Piękna córka kata. Opowiadania wybrane - Angela Carter - ebook

Piękna córka kata. Opowiadania wybrane ebook

Carter Angela

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Proza Angeli Carter jest zmysłowa, fantastyczna, erotyczna, a przy tym polityczna i uczona. Wciąga jak wir. […] Niezwykła wyobraźnia, gęsta materia literacka, labirynt świata, ostre bodźce dla wszystkich zmysłów na raz i szalony, niepowstrzymany rozpęd języka – wszystko razem jest jak lot na rozhuśtanym trapezie, maskarada i przebieranka, wędrówka przez ciemny las i wejście do klatki tygrysa. Dzikość, nieopanowanie, pieniący się, roztęczowany wodospad świata. […]

Pisarstwo Carter, które było niesłychaną eksplozją kreatywnej i intelektualnej energii, to bezkompromisowa próba przemyślenia i przedefiniowania zasad, według których żyjemy, dokonywana z bezlitosnej i radykalnie prawdomównej perspektywy kobiety, ateistki, materialistki i socjalistki. Fakt, że po trzydziestu latach jej dzieło nadal ma taką moc i nadal budzi skrajne reakcje, łącznie z oskarżeniami o „nieprzyzwoitość” czy szkodliwą wywrotowość, jest najlepszym dowodem na to, że niezmiennie rządzą nami ograniczające wolność systemy ideologiczne.

Ze wstępu Magdy Heydel

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 644

Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AStrach

Dobrze spędzony czas

Nie zawsze zgadzając się z autorem, zawsze warto przeczytać i na chłodno wyrobić swoje zdanie.
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego Burning your Boats. The Collected Short Stories

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © Alamy / Indigo Images

The Bloody Chamber and Other Stories © by Angela Carter, 1979

Black Venus © by Angela Carter, 1985

The Man who Loved a Double Bass © by Angela Carter, 1962

Fireworks. Nine Profane Pieces © by Angela Carter, 1974

American Ghosts and Old World Wonders © by Angela Carter, 1992

The Quilt Maker © by Angela Carter, 1981

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2023

Copyright © for the Polish translation by Magda Heydel, 2023

Copyright © for the Wolność wyobraźni. O opowiadaniach Angeli Carter by Magda Heydel, 2023

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Anna Krzywania

Korekta Anna Skóra / d2d.pl, Anna Zygmanowska / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-720-9

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56, 01-008 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Wołowiec 2023

Wydanie I

Magda HeydelWolność wyobraźni. O opowiadaniach Angeli Carter

Lizzie zanurzyła się w niespodziewanych aromatach i nigdy dotąd niesłyszanych dźwiękach: gorący tłuszcz w brytfannie, gdzie smażą się pączki; końskie łajno; wrzący cukier; prażona cebula; podskakujący popcorn; świeżo zruszona ziemia; wymiociny; pot; pokrzykiwania przekupniów; wystrzały na strzelnicy; zaśpiewy klauna o białej twarzy, szarpiącego banjo, podczas gdy obok kobieta w różowych trykotach tańczy na niewielkiej scenie. Za dużo tego było dla Lizzie, […] poczuła, że traci grunt pod nogami, że w głowie jej się kręci, że ogarnia ją wir, poczucie niesamowitej dziwności.

Angela Carter, Lizzie i tygrys

Proza Angeli Carter jest zmysłowa i fantastyczna, a przy tym polityczna i uczona. Wejście w jej świat to doświadczenie, które nieuprzedzonych czytelników może przyprawić o zawrót głowy. Jej zdolność kreacji, gęsta materia literacka, ostre bodźce dla zmysłów i niepowstrzymany rozpęd języka – w połączeniu są jak lot na rozhuśtanym trapezie. A do tego dodać należy zdumiewające pomysły fabularne, niepokorne idee, myśli idące pod włos naszych przyzwyczajeń i podważające porządek rzeczywistości. Opowieści pędzą od zaskoczenia do zaskoczenia. Cały ten zadziwiający mechanizm puszcza w ruch jedna autorka, równie niesłychana, co niepozorna. Na pewno wciąż nie dość doceniana, choć to jedna z największych pisarek w XX wieku.

Angela Carter urodziła się w 1940 roku w południowym Londynie, w rodzinie angielsko-szkockiej, należącej do niższej klasy średniej. Zaliczała się do pierwszego pokolenia beneficjentów zreformowanego w 1944 roku systemu edukacji brytyjskiej, choć od prostej ścieżki instytucjonalnego szkolnictwa ważniejsza była dla niej niezależność. Studia rozpoczęła po doświadczeniu pracy dziennikarskiej, jako dwudziestotrzyletnia mężatka, a wydany tuż po studiach debiut powieściowy, Shadow Dance z 1966 roku, od razu przyniósł jej uznanie i renomę jednego z najoryginalniejszych głosów w literaturze brytyjskiej. W tym samym roku ukazał się jedyny tom jej wierszy zatytułowany Unicorn. Powieści Carter przyjmowane były z zachwytem, ale i zdumieniem, tak bardzo odbiegały od stylu głównego nurtu prozy brytyjskiej w tym okresie. W roku 1967 ukazał się The Magic Toyshop (Magiczny sklep z zabawkami, przeł. Maciej Świerkocki, 1999), a zaraz potem Several Perceptions (1968), Heroes and Villains (1969; Marianna i barbarzyńcy, przeł. Ewa Życieńska, 1988), Love (1971) i The Infernal Desire Machines of Doctor Hoffman (1972). Później czytelnicy otrzymali jeszcze książki The Passion of New Eve (1977), Nights at the Circus (1984; Wieczory cyrkowe, przeł. Zofia Uhrynowska-Hanasz, 1993) oraz Wise Children (1991; Mądre dzieci, przeł. Joanna Jabłońska, 1999). Pisarka wydała także trzy zbiory opowiadań, gatunku szczególnie jej bliskiego: Fireworks. Nine Profane Pieces (1974), The Bloody Chamber (1979) oraz Black Venus (1985), a pośmiertnie ukazał się jeszcze tom American Ghosts and Old World Wonders (1993). Po polsku niewielki wybór opowiadań pod tytułem Czarna Wenus, w przekładzie Aleksandry Ambros, wyszedł w 2000 roku. Opowiadania Carter zaliczane są przez krytyków do jej najważniejszych osiągnięć. Carter jest autorką również sztuk radiowych oraz scenariuszy i adaptacji filmowych, m. in. opartego na jej słynnym opowiadaniu The Company of Wolves (W kompanii wilków) scenariusza do filmu Neila Jordana pod tym samym tytułem (1984; w Polsce film znany jest jako Towarzystwo wilków). W 1991 roku napisała (i przeczytała) tekst do filmu animowanego The Holy Family Album, w którym historię Świętej Rodziny ukazuje przez pryzmat zestawionych w rodzinny album dzieł sztuki portretujących życie Jezusa i Maryi. Film (pokazany tylko raz) wzbudził głębokie poruszenie i oskarżenia o bluźnierstwo. Carter jest także autorką kontrowersyjnego eseju The Sadeian Woman: An Exercise in Cultural History (1979) oraz potężnego korpusu publicystyki, zebranej w dwóch tomach o wiele mówiących tytułach Nothing Sacred (1982) i Expletives Deleted (1992). Ponadto tłumaczyła i redagowała baśnie – przełożyła kanon Charles’a Perraulta (1977) oraz wydała dwa zbiory baśni i podań ludowych.

Jej twórczość wyprzedziła boom powieściowy w Wielkiej Brytanii lat osiemdziesiątych: Carter pojawiła się wcześniej i rzadko wymieniana jest na jednym oddechu z autorami takimi jak Salman Rushdie, Ian McEwan czy A. S. Byatt. Tymczasem jej wpływ na pisarzy anglojęzycznych ostatnich kilkudziesięciu lat jest ogromny. Margaret Atwood, Salman Rushdie, Anne Enright (niegdyś studentka Carter), Ali Smith, Jeanette Winterson, Kazuo Ishiguro, Marina Warner czy Sarah Waters podkreślają znaczenie, jakie miała dla nich autorka Mądrych dzieci. Osobny ton i charakter jej dzieła, które utorowały drogę emancypacyjnej literaturze erotycznej, nowoczesnemu fantasy czy kulturoznawczo ukierunkowanej publicystyce, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych budziły jednak pewien dystans u wydawców, co – jak skrzętnie odnotowuje biograf pisarki, Edmund Gordon – przekładało się na nie zawsze imponującą wysokość zaliczek. Carter, choć popularna i znana, nie była pupilką krytyki. Jej powieści, uwielbianych przez czytelników i docenianych przez środowisko literackie, nie uhonorowano ważnymi nagrodami. Pisarka nie znalazła się nawet wśród nominowanych do Nagrody Bookera, a gdy w roku 1992 na listę finalistów (samych mężczyzn zresztą) nie trafiła jej ostatnia powieść, Mądre dzieci, powstała inicjatywa stworzenia nagrody dla pisarek, która istnieje do dziś pod nazwą Bailey’s Women’s Prize for Fiction (wcześniej Orange Prize), pierwotnie jej patronką miała być właśnie Angela Carter.

Carter zmarła przedwcześnie w 1992 roku i kiedy myślę o jej krótkim życiu, nie wiem, co robi na mnie większe wrażenie: rozmiar i przełomowy charakter jej dzieła, powstałego na przestrzeni około dwudziestu pięciu lat, czy fakt, że po z górą trzech dekadach od śmierci pisarki jej twórczość jest tak przejmująco aktualna, iż mogłaby stanowić głos w toczonych dzisiaj dyskusjach nad wolnością, tożsamością, rolami społecznymi i kulturowymi. Pisarstwo Carter – ta niesłychana eksplozja kreatywnej i intelektualnej energii – jest bezkompromisową próbą przemyślenia i przedefiniowania zasad, według których żyjemy, dokonywaną z bezlitosnej i radykalnie prawdomównej perspektywy kobiety, ateistki, materialistki i socjalistki.

Młodość pisarki przypadła na lata sześćdziesiąte XX wieku i trudno nie docenić wpływu, jaki ten niezwykły, nieczęsto trafiający się w historii, moment autentycznego przełomu wywarł na jej życiu. „Miało się poczucie, że oto nastąpił Rok Pierwszy, że wszystko, co było święte, zostało poddane profanacji, a my staramy się zmierzyć z prawdziwymi relacjami łączącymi ludzi” – pisze Carter w programowym szkicu Notes from the Front Line[1], w którym polityczne zaangażowanie swojej twórczości wyprowadza z doświadczeń kobiety wchodzącej w życie w czasie, kiedy rodziła się kontrkultura. W owym gorącym intelektualnie okresie dynamicznie rozwijał się ruch feministyczny oraz jego myślowe zaplecze, powstawały teoretyczne narzędzia krytyki społecznej, inspirowane nową filozofią, pismami Herberta Marcuse’a, Theodora W. Adorna i Ervinga Goffmana, wpływową pracą Petera L. Bergera i Thomasa Luckmanna Społeczne tworzenie rzeczywistości, a także pismami Michela Foucaulta.

W sztukach wizualnych i muzyce powiał wiatr zmian i wolności, anarchizmu i surrealizmu. Najbardziej chyba spektakularna – a dla Carter na pewno ważna – była zmiana w sferze kultury popularnej, zwłaszcza w muzyce rozrywkowej. W 1963 roku Beatlesi wydali pierwszą płytę, na ulicach miast pojawili się hipisi, papillons doreés, jak nazywała ich Carter[2], którzy swoim strojem i zachowaniem jawnie lekceważyli oficjalne normy. Ich przebieranki karnawalizowały przestrzeń publiczną, odwracały znaki prestiżu i dekorum, dekonstruowały znaczenia symbolicznych kodów władzy: mundurów, strojów ceremonialnych, znamion przynależności klasowej. W ten na pozór niepoważny sposób naruszały podwaliny ładu społecznego opartego na autorytecie patriarchalnych instytucji, władnych nadzorować i karać. Kontrkulturowe przemiany zbiegły się z wchodzeniem Angeli Carter w dorosłość i z początkami jej samodzielności, jej śmiałych eksperymentów życiowych, seksualnych i emocjonalnych oraz z jej poważniejszymi próbami literackimi. Na lato 1968 roku datuje Carter wzmożone poczucie, że musi przemyśleć naturę swojej „rzeczywistości jako kobiety”. Pisze: „społeczna fikcja mojej »kobiecości« została zmajstrowana środkami poza moją kontrolą i wciśnięta mi jako autentyk” (Notes from the Front Line).

Rezultatem owych doświadczeń i refleksji był wybuch energii twórczej, który zaowocował czterema powieściami wydanymi w ciągu czterech lat 1966–1969. Pisarka otrzymała Nagrodę Somerseta Maughama, co zapewniło jej środki na podróże, więc lata siedemdziesiąte rozpoczęła od kolejnego znaczącego eksperymentu: rozwiodła się i wyjechała do Japonii, gdzie miała spędzić sześć tygodni, a została dwa lata. Powróciła stamtąd całkowicie odmieniona. Pobyt w Japonii oznaczał wyjście poza sferę regulowaną znanymi, a zatem niezbyt trudnymi do kontestacji, zasadami społecznymi i kulturowymi. W Japonii, zauważyła pisarka, wszystko jest inne, ponieważ nie sięga tam dyktat kultury judeochrześcijańskiej. Odmienne okazały się nie tylko obyczaj i kultura, ale również mity fundujące pojęcia antropologiczne, znaki kobiecości i męskości, zakresy wolności, ról społecznych i związanych z nimi oczekiwań. Zupełnie inaczej zorganizowana była sfera seksualności – dla Angeli Carter z pewnością najważniejsza domena obserwacji uczestniczącej i przedmiot nowatorskiej analizy. Wreszcie – w Japonii biała kobieta była kuriozum, rzucającym się w oczy odmieńcem, kwintesencją queeru: wielka, szokująca fizycznością, głośna, kolorowa, nieustannie przekraczająca granice. To radyklane wyobcowanie pozwoliło Carter przeżyć, przemyśleć i przepracować fikcje, które wyjaśniają, kim jesteśmy, i skutecznie zniechęcają do eksplorowania rzeczywistości na własną rękę.

„Pracuję w branży demitologizacyjnej – pisze Carter w cytowanym już eseju. – Mity ciekawią mnie […] właśnie dlatego, że są to nadzwyczajne kłamstwa stworzone po to, by niewolić ludzi”. Wszystkie mity, podkreśla pisarka, są odbiciem lokalnych praktyk kulturowych oraz relacji władzy. Są krzepiącymi i pocieszającymi, ale nieprawdziwymi opowieściami na usługach ideologii, wyposażonymi w nadprzyrodzoną sankcję, na mocy której skutecznie blokują odwagę myślenia. Dla zaprzysiężonej materialistki jedyną istniejącą rzeczywistością był ten świat, irytowały ją pytania o mityczną warstwę jej własnych utworów. Nie należy dać się zwieść fantastyczności fikcyjnych światów Carter: nie są one bynajmniej podbite metafizyczną podszewką. To, co niesamowite, wcale nie musi być – i wcale nie jest – nie z tego świata. Przeciwnie.

W 1977 roku Angela Carter wydała jedną ze swoich najbardziej szokujących i najbrutalniejszych rozpraw z mitami, powieść The Passion of New Eve, w której dokonuje radykalnej dekonstrukcji pojęcia kobiecości i poddaje próbie ognia archetypiczne narracje o tożsamości genderowej. „Arcykapłanka pornografii podyplomowej”[3], jak określiła pisarkę krytyka, przetwarza w tym utworze i parodiuje mity kobiety jako Matki, Natury, biblijnej Ewy, symbolu seksu, ikony hollywoodzkiego kina, nierządnicy i świętej dziewicy. Tym samym podkopuje ich religijne, psychoanalityczne i popkulturowe źródła. Jaskrawo oświetla teatralną naturę (auto)definicji genderowych, które są performance’em, stanowią pole rozgrywki i podlegają modyfikacjom. Rok później Carter wydała rozprawę TheSadeian Woman, w której przedstawiła koncepcję „moralnego pornografa”, czyli artysty posługującego się konwencją pornograficzną do analizy relacji między płciami oraz ich mitycznych podwalin. Takim pornografem według autorki jest de Sade, który satyrycznie przedstawia dynamikę zależności seksualnych w kulturze Zachodu, będących wyrazem „czystej tyranii, zwykle mężczyzn wobec kobiet”[4]. „Zwyczajna” pornografia to powielanie archetypicznych obrazów, służące ich wzmocnieniu, tymczasem pornografia moralna, jak twierdzi Carter, wyświetla i rozbraja wytworzone przez patriarchat pojęcia kobiecości, na przykład mit, że wartość kobiety zasadza się na jej dziewictwie, a jej rola w relacji seksualnej jest wyłącznie bierna. Tak radykalna analiza mitów kobiecości i obranie de Sade’a za patrona tej linii krytycznego myślenia naraziły Carter w latach siedemdziesiątych nie tylko na łatwe do przewidzenia ataki konserwatystów, ale także na mocną krytykę ze strony środowisk feministycznych, dla których polityka prokobieca była ex definitione tożsama z postawą antypornograficzną. Szokujące pół wieku temu analizy pisarki do dzisiaj zachowały swą ostrość, zwłaszcza wobec fali ogólnoświatowego powrotu prawicowo-konserwatywnych ideologii z ich tęsknotami do systemowego ujarzmiania kobiet i wszelkich odmieńców w imię mitycznego zdrowego ładu społecznego czy naturalnego porządku.

„Ponieważ zradykalizowałam się zasadniczo dzięki życiu seksualnemu i emocjonalnemu – pisze Angela Carter – kiedy to po raz pierwszy autentycznie odczułam różnicę między tym, jaka jestem, a jaka powinnam być czy jakiej mnie się oczekuje, z wiekiem zaczęłam coraz więcej pisać o seksualności i jej przejawach w ludzkiej praktyce. Zasoby materiału odkryłam przede wszystkim w rupieciarni zachodnioeuropejskiej wyobraźni” (Notes from the Front Line). Autorka Wieczorów cyrkowych to wielka karnawalistka, tropicielka świata na opak, w którym, po bachtinowsku, dostrzega znacznie więcej niż zabawę. Myszkuje po zakamarkach kultury Zachodu, przy czym do jej potężnego gmachu nie wchodzi przez paradne odrzwia, lecz wślizguje się od kuchni, od piwnicy, od zaplecza; zagląda w szczeliny i pęknięcia na pozornie gładkiej powierzchni fasady i wydobywa na jaw materię, z której utkane są nasze sny, marzenia i koszmary.

Lorna Sage, przyjaciółka i znawczyni twórczości Carter, już w 1977 roku odnotowała, że jej opowiadania „krążą wokół obrzeży kanonicznej angielskiej powieści niczym potwory ze snów – wstrętne, egzotyczne, błyskotliwe stworzenia, żerujące na kryzysie kulturowym”[5]. Z „podłych” gatunków: romansów, kryminałów, pornografii, opowieści gotyckich, pisarka komponuje wyrafinowaną, kalejdoskopową rzeczywistość, gabinet luster, w których nieoczekiwanie zobaczyć można siebie – bez maski. Powieści Carter, na przykład Wieczory cyrkowe, opowiadające historię skrzydlatej artystki trapezu, albo Mądre dzieci o bliźniaczkach będących tancerkami rewiowymi, to surrealna feeria imaginacji wykarmionej kiczem i iście campowe połączenie wszystkiego ze wszystkim. Jej świat na opak utkany został z folkloru, cyrku, jarmarku i Hollywood, ale ten gobelin poprzetykany jest nićmi wysnutymi ze średniowiecznych romansów, z dzieł Shakespeare’a i Poego czy z osiemnasto- i dziewiętnastowiecznych powieści obyczajowych. Jej inspiracja płynie też z teatru, z niszowego kina i sztuki awangardowej, gdzie pozory mylą i nic nie jest tym, za co stara się uchodzić. Angela Carter to erudycyjna i intelektualnie wyrafinowana „writers’ writer” i „artists’ writer”, zabawiająca siebie i nienaiwnych czytelników anarchizującą grą aluzji. Jej utwory są niczym otwierające się jeden po drugim gabinety osobliwości, ekscentryczne autorskie kolekcje cudów i dziwów, zamieszkałe przez lekko przerażających, a jakże pociągających odmieńców[6]. Panuje w nich zasada fantastycznego bricolage’u, chwilami zawieszająca działanie czasu i modyfikująca przestrzeń.

Wierna swoim korzeniom wrośniętym w doświadczenie kontrkultury, Carter zaciera narzucone i utrwalone linie podziałów między poważnym i niepoważnym, wysokim i niskim, starym i nowym, a także między rzeczywistością i wyobraźnią. Podobnie jak tożsamości genderowe, również sztywne dystynkcje w świecie kultury są, co udowadnia pisarka, społecznymi konstruktami, zaprzęgniętymi w służbę ideologii. Angela Carter poszukuje form i konwencji gatunkowych przekraczających obowiązujące reguły, dających absolutną wolność. „Jestem zdecydowaną zwolenniczką wlewania młodego wina do starych bukłaków, zwłaszcza jeśli pod wpływem jego ciśnienia eksplodują” (Notes from the Front Line) – pisze w programowym szkicu. Stare bukłaki – formy i konwencje – dziedziczymy chcąc nie chcąc. Rewolucyjny gest Carter to nie utopijne, męskie, modernistyczne make everything new, lecz bardziej podstępne i pomysłowe, a przy tym po kobiecemu gospodarne i realistyczne wezwanie do przerabiania i nicowania tego, co nam przypadło w spadku, by uwolnić świeży potencjał tego, co niby dobrze znane.

Zdanie o winie i bukłakach, które samo jest przepisaniem ewangelicznej przestrogi przed nową energią groźną dla starego porządku, znakomicie streszcza metodę (i zamiary), jakie przyświecały Carter podczas pracy nad opowiadaniami z tomu The Bloody Chamber, jej najszerzej znanego arcydzieła. Utwory te powstawały w latach 1976–1978, kiedy Angela Carter wykładała pisarstwo na uniwersytecie w Sheffield i przygotowywała przekład baśni Perraulta. Spod pióra tłumaczki wyszedł równolegle zbiór coverów tych świetnie znanych wszystkim europejskim dzieciom opowieści: o Czerwonym Kapturku, o Pięknej i Bestii, o Sinobrodym czy o Kocie w butach. Carterowskie przepisania tradycyjnych baśni są nie tylko przewrotne i nieoczywiste, ale też mnogie – jakby autorka nie chciała ustabilizować ich znaczeń ani ujednoznacznić wydźwięku. Jej wersje niecnie podkopują utrwalone przez stulecia sposoby i cele opowiadania oraz odbioru baśni, a przy tym, jak to baśnie, uwodzą pięknym językiem, opisami – obrazowymi, gęstymi, zmysłowymi – oraz humorem. Carter uruchamia czarodziejską maszynerię baśni, żeby posłużyć się nią przeciwko ideologicznym i mitotwórczym użytkom, jakie z niej dotychczas czyniono, zwłaszcza w „hodowli” dziewczynek. Odwraca morały i przekształca przebiegi fabularne, modyfikuje tło i odmiennie rozdziela sprawczość, na pierwszy plan wydobywa te aspekty gatunku, które dorośli zawsze przed dziećmi skrzętnie chowali – seks i przemoc, rozkosz i okrucieństwo.

W tym samym czasie, gdy Angela Carter pracowała nad The Bloody Chamber, ukazała się praca Brunona Bettelheima Cudowne i pożyteczne. O znaczeniach i wartościach baśni, w której austriacki psychiatra dowodził, że baśnie mają na celu przygotowanie dzieci do zderzenia z traumami dorosłego życia, przedstawiając je w formie symbolicznej. Pisarkę zainspirowała ta analiza (choć się z nią gruntownie nie zgadzała) przede wszystkim dlatego, że w sposób niezawoalowany wydobywa z baśni seksualność, cielesność i animalność natury ludzkiej. Zdaniem Carter Bettelheim dowodzi, że baśnie żadną miarą nie mogą pocieszać, wręcz przeciwnie. Przepisane przez nią opowieści, które najprościej określić da się jako historie o dorastaniu i przechodzeniu od niewinności do doświadczenia, nie pocieszają – a stare bukłaki przy ich czytaniu niebezpiecznie trzeszczą. Geniusz Carter polegał jednak także i na tym, że nie znika z nich dyskretna dawka humoru i spora doza ironii. Na serio – tak odczytuję ten aspekt jej utworów – tego rodzaju koszmarami straszą ci, którzy chcą kogoś zniewolić i podporządkować swojej ideologii. Lecz śmiech poskramia strach i daje siłę.

Szczególne miejsce w wyobraźniowym świecie Angeli Carter zajmują zwierzęta i żywioł wszystkiego, co nie-ludzkie. W tradycyjnych baśniach zwierzęta tkwią w wilczych, kocich czy tygrysich skórach, a choć stają się wcieleniami skoncentrowanych ludzkich cech – groźny wilk, sprytny kot, szczwany lis, wolny ptak – linia oddzielająca człowieka od zwierzęcia jest nieprzekraczalna. Jednak intuicja, że być może to nie jest cała prawda, oraz pragnienie bliskiego kontaktu z tym, co odmienne, niekiedy wydobywa się na powierzchnię. Światy baśni i fantazji zaludniają istoty zwierzo-człecze, kłębią się tam marzenia o metamorfozach, które mogłyby zanegować przymus oddzielenia. W twórczości Carter granica między ludzkim i nie-ludzkim nie jest szczelna, przekraczają ją zarówno zwierzęta wchodzące w świat ludzi, jak i ludzie na tyle odważni, by wejść w świat zwierząt. Zwierzęta nie są tu jedynie symbolami, lecz samoistnymi stworzeniami: autentycznymi, dzikimi, choć na różne sposoby wplątanymi w człowieczeństwo. Jeżeli istnieje porządek naturalny, któremu podlegają również ludzie, to ustanawiają go właśnie zwierzęta: dzikie stworzenia same z siebie nie postępują ani dobrze, ani źle, nie grożą nam ani nie pomagają – po prostu żyją.

Pojęcie bestialstwa – powiada Carter językiem dyskursywnym w esejach, a zmysłowym w opowiadaniach – jest produktem perspektywy antropocentrycznej, tak zwana zwierzęca natura to konstrukt kulturowy, podobnie jak rasa czy gender. Pisarka wkracza w pozornie nieistniejący, a w istocie wypierany, obszar styku i pomieszania ludzkiego z nie-ludzkim. To tutaj żyją stworzenia pośrednie: wilkołaki, wampiry, bestie, ludzko-wilcze hybrydy, tu rozgrywają się bliskie spotkania między istotami, które – jak się nam wydaje – normalnie by się nie spotkały. W opowiadaniu Lizzie i tygrys kilkuletnia dziewczynka nawiązuje niezrozumiałą dla otoczenia, intensywną więź z cyrkowym tygrysem, ofiarą męskiej dominacji, której podlega także sama Lizzie. Z kolei na poły komiczna, ale podszyta głębokim tragizmem opowieść Pani z Domu Miłości to historia o młodym Angliku, który jeżdżąc rowerem po rumuńskich bezdrożach, zbłądził do zamku hrabianki Nosferatu, potomkini wampirzego rodu. Takich jak on upiorna dziedziczka jada na kolację, a jednak nasz młodzieniec wychodzi z zamku nie tylko żywy, ale też z pamięcią autentycznego uczucia miłości, by zaraz ruszyć na front zaczynającej się właśnie Wielkiej Wojny. W innych opowiadaniach wilki i wilkołaki przychodzą do górskich wiosek, kiedy trwa zimowe przesilenie, „ten zawias roku”, kiedy czas wypada z formy i wszystko staje się możliwe. Te historie sondują kwestię odpowiedzialności za własne człowieczeństwo, ukazując ludzi/nie-ludzi, którzy nie mogą lub nie potrafią jej na siebie wziąć.

W artystycznych i myślowych eksperymentach pisarki wybrzmiewa pytanie o to, co nas czyni ludźmi. Szukając na nie odpowiedzi, Carter wycofuje się z jasnych rozumowych kategorii i prowadzi nas ku temu, co w człowieku nie chce się poddać higienicznemu reżimowi umysłu. Nic dziwnego, że to przekracza możliwości ludzkiego intelektu – znacznie lepiej w tej transgresyjnej sferze odnajdują się zmysły. W prozie Carter spotkania między ludźmi i nie-ludźmi nie wydarzają się w wyobraźni czy spekulacji, lecz w ciele, a ich opisy są rozdzierająco namacalne. Odnoszą się one do momentów wychodzenia poza dotychczasową tożsamość i jej ograniczenia – opowiadają o dojrzewaniu do bycia czymś więcej niż dotąd. Najmocniejszym bodaj ujęciem doświadczenia bliskiej relacji tego, co człowiecze i co animalne, jest opowiadanie Piotruś i wilk – historia dosłownej relacji pokrewieństwa, rodzeństwa (te polskie słowa celnie trafiają w skomplikowaną cielesną bliskość) łączącej ludzkiego chłopca i wilczą dziewczynkę. To przejmująco smutna i piękna historia o odkrywaniu siebie, własnej nigdy niekompletnej tożsamości, o pięknie cielesności i skazanych na porażkę próbach ucieczki od niej w duchowość. Finalna scena spotkania Piotrusia z wilczą kuzynką, rozpoznanie niemożliwej do pokonania różnicy, która jest zarazem jednością, pozbawia chłopca iluzji, a także strachu, który napędza narrację o dominacji człowieka nad zwierzętami. Przede wszystkim jednak ofiarowuje bohaterowi wolność.

Wolność jest żywiołem Angeli Carter. To pisarka odważna i zdecydowana. Wie, że kiedy wchodzi się o zmroku w zimowy las, penetruje podejrzane zaułki albo wkracza między stragany na wiejskim jarmarku, można się narazić na niebezpieczeństwa lub przynajmniej nieźle upaprać. I że jeśli się chce, wolno to zrobić. Równocześnie jednak, podobnie jak bohaterka nowej wersji baśni o Czerwonym Kapturku, którą zbyt mocno kochano, by czuła strach, Carter jest przekonana, że jej nic złego spotkać nie może. Z wyprawy w zakazane (zwłaszcza dla dziewczynek) rewiry pisarka wraca z przeświadczeniem, że spokój i harmonia, sterylna, uporządkowana rzeczywistość, ideał mieszczańskiego świata, są nie więcej niż kruchą warstewką werniksu na powierzchni kotłującej się i może niezbyt eleganckiej, ale za to znacznie ciekawszej i bardziej skomplikowanej, prawdy o życiu, z jego woniami, wydzielinami, fakturami, namiętnościami, zakusami i pożądaniami.

Dzięki swej nieujarzmionej wyobraźni Carter zyskała miano twórczyni angielskiego realizmu magicznego i rzeczywiście autorka Wieczorów cyrkowych jest prekursorką i jedną z najważniejszych pisarek tego nurtu. A jednak szufladkowanie jej dzieła w paradygmacie fantazji i fantastyki to także gest obronny, sposób, by pokryć zażenowanie zupełnie wolnym od zażenowania portretem życia. Dziwność i nienormatywność, szaleństwo i perwersję, przemoc i zaspokajanie cielesnych żądz łatwiej trzymać na dystans, kiedy zamknie się je w szufladce z napisem „nierealne/fantastyczne”. Tymczasem Carter zaprasza, by się w nie zanurzyć – podobnie jak jej bohaterka, mała Lizzie, która zanurza się w szalony świat cyrkowego jarmarku i czuje, „że traci grunt pod nogami, że w głowie jej się kręci, że ogarnia ją wir, poczucie niesamowitej dziwności”.

Piękna córka kata

Człowiek, który kochał kontrabas

Mówi się, że wszyscy artyści są po trosze szaleni. Szaleństwo jest do pewnego stopnia mitem autokreacyjnym, służącym utrzymaniu ogółu na dystans od ściśle zamkniętej społeczności twórców. Ale ci spośród artystów, którzy są ekscentryczni świadomie, zawsze czują wielki respekt i podziw dla tych, którzy mają odwagę być choć w niewielkim stopniu autentycznie szaleni.

Tak właśnie patrzono na Johnny’ego Jamesona, kontrabasistę – z respektem i podziwem; nikt bowiem nie wątpił, że Jameson ma naprawdę nie po kolei w głowie.

No więc muzycy się nim opiekowali. Dbali, żeby nigdy nie został bez pracy czy dachu nad głową, czy paczki papierosów, czy piwa, kiedy akurat miał ochotę się napić. Zawsze znalazł się ktoś, kto ogarniał sprawy, których on sam jakoś nigdy ogarnąć nie mógł. No i trzeba wspomnieć, że Jameson był wyjątkowo dobrym basistą.

W tym zresztą leżało sedno jego problemów. Bo to kontrabas, ten wielki, lśniący, zmysłowy kontrabas, był mu matką, ojcem, żoną, dzieckiem i kochanką, a on darzył go uczuciem głębokim i namiętnym.

Jameson był człowiekiem niewysokim, cichym, już łysiejącym i nosił wielkie, ciężkie okulary, skrywające jego łagodne, krótkowzroczne oczy. Niemal wszędzie pojawiał się ze swoim basem, który bez wysiłku nosił na plecach, tak jak Indianki noszą dzieci. Choć dla kogoś o tak drobnej posturze dziecko to miało dość spore gabaryty.

Kontrabas Jamesona nazwano Lolą. Lola była najpiękniejszym kontrabasem na świecie. Miała kobiece kształty, pełne piersi i pełne biodra, czym przypominała niektóre pierwotne wizerunki Bogini Matki i prezentowała wspaniałą esencję kobiecości, pozbawioną tak nieistotnych elementów jak głowa czy kończyny.

Jameson potrafił godzinami polerować jej czerwonawe drewno, by ciepła, kasztanowa barwa nabrała jeszcze głębszego, bogatszego odcienia. W trasie, podczas podróży autobusem, inni muzycy pili, sprzeczali się i grali w karty, on jeden siedział cichutko, wyjmował Lolę z czarnego pudła i drżącymi z emocji rękami rozwijał otulające ją gałganki. Potem brał specjalną mięciutką, jedwabną szmatkę i zabierał się do polerowania, uśmiechając się przy tym do siebie i mrużąc krótkowzroczne oczy niczym szczęśliwy kot.

Lolę zawsze traktowano jak damę. Zespół zaczął dla żartu kupować jej kawę albo herbatę. Potem to już przestał być żart, a zrobił się obyczaj. Nieodmiennie muzycy zamawiali dodatkową filiżankę, stawiali ją przed Lolą, a kiedy wychodzili, napój zostawał na stole, wystudzony i nietknięty.

Jameson zawsze zabierał Lolę do kawiarni, ale nie do barów: wszak była damą. Jeśli ktoś pił z Jamesonem, to tylko w dobrym lokalu, a Loli kupował sok ananasowy, choć czasami, przy szczególnych okazjach, na przykład na Boże Narodzenie albo gdy ktoś miał urodziny, albo czyjaś żona akurat urodziła, można ją było namówić na kieliszek sherry.

Jednak Jameson był zazdrosny, gdy ktoś za bardzo interesował się Lolą, i umiał zabić wzrokiem faceta, który na zbyt wiele sobie wobec niej pozwalał, na przykład poklepywał po pudle lub dowcipkował na jej temat.

Do rękoczynu doszło podobno tylko raz, kiedy to Jameson złamał nos pozbawionemu wyczucia pijanemu pianiście, który w jego obecności rzucił jakąś grubiańską uwagę na temat Loli. Odtąd przy Jamesonie z Loli nie żartowano.

Tymczasem niewinni młodzi muzycy bywali potwornie zażenowani, kiedy przyszło im w trasie dzielić z Jamesonem pokój. Dlatego Jameson i Lola na ogół dostawali osobną sypialnię. Kiedy Jamesona nie było w pobliżu, trębacz Geoff Clarke mawiał, że Jameson jest prawdziwie poślubiony swej sztuce i być może w którymś hotelu należałoby kiedyś zarezerwować tej parze apartament małżeński.

Niemniej jednak Clarke zapewnił Jamesonowi dobrą fuchę w swojej orkiestrze działającej jako West End Syncopators. Lekceważąc obecny w tej nazwie posmak dostojeństwa, na scenę wychodzili ubrani w szare cylindry i fraki, a podrasowana przez nich wersja West End Blues (z nowym wokalem) dotarła nawet na niższe pozycje listy Top Twenty.

W tych cylindrach wyglądali idiotycznie, najbardziej zresztą Jameson; ale czesali kasę.

Czesanie kasy oznaczało jednak spędzanie dnia za dniem w przerobionym autokarze, podróże z miasta do miasta na jednorazowe występy. Oznaczało koncerty w remizach, ratuszach, ciemnych salkach na tyłach pubów. Oznaczało permanentne przemęczenie i permanentną gotówkę lub przelewy, a zespół to uwielbiał. Razem rzucili się w ten radosny wir.

– Boom na jazz tradycyjny nie będzie trwał wiecznie, więc korzystajmy, póki czas! – stwierdził Len Nelson, klarnecista.

Len był niepoprawnym cudzołożnikiem, a jego sposób na korzystanie z boomu na jazz tradycyjny polegał na wabieniu nastoletnich fanek z prowincjonalnych klubów do hotelowych pokoi w celu odbycia stosunku płciowego po występie. Len uwielbiał smak sukcesu. Pozostali, choć być może w nieco mniejszym stopniu, także byli zachwyceni.

Z wyjątkiem, rzecz jasna, Jamesona, który w istocie nawet nie zauważał, że trwa boom na jazz tradycyjny. Po prostu grał to, co miał grać. Tak naprawdę nigdy mu do końca nie zależało, co gra, byle jakość dźwięku, który wytwarzał, nie była obraźliwa dla Loli.

Pewnego listopadowego wieczoru zespół miał wystąpić w niewielkim miasteczku na pustkowiach Fenland we wschodniej Anglii. Wraz z popołudniem nadciągnęła ciemność, wlekąc za sobą mgły, które osiadały w wąwozach i otulały rosochate wierzby. Autobus orkiestry jechał prostą drogą, bez jednego zakrętu czy górki, aż dotarł do pubu, w którym mieścił się klub jazzowy, gdzie mieli tego wieczoru grać, a kiedy wygramolili się z pojazdu, mrok opadł im na ramiona niczym przemoczony na deszczu koc.

– Czy ktoś się tu nas w ogóle spodziewa? – zapytał niespokojnie Dave Jennings, perkusista. W pubie nie świeciła się ani jedna lampa.

Postrzępiony plakat przypięty do zamkniętych drzwi oznajmiał ich przybycie. Ale nieustający fenlandzki deszcz tak rozmiękczył papier, że napis „W piątek wieczór będzie się działo – szalone przeboje zagrają dla was ostro West End Syncopators!” był właściwie nieczytelny.

– Chyba jeszcze zamknięte – odezwał się pocieszająco Len Nelson.

– Tym gorzej – burknął Jennings.

– Oczywiście, że się nas spodziewają – stwierdził zdecydowanie Geoff. – Umówili się dobrych parę miesięcy temu, jeszcze przed płytą. Tylko dlatego zgodziliśmy się na występ w tej zabitej dechami dziurze, co nie, Simeon?

Menadżerem był perypatetyczny Żyd o nazwisku Simeon Price, niedoszły saksofonista tenorowy, który jeździł z zespołem powodowany nostalgią za erą swingu. Simeon wbił w drzwi lokalu jasny, przerażony wzrok.

– Nie podoba mi się tu – powiedział i zadrżał. – Coś wisi w powietrzu.

– Tony wody – burknął Nelson. – Założę się, że dziewczyny tu mają błonę między palcami u nóg.

– Tylko nam nie wyjeżdżaj z mistycznym Wschodem – odezwał się do Simeona Geoff.

Simeon pokręcił niespokojnie głową i zadrżał, choć miał na sobie obszerny kaszmirowy płaszcz z wysoko postawionym kołnierzem. Zawsze ubierał się jak Żyd z teatralnej sceny. Kwestię rasy traktował jako chwyt i mówił z silnym akcentem jidysz, choć jego rodzina od niemal stu pięćdziesięciu lat należała do szacownego manchesterskiego mieszczaństwa.

Zaraz jednak pojawił się właściciel oraz dwóch licealistów, którzy prowadzili klub, pojawiły się też piwo i pogawędka, ciepło i śmiech. Jameson strasznie się martwił, czy wilgoć nie zaszkodzi Loli, czy jej nie wypaczy, czy struny nie zardzewieją. Od razu się zgodził, żeby jeden z tych licealistów, którego natychmiast nazwali Boy David, postawił jej dla zdrowotności rum z pomarańczą. Nelson i Jennings musieli zawołać zdumionego Boy Davida do łazienki i po cichu wyjaśnić mu, o co chodzi z Lolą.

Wąski, lekko szpiczasty nos Simeona niemal drżał z niepokoju, węsząc tu coś trefnego, jakieś nieszczęście wiszące w tym mokrym powietrzu. Wschodnioangielska aura nie służyła jego słabym płucom. Tymczasem Boy David opowiadał o klubie.

– Tak naprawdę to raczej staromodna publiczność, ale mamy też ludzi z kompletnie innego świata, nawet paru studentów malarstwa i trochę ostrej młodzieży, i paru w skórach, którzy przyjeżdżają z dość daleka na motorach. Ale miejscowi, no cóż, noszą jeszcze bokobrody i marynarki z aksamitnym kołnierzem.

Rozległ się chórek wesołego niedowierzania, a chłopak od razu się zawstydził i żeby pokryć zmieszanie, poszedł po następną kolejkę. Zespół miał nocować w pubie, który za niepozorną fasadą skrywał kilka pokoi. Simeon wymknął się, by pomacać pościel. Wilgotna. W gardle natychmiast poczuł współczujące drapanie.

Jameson z Lolą na plecach także się oddalił do salki z tyłu, gdzie miały się odbywać tańce. Rozpakował instrument, pochylił się nad nim i zaczął go pieścić jedwabną szmatką. Pomieszczenie czekało, aż klub się otworzy, czekały krzesła w nierównych rzędach, czekał niewielki podest dla zespołu.

Ale ten wieczór był przeniknięty niepokojem. Muzycy wyczuwali to, ich śmiechy brzmiały jakoś arogancko, jak gdyby chcieli za pomocą wesołości odegnać ogarniające ich obawy. Bez powodzenia. Milkliwa, przygnębiająca infekcja przeszła też na młodych gospodarzy, więc w końcu wszyscy po prostu siedzieli i z braku innego zajęcia – pili. Za to Jameson był szczęśliwy; był sam, z dala od nich, trzymał Lolę między kolanami.

Wreszcie zespół ustawił się na ciasnym podeście, zaczęli się pojawiać pierwsi goście, przystawali tu i tam, z pierwszymi kuflami piwa w rękach. Rozległa się muzyka; wszyscy czekali biernie na jakąś ekstrawertyczną parę, która rozpocznie tańce.

To byli goście przewidywalnego typu. Chłopcy w luźnych, wyblakłych swetrach, z jedwabnymi apaszkami w tureckie wzorki, swobodnie włożonymi w wycięcie w serek, oraz dziewczyny wystrojone w pseudobigbitowym stylu, w czarnych albo ażurowych pończochach i luźnych sukienkach z obfitymi frędzlami. To były dzieci miejscowych lekarzy, prawników, nauczycieli, emerytowanych wojskowych, pewnie uczniowie ostatnich klas. Nosili budrysówki zapinane na drewniane kołeczki, jeździli wysłużonymi samochodami i mieli tendencję do kolekcjonowania porcelanowych popielniczek ze starymi autami.

Tuż przed pierwszą przerwą czarnonoga dziewczyna w krótkiej plisowanej spódniczce i młodzieniec w beżowych spodniach z diagonalu, chichocząc, ruszyli na parkiet; byli tak niesłychanie zażenowani, że muzycy aż wymienili mrugnięcia i uśmieszki. Salka stopniowo się wypełniła. Studenci malarstwa z sąsiedniego miasta, podśmiewający się z naśladujących ich burżujów; grupka nowoczesnych z podciętymi włosami, którzy także przyjechali z dość daleka. Nowocześni mieli ostre, spiczaste nosy i włoskie garnitury. Ich dziewczyny ubrane były z wystudiowaną elegancją, miały stylowo pomalowane twarze – blade policzki i usta, mocno podkreślone oczy – i nieskazitelne fryzury, aż sztywne od lakieru.

Nowocześni pokpiwali z Simeona, który usytuował się obok kasy, bo prowadzący ją chłopcy byli tak młodzi, że im nie ufał. Nowocześni żartowali z szarych cylindrów i prążkowanych spodni, z wyższością wypowiadali się o West End Blues i w ogóle o całej aranżacji; dawali do zrozumienia, że zjawili się tu wyłącznie z braku lepszej oferty. Simeon jako profesjonalista uśmiechał się ciepło, rozważając, czy może zaryzykować i wymknąć się na chwilę, żeby wypłukać gardło.

Ale oczy zwęziły mu się podejrzliwie, kiedy zobaczył kolejną grupkę młodzieży, podjeżdżającą przed pub na motocyklach – widział ją przez otwarte drzwi. Młodzi zdejmowali kaski i kładli je pod motorami, skąd połyskiwały biało, niczym grzyby albo świeżo zniesione jajka. Weszli, poskrzypując plastikowymi kurtkami. Simeon osobiście ściągnął z nich te kurtki i z niepokojem patrzył, jak przy barze kłócą się o ciemne piwo.

– Ci chłopcy tak naprawdę są potencjalnie dużo mniej groźni od tych nowoczesnych, z którymi się zaprzyjaźniłeś – poinformował go Boy David. Simeon westchnął.

– Nie masz przypadkiem czegoś takiego jak aspiryna? A może dałoby się załatwić szklankę gorącego mleka?

W sali klubowej gęsta chmura dymu przesłoniła i tak już słabe oświetlenie, panował w niej półmrok. Ręce i nogi młóciły powietrze, piwo bryzgało. Muzyka była tak głośna, że tworzyła niemal namacalną mosiężną ścianę. West End Syncopators docierali właśnie do półmetka kolejnego udanego występu.

Skórzane kurtki trzymały się z daleka od rozbawionego tłumu: okupowały jeden kąt sali, nie tańczyły, stały tylko z piwem w rękach, śmiejąc się i krzywiąc.

Chłopcy z zespołu grali, spływali potem, a w przerwach między zwrotkami wlewali w siebie odżywcze kufelki. Rozpięli już jedwabne kamizelki, rozluźnili czarne krawaty i rozcierali na czołach czerwone pręgi od cylindrów. Było jak zawsze.

Było jak zawsze… do momentu, gdy jeden z tych skórzanych chlusnął piwem na oliwkowozielony tyłek chudej dziewczyny w prostej sukience, która tańczyła tuż obok niego. Odwróciła się wściekła. Przeprosił ją z przesadą, z wyraźną ironią, a to ją jeszcze bardziej rozsierdziło. Poskarżyła się swojemu kanciastemu partnerowi w krótkiej marynarce, na co skórzane kurtki ustawiły się wokoło, łypiąc na nich.

– Nie masz zamiaru powiedzieć tej młodej damie, że ci przykro, koleś? – Partner tancerki starał się przekrzyczeć muzykę.

Skórzane kurtki nagle zwarły szyki, jak otwarty gwałtownie sprężynowy nóż. Identyczne blade gęby o luźnych szczękach uśmiechnęły się jednocześnie.

– A co, jeśli mi nie jest jakoś szczególnie przykro? Straciłem całe piwo, i tyle z tego mam.

Grupka Włochów porzuciła swoje partnerki i zgromadziła się wokół obrońcy oliwkowej. No i się zaczęło. Awantura zawrzała niczym gęsty gulasz z krzyków, wrzasków i ciosów, a mroczne wnętrze zawirowało od biorących zamach ramion i trzaskających butelek – żarliwi młodzieńcy starli się ze sobą. Jakaś flaszka trafiła pomalowaną na czerwono żarówkę, jedyne źródło światła w tym pomieszczeniu, i zapanowała koszmarna ciemność. W ogólnym zamieszaniu dwie skórzane kurtki zaatakowały muzyków, którzy krzyczeli w przerażeniu, usiłując zapalać maleńkie płomyczki zapałek i dojrzeć cokolwiek na tym polu bitwy.

– Że też coś takiego się nam przytrafiło, kiedy akurat weszliśmy do Top Twenty! – dyszał Simeon.

Młodzi konserwatyści przemykali chyłkiem, wyprowadzając przerażone Susanny, Brendy i Angele. Ale przy drzwiach, w bezpiecznej odległości, zgromadzili się rozchichotani studenci malarstwa. Rockandrollówki w obcisłych spódniczkach zrezygnowały z pozy bierności i niczym walkirie podsycały wir walki, zagrzewając swoich rycerzy do boju. Podniecone twarze migały w świetle sączącym się od strony baru.

Wtedy muzycy porzucili cylindry, instrumenty i neutralność. Simeon ujrzał, jak Len Nelson – w migoczącym świetle rozedrgany i nieuchwytny niczym postać z niemego filmu – zeskakuje z podestu, chwyta jakiegoś Włocha za wąskie i nieskalane klapy i z wyciem trzęsie nim, trzęsie, trzęsie, aż gęba chłopaka otwiera się na całą szerokość.

– Nigdy jeszcze nic takiego nie miało tu miejsca! – wykrzykiwał w kółko rozszalały Boy David, próbując przepraszać. Rozległy się trzaski i odgłosy pękania, pojawił się roztrzęsiony właściciel. Simeon wziął go na bok do baru i zaczął pocieszać za pomocą jego własnej whisky.

– Jak za dawnych czasów, zanim zrobiliśmy się sławni! – dyszał Nelson, broniąc mikrofonu.

I zaraz, bardzo szybko, było już po wszystkim, wystarczyło, że ktoś krzyknął coś o policji, a sala opustoszała jak wanna, z której wyciągnięto korek. Ciężkie oddechy muzyków, okrzyki triumfu i westchnienia były teraz jedynymi dźwiękami.

– Czy macie mnie za takiego idiotę, żebym wzywał policję? – zapytał Simeon retorycznie. Wszyscy się roześmieli i poszli na jednego.

– Słuchajcie – odezwał się ktoś po pewnym czasie. – Czy ktoś widział Jamesona?

– Odkąd światła zgasły, to nie.

– Zresztą, jakie to ma znaczenie? Ja idę spać – oświadczył Simeon. – Czuję w kościach, że mnie bierze przeziębienie. Oj, czuję. Nie żeby pójście do łóżka mogło mi wiele pomóc; pościel jest mokra, nadaje się do wyżymania…

I tak znowu zapomnieli o Jamesonie, aż do czasu, kiedy znacznie później Geoff i Nelson też zaczęli się zbierać na górę. Geoff i Nelson, zupełnie z siebie zadowoleni, postanowili przejść jeszcze raz przez salę taneczną i ocenić zniszczenia. Wzięli z baru żarówkę i wkręcili ją na miejsce rozbitej czerwonej. Natychmiast roztoczył się przed nimi widok potłuczonego szkła, połamanych krzeseł i brązowych kałuż piwa na podłodze.

Geoff w jednej chwili wytrzeźwiał, wspiął się na podest i zaczął niespokojnie grzebać wśród pozostawionych tam instrumentów. Kocioł i to, co wokół niego cudem ocalało – z westchnieniem ulgi stwierdził, że na scenie raczej nie ma strat. I wtedy to zobaczył. W miejscu, gdzie siedział Jameson z Lolą, na podłodze leżał stosik nadających się na podpałkę szczapek z kasztanowego drewna.

– O Chryste – jęknął. Zdumiony Nelson na dźwięk jego głosu podniósł głowę. – Jameson, jak my to powiemy Jamesonowi, Len? Jego bas…

Obaj stali i gapili się na żałosne pogruchotane szczątki Loli. Obaj poczuli się, jakby ich dotknął zimny palec trwogi i przerażenia, i zabobonnego smutku; ta dama, która nie przekroczyłaby progu byle baru, teraz była tylko kupką nieforemnych kawałków drewna.

– Myślisz, że on wie? – wyszeptał Nelson. Jakby nagle nie wypadało rozmawiać na głos.

– Nie widziałem go od początku tej rozróby.

– Nawet jeśli wie, to trzeba do niego iść, posiedzieć przy nim, w takiej chwili będzie potrzebował przyjaciół…

– Może jest u siebie na górze…

Od właściciela dowiedzieli się, że Jamesona ulokowano wysoko na stryszku, na samym szczycie tego labiryntu nor i zakamarków. Fenlandzka mgła wpełzła do pubu i zatarła kontury wszystkich sprzętów, kiedy Geoff i Nelson piętro po piętrze pięli się w górę. Było późno, było zimno, lodowata wilgoć przenikała ich do szpiku kości. Nagle, bez ostrzeżenia, zgasły wszystkie światła. Nelson jak porażony chwycił Geoffa.

– Len, w porządku, nie panikuj. To pewnie korki albo coś takiego, a może coś w kablach… Muszą być nieźle przegniłe w takim starym domu.

Geoff sam jednak był mocno spietrany. Obaj wyczuwali w ciemności coś dziwnego, jakąś niemal uchwytną obcość, ich twarze oblepiły wilgotne pocałunki przesyconego mgłą powietrza.

– Światło, Geoff, ale już!

Geoff pstryknął zapalniczką. Maleńki płomyczek tylko pogłębił otaczającą ich ciemność. Dotarli na najwyższy podest schodów.

– Jesteśmy.

Otwarte drzwi kołysały się. Geoff wysoko uniósł zapalniczkę. Najpierw dostrzegli na podłodze przewrócone krzesło. Potem – puste, otwarte pudło kontrabasu ułożone na taniej atłasowej kapie łóżka. Wyglądało stuprocentowo jak trumna. Ale choć należała do Loli, nie Lola miała w niej spocząć.

W nieruchomym kręgu światła tam i z powrotem, tam i z powrotem delikatnie kołysały się nogi… Geoff uniósł zapalniczkę nad głowę i wtedy zobaczyli Jamesona, wisiał na nieużywanym gazowym kinkiecie, jego łagodna twarz pociemniała i wykrzywiła się. Głęboko w szyję wpił mu się lśniący jedwabny gałganek, którym miał zwyczaj polerować kontrabas. Na podłodze pod nim coś zalśniło – okulary, spadły, stłukły się.

Mokry podmuch wiatru zza okna zdmuchnął wątły płomyczek. Znów otoczyła ich kompletna ciemność, bezdźwięczna, jeśli nie liczyć powolnego skrzyp, skrzyp, skrzyp. Mężczyźni chwycili się za ręce jak wystraszone dzieci.

Do pokoju pod nimi przez nieszczelne okno wpadł ten sam podmuch wiatru i podrażnił gardło Simeona Price’a, który zakasłał i niespokojnie poruszył się przez sen.

Pamiątka z Japonii

Kiedy wyszłam, żeby zobaczyć, czy nie wraca do domu, na pustej parceli na rogu kilkoro dzieci w bawełnianych koszulach nocnych bawiło się zimnymi ogniami. Iskry opadały ku ziemi niby gwiaździste brody, a roześmiane dzieci gruchały cicho. Ich radość była zupełnie czysta, bo tak powściągliwa. Jakaś stara kobieta powiedziała:

– Tak się naprzykrzały ojcu, że wreszcie kupił im zimne ognie.

W tym języku zimne ognie nazywają się hannabi, co znaczy „kwietne ognie”. Przez całe lato, każdego wieczoru, można tu zobaczyć wszelakie fajerwerki, od najskromniejszych po najwymyślniejsze, a my pewnego razu jechaliśmy z Shinjuku godzinę pociągiem, żeby obejrzeć jeden z publicznych pokazów nad rzeką, gdzie ciemna woda podwaja efekt.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, była już noc. Znajdowaliśmy się na przedmieściach. Całe rodziny szły oglądać fajerwerki nad rzeką. Z tej uroczystej okazji matki wyszorowały i wystroiły nawet najmniejsze dzieci. Zwłaszcza dziewczynki wyglądały nieskazitelnie w białych i różowych kimonach, przepasanych szarfami puszystymi niczym kłębki waty cukrowej. Uczesano je przepięknie, gładko, w podwójne kucyki ozdobione złotymi i srebrnymi wstążkami. Dzieci były niesłychanie grzeczne, bo nie musiały iść spać, i trzymając rodziców za rękę, kroczyły z uroczą powagą. Szliśmy za rodzinnymi gromadkami aż nad rzekę, gdzie ujrzeliśmy, wysoko w górze, fajerwerki otwierające się jak wielobarwne parasole. Widać je było już z daleka, a kiedy ścieżką przez łąki ruszyliśmy ku ich źródłu, wydawało się, że przejmują coraz to większe połacie nieba.

Przy ścieżce ustawiono kramy, tu nadzy do pasa kucharze, w opaskach na czołach, grillowali kolby kukurydzy i mątwy. Kupiliśmy szaszłyki z mątwy i zjedliśmy je po drodze. Marynowane w sosie sojowym, bardzo dobre. Na innych straganach sprzedawano złote rybki w plastikowych woreczkach albo balony o króliczych uszach. Po prostu jarmark – ale jakże doskonale uporządkowany! Nawet patrole policyjne zamiast latarek miały kolorowe lampiony z papieru. Panował nastrój spokojnego święta. Wśród tłumu krążyli sprzedawcy lodów wyposażeni w ręczne dzwoneczki. Nieśli przed sobą pudła, które parowały zimnem, i nawoływali, zawodząc: „Lody, lody, mrożone lody!”. Kiedy zakochani młodzi dyskretnie znikali w alejkach wśród wysokich turzyc, niestrudzeni lodziarze, niby cienie, podążali za nimi z dzwoneczkami, lampionami i żałobnym nawoływaniem.

Teraz w stronę fajerwerków szło już mnóstwo ludzi, ale ich kroki były tak ciche, głosy tak delikatne, że rozlegało się tylko ciepłe, nieprzerwane, brzęczące murmurando, przyjemny dźwięk wspólnie odczuwanego szczęścia, i noc wypełniła się subtelną, mieszczańską, a jednak autentyczną magią. Fajerwerki nad naszymi głowami rozwieszały niknące w mroku kolczyki. Położyliśmy się w szczeciniastej trawie, żeby je obserwować. Ale tak jak się spodziewałam, on wkrótce zrobił się niespokojny.

– Jesteś zadowolona? – dopytywał. – Czy na pewno jesteś zadowolona?

Oglądałam fajerwerki, więc w pierwszej chwili nic nie odpowiedziałam, chociaż miałam świadomość, że strasznie się nudzi, a jeśli coś go cieszy, to co najwyżej myśl, że ja jestem zadowolona, albo raczej myśl, że moje zadowolenie sprawia mu przyjemność, jest bowiem z jego strony dowodem miłości. Poczułam się winna i zasugerowałam, żebyśmy wracali już do miasta. Stoczyliśmy cichą bitwę na samorezygnacje, którą wygrałam ja, bo mam mocniejszy charakter. A przecież ostatnią rzeczą, jakiej pragnęłam, było opuszczenie tej rozmigotanej rzeki i pełnego łagodności tłumu. Wiedziałam jednak, że on tak naprawdę chce wracać, więc wróciliśmy, choć teraz nie wiem, czy moje małe zwycięstwo nad egoizmem warte było jego żalu z powodu skrócenia mojej przyjemności, nawet jeśli wzbudzenie tego żalu od początku stanowiło, na pewnym głęboko ukrytym poziomie, zasadniczy cel całej wycieczki.

Tak czy inaczej, kiedy wlekący się pociąg zanurkował z powrotem w gąszcz neonów, jemu wróciło zwyczajne ożywienie. Nie opuszczała go dawna potrzeba włóczenia się po ulicach w poczuciu, że być może tuż za rogiem czeka na niego przełomowe spotkanie – przecież im dłużej człowiek krąży po mieście, tym większą ma szansę, że coś niezwykłego mu się przydarzy – ale jeśli nawet nigdy nic się nie działo, to już samo poczucie możliwości łagodziło w nim na chwilę słodki ból znudzenia. Poza tym spełnił już swój obowiązek wobec mnie. Zabrał mnie na wieczorną wycieczkę, teraz więc chciał się mnie pozbyć. A przynajmniej ja tak to widziałam. Słowo żona, okusan, znaczy: osoba, która mieszka w wewnętrznej komnacie i rzadko – jeśli w ogóle – ją opuszcza. Ponieważ często brano mnie za jego żonę, to i często tak właśnie mnie traktowano, choć ostro się przeciwko temu buntowałam.

Zwykle jednak okazywało się, że czekam, aż wróci do domu, nie bez urazy zdając sobie sprawę, że to oczekiwanie nie ma sensu; i że on nawet nie da mi znać, że przyjdzie późno, ponieważ ma za duże poczucie winy, żeby do mnie zadzwonić. Nie pozostawało mi nic lepszego, jak przyglądanie się rozchichotanym dzieciom z sąsiedztwa, bawiącym się zimnymi ogniami; staruszka stała obok mnie, a ja wiedziałam, że odnosi się do mnie z dezaprobatą. Cała ulica bardzo uprzejmie odnosiła się do mnie z dezaprobatą. Przypuszczalnie wszyscy uważali, że przyczyniam się do demoralizacji nieletnich, bo on był ewidentnie młodszy ode mnie. Staruszka miała plecy wygięte niemal w pałąk od dźwigania dziecka, teraz ojca rodziny, który w wieczornym negliżu, rozebrany do pasa, w samych tylko luźnych białych gaciach, zarządzał domowymi fajerwerkami. Jej twarz, jak u wszystkich starych ludzi w tym kraju, wyrażała rezerwę. Nasza dzielnica zdecydowanie obfitowała w staruszki.

Przed sklepikiem na rogu codziennie rano ktoś usadzał na odwróconej skrzynce od piwa inną staruszkę, żeby zażywała świeżego powietrza. Zdaje mi się, że to musiała być babcia tej rodziny. Była tak wiekowa, że niemal całkiem już osunęła się w senną roślinną egzystencję. Ani dla siebie samej, ani dla świata nie znaczyła więcej czy mniej niż stojąca obok donica powoju – być może znaczyła nawet mniej niż te kwiaty, które do obiadu zdążą zwiędnąć. Staruszkę utrzymywano w niezwykłej czystości. Na blade bawełniane kimono ktoś nałożył jej nieskazitelny fartuszek obrębiony sztywną koronką, którego zresztą nigdy nie miała okazji pobrudzić, bo się nie ruszała. Od czasu do czasu przychodziło dziecko, żeby przyczesać jej włosy. Świadomość miała kompletnie zaćmioną przez upływ czasu, a kiedy przechodziłam w pobliżu, jej łzawiące oczy zatrzymywały się na mnie zawsze z tym samym niejasnym i pozbawionym zainteresowania zdziwieniem, jakby Eskimos przyglądał się pociągowi. Najbardziej bezcielesnym z szeptów, przypominającym szelest papierowej torebki, mamrotała Irrassyaimase, czyli kupieckie słowa powitania, a wtedy widziałam, że zęby ma oprawione w złoto.

Dzieci zapalały zimne ognie pod mysioszarym niebem, a księżyc z powodu zanieczyszczenia powietrza był fioletowawy. W ogrodach za domami wibrowały i krzyczały cykady. Kiedy myślę o tym mieście, nieodmiennie towarzyszy mi wspomnienie cykad, które latem przez całe noce terkocą niestrudzenie, a o beżowym świcie wznoszą się do przeszywającego crescendo. Słyszałam je nawet na najruchliwszych arteriach, chociaż najlepiej powodzi im się w bocznych uliczkach, gdzie bez ustanku wydają z siebie te trudne do zniesienia poświsty, jak przenikliwe wzmożenie potwornego upału.

Rok wcześniej, w taką właśnie rozedrganą, zmysłową, banalną tropikalną noc, szliśmy jedną z tych cienistych uliczek, to wchodząc w plamy cieni rzucanych przez wierzby, to z nich wychodząc, i szukaliśmy dobrego miejsca, żeby się kochać. Powoje wspinały się po stelażach otaczających niskie drewniane domy, ale ciemność skrywała czułe kolory kwiatów, cenionych przez Japończyków dlatego, że tak szybko więdną. On niebawem znalazł nam hotel, bo to miasto jest gościnne dla kochanków. Zaprowadzono nas do pokoju wyglądającego niczym pudełko z papieru. Nie było w nim nic poza rozłożonym na podłodze materacem. Od razu położyliśmy się i zaczęliśmy całować. Wtedy bezgłośnie otwarły się przesuwne drzwi i weszła pokojówka, bez klapek, które zostawiła w progu, w samych pończochach, przepraszając nas szeptem. Przyniosła na tacy dwie filiżanki herbaty i talerzyk słodyczy. Postawiła tacę na wyłożonej matami podłodze tuż obok nas i wycofała się, cała w ukłonach i przeprosinach, a my nie przerwaliśmy nawet pocałunków. On zaczął mi rozpinać koszulę, a wtedy pokojówka weszła ponownie, tym razem wniosła stos ręczników. Byłam już całkiem naga, kiedy wkroczyła po raz trzeci, przynosząc potwierdzenie zapłaty. Musiała być absolutnie przyzwoitą kobietą, a jeśli poczuła się zażenowana, nie pokazała tego najmniejszym słowem czy gestem.

Dowiedziałam się, że na imię mu Taro. W sklepie z zabawkami zobaczyłam kiedyś taką książeczkę dla dzieci z obrazkami sprytnie zrobionymi z wycinanek, tak że kiedy odwraca się stronę, wyskakuje trójwymiarowy stylizowany obrazek sceny z teatru Kabuki. To akurat była historia Momotaro, który urodził się w brzoskwini. Na moich oczach papierowa brzoskwinia się rozłożyła, a tam, gdzie zwykle znajduje się pestka, pojawiło się dziecko. Taro też miał w sobie nieludzką słodycz dziecka nie z matki urodzonego, pewną bierną, okrutną słodycz, której z początku nie pojmowałam, bo była to słodycz stłumionego masochizmu, w mojej ojczyźnie zwykle zarezerwowanego dla kobiet.

Czasami wydawało się, że Taro ma w sobie coś nieziemskiego, kiedy przysiadał na materacu i podciągał kolana wysoko pod brodę, przyjmując postawę skrzata z kołatki na drzwiach. W takich chwilach jego twarz sprawiała wrażenie zbyt płaskiej i zbyt dużej w stosunku do eleganckiego ciała, obdarzonego tym dziwnym androgynicznym wdziękiem, o smukłym wydłużonym grzbiecie, szerokich ramionach i wydatnych mięśniach piersiowych, niemal przypominających piersi dziewczynki wchodzącej w okres dojrzewania. Twarz i ciało były do siebie subtelnie niedopasowane; Taro sprawiał wrażenie goblina, który – jak to mają w zwyczaju japońskie gobliny, kiedy chcą dokonać niecnego czynu – głowę pożyczył od kogoś innego. To wrażenie dziwności bywało przelotne, ale dojmujące. Czasami prawie wierzyłam, że Taro rzuca na mnie urok, co w tym kraju robią lisy, tutaj bowiem lisy mogą przyjmować postać człowieka, a jego twarz o wysokich kościach policzkowych, w najlepszych momentach nabierała cech maski.

Włosy miał tak ciężkie, że pod ich masą zginał mu się kark, a ich czerń była tak głęboka, że w słońcu robiły się fioletowe. Także usta miał fioletowe, a wargi szerokie i napuchnięte jak po ugryzieniu przez pszczołę, niczym Tahitanki z obrazów Gauguina. Jego skóra była w dotyku gładka niby przepływająca między palcami woda. Powieki mu się chowały jak u kota, tak że czasami znikały całkowicie. Powinnam go była dać sobie zabalsamować i trzymać potem w szklanej trumnie, żeby móc na niego stale patrzeć i żeby on nie mógł ode mnie uciec.

Jak to mówią, Japonia – kraj mężczyzn. Kiedy pierwszy raz przyleciałam do Tokio, w ogrodach przed domami tych szczęśliwych rodzin, w których urodził się chłopiec, na masztach powiewały chorągiewki w kształcie karpi, bo właśnie nadchodziły doroczne święta, Dzień Chłopca. Japończycy przynajmniej niczego nie maskują w tej sprawie. Przynajmniej można mieć jasność, gdzie się jest. Polaryzacja jest publicznie ujawniona i społecznie usankcjonowana. Jako przykład zdania z użyciem słowa dewa, które, o ile mogę się zorientować, w pewnych okolicznościach znaczy „w”, podręcznik podaje frazę w przekładzie brzmiącą następująco: „W społeczeństwie, w którym dominują mężczyźni, kobiety ceni się wyłącznie jako obiekty męskiej żądzy”. Jeżeli jedynym dostępnym nam spójnikiem było przeciwstawiające się śmierci podwójne salto mortale miłości, to być może lepiej być cenioną jako obiekt żądzy niż wcale. Nigdy dotąd nie byłam do takiego stopnia tajemniczą Inną. Zamieniłam się w jakiegoś feniksa, w mityczną bestię; w zagraniczny klejnot. Wydawałam mu się, tak sądzę, niebywale egzotyczna. Często jednak czułam się jak aktor wcielający się w kobiecą rolę.

W domu handlowym stał wieszak z sukienkami podpisany: „Tylko dla młodych i uroczych dziewcząt”. Kiedy na nie spojrzałam, od razu poczułam się jak Glumdalclitch. Nosiłam męskie sandały, bo tylko w nich się mieściłam, a i tak musiałam wziąć największy rozmiar. Ze względu na różowe policzki, niebieskie oczy i rażąco żółte włosy byłam – w wizualnej orkiestracji tego miasta, w którym wszystkie głowy były ciemne, oczy brązowe, a cera monochromatyczna – instrumentem nastrojonym w obcej tonacji. Na tle łagodnej harmonii subtelnych instrumentów strunowych szarpanych oraz tęsknych fletów wydawałam z siebie ryk. Wszem wobec sygnalizowałam swoje istnienie niczym nieustanna fanfara. On był zbudowany tak delikatnie, że jego szkielet wyobrażałam sobie jako lekki, elegancki szkielet ptaka i czasami bałam się, że go połamię. Powiedział mi, że kiedy jest ze mną w łóżku, czuje się jak łódeczka na wielkim wzburzonym morzu.

Namiot rozbiliśmy w najmniej spodziewanej okolicy. Mieszkaliśmy w pokoju umeblowanym jedynie namiętnością, wśród zdumiewająco szacownych domów. Otaczał nas szurgot mioteł na matach tatami i terkot lokalnego dialektu. Na wszystkich parapetach stały donice pełne zadbanych kwiatów. Co rano o siódmej na balkony wjeżdżało pranie. Któregoś ranka bardzo wcześnie zobaczyłam, jak ktoś myje liście na drzewie. Kołdry i materace wynoszono do wietrzenia o ósmej. Słońce kładło się wystarczająco grubą warstwą na tych niebrukowanych uliczkach, żeby przygnieść pył, i zawsze w którymś z tych zwiewnych domów ze sklejki połączonej tak lekko, że trzymały się chyba tylko siłą woli, ktoś grał Chopina. Jednak gdy tylko znalazłam się w domu, miałam zajmować wewnętrzną komnatę, a on oczekiwał, że nie będę jej opuszczać, choć to ja płaciłam czynsz.

Sam tymczasem, z dala ode mnie, spędzał czas na delektowaniu się skrajnie niszczącymi wyrzutami sumienia. Te wyrzuty sumienia czy żal stanowiły dla niego treść życia, więc kolejnego wieczoru także wychodził, a jeśli byłam na niego szczególnie zła, starał się to przeczekać i wychodził dopiero nazajutrz. I nawet jeśli szczerze zamierzał wrócić wcześnie, co mi przyrzekał, okoliczności jakoś nigdy mu na to nie pozwalały, więc zawsze spóźniał się na ostatni pociąg. On i jego kumple spędzali wieczory na beznamiętnej wędrówce od kawiarni do baru, do salonu pachinko i znów do kawiarni, z promienną bezcelowością bohaterów czysto egzystencjalnych. Byli koneserami nudy. Rozkoszowali się różnorodnymi bukietami jej subtelnie zróżnicowanych gatunków, które unosiły się znad długich zmarnowanych godzin nocnych. Kiedy nadchodził czas pierwszego porannego pociągu, kierował się ku pozbawionym barw, tajemniczym, piranezyjskim perspektywom opustoszałej stacji, cudownie udręczony myślą – w której prawdopodobnie tliła się również lekko przytłumiona iskierka nadziei – że tym razem uczynił coś, czego już nie będzie się dało naprawić.

Opowiadam o tym, jakby nie miał przede mną tajemnic. Cóż, musicie zdać sobie sprawę, że cierpiałam z powodu miłości, a jego znałam tak dobrze, jak własne odbicie w lustrze. Innymi słowy, znałam go tylko w relacji do siebie. Tak, w tym zakresie znałam go doskonale. Czasami miałam wręcz wrażenie, że go po prostu wymyślam na bieżąco, więc musicie uwierzyć mi na słowo, że w ogóle istniał. Nie chcę jednak malować naszych portretów tak, byśmy się wam ukazali w realistycznych okolicznościach tak fałszywie szczegółowych, że aż musielibyście w nas uwierzyć. Nie chcę uprawiać takich szalbierstw. Musicie się zadowolić wyłącznie przebłyskami naszych konturów, jakbyście, przechodząc koło czyjegoś domu, uchwycili jedynie odbicia w wiszącym tam lustrze. Nie nazywał się Taro. Ja nazwałam go Taro tylko po to, by wykorzystać chwyt brzoskwiniowego chłopca, bo wydał mi się odpowiedni.

A jeśli o lustrach mowa, to Japończycy mają do nich wielki respekt, w staromodnych gospodach można często zobaczyć, że są nieużywane, owinięte tkaniną. On stwierdził:

– Lustro odbiera pomieszczeniu przytulność.

Jestem pewna, że chodzi o coś więcej, choć przytulność tu cenią. Trzeba ją polubić, kiedy się żyje w takim zagęszczeniu. Tymczasem, jak gdyby na cześć tego, co budzi w nich lęk, całe miasto zamieniono w zimny gabinet luster, które nieustannie zwielokrotniają galerie stale zmieniających się pozorów, zawsze cudownych, wiecznie nietrwałych. Gdyby nie zakrywali prawdziwych luster, nie można byłoby stwierdzić, co istnieje naprawdę, a co nie. Nawet budynki, które sprawiały wrażenie solidnych, mogły zniknąć przez noc. Obudziliśmy się pewnego ranka i okazało się, że z domu obok nas została sterta patyków i czekająca na śmieciarzy starannie związana paczka gazet.

Nie chcę powiedzieć, że jego też charakteryzowała taka niesubstancjalność, choć wydawało się jasne, że niebawem zniknie, więc w końcu zdałam sobie sprawę, że jest równie niepewny i nieunikniony co pogoda. Jeśli planujecie zamieszkać w Japonii, musicie sprawdzić, czy macie w sobie na tyle stoicyzmu, by wytrzymać tamtejszą pogodę. Nie, tu nie chodziło o niesubstancjalność; bardziej o retorykę funkcjonującą wyłącznie na własnych zasadach. Kiedy słuchałam jego zapewnień, byłam gotowa uwierzyć, że on sam w nie wierzy, choć doskonale wiedziałam, że nic nie znaczą. Ale to nie fair. Kiedy wygłaszał swoje deklaracje, implicite w nie wierzył. I to przekonanie całkowicie go pochłaniało. W gruncie rzeczy jednak oddany był koncepcji samego siebie w stanie zakochania. Koncepcja ta wydawała mu się wspaniała, wręcz wzniosła. Był gotów za nią umrzeć, tak samo jak Baudelaire’owski dandys był gotów raczej się zabić, niż przestać być dziełem sztuki, ponieważ pragnął to doświadczenie zamienić w arcydzieło doświadczenia, które absolutnie przekracza zwyczajność. W ten sposób bowiem mógłby unicestwić efekt nudy, okrutnego narkotyku, od którego był uzależniony, choć być może to właśnie pewien element nudy, zawarty w romansie tak oddzielonym od świata realnego, był dla niego w istocie podstawową atrakcją. Ja jednak nie miałam pojęcia, jak daleko zaprowadzą go te przekonania. Od czasu do czasu rozmyślałam więc nad takim pytaniem: w jakim stopniu uczucie udawane, jeśli jest podtrzymywane z absolutnym przekonaniem, zamieni się w autentyczne?

W tym kraju hipokryzję podniesiono do poziomu najwyższego stylu. Samuraja nie odróżnicie od mordercy, a gejszy od dziwki. Wspaniałość tych obiektów nie ma związku z człowieczeństwem. Istnieją one wyłącznie w świecie ikon i tam uczestniczą w rytuałach, które przemieniają życie w serię wspaniałych gestów, równie poruszających, co bezsensownych. Zupełnie jakby wszyscy uważali, że jeśli w coś wystarczająco mocno uwierzą, okaże się to prawdą, no i proszę bardzo: uwierzyli i jest! Nasza ulica była tak naprawdę slumsem, ale z pozoru stanowiła enklawę harmonijnego spokoju i, mirabile dictu, pozór ten stał się rzeczywistością, bo wszyscy tak świetnie się zachowywali, utrzymywali wszystko w takiej czystości i żyli wedle ściśle przestrzeganych zasad uprzejmości. Jakże strasznej dyscypliny wymaga harmonijne życie. Żeby żyć harmonijnie, mieszkańcy naszej ulicy musieli całkiem stłumić swoją witalność, dlatego teraz byli piękni rzewnym pięknem kwiatów zasuszonych w jakiejś olbrzymiej księdze.

Jednak stłumienie nie zawsze rodzi wyłącznie poważne piękno. W zaprogramowanych szczelinach stłumienia rozrastają się potworne namiętności. Torturuje się tu drzewa, żeby wyglądały raczej jak formalne pojęcie drzewa. Dłutem i szydłem maluje się na własnej skórze zdumiewające obrazy, podczas tej operacji ścierając krew gąbką; człowiek pokryty tatuażem to arcydzieło pamiętanego bólu. Powodem do dumy są najbardziej namiętne lalki świata, które umieją w wystylizowany sposób odegrać samobójstwo z miłości, ponieważ nie obowiązuje tu pocieszająca formuła „żyli długo i szczęśliwie”. Kiedy więc przypominałam sobie zakończenie lalkowych tragedii – drewniani kochankowie podcinają sobie nawzajem gardła – ogarniał mnie wielki niepokój, że być może jednak zawładnie mną hieratyczna wyobraźnia tego kraju, ponieważ znudzenie mojego kochanka osiągnęło taki poziom, że nie odczuwał już niczego prócz podrażnienia bólem. Jeśli cenił mnie jako przedmiot swojej namiętnej pasji, to znaczenie tego słowa wyprowadzał od jego łacińskiego źródła: patior, cierpię. Cenił mnie jako narzędzie bólu.

I żyliśmy tak sobie pod zdezorientowanym księżycem o barwie wściekłego fioletu, jak gdyby niebo podbiło sobie oko, a jeśli zdarzały się nam szczere punkty przecięcia, to tylko w ciemności. Jego zaraźliwe przekonanie, że nasza miłość jest wyjątkowa i rozpaczliwa, wywołało u mnie chorobliwy niepokój; niebawem nauczyliśmy się traktować nawzajem z ostrożną czułością towarzyszy w amputacji, ponieważ otaczały nas niezwykle poruszające obrazy przemijania, fajerwerki, powoje, starcy, dzieci. Ale najbardziej poruszające było własne odbicie, które widzieliśmy wzajemnie w swoich oczach, odbicie pozorów w tym oddanym pozorom mieście, i choćbyśmy nie wiadomo jak bardzo starali się posiąść istotę swojej wzajemnej odmienności, byliśmy skazani na nieuniknioną klęskę.

Piękna córka kata

Dotarliśmy w wysokie góry.

Złowroga jakby-muzyka, bezmelodyjne kadencje niewyćwiczonej orkiestry, w ekstatycznej agonii ech odbijające się od płyt akustycznych górskich zboczy, zwabiła nas na rynek w wiosce – i tam ujrzeliśmy muzykantów: szarpali struny, brzdękali i smyczkami z końskiego włosia męczyli wszelkiego rodzaju prymitywne instrumenty. Pod nogami suchym szeptem zachrzęściły nam ruchome trociny, świeżo rozsypane na udeptanych, przez lata zbitych warstwach, zbrylonych tu i ówdzie przez krew, która polała się tak dawno, że z wiekiem nabrała koloru i faktury rdzy… smutne, złowróżbne plamy, przestroga, groźba, pamiątka cierpienia.

Powietrze pozbawione jest blasku. Słońce nie opromieni dzisiaj bohaterów mrocznego spektaklu, na który zaprosiły nas pospołu przypadek i dysharmonia. Tutaj, gdzie przez cały dzień powietrze przyduszone jest przez wilgoć, stale drżącą na granicy deszczu, światło dociera jak gdyby przefiltrowane przez delikatną gazę, więc bez względu na porę panuje tu zmierzchliwy półmrok; niebo wygląda, jakby zaraz miało się rozszlochać; podobnie i ów tableau vivant, który ukazał się nam w ponurej iluminacji niewylanych łez, przesycony jest sepiowymi odcieniami starych fotografii i nic się w nim nie porusza. Osobliwie znieruchomiała publika, całkowicie zaabsorbowana rozgrywającym się przed nią hieratycznym rytuałem, składa się, rzec by można, z istot nieżywych, a sam tableau vivant lepiej byłoby określić jako nature morte, gdyż ów pozbawiony radości karnawał jest celebracją śmierci. Wszystkie oczy, o zżółkłych białkach, są wbite, jakby je przywiązano na niewidocznych napiętych niciach, w drewniany blok, polakierowany na czarno rozbryzgami krwi tysięcy ofiar.

Ale oto wiejski dyrygent przerywa niemelodyjną muzykę. Ta śmierć musi nastąpić w dramatycznej ciszy. Dzicy mieszkańcy gór zgromadzili się, by oglądać publiczną egzekucję; to jedyna dostępna w tej krainie rozrywka.

Czas, trwający w zawieszeniu tak samo jak deszcz, w ciszy znowu z wolna rusza.

Ciężkie milczenie przenika wszystkie ruchy kata, który we własnej osobie staje przy bloku w heroicznej postawie, jak gdyby przeprowadzenie tego, co ma się wydarzyć, z godnością było jedynym motywem działania. Kat unosi nogę i stawia wysoki but na ponurym ołtarzu ofiarnym, stanowiącym płótno, na którym zaraz wykona dzieło sztuki, a w ręku z dumą dzierży swoje narzędzie – topór.