Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To historia, która wydarzyła się naprawdę.
W pogodną noc pod koniec czerwca 2005 roku, czterech komandosów elitarnej jednostkiNavy SEALs wyrusza z bazy w Afganistanie i udaje się na górzystą granicę z Pakistanem. Ich misją było schwytanie lub zabicie znanego przywódcy Al-Kaidy. Niecałe dwadzieścia cztery godziny później tylko jeden z nich pozostał przy życiu.
Zażarty bój, godziny krwawej walki. Operacja Red Wings uchodzi za największą porażkę w kilkudziesięcioletniej historii Navy SEALs. W akcji zginęło trzech SEALsów walczących nad wioską, a także 16 innych, którzy lecieli z pomocą. Przetrwał tylko jeden – Marcus Luttrell. Wycieńczony, ranny, załamany, nękany halucynacjami dostał schronienie w afgańskiej wiosce otoczonej przez talibów.
To kronika odwagi, honoru i patriotyzmu.Historia trudnych wyborów i woli przetrwania. To również hołd złożony poległym kolegom.
Na podstawie książki powstał film Ocalony z Markiem Wahlbergiem w roli głównej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 457
Prolog
Czy kiedykolwiek to zadanie stanie się łatwiejsze? Dom za domem, autostrada za autostradą, stan za stanem. Było mi ciężko. Znów siedziałem za kółkiem wypożyczonej terenówki, jadąc główną ulicą miasta. Minąłem sklepiki i stację benzynową, tym razem w smaganej wiatrem mieścinie na Long Island w stanie Nowy Jork, tuż przy długich plażach wybrzeża Atlantyku. Nadchodziła zima. Niebo było ołowiane, a białe szczyty fal sunęły do brzegu niemal dotykając nisko zawieszonych chmur. Ten widok oddawał mój nastrój, bo ten raz miał być trudniejszy od innych. Dużo trudniejszy.
Znalazłem punkt orientacyjny, budynek poczty. Wjechałem na tyły i zaparkowałem. Wyszliśmy z samochodu i zanurzyliśmy się w listopadowy chłód. Ostatnie jesienne liście krążyły wokół naszych stóp. Nikt nie chciał wejść pierwszy. Żaden z facetów, którzy ze mną byli. Parę chwil staliśmy przed furtką, jak grupka mleczarzy na przerwie śniadaniowej.
Znałem drogę. Dom był parę metrów dalej. W pewnym sensie już kiedyś tam byłem – w Północnej i Południowej Karolinie, a także w Nevadzie. W ciągu paru dni będę musiał jeszcze pojechać do Waszyngtonu i do Virginia Beach. I wiele rzeczy odbędzie się dokładnie tak samo.
Bliskich zmarłego ogarnie smutek, pulsujący ból, który towarzyszy myśli, że młody człowiek zginął na początku drogi. Uczucie pustki pojawiające się w każdym z domów. Te same niekontrolowane łzy. To samo uczucie osamotnienia ludzi, którzy próbują być dzielni. Ich życie roztrzaskane w proch. Nie da się ich pocieszyć. Są przepełnieni żalem.
Jak poprzednio, to ja miałem przekazać tę straszną wiadomość tak, jakby do mojego przybycia nikt o niczym nie wiedział, mimo że minęły tygodnie, a nawet miesiące od pogrzebów. Dla mnie ta niewielka uroczystość w Patchogue na Long Island miała być najtrudniejsza.
Próbowałem wziąć się w garść. Ale wciąż słyszałem w głowie ten straszliwy krzyk. Krzyk, który budzi mnie w nocy, wdziera się w moje naznaczone samotnością sny. Co noc przywołuje poczucie winy. Bezgraniczne poczucie winy tego, który ocalał.
„Pomóż mi, Marcus! Proszę cię, pomóż!”.
Desperackie wołanie rozbrzmiewało w górach dalekiego kraju. Krzyk odbił się echem pośród głębokich wąwozów, w najsamotniejszym chyba miejscu na ziemi. Był to krzyk śmiertelnie ranionego zwierza. Nie mogłem odpowiedzieć na to błaganie. I nie mogę o nim zapomnieć. O pomoc prosił mnie jeden z najwspanialszych ludzi, jakich znałem, mój najlepszy przyjaciel.
Wszystkie wizyty były trudne. Siostra i żona Dana próbujące się nawzajem podtrzymać. Ojciec Eryka, admirał, pozostawiony sam na sam z rozpaczą. Narzeczona i ojciec Jamesa, żona i przyjaciele Axe’a, kompletnie zdruzgotana matka Shane’a w Las Vegas. Wszędzie było okropnie. Jednak tu miało być najgorzej.
W końcu poprowadziłem żałobną grupę pośród tańczących na wietrze liści przez zimną, dziwną uliczkę do małego domu z maleńkim ogródkiem, w którym w ostatnim czasie nie koszono trawy. Jednak lampki podświetlające amerykańską flagę wciąż trwały w oknie od frontu. Te lampki wskazywały dom patrioty i świeciły wyzywająco, jakby on wciąż tam mieszkał. Mikey by to docenił.
Zatrzymaliśmy się na moment, a potem weszliśmy po schodkach i zapukaliśmy do drzwi. Kobieta, która nam otworzyła była ładna, miała długie ciemne włosy, w jej oczach już szkliły się łzy. Matka.
Wiedziała, że to ja ostatni widziałem go żywego. Patrzyła na mnie z głębokim smutkiem. Miałem wrażenie, że mnie ten smutek przetnie na pół. Powiedziała cicho:
– Dziękuję, że przyjechałeś.
Powiedziałem coś w stylu:
– Jestem tu z powodu pani syna.
Kiedy wchodziliśmy do domu, zobaczyłem w holu stolik. Stało na nim duże, oprawione w ramki zdjęcie mężczyzny z lekkim uśmiechem na twarzy. Znów stał przede mną Mikey, a ja słyszałem głos jego matki:
– Nie cierpiał, prawda? Powiedz mi, że nie cierpiał.
Musiałem wytrzeć mankietem oczy, zanim odpowiedziałem:
– Nie, Maureen, nie cierpiał. Od razu umarł.
Powiedziałem to, co chciała usłyszeć. Taktyczne odpowiedzi to podstawowe wyposażenie kogoś, kto jako jedyny ocalał.
Chciałem opowiedzieć jej o niezłomnej odwadze syna, o jego woli i żelaznej dyscyplinie. Zgodnie z tym, czego mogłem się spodziewać, chyba jeszcze nie pogodziła się z prawdą. Na pewno nie stało się to aż do mojej relacji. To ja ostatecznie potwierdziłem złe wiadomości.
Przez następną godzinę próbowaliśmy rozmawiać jak dorośli. Było to trudne. Wiele można było powiedzieć i tyle samo trzeba było przemilczeć. Obecność trzech towarzyszących mi żołnierzy oraz strażaka i policjanta z Nowego Jorku nie stanowiła większej różnicy.
Mimo wszystko musiałem odbyć tę podróż. Obiecałem sobie, że tak zrobię, niezależnie od kosztów. Wiedziałem, ile znaczyłoby dla każdego z nich to, że ktoś, kto tam z nimi był, będzie mógł dzielić z ich bliskimi udrękę. Od drzwi do drzwi, od bólu do bólu.
Uważałem, że to mój obowiązek, ale to nie ułatwiało sprawy. Maureen uściskała nas wszystkich zanim wyszliśmy. Sztywno skinąłem przed fotografią przyjaciela i ruszyłem smutną ścieżką w stronę ulicy.
Wieczorem będzie równie ciężko, bo mamy odwiedzić Heather, narzeczoną Mike’a, w jej nowojorskim apartamencie. To wszystko było nie fair. Już byliby małżeństwem. Dzień później pojadę na cmentarz w Arlington, by odwiedzić groby kolejnych dwóch poległych kolegów.
Jakby na to nie patrzeć, była to długa i kosztowna podróż przez Stany Zjednoczone, opłacana przez organizację, dla której pracuję. Podobnie jak ja, jak my wszyscy, oni też rozumieją sytuację. I, jak to się dzieje w wielu dużych korporacjach, które zatrudniają rzesze ofiarnych pracowników, można o nich sporo powiedzieć na podstawie filozofii firmy lub – jak wolicie – jej spisanych zasad.
Dokument taki określa typ pracownika i standardy stosowane w firmie. Przez wiele lat starałem się opierać całe moje życie na pierwszym akapicie:
„W niepewnych czasach niezwykły wojownik staje na wezwanie ojczyzny. Jest to przeciętny człowiek pragnący nieprzeciętnego sukcesu. Ukształtowany przez przeciwności, staje ramię w ramię z funkcjonariuszami najlepszych amerykańskich sił operacyjnych, by służyć swemu krajowi, chronić jego mieszkańców i ich styl życia. To ja nim jestem”.
Nazywam się Marcus. Marcus Luttrell. Jestem dowódcą Plutonu Alfa 1. Zespołu SDV Navy SEAL. Jak każdy z SEALsów, jestem przygotowany do używania broni i walki wręcz. Jestem snajperem i lekarzem plutonowym. Ale przede wszystkim jestem Amerykaninem. Kiedy uderzą w dzwon, pójdę walczyć za mój kraj i za moich towarzyszy. I – w razie potrzeby – oddam za nich życie.
Nie chodzi o to, że tak mnie wyszkolono w SEALsach. Ja po prostu tego chcę. Jestem patriotą, walczę z gwiazdą Teksasu na prawym ramieniu i z flagą Teksasu w sercu. Porażka jest dla mnie czymś nie do przyjęcia.
Mikey zginął latem 2005 roku. Walczyliśmy ramię w ramię na wyżynach północno-wschodniego Afganistanu. Nie znam lepszego oficera niż on. Był wojownikiem z żelaza. Niesamowicie, wprost niewiarygodnie odważnym.
Mogliby to potwierdzić dwaj inni moi towarzysze, którzy tam walczyli i zginęli – Danny i Axe, amerykańscy bohaterzy, wyróżniający się w siłach zbrojnych, gdzie waleczność nie jest czymś nadzwyczajnym. Ich życie daje świadectwo jednemu z akapitów filozofii U.S. Navy SEALs:
„Nigdy się nie poddam… Wytrwam i będę się rozwijał w obliczu przeciwności. Ojczyzna wymaga, bym był fizycznie i psychicznie mocniejszy od moich wrogów. Gdy upadnę, zawsze powstanę. Moich towarzyszy będę ochraniał tak długo, jak długo starczy mi sił… Nigdy nie poddam się w walce”.
Już wspominałem, że mam na imię Marcus. Piszę tę książkę dla moich trzech kumpli: Mike’a, Danny’ego i Axe’a. Jeśli bym jej nie napisał, nikt nigdy nie zrozumiałby, jak nieustraszeni w walce byli ci trzej Amerykanie. A to by była największa tragedia.
Rozdział 1
Do Afganistanu… latającym magazynem
Był to czas odwetu za World Trade Center. Ścigaliśmy facetów, którzy to zrobili. Może nie dokładnie tych samych, ale ich towarzyszy. Szaleńców, którzy wciąż życzyli nam śmierci i mogli uderzyć ponownie.
Ludzie z Navy SEALs żegnają się zdawkowo. Klepnięcie w ramię, przyjacielski uścisk. Nikt nie zdradza tego, co naprawdę wszyscy myślą: „Chłopaki, znów jedziemy na wojnę, w kolejne gorące miejsce, znowu są jacyś wrogowie, którzy chcą się z nami zmierzyć… Musieli postradać zmysły”.
Tak właśnie myślą SEALsi, elita wojowników amerykańskich sił zbrojnych. Potężni, szybcy, doskonale wyszkoleni faceci, uzbrojeni po zęby, świetni w walce wręcz, tak się maskujący, że nikt nie spodziewa się ich nadejścia. Foki są mistrzami strategii, doskonale posługują się pistoletem, są artystami broni maszynowej i – w razie potrzeby – zręcznie używają noża. Ogólnie rzecz biorąc uważamy, że mało jest na tym świecie problemów, których nie można rozwiązać za pomocą dużej ilości materiału wybuchowego i celnie wystrzelonego naboju.
Prowadzimy akcje na morzu, na lądzie i w powietrzu. To stąd pochodzi nasza nazwa. U.S. Navy SEALs walczą pod wodą, na wodzie i poza nią. Potrafimy to wszystko. Tam, gdzie teraz jechaliśmy, nie mieliśmy działać w wodzie. Mieliśmy być bardzo daleko od niej, na wysokości setek metrów nad poziomem morza, wśród pozbawionego drzew, księżycowego górskiego krajobrazu. W jednym z najbardziej wyludnionych miejsc na ziemi, gdzie nie rządzą żadne prawa. W Afganistanie.
„Cześć Marcus”. „Powodzenia Mikey”. „Trzymaj się Matt”. „Do zobaczenia chłopaki”. Jakby to było wczoraj. Ktoś otworzył drzwi naszego baraku, światło wylało się w ciepłą, ciemną noc Bahrajnu, dziwnego pustynnego królestwa, które z Arabią Saudyjską łączy jedynie trzykilometrowa szosa Króla Fahda.
Ubrani w lekkie, bojowe mundury, pustynny kamuflaż i buty szturmowe, wyszliśmy w ciepłą wieczorną bryzę. Był marzec 2005 roku. Upał nie był tak piekielny jak latem. Ale dla grupki Amerykanów i tak było nadzwyczaj gorąco. Nawet dla faceta z Teksasu, czyli dla mnie. Bahrajn znajduje się na 26° szerokości geograficznej północnej, czyli ponad 650 km na południe od Bagdadu. Tam zawsze jest gorąco.
Nasza jednostka była usytuowana na południe od stolicy, Manamy, w północno-wschodnim zakątku wyspy. Oznaczało to, że musimy przejechać przez miasto do amerykańskiej bazy na wyspie Muharraq. Tu się przylatywało i odlatywało z Bahrajnu.
Ośmiokilometrowy odcinek drogi prowadził przez miasto. Miejscowi nie byli nami zachwyceni. Wyglądali jakoś chmurnie, jakby mieli po dziurki w nosie amerykańskich żołnierzy. W Manamie były dzielnice zwane strefami czarnych flag, gdzie handlarze, sklepikarze i zwykli ludzie wywieszali czarne flagi przed należącymi do nich nieruchomościami na znak, że Amerykanie nie są tu mile widziani.
Nie było w tym tyle nienawiści, co w napisach Juden Verboten w hitlerowskich Niemczech, ale podskórna niechęć w stosunku do nas obecna była w całym świecie arabskim. Wiedzieliśmy, że wiele osób sympatyzuje z muzułmańskimi ekstremistami, fanatykami z al-Kaidy i talibami. Czarne flagi spełniały swoją rolę. Trzymaliśmy się z dala od tych miejsc.
Musieliśmy przejechać przez miasto w nieopancerzonym wozie do mostu Szejka Hamada. Dobrze im idzie budowanie mostów i myślę, że jeszcze niejeden zbudują wziąwszy pod uwagę, że archipelag Bahrajnu tworzą 32 małe wyspy położone tuż przy zachodnim wybrzeżu Arabii Saudyjskiej, w Zatoce Irańskiej.
Przejechaliśmy przez Manamę do Muharraq, gdzie na południe od Międzynarodowego Lotniska Bahrajnu znajdowała się amerykańska baza lotnicza. Czekał tam na nas Herkules C-130, gigantyczny transportowiec o napędzie turbośmigłowym. To chyba najgłośniejszy samolot na świecie. Jego wielkie, odbijające dźwięki wnętrze zostało zaprojektowane do przewożenia ciężkiego sprzętu, a nie wrażliwych, delikatnych i gustujących w konwersacji osób, takich jak my.
Zapakowaliśmy nasz podstawowy sprzęt: broń maszynową, karabinki M4, SIG-Sauery 9 mm, noże bojowe, pasy z amunicją, granaty, przybory medyczne i sprzęt służący do komunikacji. Chłopcy rozwiesili hamaki. To nie była bussines class. Ale żaby nie powinny spodziewać się komfortu. A my jesteśmy ludźmi-żabami.
Upakowani w latających magazynach, zmuszeni do podróżowania w najbardziej prymitywnych, jak na komunikację pasażerską, warunkach, całą drogę narzekaliśmy. Jednak, gdy nasza szóstka znalazła się w jakiejś cholernej dziurze na polu walki, gdy byliśmy przemoczeni do suchej nitki, przemarznięci i poranieni, uwięzieni i zdziesiątkowani, gdy walczyliśmy o życie, wtedy nigdy nie było słychać narzekania. To jest właśnie amerykańskie braterstwo, coś, co ma się we krwi. Coś, co karze walczyć i nie daje się człowiekowi załamać. Coś, co opiera się na patriotyzmie, odwadze i wzajemnym zaufaniu. Nie ma drugich takich sił zbrojnych na świecie, jak nasze.
Obsługa samolotu sprawdziła, czy jesteśmy przypięci, a potem ogłuszające silniki Boeinga zaczęły wyć. Jezu, aż trudno uwierzyć, jak straszny to był hałas. Miałem wrażenie, że siedzę w skrzyni biegów. Samolot zaczął się trząść i rzucać, gdy wjechaliśmy na pas startowy. Potem wystartował na południowy-zachód, prosto w pustynny wiatr wiejący z Półwyspu Arabskiego. Na pokładzie nie było innych pasażerów, tylko obsługa i – w tyle – my. Lecieliśmy walczyć w imię Boga, w obronie Stanów Zjednoczonych. Naszym komendantem był prezydent George W. Bush. W pewnym sensie byliśmy zupełnie sami. Jak zwykle.
Samolot wykonał zakręt nad Zatoką Bahrajn, a potem mocno przechylił się w lewo biorąc kurs na wschód. O wiele szybciej można by dotrzeć na miejsce lecąc na północny-wschód przez Zatokę Perską. Jednak nie zrobiliśmy tego, bo wtedy znaleźlibyśmy się nad niebezpiecznymi wyżynami południowej części Iranu.
Zamiast tego lecieliśmy ponad przyjaznymi pustynnymi wybrzeżami Zjednoczonych Emiratów Arabskich, północnymi połaciami palących piasków Rub al-Chali. Za nami został rozgrzany jak kocioł, niechętny nam Irak oraz Kuwejt – miejsca, w których wcześniej służyłem. Pod nami leżały przyjaźniej nastawione pustynne królestwa. Katar, z których pochodzi używany na całym świecie gaz ziemny, naftowy emirat Abu Dabi i słynący z nowoczesnych wysokościowców Dubaj. Nieco dalej na wschód rozciągało się skaliste wybrzeże Omanu.
Żaden z nas jakoś specjalnie nie smucił się faktem, że opuszcza Bahrajn – miejsce, w którym odkryto pierwsze złoża ropy naftowej na Bliskim Wschodzie. To państwo miało swoją historię, a my dobrze się tu bawiliśmy targując o wszystko z handlarzami na miejscowym bazarze. Jednak nigdy nie czuliśmy się u siebie i kiedy wzlatywaliśmy coraz wyżej w otchłań czarnego nieba, czuliśmy, że zostawiamy za sobą wszystko, co złe na północy zatoki i rozpoczynamy całkiem nową misję. Misję, którą rozumieliśmy.
W Bagdadzie zwykle walczyliśmy z niewidocznym wrogiem. Naszym zadaniem było go znaleźć. A kiedy już go znaleźliśmy, to rzadko wiedzieliśmy, kto to jest – członek al-Kaidy czy może talib, szyita czy sunnita, Irakijczyk czy cudzoziemiec? Czy to bojownik walczący o wolność pod flagą Saddama czy też jest to powstaniec walczący o wolność w imię boga innego niż nasz? Boga, który z jakichś powodów sankcjonuje mordowanie niewinnych cywilów. Boga, który wyeliminował Dziesięć Przykazań z gry.
Oni byli wszędzie, zawsze groźni, co powodowało nieustanną nerwówkę. Wiecie, co mam na myśli? Dla nas zmiana terenu, podróż wielkim Herkulesem oznaczała opuszczenie miejsca, w którym sami się wykańczaliśmy i lot w inne miejsce, pełne ludzi z dzikich gór, którzy chcieli nas wykończyć.
Afganistan. To było coś zupełnie innego. Wznoszące się na jego północnym-wschodzie góry, zachodni kraniec potężnego Hindukuszu. To w tych górach talibowie ukrywali szaleńców z al-Kaidy. One chroniły opętanych zwolenników Osamy bin Ladena, którzy planowali ataki na World Trade Center w Nowym Jorku.
To właśnie tu żołnierze bin Ladena mieli swoją bazę treningową. Pozwólcie, że wyjaśnię – al-Kaida znaczy właśnie „baza”. W zamian za saudyjskie pieniądze fanatyka bin Ladena, talibowie umożliwili im wszystko. Teraz dokładnie ci sami ludzie, ostatni stronnicy talibów i paru wojowników al-Kaidy próbowali zacząć wszystko od początku. Chcieli przebić się przez górskie przełęcze i założyć nowy obóz treningowy oraz sztab wojskowy, a w końcu własny rząd, który zająłby miejsce władz wyłonionych w demokratycznych wyborach.
Może to nie ci sami ludzie zaplanowali atak z 11 września. Jednak z całą pewnością byli to ich następcy, ich spadkobiercy i zwolennicy. Należeli do tej samej grupy, która zburzyła północną i południową wieżę na Manhattanie, słynnego ranka we wtorek 2001 roku. Naszym zadaniem było ich zatrzymać tam, w tych górach, niezależnie od kosztów.
Jak dotąd mieszkańcy tych gór dawali niezły wycisk naszym żołnierzom podczas różnych potyczek. I właśnie dlatego szefowie posłali po nas. Kiedy zaczynają się prawdziwe kłopoty, zwykle ściągają Foki. W tym celu marynarka latami trenuje SEALsów w Coronado albo Virginia Beach. Mamy służyć wtedy, gdy wujek Sam zdejmuje aksamitne rękawiczki i pokazuje metalową pięść Dowództwa Sił Specjalnych (SPECWARCOM).
To był powód naszego przyjazdu. Może misja miała charakter strategiczny, może była tajna. Jednak jedno było jasne jak słońce, przynajmniej dla sześciu SEALsów lecących wysoko nad arabską pustynią w huczącym Herkulesie. Był to czas odwetu za World Trade Center. Ścigaliśmy facetów, którzy to zrobili. Może nie dokładnie tych samych, ale ich towarzyszy, którzy wciąż życzyli nam śmierci i mogli ponownie uderzyć. Nie ma różnicy, prawda?
Wiedzieliśmy, jaki jest cel podróży. Wiedzieliśmy też, że lecimy w wysokie góry Hindukuszu. W góry, gdzie bin Laden mógł się wciąż ukrywać i gdzie chowały się bandy jego nowych zwolenników.
Jasność celu była dla nas inspirująca. Zostawiliśmy za sobą zdradliwe, zakurzone zaułki Bagdadu, gdzie nawet czterolatkom wpajano nienawiść do nas. Przed nami był Afganistan, czekał niczym starożytne pole walki, gdzie można zmierzyć się z wrogiem – siłą, podstępem i orężem.
Może to by zniechęciło zwykłego żołnierza, ale nie SEALsa. Mogę to zaświadczyć ze stuprocentową pewnością, że całą naszą szóstkę cieszyła ta perspektywa. Nie mogliśmy się doczekać, kiedy ruszymy do pracy na otwartym polu i nie mieliśmy wątpliwości, że osiągniemy sukces. Wiedzieliśmy, że jesteśmy dobrze przygotowani, mamy doświadczenie i potrafimy właściwie ocenić sytuację. Byliśmy niepokonani. Tego nas uczono. A my w to wierzyliśmy. Ta myśl zapisana jest czarno na białym w ostatnich dwóch akapitach filozofii U.S. Navy SEALs:
„Szkolę się, by walczyć na wojnie i wygrywać. Jestem gotowy wykorzystać pełne spektrum środków bojowych, aby wykonać moją misję i osiągnąć cele, które przede mną postawił mój kraj. Swoje obowiązki będę wypełniał bez namysłu i jeśli będzie to konieczne – z użyciem przemocy, ale zawsze kierując się zasadami, którym służę i których bronię.
Odważni ludzie walczyli i ginęli, budując dumną tradycję i budzącą respekt reputację. Ja mam obowiązek tego strzec. W najtrudniejszych warunkach oddanie towarzyszom broni będzie kierowało moimi decyzjami i każdym moim czynem. Nigdy ich nie zawiodę”.
Zapuściliśmy brody, żeby przypominać bojowników afgańskich. Ważne było, abyśmy nie wyglądali na wojskowych, nie wyróżniali się w tłumie. Mimo to, gwarantuję wam, że jeśli trzech SEALsów znalazłoby się w tłumie na lotnisku, poznałbym ich po tym, jak się noszą, po pewności siebie, rzucającym się w oczy zdyscyplinowaniu i sposobie chodzenia. Nie twierdzę, że ktoś inny by ich rozpoznał. Ale ja na pewno tak.
Goście, którzy podróżowali ze mną z Bahrajnu wyróżniali się, nawet jak na standardy SEALsów. Wśród nich był bosman Matthew Gene Axelson, który nie skończył jeszcze trzydziestki. Podoficer z Kalifornii, miał żonę Cindy, z którą był bardzo związany, podobnie jak z rodzicami – Cordellem i Donną oraz z bratem Jeffem.
Dobrze go znałem i mówiłem na niego Axe. Mój brat bliźniak, Morgan, był jego najlepszym przyjacielem. Axe odwiedzał nas w Teksasie. Od dawna służyłem z nim w Plutonie Alfa 1. Zespołu SDV. Morgan był jego partnerem nurkowym podczas szkolenia.
Axe był cichy, mierzył ponad 190 centymetrów, miał przeszywające niebieskie oczy i kręcone włosy. Był bystry. Nie znam nikogo, kto gra od niego lepiej w Trivial Pursuit. Uwielbiałem z nim rozmawiać, bo miał ogromną wiedzę. Odpowiadał na pytania, na których poległby niejeden profesor Harvardu. Miejsca, kraje, ich populacja, podstawowe gałęzie przemysłu.
Zawsze zachowywał profesjonalizm. Nie widziałem, żeby się kiedykolwiek zdenerwował. W każdej chwili kontrolował sytuację. Taki typ. To, co innym sprawiało trudność, dla niego było niczym bułka z masłem. W walce wysportowany, sprawny, szybki, gwałtowny, a gdy to było niezbędne – brutalny. Rodzina nie znała go od tej strony. Widzieli tylko spokojnego, pogodnego marynarza, który bez wątpienia mógłby być zawodowym golfistą. Lubił się śmiać i popijać zimne piwo.
Trudno spotkać lepszego człowieka. Niezwykły gość.
Na pokładzie był również mój najlepszy przyjaciel, kapitan Michael Patrick Murphy. On również nie miał jeszcze trzydziestki. Ukończył Penn State University z wyróżnieniem, grał w hokeja, został przyjęty na kilka wydziałów prawa, zanim zmienił kurs o 180 stopni i wstąpił do U.S. Navy. Mikey uwielbiał czytać. Jego ulubioną książką była „Ogniste wrota” Stevena Pressfielda. Opowieść o tym, jak Spartanie bronili się pod Termopilami.
Miał ogromne doświadczenie na Bliskim Wschodzie, służył w Jordanii, Katarze i w Dżibuti w Rogu Afryki. Do SEALsów wstąpiliśmy mniej więcej w tym samym czasie. Myślę, że zbliżyło nas podobne, sarkastyczne poczucie humoru oraz to, że nie mogliśmy spać, kiedy byliśmy pod presją. Połączyła nas bezsenność i śmiech. Bywało, że siedzieliśmy razem pół nocy i muszę uczciwie przyznać, że nikt tak mnie nigdy nie potrafił rozśmieszyć, jak on.
Suszyłem mu głowę o to, że jest brudny. Bywało, że dzień w dzień wychodziliśmy razem na patrol i nie było czasu, żeby wziąć prysznic, a właściwie nie było sensu go brać, bo za parę godzin człowiek miał siedzieć po pachy w mokradle. Przytoczę typową wymianę zdań – podoficer mówi do kontraktowego oficera SEALsów:
– Mikey, na miłość boską, ty po prostu cuchniesz. Nie mógłbyś się umyć?
– Już lecę, Marcus. Jutro też mi przypomnij, dobrze?
– Tak jest, sir!
Osobom najbliższym i najdroższym wręczał prezenty oferowane w szerokim asortymencie przez Sieć Krajowych Autostrad. Pamiętam, jak podarował na urodziny swojej pięknej dziewczynie, Heather, starannie opakowany pachołek drogowy. Na Gwiazdkę dał jej lampkę sygnalizacyjną, pasującą do pachołka. Mnie zaś sprezentował na urodziny znak stopu.
A gdybyście widzieli jego torbę podróżną… Ogromna, przepastna torba hokejowa. Taka, jakiej używają członkowie jego ulubionego zespołu – New York Rangers. To był najcięższy bagaż w całej marynarce. I nie widniało na niej logo Rangersów, tylko napis: „Spadaj”.
Nie było sytuacji, której nie potrafiłby skwitować jakąś trafną, sarkastyczną uwagą. Uczestniczył kiedyś w strasznym wypadku, w którym omal nie zginął. Ktoś poprosił, żeby opowiedział, co się stało.
– Zlituj się – odpowiedział porucznik z Nowego Jorku tak, jakby ten temat bezdennie go nużył. – Zawsze musisz wyciągnąć jakieś stare brudy. Zaczynasz mnie tym wkurwiać.
A wypadek miał miejsce dwa dni wcześniej.
Był też najzdolniejszym oficerem, jakiego miałem okazję poznać. Naturalny przywódca, prawdziwy SEAL, który nigdy nikogo nie traktował z wyższością. Zawsze używał słów „proszę” albo „czy mógłbyś”. Nigdy nie mówił „zrób to”, „zrób tamto”. I zwyczajnie nie dopuściłby, żeby jakiś wyższy rangą oficer zwracał się w ten sposób do jego chłopców.
Rozstrzyganie sporów zawsze brał na siebie. Jeśli zarzut był słuszny, przyznawał rację, ale lepiej było nie łazić za nim pyskując na któregoś z chłopaków. To doprowadzało go do pasji, a gdy się wkurzył, lepiej było zejść mu z oczu.
Świetnie sprawdzał się pod wodą i był wytrzymałym pływakiem. Właściwie jego jedyną wadą było to, że pływał dość wolno. Któregoś razu płynęliśmy razem na trzy kilometry. Kiedy dotarłem do plaży, w ogóle nie było go widać. W końcu wypatrzyłem go, jak rozbryzgiwał rękami wodę jakieś 400 metrów od brzegu. Chryste, on ma kłopoty – to było pierwsze, co pomyślałem.
Ruszyłem mu na ratunek. Rzuciłem się z powrotem do lodowatej wody. Nie biegam zbyt szybko, ale pływam bardzo sprawnie, więc dotarłem do niego bez problemu. Powinienem był to przewidzieć…
– Nie podpływaj do mnie, Marcus! – krzyknął. – Jestem bolidem, silnik osiąga najwyższe obroty. Nie przeszkadzaj mi teraz. Masz przed sobą bolid.
Mike Murphy był jedyny w swoim rodzaju. Gdybym opowiedział komuś z naszego plutonu tę anegdotę, nie zdradzając imienia bohatera, i zapytał, kto to powiedział, każdy by zgadł, że to on.
Naprzeciwko mnie w Herkulesie siedział starszy bosman sztabowy Daniel Richard Healy, kolejny świetny SEALs. Miał 189 centymetrów wzrostu, 37 lat. Z żoną Normindą miał siedmioro dzieci. Urodził się w New Hampshire i wstąpił do marynarki w 1990 roku. Potem przeszedł do SEALsów i nauczył się niemal płynnie mówić po rosyjsku.
Obaj z Dannym służyliśmy trzy lata w tym samym 1. Zespole SDV. Był trochę od nas wszystkich starszy i zwracał się do nas jak do dzieci – jakby nie miał dosyć własnych. Kochał jednakowo obie swoje wielkie rodziny – żonę, dzieci, siostry, braci, rodziców oraz tę drugą, większą, jeszcze przed chwilą stacjonującą w Bahrajnie. Dan był bardziej zażarty niż Mikey, kiedy przyszło mu stawać w obronie swoich chłopaków. Gdy był w pobliżu, nikt nawet nie próbował się wydrzeć na któregoś z nas.
Z uporem dbał o swoją trzódkę. Bardzo się też przykładał do przygotowania każdej misji, zbierał dane, przeglądał mapy, zestawienia, zdjęcia, robił rekonesans. Przywiązywał dużą wagę do nadchodzącej misji i pilnował, abyśmy zawsze byli na pierwszej linii frontu. Właśnie po to zostaliśmy wyszkoleni i tam czuliśmy się najlepiej.
Dan był dla wszystkich dość surowy. Był czas, kiedy nie mogliśmy się dogadać. Miał absolutną pewność, że jego pomysły są najlepsze, jedynie słuszne. Jednak zawsze robił to z sercem. Dan Healy był cholernie dobrym SEALsem, wzorem tego, jaki powinien być bosman sztabowy. Miał żelazną wolę, był świetnym strategiem i znał swoją robotę od A do Z. Prawie codziennie rozmawiałem z wielkim Danem w cztery oczy.
Gdzieś nad naszymi głowami huśtał się w hamaku, ze słuchawkami na uszach, w których ciągle leciał rock-and-roll, bosman Shane Patton. 21-letni surfer i skateboardzista urodzony w Las Vegas, w Nevadzie. Mój podopieczny. Ja byłem pierwszym operatorem systemu łączności, a Shane był moim pomocnikiem. Niczym młodsza wersja Mike’a Murphiego, był wirtuozem sarkastycznych tekstów i fantastycznym nurkiem.
Z trudnością dogadywałem się z nim, bo byliśmy zupełnie różni. Kiedyś wszedłem do centrum łączności, a on właśnie zamawiał przez Internet skórę lamparta.
– Po co ci to, do cholery? – zapytałem.
– To jest super, stary – uciął dyskusję.
Jasnowłosy, solidnie zbudowany i zawsze bezczelnie uśmiechnięty Shane, był niezwykle bystry. Niczego nie musiałem mu tłumaczyć. Zawsze sam wiedział, co robić. Początkowo trochę mnie to irytowało. Tłumaczysz dużo młodszemu gościowi co ma zrobić, a tu okazuje się, że on już to dawno wykonał. I tak za każdym razem. Trochę mi zajęło, zanim przyzwyczaiłem się do faktu, że mój asystent jest niemal tak bystry jak Matt Axelson. A bystrzejszego nie ma.
Shane, podobnie jak wszyscy plażowi bogowie, był niesamowicie wyluzowany. Jego kumple powiedzieliby, że jest supercool czy coś w tym stylu. U operatora łączności jest to bezcenna cecha.
Kiedy jesteś w ogniu walki, a przy radiu w sztabie dowodzenia siedzi Shane, masz szczęście słuchać bardzo spokojnego, wyważonego głosu wyśmienitego operatora łączności. O, przepraszam, miałem powiedzieć gościa. Shane odmieniał i używał to słówko na wszystkie sposoby. Nawet ja dla niego byłem gościem. Prezydent Stanów Zjednoczonych też był gościem. Właściwie to Shane przyznał prezydentowi Bushowi najwyższe wyróżnienie, swego rodzaju honorowy złoty medal bogów surfingu, mówiąc o nim:
– To naprawdę niezły gość, stary. Naprawdę niezły gość.
Shane był synem Foki, więc jego cichą ambicją było dążenie do ideału, jaki stanowił jego ojciec, James J. Patton. Chciał, tak jak on, zostać członkiem brygady spadochroniarzy piechoty morskiej. Ukończył więc podstawowe szkolenie spadochronowe w Fort Benning, w stanie Georgia, jeszcze zanim zaliczył testy kwalifikacyjne do SEALsów i dostał przydział do Plutonu Alfa 1. Zespołu SDV. Pięć miesięcy później dołączył do nas na misję w Afganistanie.
Wszystkie życiowe osiągnięcia Shane’a były imponujące. W szkole średniej był gwiazdą baseballu, świetnym miotaczem i łapaczem. Bardzo dobrze grał na gitarze, a nawet prowadził zespół muzyczny pod nazwą True Story, choć historia milczy o tym, czy zespół ten był dobry. Był też znakomitym fotografem, a także uzdolnionym mechanikiem i konstruktorem. Własnoręcznie złożył i udoskonalił dwa volkswageny garbusy. Później kupił jeszcze jednego i według tego co mi mówił, miał to być „najbardziej wypasiony garbus, gościu. To będzie coś!”.
Shane znał się też na komputerach, jak nikt w bazie. Godzinami siedział w sieci, głównie na stronie MySpace i gadał ze swoimi przyjaciółmi. Hej gościu, jak leci?
Szóstym członkiem ekipy był 28-latek, James Suh. Urodził się w Chicago, ale wychował na południu Florydy. Zanim wyruszyliśmy do Afganistanu, James służył w Zespole SDV już od trzech lat. W tym czasie zyskał status najpopularniejszej osoby w bazie. Miał starszą siostrę, a oprócz niej ze trzystu kuzynów – czuł się zobowiązany chronić każdego z nich.
Podobnie, jak jego najbliższy kumpel Shane, miał również stopień bosmana i też przeszedł podstawowe szkolenie spadochronowe w Fort Benning, a następnie został wcielony do Plutonu Alfa. W dzieciństwie chciał być weterynarzem i leczyć psy, ale prawda jest taka, że urodził się, by zostać Foką i był niesamowicie dumny z tego, że należy do jednej z najbardziej elitarnych jednostek bojowych na świecie. Był dumny z tego, że potrafi przekraczać granice swojej wytrzymałości psychicznej i fizycznej.
Tak jak Shane, James był gwiazdą sportu w szkole średniej. Świetnie pływał i dobrze grał w tenisa. Jeśli chodzi o wyniki w nauce, zawsze trafiał do klasy z uzdolnionymi, zaawansowanymi uczniami. W naszym plutonie był – tak jak Axe i Shane – uważany za żołnierza o wysokiej inteligencji, któremu można było bezgranicznie zaufać w walce. Nie słyszałem złego słowa na jego temat.
Lot do Zatoki Omańskiej trwał prawie trzy godziny. Przecięliśmy Cieśninę Ormuz od południa trzymając się z daleka od międzynarodowej trasy, którą pływają ogromne tankowce z ropą i gazem ziemnym do doków w Zatoce Irańskiej. W tym rejonie odbywają się ćwiczenia marynarki irańskiej, działającej w pobliżu swojej głównej bazy w Bandar Abbas i dalej, w głąb zatoki wokół baz łodzi podwodnych.
Łatwo było sobie wyobrazić, że któremuś operatorowi wyrzutni mogło się poszczęścić i ustrzeliłby nas pociskiem naprowadzanym na podczerwień. W tym rejonie trzeba było zachować ostrożność, pomimo że w Białym Domu urzędował twardy gość, który prowadził politykę zdecydowanego odwetu za każdą, najmniejszą próbę ataku na amerykański transport cywilny czy wojskowy.
Żeby zrozumieć panujące tu poczucie zagrożenia, trzeba by służyć na Bliskim Wschodzie. Zagrożenie to jest zawsze gdzieś blisko, nawet w krajach zwykle uważanych za przyjazne Stanom Zjednoczonym, choćby w Bahrajnie.
Poszarpany głębokimi fiordami fragment omańskiego wybrzeża, o którym wcześniej wspominałem, znajduje się w okolicy Ras Musandam. Ten wysunięty na północ skalisty ląd, który wcina się w Cieśninę Ormuz, jest leżącym najbliżej irańskiej bazy Bandar Abas zagranicznym terytorium. Pas wybrzeża ciągnący się od tego miejsca na południe jest dużo bardziej płaski, opada z gór al-Hadżar. Rozpoczęliśmy naszą długą drogę nad oceanem mniej więcej tam, na północ od omańskiego Muscatu, w pobliżu Zwrotnika Raka.
Dla mnie moment przecięcia wybrzeża w drodze na otwarty ocean był pożegnaniem z Półwyspem Arabskim i wrzącym tyglem krajów islamskich leżących na północnym krańcu zatoki – Kuwejtem, Irakiem, Syrią i Iranem. Te kraje zdominowały moje życie i moje myśli w ciągu ostatnich paru lat. W szczególności dotyczy to Iraku.
Przyjechałem tam 14 kwietnia 2003 razem z dwunastką innych SEALsów z Kuwejtu, żeby dołączyć do Zespołu 5., w amerykańskiej bazie powietrznej znajdującej się 15 minut od Bagdadu. Lecieliśmy samolotem takim jak ten – C-130. Miało to miejsce tydzień po tym, jak siły amerykańskie rozpoczęły bombardowanie miasta, chcąc przygwoździć Saddama, zanim wojna na dobre się rozpoczęła. Brytyjczycy właśnie zajęli Basrę.
W dniu mojego przyjazdu Marines zajęli Tikrit, rodzinne miasto Saddama, a kilka godzin później Pentagon ogłosił zakończenie głównych walk. Żadne z tych zdarzeń nie miało najmniejszego wpływu na naszą misję, której celem było wykorzenienie i, w razie potrzeby, zniszczenie niewielkiej opozycji, która się jeszcze utrzymała. Mieliśmy też pomóc w poszukiwaniu broni masowego rażenia.
Byłem z Bagdadzie zaledwie jeden dzień, gdy prezydent Bush ogłosił upadek Saddama Husajna i jego partii Ba’ath. Tego samego dnia moi koledzy pojmali Abu Abbasa, lidera Organizacji Wyzwolenia Palestyny, która zaatakowała włoski statek pasażerski Achille Lauro na morzu Śródziemnym w 1985 roku.
48 godzin później, 17 kwietnia, siły amerykańskie pojmały cieszącego się złą sławą przyrodniego brata Saddama, Barzana Ibrahima al-Tikriti. Od razu zostałem przydzielony do podobnych zadań. Należałem do grupy 146 tysięcy żołnierzy koalicyjnych i amerykańskich, którymi dowodził generał Tommy Frank. To były moje pierwsze doświadczenia walki w bliskim kontakcie. Tu nauczyłem się tego rzemiosła.
To wtedy zaczęliśmy mieć podejrzenia, że poplecznicy Osamy bin Ladena odrodzili się jak feniks z popiołów. Wiedzieliśmy, że kręcą się gdzieś i próbują przegrupować po tym, jak Amerykanie zrównali ich z ziemią w Afganistanie. Niedługo później zaczęły krążyć plotki, że w Iraku pojawiło się wcielenie al-Kaidy – grupa złośliwych terrorystów robiąca rzeź przy każdej możliwej okazji. Dowodził nią jordański obłąkany morderca, nieżyjący obecnie Abu Musab al-Zarkawi.
Nasze zadania w mieście były czasem przerywane poszukiwaniami zaginionych osób lub rzeczy. Pierwszego dnia czterech z nas ruszyło do ogromnej irackiej krainy jezior w poszukiwaniu zaginionego myśliwca F-18 Super Hornet wraz z amerykańskim pilotem. Pewnie pamiętacie ten wypadek. Ja w każdym razie nigdy go nie zapomnę. Lecieliśmy helikopterem Chinook MH-47 nisko nad jeziorem, kiedy nagle ujrzeliśmy wystający z wody ogon samolotu. Chwilę później znaleźliśmy ciało pilota, które woda wyrzuciła na brzeg.
Pamiętam smutek, który potem miałem czuć jeszcze nie jeden raz. A byłem w Iraku niecałe 24 godziny. Zostałem wcielony do 5. Zespołu – mięśniaków przeznaczonych do szczególnie trudnych operacji. Naszym podstawowym zadaniem była obserwacja i rekonesans, rejestrowanie punktów zapalnych i niebezpiecznych rejonów przy użyciu nadzwyczaj nowoczesnego sprzętu fotograficznego.
Przenosiliśmy sprzęt pod osłoną nocy. Cierpliwie czekaliśmy długie godziny zachowując ostrożność, ze wzrokiem wbitym w cel. Potem wysyłaliśmy do bazy cyfrowe zdjęcia prosto z paszczy wroga. Pracowaliśmy w bardzo małych grupach – zwykle po czterech. Byliśmy właściwie sami. Ten rodzaj pracy w bliskim kontakcie należy do najbardziej niebezpiecznych zadań. Człowiek jest samotny i często się nudzi, ale biada, jeśli zostałby złapany. Czasem, gdy chodziło o wyjątkowo wpływowego przywódcę terrorystów, można było próbować wkroczyć i wyciągnąć go żywego z kryjówki. Brutalnie i bez litości. Ogólnie rzecz biorąc Navy SEALs to najlepiej przeszkolone jednostki zwiadowcze na świecie.
Śmieszy mnie, gdy czytam o „dumnych irackich bojownikach o wolność”. Oni nie są dumni. Sprzedaliby własną matkę za pięćdziesiąt dolców. Kiedy wkraczaliśmy do domu kogoś uważanego za przywódcę grupy i wyprowadzaliśmy go na ulicę, pierwsze słowa, które wypowiadał brzmiały: „Hej, to nie ja. Szukacie gościa z tamtego domu”. Albo: „Dajcie mi dolary, a powiem wszystko, co chcecie”.
I mówili. Zwykle ich informacje były niezwykle cenne. Większość akcji wojskowych, jak na przykład eliminacja synów Saddama i pojmanie jego samego, było wynikiem pracy wywiadu wojskowego. Ktoś z ich własnych szeregów musiał ich sprzedać, tak jak oni sami sprzedali setki innych osób. Wszystko na sprzedaż. Duma? Ci goście nie potrafiliby nawet wymówić tego słowa.
Sukces w wywiadzie wojskowym jest okupiony ciężką pracą. Wkraczaliśmy błyskawicznie do najbardziej niebezpiecznych dzielnic miasta, z hukiem przejeżdżaliśmy przez ulicę naszymi humvee, a jeśli było trzeba, zjeżdżaliśmy na linach z helikopterów. Wdzieraliśmy się coraz dalej, ulica po ulicy, poruszając się ostrożnie w ciemnościach. Zawsze gotowi odeprzeć ogień, który ktoś mógł otworzyć z okna, z drugiej strony ulicy. Tak zdarzało się niemal za każdym razem. Czasem odpowiadaliśmy na atak. Efekt zawsze przekraczał możliwości wroga.
Kiedy docieraliśmy do celu, używaliśmy młotów i łomów albo zakładaliśmy ładunki wybuchowe na zamki.
Pilnowaliśmy, by wybuch był skierowany do wewnątrz na wypadek, gdyby za drzwiami ktoś czekał z kałasznikowem. Trudno przeżyć cios drzwiami lecącymi z prędkością 160 km/h.
Czasem, gdy nie byliśmy pewni siły wroga, który krył się za drzwiami, wrzucaliśmy do środka granaty hukowo-błyskowe. Nie burzą ścian, ale emitują serię ogłuszających dźwięków, którym towarzyszą jasne rozbłyski. To zupełnie dezorientowało wroga.
Wtedy dowódca wprowadzał oddział do budynku. To zawsze był szok dla mieszkańców. Nawet, gdy wcześniej nie użyliśmy granatów, natychmiast się budzili i stawali oko w oko z grupą wielkich, zamaskowanych facetów mierzących do nich z broni, krzyczących i niepozwalających nikomu się ruszyć. Mimo że większość domów w tym mieście ma dwa piętra, Irakijczycy śpią zwykle na parterze i w takich sytuacjach wszyscy zbierali się w salonie.
Zawsze jednak ktoś mógł być na górze i próbować do nas strzelać, a to byłby problem. Zwykle rozwiązywaliśmy tę kwestię za pomocą celnie rzuconego granatu. Sposób może się wydać mało precyzyjny, ale ufaliśmy kolegom w tej kwestii. Ktoś, kto był na górze też mógł mieć granat i należało wyeliminować to zagrożenie. Ze względu na kolegów. W SEALsach zawsze myśli się o kolegach. W każdej sytuacji.
W pokoju na dole, gdzie siedzieli pojmani Irakijczycy, próbowaliśmy ustalić, kto dowodzi grupą. Szukaliśmy gościa, który wie, gdzie ukryte są środki wybuchowe i ma dostęp do sprzętu, z którego robi się bomby używane w walce z amerykańskimi żołnierzami. Zwykle nietrudno było znaleźć takiego człowieka. Wtedy włączaliśmy światło i prowadziliśmy go do okna tak, by chłopcy na zewnątrz mogli porównać jego twarz z fotografią dostarczoną przez służby wywiadowcze.
Często zdjęcia były robione przez oddział, w którym służyłem i identyfikacja następowała dość szybko. W tym czasie oddział SEALsów zabezpieczał miejsce, co oznaczało mniej więcej to, że upewnialiśmy się czy Irakijczycy, którzy nagle znaleźli się w areszcie domowym, nie mają ukrytej broni.
Potem do akcji wkraczali specjaliści od przesłuchań. Profesjonalni i twardzi jak stal. Szybko formułowali pytania i jeszcze szybciej uzyskiwali odpowiedzi. Przede wszystkim dbali o jakość informacji – bezcennych danych, które mogły ocalić tuziny amerykańskich istnień. Na zewnątrz trzech lub czterech SEALsów patrolowało okolicę tak, by zapobiec gromadzeniu się gapiów. Kiedy mieliśmy kontrolę nad sytuacją, przesłuchiwaliśmy przy wsparciu specjalistów przywódcę grupy. Żądaliśmy, by powiedział, gdzie działa jego jednostka terrorystyczna.
Czasem udawało nam się zdobyć jakiś adres, czasem nazwiska dowódców innych grup. Czasem ktoś przekazał nam informację, gdzie ukryta jest broń. Jednak zwykle trzeba było za to zapłacić. Jeśli aresztowany był szczególnie uparty, zakuwaliśmy go w kajdanki i odsyłaliśmy do bazy na profesjonalne przesłuchanie.
Zazwyczaj jednak coś mówili. W ten sposób zdobywaliśmy dane potrzebne nam do lokalizowania tych, którzy wciąż walczyli po stronie Saddama Husajna mimo, że jego rząd upadł, wojska się poddały, a kraj tymczasowo był pod amerykańską i brytyjską kontrolą. W okresie formalnego zakończenia konfliktu było niebezpiecznie.
Byliśmy ostrzeliwani z dachów, wciąż szukaliśmy bomb pułapek w samochodach. Nauczyliśmy się walczyć, jak terroryści. W każdą noc przemykaliśmy się przez ulice i miasteczka jak dzikie zwierzęta. Nie ma innego sposobu na pokonanie terrorystów. Musisz walczyć tak jak oni, bo inaczej zginiesz. Dlatego wkraczaliśmy w tak zdecydowany sposób, szturmem zdobywając domy i budynki, wysadzając drzwi, posuwając się naprzód, działając zgodnie z wypróbowanymi metodami SEALsów, które wpojono nam podczas długich lat treningu.
Chodzi głównie o to, by wróg bał się ciebie, rozumiał twoją przewagę. Tego się nauczyliśmy, działając jako pierwsza linia amerykańskich sił zbrojnych. Pewnie dlatego, podczas długich miesięcy, które spędziłem w Iraku, nie straciliśmy ani jednego SEALsa. Działaliśmy podręcznikowo, bezbłędnie.
W każdym razie nie popełnialiśmy większych błędów. Choć muszę przyznać, że w pierwszym tygodniu mojego pobytu w Iraku zdarzył nam się… powiedzmy… drobny błąd w ocenie sytuacji. Podczas patrolowania brzegów rzeki, znaleźliśmy kryjówkę z amunicją należącą do powstańców irackich. Z drugiego brzegu rzeki docierały do nas pojedyncze wystrzały. Oficerowie ze zwykłego wojska po prostu zajęliby kryjówkę i skonfiskowali materiał wybuchowy.
SEALsi działają nieco inaczej – szukają szybkich rozwiązań. Może nie do końca: „Hej, hej, hej… to musi natychmiast zniknąć”, ale mniej więcej właśnie o to chodzi. Pod okiem sapera umieściliśmy w budynku nasz własny materiał wybuchowy. Kolega, specjalista od wybuchów, kazał nam zająć pozycję dość daleko od miejsca wybuchu, jednak paru kumpli zastanawiało się, czy nie stoimy za blisko.
– Jest dobrze. Stójcie tam, gdzie stoicie. – Facet nie miał wątpliwości.
Ale zgromadzone tam bomby, granaty i trochę innych materiałów spowodowało wybuch podobny do małej bomby atomowej. Na początku widać było jedynie pył i latające dookoła drobne kawałki betonu. Z każdą chwilą fala uderzeniowa wzbierała. Betonowe kamulce waliły w nas, jakby padał grad.
Chłopcy zaczęli się chować, gdzie popadło. Do ciężarówki, pod ciężarówkę, byle gdzieś się ukryć. Ktoś nawet wskoczył do rzeki Tygrys! Słyszeliśmy jak kamienie i grudki błota walą w ciężarówkę. To cud, że nikt nie zginął ani nie został ranny.
W końcu wszystko ucichło. Wyczołgałem się spod ciężarówki bez szwanku. Spec od ładunków stał tuż przy mnie.
– Pięknie – rzuciłem sarkastycznie.
– Świetnie poszło, nie? – odpowiedział.
Żałowałem, że nie było tam Mike’a Murphy’ego. Na pewno zrobiłby to lepiej niż spec.
5. Zespół SEALsów przez prawie trzy miesiące pracował na przedmieściach Bagdadu. To właśnie tam okrzepliśmy w walce – przeczesywaliśmy ulice i wykurzaliśmy powstańców z ich rozlicznych kryjówek. Wykorzystywaliśmy wszystkie nasze umiejętności zdobywając kolejne przecznice i otwierając nocą ogień w dziwnych, obcych zaułkach.
Problem polegał na tym, że te miejsca zwykle wyglądały zwyczajnie. Jednak zbliżając się, zdawałeś sobie sprawę, że budynek to jedno wielkie sito. Czasami taki dom miał jedynie fasadę, a cały tył był zbombardowany przez nasze lotnictwo.
Często poruszaliśmy się po ulicach, które kiedyś były reprezentacyjne, a teraz zostały zmienione w kupkę gruzu i stanowiły idealną kryjówkę dla powstańców. Pewnej nocy o mało nie zginąłem. Trzymałem gotową do strzału broń, dając osłonę kolegom z drużyny i wszedłem na chodnik. Pamiętam to jak dziś. Stanąłem w rozkroku. Nie wiedziałem, że między stopami mam minę.
Jeden z chłopaków krzyknął: „Marcus, odsuń się!” i skoczył w moją stronę. Rzucił się na mnie całym ciałem. Przeturlaliśmy się na środek ulicy. Wstał pierwszy i odciągnął mnie na bok. Parę chwil później nasz saper wysadził ładunek. To była niewielka mina domowej roboty, jednak mogła mnie zabić albo skomplikować małżeńskie plany.
To kolejny dowód na to, jak trzeba być czujnym, by móc nosić Trójząb SEALsów. Na treningach w kółko przypominano nam o tym, byśmy nie popadali w samozadowolenie, pamiętali, że wróg jest podstępny i nieprzewidywalny. Wpajano nam, że trzeba ciągle uważać i chronić się nawzajem. Co wieczór przed wyjazdem na misję, jeden z podoficerów powtarzał: „Dalej, chłopaki. Gdzie wasze bojowe miny? To się dzieje naprawdę. Zmobilizujcie się. Tak będzie teraz wyglądać wasze życie”.
Wiele się o sobie dowiedziałem służąc w 5. Zespole, kiedy poruszałem się zygzakiem, skulony, w ciemnościach, na każdym patrolu robiąc nowe rzeczy. Przecież w wojsku wciąż powtarza się te same czynności, jednak my działamy inaczej, ponieważ nasze drużyny są małe. Nawet w przypadku operacji w dużym mieście, nie przemieszczamy się w grupach większych niż dwadzieścia osób. Zwykle jednak idziemy w teren we czterech.
Kiedy tak ukradkiem poruszasz się w ciemnościach, twoje zmysły się wyostrzają. Starasz się wykorzystać martwe punkty, których nie widzi twój wróg. Ktoś nazwał nas wojownikami cienia. Miał rację. Tacy właśnie jesteśmy. Zawsze też mamy jasno sprecyzowany cel. Jest to zwykle jeden człowiek, osoba, która sprawia kłopoty: przywódca terrorystów lub ich strateg.
Istnieje cała procedura, jak się zachować, gdy się schwyta taką osobę. Po pierwsze trzeba kazać mu rzucić broń i usiąść na ziemi. Powinien to zrobić bez protestów. Jeśli postanowi zrobić inaczej, należy mu pomóc. Nie wolno nam się odwrócić nawet na ułamek sekundy. Ani na chwilę nie należy mu zostawiać swobody, bo gdy nie będziesz patrzył, podniesie broń i strzeli ci prosto w plecy. Gdyby mógł, poderżnąłby ci gardło. Nikt nie potrafi nienawidzić z taką siłą, jak terrorysta. Dopóki nie spotkasz jednego z nich, nie znasz znaczenia słowa nienawiść.
Spotykaliśmy terrorystów z całego świata, trochę przeszkolonych, jednak niewystarczająco sprawnych fizycznie, by radzić sobie z jakąkolwiek bronią, a w szczególności z kałasznikowami, których używają. Przede wszystkim to cholerstwo jest nieprecyzyjne, a już w rękach histeryków, jakimi oni zwykle są, karabin sieje nabojami po okolicy. Kiedy ci goście gonią Amerykanów, zazwyczaj strzelają zza rogu, nie mierząc w żaden konkretny cel. Kończy się to tak, że przy okazji ginie paru irackich przechodniów, a jeśli już oberwie amerykański żołnierz, to zdarza się to przez przypadek.
1 maja 2003 roku prezydent Bush ogłosił koniec militarnej fazy operacji. Cztery dni później wyszło na jaw, że Saddam razem z synem ukradli z Banku Centralnego miliard dolarów w gotówce. Mniej więcej w tym czasie, gdy trwały poszukiwania broni masowego rażenia, zostaliśmy skierowani nad ogromne jezioro Buhayrat ath Tharthar, gdzie Saddam prawdopodobnie ukrył pieniądze.
Tharthar to ogromne rozlewisko, długości 80 km i szerokości niemal 50 km, położone na płaskim, porośniętym roślinnością terenie na południe od Tikritu, pomiędzy Eufratem a Tygrysem. Na jednym z jego krańców znajdowała się wielka tama, a my stacjonowaliśmy na południe od niej, w miejscowości Hit. To miejsce wydawało się odpowiednie. Zabraliśmy się do dzieła i zaczęliśmy przeczesywać centymetr po centymetrze głębokie, czyste wody jeziora. Nie znaleźliśmy nic, prócz opony rowerowej i starej drabiny. Mijały tygodnie i stawało się coraz bardziej gorąco. Czasem temperatura dochodziła do 45°C. Nie poddawaliśmy się i zaczęliśmy pracować nocą. Nadszedł okres względnego spokoju, gdy nagle 4 lipca zduszony głos, który według al-Dżaziry należał do Saddama Husajna, wezwał wszystkich do przejścia na stronę ruchu oporu oraz walki na śmierć i życie przeciwko amerykańskiemu okupantowi.
Uważaliśmy, że to głupie, bo nie mieliśmy zamiaru niczego okupować. Próbowaliśmy powstrzymać tych oszalałych palantów przed wysadzeniem w powietrze kraju i unicestwieniem społeczności, którą właśnie wyzwoliliśmy spod władzy jednego z największych sukinsynów na świecie. Ale to, co myśleliśmy, nie miało większego znaczenia. Następnego dnia, podczas uroczystości ukończenia nauki w szkole policyjnej, w której wykładali Amerykanie, wybuchła bomba. Zginęło siedmiu młodych policjantów, a siedemdziesięciu innych odniosło obrażenia. Bóg jeden wie, jaki był tego cel.
Kontynuowaliśmy operację: szukaliśmy powstańców odgrywających kluczową rolę, próbowaliśmy wymusić od nich informacje lub dawaliśmy za nie łapówki. Ale już wtedy wyglądało na to, że ich możliwości rekrutacji były nieograniczone. Nie ważne, ilu udało nam się złapać, było ich więcej i więcej. Wtedy po raz pierwszy usłyszeliśmy o powstaniu w Iraku zbrodniczej grupy, która nazywała siebie al-Kaidą. Stworzono ją po to, by prowadziła działania terrorystyczne – po prostu, by nas wyrżnąć.
Jednak morale tego ruchu zostało podkopane 22 lipca, gdy synowie Saddama – Udaj i Kusaj, którzy byli niemal tak upiorni, jak ich ojciec, zostali schwytani w domu, w Mosulu. Nie jestem upoważniony do ujawnienia szczegółów tej operacji. Mogę jednak powiedzieć, że obaj bracia zginęli, gdy amerykańskie siły specjalne równały budynek z ziemią. Zginęli tylko i wyłącznie dlatego, że paru ich kumpli, oddanych i dumnych ze swojej walki o wolność, zwyczajnie ich zdradziło. Za pieniądze. Tak jak później zdradzili Abu Musaba al-Zarkawiego.
Pomimo naszych wysiłków, wciąż zdarzały się zamachy samobójcze. Młodzi Irakijczycy ulegali wpływom ekstremistycznych ajatollahów. Ci przekonywali, że zabójstwo wroga otwiera bramy raju. Trzy trąby grają, gdy przekracza się most, by wejść w objęcia Allacha. Kto zabije wroga, zazna wiecznego szczęścia.
Wielu młodych Irakijczyków chciało do raju. 26 sierpnia kolejny amerykański żołnierz zginął w wyniku wybuchu bomby. Teraz było już więcej ofiar po naszej stronie, niż podczas regularnych walk. 29 sierpnia eksplodował samochód pułapka zaparkowany przed szyickim meczetem w Nadżafie. Zginęło 80 osób, wśród nich powszechnie poważany i kochany lider szyicki, Ajatollah Mohammed Baqir al-Hakim.
Uznaliśmy, że sytuacja zaczęła się wymykać spod kontroli. Niezależnie, co robiliśmy, ilu byśmy nie złapali szaleńców, ile byśmy nie zlokalizowali materiałów wybuchowych, bomb czy sztuk broni, wciąż pojawiały się następne. Coraz więcej młodych ludzi chciało na skróty dotrzeć do miejsca, gdzie słychać trąby, przejść przez most i zaznać szczęścia.
Wtedy, pod koniec sierpnia, coraz pilniejsza stawała się kwestia odnalezienia broni masowego rażenia. Hans Blix, szef inspektorów ONZ zajmujących się rozbrojeniem, wycofał się z życia publicznego. Teraz Amerykańskie Siły Zbrojne uważnie przyglądały się tej sprawie. Naszym zdaniem odpowiedź na pytanie, czy Saddam Husajn dysponował bronią chemiczną i biologiczną była znana. Oczywiście, że dysponował. Użył jej w Halabdży1.
Pytanie, nad którym głowiła się wtedy amerykańska opinia publiczna brzmiało: „Czy Husajn dysponował bronią atomową?”. Oczywiście nie było to najważniejsze pytanie. Najistotniejsza była kwestia programu nuklearnego.
Gdyby Husajn prowadził własny program nuklearny, byłby to oczywisty dowód, że próbował produkować broń na bazie wzbogaconego uranu-235. Pozyskuje się go przy użyciu wirówki i łatwiej dostępnego uranu-238. W wirówce ciężkie neutrony uranu-238 przemieszczają się na zewnątrz, jak woda w suszarce do sałaty. To cholernie trudny proces, który może trwać nawet siedem lat. Po tym czasie, jeśli proces przebiegł bez zakłóceń, odcina się brzeg materiału z ciężkimi neutronami i uzyskuje spory kawał wzbogaconego uranu-235. Potem należy go przeciąć na pół i zderzyć oba fragmenty za pomocą środków wybuchowych w stalowej kapsule, takiej jak rakieta czy bomba – kolejna Hiroszima gotowa.
Najważniejsze pytanie brzmiało więc: Czy Saddam pozyskiwał uran-235? A jeśli tak, to – przede wszystkim – skąd go brał? Gdzie prowadził swój program?
Pamiętajcie, że na tej planecie uran-235 jest potrzebny wyłącznie do budowy bomby atomowej.
Wywiad amerykański uważał, że Husajn prowadził program nuklearny i gdzieś w tym rozległym, większym od Niemiec kraju, były rozmieszczone wirówki, w których próbowano pozyskać najniebezpieczniejszą substancję na świecie.
Wiedzieliśmy tylko tyle. Ale wiedzieliśmy też czego szukać i gdybyśmy to znaleźli z pewnością udałoby się nam to rozpoznać. Czy Saddam posiadał skończony produkt – bombę lub rakietę? Raczej nie. Nikt tak nie uważał. Jednak, zgodnie z tym, co powiedział były sekretarz obrony Donald Rumsfeld – „Co mamy robić? Zostawić go w spokoju i czekać, aż mu się uda ukończyć budowę bomby?”.
Może pamiętacie, CIA było przekonane, że znalazło niepodważalny dowód – zdjęcia satelitarne, na których widać ogromne rządowe ciężarówki jadące iracką autostradą w konwojach, zwykle po cztery samochody. Te ciężarówki były wystarczająco duże, by na nie załadować po dwie wirówki. Powszechnie uważano, że Saddam prowadzi mobilny, trudny do zlokalizowania, program nuklearny. Takie instalacje łatwo można by ukryć w piaskach pustyni lub przewieźć za granicę – do Syrii lub nawet Jordanii.
Znaleźliśmy te ciężarówki. Zostały ukryte na pustyni. Zaparkowane jedna obok drugiej. Wszystkie puste. W środku nie zostało nic. Dokładnie je przeszukaliśmy. Moim zdaniem ktoś wysprzątał ich naczepy. Zrobił to w dużym pośpiechu.
Widziałem też obóz treningowy al-Kaidy znajdujący się na północ od Bagdadu. Był opuszczony, jednak stanowił niezbity dowód na powiązania irackiego dyktatora z żołnierzami Osamy bin Ladena. Ślady militarnego przeznaczenia obozu były widoczne wszędzie. Ci, którzy służyli w Afganistanie mówili, że był on niemal repliką obozu zniszczonego przez Amerykanów po tragedii 11 września.
Wiele razy w piekącym słońcu goniliśmy cienie po dzikich, piaszczystych pustkowiach. Z daleka widzieliśmy wyrzutnie rakietowe. Jednak gdy podjeżdżaliśmy bliżej okazywało się, że to jedynie zrobiona z kiepskiej blachy i pordzewiałych prętów ogromna atrapa pocisku wymierzona w niebo.
Dwa dni podróży przez wyboje, w tym niewiarygodnym skwarze to było spore wyzwanie. Jeśli nasz oddział znalazłby kryjówkę Saddama, to pewnie strzelilibyśmy mu w łeb z wielu powodów, ale chyba przede wszystkim za warunki, w jakich żyliśmy podczas tych podróży przez pustynię. Żartuję.
Ale powiem jedno. Prezydent Iraku to był chytry lis, który lawirował pomiędzy swoimi trzynastoma pałacami i nie dawał się złapać. Nagrywał taśmy, na których przekonywał resztki swoich żołnierzy, by nie przestawali nas zabijać i namawiał powstańców, by kontynuowali walkę z szatanem – czyli z nami.
Było ciężko. Jednak z wielu powodów cieszę się, że było mi dane to przeżyć. Zobaczyłem, jak przebiegły i sprytny potrafi być wróg. Nauczyłem się, że trzeba zawsze się z nim liczyć. Zrozumiałem, że trzeba dawać z siebie wszystko, by móc kontrolować grę. Zero taryfy ulgowej.
Myślałem o tym w drodze do Afganistanu, podczas dłużącego się lotu w C-130 i coraz lepiej zdawałem sobie sprawę, z jak nabrzmiałym problemem będą musiały się zmierzyć amerykańskie siły zbrojne pełniące służbę w punktach zapalnych na całym świecie. Do mnie, gdy byłem w Iraku, po raz pierwszy dotarły głosy liberalnych środowisk w Stanach Zjednoczonych, które twierdziły, że robimy źle, że jesteśmy brutalnymi mordercami, że prześladujemy inne kraje; i że my, którzy na rozkaz rządu walczymy na pierwszej linii frontu za nasz kraj, powinniśmy zostać skazani za zabijanie wrogów.
Coraz więcej podnosiło się takich złowieszczych głosów. Krytyka armii amerykańskiej dochodziła ze strony liberalnych polityków i mediów, ludzi, którzy nie mają pojęcia o walce, naszych szkoleniach i o tym, z jakimi niebezpieczeństwami musimy się mierzyć na froncie. Każdy z naszej szóstki, lecąc do Afganistanu, miał z tyłu głowy natrętną myśl o konieczności przestrzegania Zasad Użycia Siły.
Sporządzili je dla nas politycy, zasiadający w wygodnych fotelach gdzieś w Waszyngtonie. Ci faceci są daleko od pola walki – gdzie kula snajpera może roztrzaskać ci łeb, gdzie najmniejszy błąd może cię kosztować życie. Gdzie trzeba zabić wroga, zanim on zabije ciebie.
Te zasady są bardzo szczegółowe: na przykład nie wolno nam otworzyć ognia, do momentu, aż nie zostaniemy ostrzelani albo dopóki nie zidentyfikujemy wroga i nie będziemy mieć dowodów jego złych intencji. Bardzo to piękne. Ale co mają zrobić amerykańscy żołnierze, którzy od paru dni są na patrolu. Wcześniej byli już ostrzeliwani, ręczne granaty i bomby domowej roboty spadały tuż obok nich, ponieśli straty, są bliscy wyczerpania i może trochę wystraszeni?
Co mają zrobić, gdy na horyzoncie pojawi się grupka facetów z ręcznikami na głowach, celujących z kałasznikowów? Czy żołnierze mają czekać, aż kule zaświszczą koło ich uszu, czy może powinni wykosić sukinsynów, nie dając im szansy na strzelanie?
Może odpowiedź jest łatwa z perspektywy Waszyngtonu, gdzie priorytetem jest to, by nie były łamane prawa człowieka przysługujące terrorystom. Jestem przekonany, że liberalni politycy będą bronić takiego stanowiska do upadłego. A dobrze wiemy, że liberałowie nigdy się nie mylą. Zapytajcie ich. Kiedy tylko chcecie.
Jednak z punktu widzenia amerykańskiego żołnierza, Rangera, SEALsa, czy chłopaka z Zielonych Beretów Zasady Użycia Siły to skomplikowana łamigłówka. Rozumiemy, że musimy się do nich stosować, bo tak się składa, że są one częścią prawa kraju, któremu służymy. Jednak stanowią one dla nas zagrożenie na polu walki ze światowym terroryzmem. Co gorsza, wywołują w nas niepokój, przygnębienie i niepewność.
Mogę z własnego doświadczenia powiedzieć, że zasady doprowadziły do śmierci trzech najlepszych żołnierzy z oddziału Navy SEALs, jacy kiedykolwiek służyli w tej formacji. Sytuacja była poważna, więc nie twierdzę, że ci żołnierze nie zginęliby później, ale na pewno nie właśnie w tamtym momencie. I niemal na pewno dziś by żyli.
Mam nadzieję, że kiedyś amerykański rząd dojdzie do wniosku, że można nam zaufać. Wiemy wszystko o złych facetach – co robią, a często też, kim są. Politycy postanowili wysłać nas na wojnę – to nasza robota. Robimy to, co konieczne. Uważam, że jeśli podjęli decyzję, że mamy zrobić coś, czego nie podjęłoby się 99,9 procent obywateli naszego kraju, to powinni zejść nam z drogi i siedzieć cicho.
Temat zbrodni wojennych popełnianych podczas współczesnych konfliktów zbrojnych został podniesiony przez liberalnych polityków i media w czasie wojny w Iraku i od tamtej pory zatacza coraz szersze kręgi. Każdy wściubia w tę sprawę swój ciekawski nos twierdząc, że opinia publiczna ma prawo do informacji.
Większość żołnierzy Navy SEALs ma inne zdanie. Opinia publiczna nie ma prawa do informacji. Nie ma, jeśli oznacza to zagrożenie naszego życia, które powodują ludzie w Waszyngtonie, chroniąc prawami człowieka terrorystów. Fanatyków, którzy z zimną krwią zabijają nas, gdy tylko zobaczą. To dotyczy każdego Amerykanina, w którego terroryści celują ze swoich starych kałachów.
Skoro każdy obywatel ma prawo do informacji, czego ja osobiście nie jestem wcale pewny, to może niech obywatele sami staną przeciw uzbrojonym terrorystom, którzy uparli się, że muszą zabić tylu Amerykanów, ile się da.
Przysięgam, każdy partyzant, każdy bojownik o wolność czy uzbrojony osobnik w Iraku wiedział, że chcąc się wydostać z niewoli musi ogłosić, że był torturowany i nieodpowiednio traktowany przez Amerykanów. Nie mógł czytać Koranu, nie dostawał śniadania i nie mógł oglądać telewizji. Wiedział, że podchwyci to arabska telewizja al-Dżazira, a materiał zostanie wyemitowany również w Stanach Zjednoczonych. W USA liberalne media radośnie oskarżą nas o morderstwa i okrzykną barbarzyńcami. Organizacje terrorystyczne śmieją się z amerykańskich mediów i doskonale wiedzą, jak wykorzystać system przeciwko nam.
Wiem, że to nie są konkrety, wcale ich nie zamierzam przytaczać. Chcę tylko nakreślić ogólny obraz. Pokazać, że Zasady Użycia Siły stanowią ewidentne zagrożenie. Młodzi żołnierze skierowani przez rząd w zapalne punkty świata zaczynają się bać, że zostaną skazani na śmierć tylko z tego powodu, że zbyt energicznie się bronili.
Nie zajmuję się polityką, a jako Navy SEALs przysięgałem bronić mego kraju i wykonywać rozkazy głównego dowódcy sił zbrojnych – prezydenta Stanów Zjednoczonych. Niezależnie od tego czy w fotelu prezydenckim zasiada republikanin, czy demokrata. Jestem patriotą, walczę za Stany Zjednoczone i mój ojczysty Teksas. Po prostu nie chcę, żeby najlepsi chłopcy w tym kraju wahali się, czy wstąpić do elitarnych jednostek Amerykańskich Sił Zbrojnych w obawie, że zostaną przez swoich rodaków oskarżeni o zbrodnie wojenne podczas atakowania wroga.
Jedno wiem na pewno. Gdyby się tak zdarzyło, że nagle w Afganistanie stanąłbym twarzą w twarz z Osamą bin Ladenem – człowiekiem, który bez powodu opracował podstępny plan ataku na mój kraj, w wyniku którego 11 września w Nowym Jorku zginęło 2752 niewinnych amerykańskich cywilów, zastrzeliłbym go z zimną krwią.
Wtedy wojsko, przynaglane przez rozwścieczone media, pewnie by mnie aresztowało i zostałbym skazany za zabójstwo.
I co? I tak bym zastrzelił sukinsyna.
Rozdział 2
Małe foczki i wielkie aligatory
Walczyłem kiedyś z jednym z nich i byłem niezwykle szczęśliwy, gdy sukinsyn uznał, że ma dość i przeniósł się na inne wody. Jednak po dziś dzień mój brat uwielbia uprawiać z nimi zapasy, tak dla zabawy.
Lecieliśmy nad południowym skrajem Zatoki Omańskiej. 14 tysięcy metrów ponad wodami Morza Arabskiego. Zmierzaliśmy na północny-wschód. Pokonaliśmy już prawie 6,5 tysiąca kilometrów. We wczesnych godzinach porannych przekroczyliśmy 61. południk. Oznaczało to, że jesteśmy na południe od granicy irańskiej, blisko pakistańskiego portu Gwadar. Nasz dowódca, Dan Healy cicho chrapał. Axe rozwiązywał krzyżówkę z New York Timesa. Jakimś cudem głowa Shane’a nie eksplodowała – ze słuchawek wciśniętych w jego uszy potwornie głośno leciał jakiś rock-and-rollowy numer.
– Naprawdę musisz tak głośno tego słuchać, stary?
– Jest super, wyluzuj.
– Jezu Chryste…
C-130 skierował się nieco bardziej na północ, w stronę wybrzeży Beludżystanu. Ten region, rozciągający się na przestrzeni 750 kilometrów wzdłuż wybrzeża Morza Arabskiego, jest kluczowy dla transportu ropy w rejonie Zatoki Perskiej. Mimo że mieszkający tu Beludżowie mają wielu wojowniczo usposobionych przywódców, region ten pozostaje częścią Pakistanu od momentu powstania tego kraju w 1947 roku. Nie zmienia to jednak faktu, że Beludżowie przynależnością do Pakistanu nie są zachwyceni.
Warto przypomnieć, że żadna nacja – ani Turcy, ani Tatarzy, Persowie, Arabowie, Hindusi czy Brytyjczycy – nikt nigdy całkowicie nie podbił Beludżystanu. Plemię to oparło się nawet Czyngis-chanowi, którego wojownicy byli SEALsami XIII wieku.
Nikt nigdy nie zdradził ani nam, ani nikomu innemu tras, którymi amerykańskie siły specjalne podróżują do poszczególnych krajów. Jednak w nadmorskim mieście Pasni w Beludżystanie znajduje się wielka amerykańska baza wojskowa. Myślę, że zniżyliśmy lot mniej więcej nad tą bazą, a potem polecieliśmy na północ, ponad czterema łańcuchami górskimi. 400 kilometrów dalej, w pobliżu miasta Dalbandin, znajdowała się inna amerykańska baza wojskowa.
Tu również nie lądowaliśmy. Jednak nad leżącym zaledwie 80 kilometrów na południe od granicy z Afganistanem Dalbandinem przestrzeń powietrzna jest stosunkowo bezpieczna. O ile w ogóle można mówić o bezpieczeństwie w tym dzikim regionie wciśniętym pomiędzy Iran i Afganistan.
Beludżystan, jego niekończące się góry i bezpieczne niebo, daje schronienie uciekającym rekrutom spod znaku al-Kaidy i wypędzonym talibskim bojownikom. Obecnie ukrywa się tu prawie 6 tysięcy potencjalnych terrorystów. Mimo że razem z Healy’em i resztą chłopaków znajdowałem się 14 kilometrów ponad tym rozległym, słabo zaludnionym i tajemniczym terenem, to i tak ciarki chodziły mi po plecach. Ucieszyłem się, gdy się dowiedzieliśmy od załogi, że jesteśmy już w afgańskiej przestrzeni powietrznej i kierujemy się na północ, a przed nami 650 kilometrów powietrza do Kabulu.
Zasnąłem gdzieś nad pustynią Registan, na wschód od jednej z najwspanialszych dróg wodnych w Afganistanie, rzeki Helmand. Licząca 1200 km długości nawadnia większość pól uprawnych leżących na południu kraju.
Nie pamiętam, o czym śniłem, ale podejrzewam, że o domu. Właśnie o tym śnię, kiedy odbywam służbę poza granicami kraju. Mój dom to małe ranczo położone w piniowych lasach wschodniego Teksasu, w pobliżu Sam Houston National Forest. Mieszkam z rodziną na końcu długiej, czerwonej, piaszczystej drogi na wyludnionym terenie, w pobliżu dwóch czy trzech innych rancz. Jedno z nich – sąsiadujące z naszym – ma powierzchnię 4 tysiące razy większą niż nasze, co czasem sprawia, że to nasze ranczo wydaje się też znacznie większe niż jest. Podobny wpływ ma na mnie mój brat bliźniak, Morgan.
Jest ode mnie starszy o siedem minut i podobny do mnie. Mierzy 195 centymetrów wzrostu i waży 105 kilogramów. Jakoś tak się składało, że to mnie rodzice traktowali jak dziecko. Aż trudno uwierzyć, że 7 minut może wyrządzić człowiekowi taką krzywdę, nie?
Morgan również jest SEALsem, choć nieco niższym rangą, bo ja zaciągnąłem się pierwszy. Jednak kiedy jesteśmy razem, on zawsze przejmuje dowodzenie. Dzieje się tak dość często, bo mieszkamy razem w Coronado w Kalifornii, niedaleko siedziby SEALsów.
Tak czy inaczej, na naszej posiadłości w Teksasie są dwa lub trzy domy. Główny budynek to kamienny jednopiętrowy dom otoczony dużym ogrodem warzywnym. Jest tu mała plantacja kukurydzy i paru innych warzyw. Dookoła, jak okiem sięgnąć, rozciągają się pastwiska, a na nich rosną pojedyncze ogromne dęby. Spokojne miejsce w sam raz dla bogobojnej rodziny.
Od dziecka Morgan i ja byliśmy wychowani w wierze w Boga. Nie zmuszano nas, byśmy chodzili do kościoła i po dziś dzień nasza rodzina nie jest praktykująca. Tak naprawdę ja jestem jedyną osobą, która regularnie odwiedza świątynię. Kiedy bywam w domu, jeżdżę w niedzielę do kościoła katolickiego. Choć nie zostałem ochrzczony w obrządku katolickim, odpowiada mi on – i w wierze, i w doktrynach odnajduję siebie. Od wczesnej młodości umiałem od początku do końca wyrecytować Psalm 23 i jeszcze parę innych.
Uważam też, że ostatni papież, Jan Paweł II był najświętszym człowiekiem na Ziemi, bezkompromisowym Wikarym Chrystusa, człowiekiem o niezachwianych zasadach. Twardy był ten Jan Paweł. Za twardy dla Rosjan. Zawsze myślałem, że gdyby nie został księdzem, byłby dobrym SEALsem.
W domu, na spokojnych leśnych terenach, życie wydaje się proste. I tak jest, choć parę rzeczy może zirytować. Przede wszystkim węże. Na szczęście ojciec dawno nauczył nas, jak sobie z nimi radzić. Dotyczy to szczególnie węży koralowych i mokasynów miedzianogłowych. Ale można tam również wpaść na grzechotniki diamentowe i węże królewskie, które żywią się innymi wężami. W pobliskim jeziorze można spotkać mokasyna wodnego, małego sukinsyna, który potrafi szybko dopaść swoje ofiary. Nie lubię go, ale się go nie boję. Morgan natomiast ma niezły ubaw, gdy ugania się za mokasynami dla sportu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. 16 marca 1998 roku irackie wojsko zbombardowało leżące na północy kraju kurdyjskie miasto Halabdża. Bomby zawierały broń chemiczną – mieszankę między innymi sarinu i gazu musztardowego. W wyniku nalotu zginęło około 5 tys. osób, a kilka kolejnych tysięcy zostało rannych – przyp. red. [wróć]