parkingu. Pojawiały się na nich koszyki z żywnością, a panowie polewali wódeczkę. Ktoś włączał radyjko na baterię, ktoś drugi zaczynał grać na akordeonie, a inny na gitarze. Przy Chacharach, Stokrotce, co rosła polna, Bella, bella Donna – wieczór taki pięknyi Przepijemy naszej babci domek cały czas szybko mijał. W końcu kierowca, trąbiąc, dawał znak do odwrotu. Niestety koszyki były puste. Starsze koleżanki nie chciały „pożyczyć” ani sprzedać swoich grzybów. Na szczęście po drodze do Koszalina stali handlarze grzybów (dziś stoją tam grzybiarki z Bułgarii) i sprzedawali nam swe leśne trofea. Tata po pierwszej takiej eskapadzie wyprosił u mnie ciszę:
– Jak chcesz ze mną jeszcze raz jechać, to ani słowa mamie, że nie zbieraliśmy grzybów…
Dochowałem tej tajemnicy aż do dzisiaj, chociaż pewnie mama wszystkiego się domyślała, bo tata jakoś nie pachniał grzybami…
Z grzybami kojarzy mi się zasłyszana opowiastka o przygodach dwóch grzybiarzy spod Rzeczenicy. Miejscowi wybrali się na grzybobranie zaopatrzeni we flaszeczki czegoś mocniejszego. Jeszcze nie weszli do lasu, a już siedliw przydrożnym rowie. Kiedy opróżnili wszystko, co mieli, zapadliw głęboki sen. Tymczasem nadjechał zakładowy autokar z Łodzi. Wówczas mieszkańcy centralnej Polski tak daleko zapuszczali się po grzyby! Zwykle ich wyprawy na Pomorze trwały dwa dni. Załoga wyskoczyła z autobusu i pobiegła w leśne zagajniki. Z radości, że znajdowali kolejne grzyby, raczyli się też swoimi trunkami. Kiedy wracali zadowoleni z pełnych koszy i z gorącymi głowami, zobaczyli dwóch panów leżących w rowie. Pomyśleli, że to uczestnicy ich wycieczki. Podnieśli ich i dosłownie włożyli do auta. Kiedy po kilku godzinach dotarli do Łodzi, towarzystwo szybko się wysypało z autobusu i rozbiegło w kierunku swoich domów. Wysiedli też i panowie spod Rzeczenicy. Ubrani byli bardzo po roboczemu, w waciaki i gumowce, a w rękach mieli puste kosze. Pusto też było w kieszeniach. Oniemiali stali tak dłuższą chwilę, bo podobno po raz pierwszy byliw tak dużym mieście. Nie mogli uwierzyć, że poszli na grzyby do pobliskiego lasu, a wylądowaliw Łodzi. Nie wiem, jak wrócili pod Rzeczenicę, ale na pewno nie była to łatwa droga…
W zamkniętym kiosku spożywczym przy Koszalińskiej Wytwórni Części Samochodowych przy ulicy Szczecińskiej zobaczyłem kiedyś kartkę z napisem: „Wyszłam na chwilę!”,a niżej dopisek: „Wrócę!”.
I jeszcze jeden dopisek, żeby przekonać niewierzących klientów: „Wrócę na pewno!”. Mogę poświadczyć, że ekspedientka wróciła, ale jej „chwila” trwała grubo ponad godzinę.
W latach pięćdziesiątych mój ojciec wraz z bratem bliźniakiem jeszcze jako kawalerowie wybrali się z Koszalina do Człuchowa na zabawę. Trochę tam narozrabiali, że musiała interweniować milicja. „Blacharze”, jak wówczas mówiono na panów władzę, zatrzymali obu braci do rana w areszcie, celem wytrzeźwienia. Wraz z nimi spędzał tam noc pewien zdun, który po kilku godzinach pobytu w areszcie postanowił pokazać osadzonym swoje umiejętności. Zabrał się więc do rozbierania stojącego w rogu aresztu pieca. Zeszło mu na tym do rana, a spowodował przy tym, że całe pomieszczenie było w pyle, kurzu i sadzy. Kiedy rano ich wypuszczono, mój ojciec z wujkiem wyglądali jak z innej planety. Obydwaj byliw jasnokremowych garniturach, które po kontakcie ze zdunem zrobiły się szaro-czarne. Ich twarze i włosy nie wyglądały lepiej. Powrót dwóch braci z zabawy do Koszalina nie należał do najprzyjemniejszych.
Któregoś dnia w liceum wtargnęła do nas na lekcję pani choreograf Zespołu Pieśni i Tańca Bałtyk. Przeszła się wśród ławek, co chwilę wskazując palcem na któregoś z uczniów czy uczennic. Wybrała kilkunastoosobową grupę i zapowiedziała, że mają się stawić w sali baletowej Wojewódzkiego Domu Kultury na pierwszą próbę.
Poszliśmy niechętnie. Pierwsze ćwiczenia przy drążku się nam nie spodobały i już szykowaliśmy się do ucieczki z próby i w ogóle z całych tych zajęć, kiedy pani choreograf, widząc, co się dzieje, spróbowała namówić nas na pozostanie.
– Jak już zdobędziecie odpowiednie doświadczenie baletowe, to idąc na przykład ulicą Zwycięstwa, nie będziecie dotykać chodnika, a wasze stopy będą sunąć pięć centymetrów nad ziemią – zapewniała nas.
Nie przekonało nas to i na kolejną próbę przyszły same dziewczyny. Szkoda jednak, że zrezygnowaliśmy z kariery, bo kilka miesięcy później zespół Bałtyk wyjechał na występy do Neubrandenburga. Ach, wyjechać do NRD… Marzyliśmy o tym od dawna, ale ćwiczyć w rajstopkach razem z dziewczynami i sunąć potem w powietrzu pięć centymetrów nad ziemią? Nie, nigdy!
Rok 1970. Liceum Ogólnokształcące. Przygotowania do obchodów święta 1 Maja. Przybył do nas pracownik Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Miał za zadanie w ciągu paru dni nauczyć uczniów, jak mamy prawidłowo maszerować w pochodzie i co skandować przed trybuną honorową. Nawet się z tego ucieszyliśmy, bo przepadały nam klasówki i odpytywanki. Chodziliśmy po boisku szóstkami, a towarzysz z KW powtarzał:
– Lewa! Lewa!
Kiedy zbliżaliśmy się do zaimprowizowanej trybuny w postaci naszych teczek, mieliśmy skandować: „Klasie robotniczej CZEŚĆ!”. Po kilku dniach maszerowania mieliśmy już serdecznie tych prób dosyć. Ktoś rzucił hasło, żeby nieco zmienić treść, którą mieliśmy skandować. Podchodząc więc do szkolnej trybuny, wykrzyczeliśmy:
– Klasie robotniczej JEŚĆ!
Towarzysz z KW zbladł, krzyknął:
– Koniec próby! – I dodał: – Ja sobie z wami inaczej porozmawiam!
Jeszcze tego samego dnia wszczęto dochodzenie, kto jest autorem zmiany tekstu skandowania. Winnego nie znaleziono, a obchody pierwszomajowe były tuż-tuż. W pochodzie szliśmy grzecznie, pamiętając, że najważniejsze jest trzymanie kroku – Lewa! Lewa! Obok nas szedł przerażony towarzysz z KW, który obawiał się, że przed trybuną wywiniemy mu taki sam numer, jak na boisku. Kiedy się zbliżyliśmy do gości honorowych i władz partyjnych i już szykowaliśmy gardła, towarzysz z KW przeraźliwie zamachał rękami, pokazując, że niczego nie skandujemy.
A to, że klasa robotnicza była głodna, świadczyły podwyżki cen artykułów żywnościowych, które szykowała nam władza. W grudniu 1970 roku w Koszalinie było o tym głośno!
Jako licealiści kochaliśmy Gwardię Koszalin. Chodziliśmy na wszystkie jej mecze, a Pałka, Jakubowicz, Michalak, Małecki czy Szygenda byli naszymi idolami. Początkowo Gwardia grała gościnnie na stadionie Bałtyku, a na jej meczach był komplet publiczności – ponad dziesięć tysięcy widzów. Tak było na przykład na meczu z Arkonią Szczecin. Potem Gwardia walczyła już na swoim stadionie, powstałym z okazji ogólnopolskich dożynek.
Był czas, że Gwardia była w czubie tabeliIIligi. O wejściu do Iligi decydował mecz naszej drużyny z Lechią Gdańsk. Ukradłem mamie prześcieradło i dwa kije od szczotek i wraz z kolegami namalowaliśmy hasło: „Ani Lechia, ani Widzew, tylko Gwardia w pierwszej lidze!”. Nasi idole przegrali 0:2, prześcieradło i dwa kije wylądowały w koszu na śmieci. W domu czekały mnie pytania o kije i prześcieradło. Później już żadnych transparentów nie robiliśmy, bo w domu trudno byłoby zamiatać podłogę tylko przy pomocy szczotki bez trzonka.
Później z mojej drużyny byłem bardzo dumny. Latem Gwardia była na obozie kondycyjnym w Człuchowie, ja w Chojnicach, na wakacjach u dziadków. Zdębiałem i prawie podskoczyłem po tym, jak zobaczyłem plakat na słupie ogłoszeniowym, że dnia tego i tego, o tej, a nie innej godzinie, w meczu towarzyskim Chojniczanka zmierzy się z Gwardią Koszalin. Dziadek Ignacy dowcipkował:
– Ciekawe, ile Gwardia dostanie od naszej Chojniczanki? Może z pięć do zera…?
Dziadek, mimo że super fachowcem od piłki nożnej nie był, całkiem dobrze odgadł wynik meczu, z tym że było odwrotnie. To Gwardia „dowaliła” Chojniczance pięć goli. Boże, jaki ja byłem dumny z mojej drużyny, tak dumny, że nawet słowo „Gwardia” wymazałem białą farbą na drzwiach – jak się mówiło w Chojnicach – chlewa, czyli po prostu szopy na drewno.
W latach siedemdziesiątych moimi idolami poza Beatlesami i Rolling Stonesami były zespoły węgierskie. Kiedyś zdarzył się cud, a potem drugi. W koszalińskim amfiteatrze wystąpiła grupa Omega. Koncert był rewelacyjny, a ja długo nie mogłem dojść do siebie, bo tyle było wrażeń. Wracałem pieszo do domu na ulicę Szczecińską. Zaraz za wiaduktem na Szczecińskiej była stacja benzynowa. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem tam autokar z węgierskimi numerami rejestracyjnymi, a obok przy murze… O Boże, myślałem wówczas, że zwariuję, bo tam… sikała cała Omega! Tak, tak, ci moi idole! Nie spałem potem do rana, bo rozpierała mnie duma, że na mojej ulicy…
Po pewnym czasie w amfiteatrze zagrał drugi kultowy zespół z Budapesztu – Locomotiv GT. Po koncercie, kiedy wracałem do domu, sytuacja znowu się powtórzyła. Na stacji benzynowej sikał cały Locomotiv. Nie było wówczas toalet, więc rockmani śmiało załatwiali się przy murku. Zobaczywszy to, nie posiadałem się wówczas ze szczęścia, chociaż to, co przeżył mój kolega ze Słupska, przebiło sikanie węgierskich idoli…
Kolega z Wyższej Szkoły Pedagogicznej był miłośnikiem jazzu. Nie opuszczał żadnego koncertu, kupował płyty, słuchał nagrań radiowych z udziałem wybitnych polskich jazzmanów. Któregoś dnia do Słupska przyjechał ojciec chrzestny kilku pokoleń jazzmanów – saksofonista Janusz Muniak. Kolega oczywiście poszedł na jego koncert. Następnego dnia podbiegł do mnie rozgorączkowany, niemal krzycząc:
– Ty wiesz, co ja wczoraj przeżyłem? To niewiarygodne!
– No mów! – rzuciłem, niezainteresowany zbytnio jego przeżyciami.
– Po koncercie odbył się jam session. Oj, działo się, działo! Kiedy poszedłem do toalety i stanąłem przy pisuarze, po prostu zdębiałem. Nie wierzyłem w to, co zobaczyłem. To był jakiś cud. Koło mnie Muniak rzygał! Czujesz to? Muniak, sam Muniak!
Nie chciałem tego czuć, ale pomyślałem sobie wówczas, że gdyby kiedyś Omega albo Locomotiv robili przy mnie to samo, co Muniak, też byłbym wniebowzięty.
W czasie nauki w Liceum Ogólnokształcącym im. Stanisława Dubois, przez bodajże dwa lata obiady jadałem, a jakże – w stołówce Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Spokojnie, aż tak wielkich koneksji partyjnych jako uczniak-licealista wtedy nie miałem. Po prostu w stołówce KW pracowała dobra znajoma moich rodziców – towarzyszka Ignaszewska. Tak się przedstawiała i dzięki temu potrafiła wiele rzeczy załatwić, dzwoniąc z automatu w KW na przykład do spółdzielni mieszkaniowej czy na uczelnię. Drzwi i okna wtedy się przed naszą znajomą otwierały. Tak też załatwiła nam obiady w KW. Jeździłem tam z trojakami na przemian z siostrą. Towarzyszka Ignaszewska pakowała nam tyle, że trudno było te trojaki zamknąć. Czasami nawet kotlety wystawały poza trojaki, tyle tego było.
Pewnego dnia, kiedy wszedłem do KW, zobaczyłem mrowie towarzyszy w czarnych lub granatowych garniturach. Oho, już wiedziałem, skąd tyle ludzi – wojewódzka konferencja partyjna! Kiedy tam zawitałem, trwała akurat przerwa obiadowa. Stołówka była po prostu nabita ludźmi. Towarzyszka Ignaszewska zapakowała mi trojaki z obiadami dla siostry i rodziców, a następnie wypatrzyła jedno wolne miejsce przy stoliku.
– Idź tam, śmiało, siadaj! Nic ci nie zrobią – zarekomendowała.
Kiedy zbliżyłem się do stolika, po prostu mnie zamurowało. Nogi się pode mną ugięły, bo słodką pomidorówkę zajadali towarzysze z pierwszych stron gazet: Stanisław Kujda – Isekretarz KW, którego facjatę widywałem w co drugim numerze ówczesnego „Głosu Koszalińskiego”, Zdzisław Piś – naczelny redaktor „Głosu”,i Zdzisław Kanarek, sekretarz Zarządu Głównego Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. No, „lepiej” nie mogłem trafić – pomyślałem. Ukłoniwszy się, usiadłem przy ich stoliku. Już z nalewaniem zupy z wazy miałem problemy, bo drżącymi rękoma trudno było trafić do malutkiego, głębokiego talerza. Po chwili kelnerka od towarzyszki Ignaszewskiej przyniosła mi drugie danie – pieczeń wołową w sosie z ziemniakami i surówką ze świeżej kapusty. A ponieważ to było od towarzyszki Ignaszewskiej, więc dużo było tego, oj, dużo! Spróbowałem nożem odkroić kawałek pieczeni i wtedy stało się coś strasznego! Nakłuta przeze mnie nożem i widelcem pieczeń wyskoczyła z talerza, zrobiła salto i spadła cała w sosie wprost na spodnie Isekretarza Kujdy. Znalazła się w miejscu jak najbardziej intymnym u towarzysza pierwszego. Przerażony, szybko wyjąłem z kieszeni chusteczkę (tak, tak, wtedy licealiści obowiązkowo nosili chusteczki!) i zdjąłem pieczeń ze spodni Isekretarza. Automatycznie zacząłem chusteczką czyścić plamę po pieczeni. Zdenerwowany towarzysz Kujda krzyknął:
– Zostawcie, nie ruszajcie!
Ja jednak dalej chciałem naprawiać swój fatalny błąd, w pierwszej chwili nie zdając sobie sprawy z tego, że dotknąłem członka (towarzysz Kujda był wówczas członkiem Komitetu Centralnego PZPR) na oczach całej konferencji partyjnej. Warto by mnie było wtedy mnie sfilmować – raz byłem czerwony, raz blady jak ściana, raz przezroczysty, raz spocony.
Spodnie towarzysza pierwszego nadal pozostały w plamach, jak i ja. Po chwili, nie dojadłszy obiadu, wstałem, przeprosiłem jak na dobrego licealistę przystało i wyszedłem z KW. Biegłem potem przez pół miasta, żeby być jak najdalej od KW, stołówki i członka (KC, oczywiście). Zupa się po drodze wylała, sos uciekł z pieczeni, a ja długo w domu nie mogłem dojść do siebie. Strach pomyśleć, gdybym dwie dekady wcześniej zasiadł do obiadu na przykład z towarzyszem Stalinem i gdybym zrobił z nim to samo, co z Isekretarzem w Koszalinie. Na szczęście na początku lat pięćdziesiątych dopiero pojawiłem się na tym świecie i nie mógłbym samodzielnie jadać pieczeni z towarzyszami tej rangi co Stalin. Duży problem miał potem towarzysz Kujda, bo za chwilę zaczynała się druga część konferencji partyjnej. Skąd wziął czyste spodnie? O to już pewnie zadbali jego podwładni.
Lata siedemdziesiąte. Do zakładu pracy mojego ojca przyjechał urzędnik z ministerstwa. Następnego dnia miał rozpocząć kontrolę. Ojciec zaprosił go do naszego mieszkania na kolację. Oczywiście w ten sposób chciał go zmiękczyć. Biesiadka trwała, było wesoło, a ja z siostrą siedzieliśmy w drugim pokoju, tęsknie spoglądając przez uchylone drzwi na stół pełen różnego rodzaju smacznych zakąsek. Po godzinie, dwóch panowie postanowili się przewietrzyć. Opuścili pokój, nie zamykając drzwi.
W tym czasie do pokoju wpadł nasz kot i oczywiście wparował prosto na stół. Nie zauważyliśmy go, a kotek zabrał się do pałaszowania przede wszystkim ryb. Demolka stołu trwała dosłownie kilka minut, ale rozbójnik wyrządził sporo szkód. Musieliśmy szybko doprowadzić stół do stanu sprzed wizyty kota. Wraz z mamą przekładaliśmy ryby na półmiskach tak, żeby nie było widać, że są do połowy zeżarte. Z kiełbasek odkrawaliśmy ślady po zębiskach. Niestety kicia zaatakowała nawet sałatkę warzywną. Trzeba było zająć się też nią. Sprawiliśmy się w trzy minuty. Kiedy tata z gościem z ministerstwa wrócilii zasiedli do stołu, nie zauważyli ani śladu kociej demolki. Ze smakiem pałaszowali nadgryzione ryby, szyneczki i kiełbaski. Kotu dostało się za swoje i na pewno zapamiętał wizytę tak dostojnego gościa. Ja z mamą i siostrą też.
Jako uczeń Liceum Ogólnokształcącego im. Stanisława Dubois w Koszalinie pozwoliłem sobie kiedyś na zrobienie kawału innej klasie. Kiedy zobaczyłem leżące w szatni teczki, wziąłem łańcuch i kłódkę, które służyły do zamykania szatni, i połączyłem wszystkie teczki, po czym wyrzuciłem klucz do kosza. Ktoś mnie zauważył i doniósł dyrektorowi. Natychmiast zostałem wezwany na dywanik. Dyrektor, który był wuefistą, nie musiał dbać o gładkość języka. Rozwścieczony, krzyknął do mnie:
– Ty gupi kretynu, ty!
W miejskiej czytelni w Koszalinie pracował pewien starszy pan. Wyglądał nieco komicznie, w zarękawkach albo w mundurku z czarnej satyny, prawie takim, jaki nosili wówczas uczniowie. W czytelni panował swego rodzaju rygor, a nawet terror. Mimo że cisza była jak makiem zasiał, kierownik czytelni regularnie co minutę wykrzykiwał: „CICHO!”. Wszyscy przerażeni podnosili głowy znad książek, w ogóle się nie odzywając. Pan czytelniowy tymczasem już się szykował do kolejnego okrzyku. Kiedyś kilku uczniów, w tym i ja, po wyjściu z czytelni pozwoliliśmy sobie na mały rewanż. Będąc już za drzwiami czytelni, krzyknęliśmy razem donośnie: „CICHO! CICHO! CICHO!”. Kierownik ruszył za nami, ale my zdążyliśmy dać drapaka.
Tuż przed maturą kwitły kasztany… A potem na balu maturalnym trzeba było jakoś wyglądać. Wyjazdy do Mielna i próby szybkiego opalenia twarzy i innych części ciała nie dawały spodziewanego rezultatu. Ktoś wpadł na pomysł, że trzeba smarować się ropą. Kto ją miał, ten się smarował. Po powrocie z Mielna tacy pachnący ropą maturzyści wyglądali jak czerwonoskórzy. Ja dostępu do ropy nie miałem, więc kupiłem samoopalacz w tubie. Niestety źle się posmarowałem. Wyglądałem potem, jakby mi płatami skóra z twarzy schodziła. Próbowałem samoopalacz zmyć, ale było za późno. Był to więc bal maturalny z udziałem czerwonoskórych i zombi…
W Pomaturalnym Studium w Kołobrzegu na początku roku szkolnego pojawia się nowy nauczyciel języka angielskiego. Od razu zaprasza nas wszystkich do siebie, do mieszkania. Tam z gitarą, przy płynie rozweselającym, zaczyna uczyć nas języka angielskiego. Śpiewamy, powtarzamy. Ale co? Przede wszystkim słowa i wyrażenia niecenzuralne. Nie kryjemy miłego zaskoczenia, że poznamy prawdziwy język, a nie tylko What is your name? I am…, ale: Fucking in the kitchen, fucking on the fridge. Przy okazji zobaczyliśmy, jak te słówka w obcym języku pięknie brzmią, a w polskim stają się takie pospolite.
Nasze Studium postanowiło zorganizować zabawę karnawałową dla wszystkich chętnych mieszkańców Kołobrzegu. Przydzieliliśmy sobie zadania – jedni zajmują się muzyką, inni dekoracją sali, sprzedażą biletów, organizacją aprowizacji. Ja z kolegą mieliśmy bojowe zadanie – kontrolować korytarze, toalety i różne zakamarki w całym kompleksie szkolnym przy ulicy Cyrankiewicza (tak, tak – taka była ulica!). Przejęliśmy się tym zadaniem i ostro wzięliśmy do roboty. Weszliśmy do jednej z toalet, a tam widzimy, że w kącie kilka osób pociąga sobie coś z butelki. Nie wiedzieliśmy, co to jest, więc musieliśmy spróbować. Okazało się, że w butelce po oranżadzie była wódeczka. Zakazaliśmy dalszego picia. W drugiej toalecie sytuacja była taka sama. Znowu musieliśmy skontrolować zawartość butelki. Podobnie na korytarzu. W trzeciej toalecie, kiedy ta kontrola zaczęła nam się naprawdę podobać, uczestnicy zabawy zapytali nas, czy nie chcemy wziąć udziału w degustacji „oranżady”.
– Im szybciej opróżnimy te butelki, tym lepiej – zapewniał jeden z panów.
Przyznaliśmy mu rację i ochoczo zabraliśmy się do likwidacji „oranżadowego” zagrożenia. Kontrolę szybko zakończyliśmy, pozostając już w tej ostatniej toalecie. W poniedziałek przy podsumowaniu zabawy wcale nas nie pochwalono za szybkie pozbycie się problemu pokątnego picia. A myśmy po prostu bardzo wzięli sobie do serca to zadanie. I za co nas karać, panie dyrektorze?
W czasie nauki w Studium Obsługi Ruchu Turystycznego w Kołobrzegu odbywałem praktyki w koszalińskim hotelu Jałta, restauracji Ratuszowa w Koszalinie i Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Turystycznym. Najmilej wspominam Jałtę, kiedy odbywałem dzienne i całonocne dyżury na recepcji. Widziałem, co się działo, kiedy przyjechały Czerwone Gitary, i jak młode panienki aż piszczały, żeby wedrzeć się do hotelu, by dotknąć Krajewskiego i Klenczona.
Mniejszy szum był wtedy, kiedy przyjechało Dwa Plus Jeden. Ale w Elżbiecie Dmoch kochała się wówczas platonicznie męska połowa Polaków, w tym i ja, oczywiście. Kiedy więc piosenkarka któregoś poranka podeszła do lady recepcyjnej i poprosiła mnie o wykonanie telefonu do jej mamy z informacją, że przyjedzie do Warszawy dzień później, niż planowała – nie posiadałem się ze szczęścia. Poprosiła o kawałek papieru i ołówek i napisała na nim numer telefonu do mamy oraz krótką informację, którą miałem przekazać. Kartkę tę okleiłem potem przezroczystą taśmą i nosiłem w portfelu jak prawdziwą relikwię! Po roku sprała się w pralce marki Frania, bo zapomniałem jej wyjąć z kieszeni spodni…
Stojąc za ladą recepcyjną hotelu Jałta, zobaczyłem kiedyś starszego pana ubranego niedbale, w szarym prochowcu, zdezelowanym kapeluszu i zniszczonych butach. Kiedy podchodził bliżej, recepcjonista szepnął mi do ucha:
– Tego pana nie obsługujemy. Zobacz, jak on wygląda.
I rzeczywiście, recepcjonista, dysponując całą paletą wolnych pokoi, odmówił klientowi miejsca w hotelu, mówiąc, że wszystkie pokoje są zajęte. Gość zapytał o kierownika hotelu. Wskazaliśmy mu drogę. Po chwili wrócił do nas z kierownikiem. Ten, cały w ukłonach, zaczął go przepraszać i nakazał recepcjoniście dać mu najlepszą jedynkę, jaka w hotelu była. Jeszcze tego samego dnia recepcjonista otrzymał naganę. Nie kryliśmy zdumienia. Kierownik wyjaśnił nam, że nasz gość jest członkiem międzynarodowej sieci hotelii restauracji i celowo tak się przebrał, żeby dowiedzieć się, jak jest z obsługą w naszym hotelu. Przypomnieliśmy sobie wówczas starą maksymę, że nie szata zdobi człowieka.
W latach pięćdziesiątych i dalej sześćdziesiątych, i siedemdziesiątych najbardziej popularną knajpą w Koszalinie była restauracja na Górze Chełmskiej. Dlaczego nie Ratuszowa, Bałtyk, Zorza i Fregata w centrum miasta? Bo do knajpy na Górze Chełmskiej było daleko. Nie doszłaby tam ani nie dojechała żadna żona, bo szkoda było nóg i pieniędzy na taksówkę. Można było zatem spokojnie tam zakotwiczać. Niezły zarobek mieli taksówkarze, którzy usłyszawszy od podchmielonego klienta: „PIIIIĆ!”, już wiedzieli, dokąd jechać. Podobno raz na postoju taksówek przy dworcu PKP zdarzył się taki wypadek, że klient otworzywszy tylne drzwi warszawy z okrzykiem „PIIIIIĆ!”, nawet nie zdążył wsiąść, bo kierowca już ruszył w kierunku Góry Chełmskiej. Klient przytrzasnął sobie krawat i biegł za taksówką. Zanim kierowca zorientował się, co się dzieje, ten o mało co się nie udusił!
Później blask restauracji na Górze Chełmskiej nieco przybladł, bo na Osiedlu Północ otwarto restaurację Neubrandenburg z pierwszym w Koszalinie striptizem. W knajpie przez to było tłumnie, na zewnątrz również. Każdy chciał zobaczyć te rozbieranki. Jak były uchylone okna, można było zerkać do środka. Ale niewiele było widać, co może poświadczyć piszący te słowa.
Znane są także przypadki wyciągania mężów z koszalińskich knajp. Do Zorzy na przykład wchodziła małżonka jednego pana kierownika z dużym psem rasy bernardyn. Krzyczała tylko:
– Bary, do pana!
I pies radośnie ruszał do stolika, przewracając po drodze kilka innych, rzucał się na pana i i jego towarzystwo, no i biesiada szybko się kończyła. Właściciel psa musiał się natychmiast ewakuować, bo nie starczyłoby mu pensji na pokrycie kosztów wynikłych z radości uroczego bernardyna.