Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Akcja „Pieprzyć teraz to tysiąc dinarów” – kultowej powieści Borisa Dežulovicia – rozgrywa się w ciągu jednego dnia wojny w Bośni i Hercegowinie.
Latem 1993 roku na tajną akcję wyrusza sześcioosobowa grupa chorwackich żołnierzy z jednostki specjalnej, z zamiarem obejścia muzułmańskiej linii frontu i udaremnienia budowy drogi, powstającej na bośniackie potrzeby wojenne. W tym samym czasie, z przeciwnej strony, z podobną misją rusza sześciu członków jednostki specjalnej bośniackiej Armii BiH. Dowództwa obu oddziałów wpadają na pomysł, że w wykonaniu zadania żołnierzom pomoże przebranie się w mundury wojsk nieprzyjaciela. Do przypadkowego spotkania obu grup dochodzi w sierpniową, upalną niedzielę we wsi Muzaferove Kuće.
Dežulović – mistrz błyskotliwych dialogów – stworzył wyjątkową tragifarsę antywojenną, którą można bez wątpienia zestawić z takimi klasykami gatunku jak „Paragraf 22” Josepha Hellera.
Galeria dwunastu bohaterów (najzwyklejszych reprezentantów swojego pokolenia), bez powodzenia próbujących ustalić, kto jest „nasz”, a kto „obcy”, nieustanna komedia pomyłek i lawina przezabawnych sytuacji, koszarowy język, dynamiczna akcja, cięte charakterystyki wszystkich postaci i innych osób, które doprowadziły żołnierzy do miejsca, w którym się znaleźli, oraz znakomicie przemyślana konstrukcja to główne atuty powieści chorwackiego pisarza.
Czytelnik śledzi jednocześnie wątek główny oraz przeplatające się wątki poboczne, poznając perypetie życiowe i rodzinne każdego z bohaterów, jak i relacje między nimi – wkraczającymi w dorosłość młodych ludzi różnych narodowości i wyznań, związanych wspólną przeszłością, często miejscem zamieszkania i zaskakująco wielu wspólnymi znajomymi. Choć w pewnej chwili czytelnik może mieć poczucie zagubienia w tej sieci wzajemnych powiązań, trudno nie odnieść wrażenia, że te perfekcyjnie stworzone przez autora puzzle, to po prostu opis złożonej bośniackiej rzeczywistości.
Warto podkreślić też, czym książka ta nie jest. Z pewnością nie jest opowieścią o polityczno-historycznym tle rozpadu Jugosławii ani opisem przebiegu walk na Bałkanach oraz wskazaniem oprawców i ofiar. Autor pokazuje wojnę od kuchni, z perspektywy przypadkowo zaplątanych w nią młodych ludzi, unikając jednocześnie wyświechtanych frazesów o „bałkańskim kotle”.
Pełna anegdot i grepsów oraz bośniackiego poczucia humoru powieść Dežulovicia jest także czymś więcej niż tylko satyrą na jugosłowiańską wojnę. Jej puenta i wydźwięk są bardzo uniwersalne i to znakomite literacko dzieło, opowiadając o tragicznych wydarzeniach z jednego dnia wojny na „dalekich” Bałkanach, uświadamiając czytelnikowi bezsens i absurd każdej wojny, w żadnym momencie nie epatuje patosem ani tanią dydaktyką.
Zawarta już w tytule puenta tej historii wyraźnie odsłania prawdziwy zamysł autora – przedstawienie życia i losu człowieka jako sumy przypadkowych zdarzeń oraz podejmowanych przez niego decyzji i wyborów. Fatum, które sami stwarzamy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 288
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W połowie lata 1993 roku Sztab Główny Chorwackiej Rady Obrony Narodowej[1] w Blagajevcu odebrał meldunek wojskowych służb informacyjnych o podejrzanych ruchach Armii BiH na odcinku między Gračanicą a Koviljačą. Jednostka specjalna 119 Brygady HVO wkrótce otrzymała zadanie przebicia się na tyły, w głąb terytorium znajdującego się pod kontrolą wojsk boszniackich, celem zebrania informacji o przegrupowaniu nieprzyjacielskich oddziałów i o budowie drogi, którą to jednostki inżynieryjne Armii BiH zamierzały podobno dokonać przerzutu swoich czołgów przez Starą gorę na niedostępne pozycje ponad chorwacką linią obrony koło Blagajevca.
Ostatniej sierpniowej niedzieli, świtem, sześciu członków oddziału do zadań specjalnych o nazwie Czarne Pumy, przebranych za członków 8 Brygady Zmotoryzowanej Armii BiH, wyruszyło z Orahovego Dola w kierunku starej drogi na Krvopolje, na południe od Starej gory. Tego ranka pięciu z nich widziano po raz ostatni.
Szóstego członka drużyny odnaleziono trzy lata później, w lesie, na stokach Majdanu niedaleko Prijedoru, pozbawionego zdolności mowy oraz w stanie kompletnego rozstroju nerwowego. Został zidentyfikowany i wypisany z sanatorium w Banja Luce dopiero w 1998 roku.
Niniejsza historia, zainspirowana reportażem o „szóstce kamiennych pum”, opublikowanym w brezowaczkim „Hrvatskim vitezie” w październiku 1993 roku, jest swobodną rekonstrukcją dramatycznych wydarzeń we wsi Muzaferove Kuće oraz bazuje na szczegółowych raportach komisji śledczej Sztabu Głównego HVO, ale też późniejszej, wspólnej komisji dowództw Armii BiH i HVO. Podczas odtwarzania opisywanego zdarzenia, znanego później pod nazwą „incydent we wsi Muzaferove Kuće”, zostały również wykorzystane dostępne dokumenty z archiwum służb kontrwywiadowczych Armii Republiki Serbskiej, jak i zeznania świadków, przyjaciół i krewnych zaginionych żołnierzy.
Lista osób, które okazały mi nieocenioną pomoc w trakcie wieloletniego śledztwa i rekonstruowania tamtej tragedii, jest długa. Wdzięczność i wspomnienie tutaj to jedyne, czym mogę odwzajemnić się za dobroć i życzliwość: pani Ilce Rebac i blagajewickiemu dziennikarzowi Gordanowi Kušljebrce, dr. Josipowi Severze i dr Javorce Mijačić z Ośrodka Zdrowia w Blagajevcu, prof. Svemirowi Pripuzie z tamtejszej średniej szkoły metalowej, Voloderowi, Goji, Kmerowi, Jesie, Rumenigowi i Paji ze 119 Brygady HVO, Redžepowi Mehmetii i inż. Nerminowi Uruzoviciowi z kopalni „Brezovača”, Hamdii Moriciowi i Irfanowi Prečy oraz kierownictwu Klubu Piłkarskiego „Rudar” z Koviljačy, generałowi Fuadowi Hamiloviciowi, byłemu dowódcy 78 Brygady Armii BiH, Istokowi i Tijanie Knezović z Belgradu, artystce estradowej Sonji Hodžić, obrońcom Vukovaru Predragowi Gasparoviciowi i Natkowi Vrgočowi, wygnańcom w Zagrzebiu, oraz panu Aljošy Dimitroviciowi z Cleveland.
W tym miejscu dziękuję także przyjaciołom, którzy czytali rękopis, wspomagali mnie radami, wskazywali błędy i zwracali uwagę, że w Koviljačy nie ma uniwersytetu ani w sierpniu czereśni, że krvopoljski klub piłkarski nazywał się „Ustanički” i że „talib” nie znaczy „student”, lecz „uczeń”.
Za wspaniałe szkice, drogocenne i jedyne w swoim rodzaju – nieme – świadectwo dotyczące minionych wypadków, jestem szczególnie wdzięczny Dinowi Crnopoljcowi, członkowi Jednostki do Zadań Specjalnych 119 Brygady HVO, oraz dr Ursuli Humboldt i personelowi oddziału psychiatrii splickiego Centralnego Szpitala Klinicznego Firule.
Książka ta jest prezentem na dwunaste urodziny mojej Dory, urodzonej 29 sierpnia 1993 roku, tej samej niedzieli, której wydarzyła się tragedia znana pod nazwą „incydent we wsi Muzaferove Kuće”.
Nie szata czyni człowieka.
(przysłowie ludowe)
Ale odwrotnie.
(autor)
Część I
Niedziela, 29 sierpnia 199308:41
– Słyszałeś?
– Co?
– Teraz nic, bądź cicho.
– ...
– Że co słyszałem?
– Nic, kurwa, powiedziałem: milcz?
– To co mnie pytasz?
– Jakbyś słyszał, powiedziałbyś, że słyszysz. Skoro mnie pytasz – co, znaczy, że nie słyszałeś. Teraz milcz.
– ...
– A coś ty, kurwa twoja mać, taki nerwowy?
– Czemu jestem nerwowy?! Nerwowy jestem, wyobraź sobie tylko dlatego, że jesteśmy na tyłach, pośrodku pola minowego, ni tu, ni siu, dwieście metrów od Turków[2], bo nie możemy iść przez Rušticę, bo zepsuł się kenwood, bo od pełzania gacie mi weszły w dupę, a mrówki do uszu, bo jest czterdzieści pięć stopni w cieniu, bo pot mi spływa po plecach, bo mnie ta trawa bodzie w oczy i bo do tego wszystkiego jeszcze ty mnie wkurwiasz, oto czemu jestem nerwowy!
– Chwila, pst!
– ...
– Ja pierdolę, znowu, teraz słyszałeś?
– A co, słyszałeś? To samo?
– Aha, coś jakby pękało, tutaj.
– Pękało? Gdzie?
– Tu.
– Pieprzysz?!
– Nie, o, znowu. Czekaj, wiem... Wiesz, co by to mogło być?
– Nie mam pojęcia, co?
– To chuj mnie strzela od tych twoich nerwów, ot, co by to mogło być, w pizdu twoją mać i twoje mrówki, mała mrówka między cycki twojej matki wlazła, słyszysz, w pizdu twoją nerwową mać osiemset tysięcy razy!
Wtedy znów mu to przyszło do głowy, fakt: myślał o tym często, jeszcze zanim znaleźli się na środku pola minowego w pobliżu Musemiciów, ale teraz, właśnie w tej chwili – leżąc na brzuchu w ostrej, spalonej trawie Suhodolu, kiedy z nosa kapał mu gorący pot, a Zagor głośnym szeptem wyzywał jego matkę osiemset tysięcy razy – Pako nie myślał o niczym innym, jak tylko o dniu przed rokiem i czterema miesiącami, kiedy Ślepa Žuža podała mu sztangę pall malli i kiedy trzeba było tylko zostawić tę pieprzoną resztę pieprzonego tysiąca chorwackich pieprzonych dinarów.
W tamtej chwili, a pamięta ją, jakby to było dziś rano, i zapamięta pewnie do końca życia – bo w obecnym stanie rzeczy pożyje jeszcze najwyżej dwa, trzy dni – jego życie dzieliło się na dwa tory, a on wybrał ten zły. Gdyby tylko powiedział: „W porządku, ciociu Žužo!”, nie żarłby teraz suchej trawy na polu minowym pośrodku Suhodolu, a byłby programistą komputerowym w jakiejś spokojnej dzielnicy Filadelfii, z pensją trzy i pół tysiąca dolarów, skórzaną kurtką na podszewce i wielkim, czarnym labradorem na przednim siedzeniu swojego land rovera... Gdyby tylko powiedział: „W porządku, ciociu Žužo, pieprzyć teraz to tysiąc dinarów!”.
Oczywiście nie chodziło o to, że kioskarka Ślepa Žuža była niewidoma, a klienci z Vijenca końcówki pieniędzy zostawiali jej z litości i miłosierdzia: ta dojrzała, nazbyt dojrzała, rudowłosa kobieta o bujnym biuście wzrok miała mianowicie bardzo dobry (a o tym, dlaczego nazywali ją Ślepą – potem), lecz o to, że Ślepa Žuža resztę wyjmowała z szuflady pod ladą, nachylając się przy tym i kokieteryjnie prezentując swój dekolt głęboki jak Zufkina jama, jaskinia na Vučjej glavie, do której partyzanci zeszłej wojny zrzucali ustaszów i domobranów[3]. Pako tak samo tamtego ranka najchętniej skoczyłby w mroczną Žužiną czeluść.
Chodziło też o to, iż po paru chwilach wyprostowała się i poprawiła na ramionach poduszeczki czerwonego swetra z dużym wycięciem, powiedziała, że brakuje jej tysiąc dinarów, by zwrócić mu resztę ze stu marek, potem opuściła na czubek nosa swoje czarne okulary Armani, spojrzała na niego sponad oprawek i przymilnie spytała: „Naprawdę nie masz drobnych?”.
Dwuznacznego pytania Žužy Pako nie zrozumiał od razu, lecz dopiero wtedy, gdy pochyliła się mocniej nad ladą, oferując mu niepowtarzalny widok na tajemnicze głębokości swojego dekoltu, przepaści, na dnie której można było domyślać się czarnych stalagmitów koronkowego biustonosza oraz różowych kwiatów brodawek Žužy, i kiedy zapytała go, jeszcze przymilniej i ciszej, prawie mu szepcząc do ucha: „A nie poszukałbyś trochę głębiej... w spodniach?”.
Pamięta Pako po dziś dzień każdy szczegół tej chwili na Vijencu. Pamięta, że miał na sobie ciemnozieloną koszulę brata, że właśnie po ulewnym, majowym deszczu wybuchło słońce, że było gorąco i że pocił się tak jak dzisiaj. Pamięta głos Žužy i zapach tureckich perfum. „Pako?”, odezwała się, „powiedz coś”, a on otumaniony i speszony, ze wszystkiego co mu przyszło do głowy, ledwo słyszalnie wystękał chrapliwe: „Naprawdę, ciociu Žužo... nie mam... drobnych”, co, patrząc z wysokości lady Žužy, było prawdą tak nagą i nie do obalenia, iż miał wrażenie, że gacie pękną mu w szwach.
Pamięta, że Žuža patrzyła na niego badawczo jeszcze przez parę chwil, jakby czekając na jego ruch, jakąś bardziej udaną próbę, i jak wtedy znowu wyprostowała się, poprawiła sweter i uśmiechnęła z wyższością, prawie z litością, po czym poprosiła go, by przypilnował kiosku, a ona jego stumarkowy banknot rozmieni w zajeździe Zdrój po przeciwnej stronie ulicy.
Miał na końcu języka – pamięta – że nie trzeba, w porządku, pieprzyć tysiąc dinarów, za te drobniaki weźmie pudełko zapałek, cokolwiek, ale ona już poszła. Chciał wtedy powiedzieć, że przecież on sam może się w tej chwili przelecieć do Zdroju, lecz tego już też nie słyszała, więc został przed kioskiem, zapatrzony we wszystkiego cztery, leżące na ladzie czasopisma, te z gołą Antonellą (l. 20), pomiędzy której rozłożonymi nogami szczelina otwarła się jak rzeźbione wrota kościoła parafialnego świętych Kuźmy i Damiana.
Pamięta – bo jakżeby nie! – jak Ślepa Žuža wkrótce wyszła z zajazdu, śmiejąc się na głos z czyjegoś komentarza w środku, że pomachała do niego i krzyknęła: „Już lecę!” i że wtedy, dokładnie w chwili, kiedy swą długą nogą w czarnej pończosze wkroczyła na ulicę, spostrzegł też rozcięcie jej czarnej spódnicy, jeszcze głębsze niż Zufkina jama, głębsze także od szczeliny Kimberly (l. 23) z Wisconsin i, rzecz jasna, zbyt długie dla żony Mujana.
I pamięta ten dźwięk, kiedy „już jestem!” Žužy stopiło się z głośnym ...crazy ‘bout an automobile Coodera, dobywającym się z tej brudnej, czarnej taksówki na brezowaczkich numerach, której kierowca do kogoś machał – pamięta Pako, bo Borderline to jego ulubiona płyta i zna ją na pamięć – i kiedy to „już jestem an automobile” stopiło się z piskiem samochodowych opon, oraz ten widok, bożwybacz, jak z kreskówki: Ślepa Žuža leci, unosząc się w ciepłe majowe powietrze niczym bożonarodzeniowy czerwony obrus matki porwany wiatrem podczas suszenia; ponad asfaltem ulicy Velja Papačicia, jak na zwolnionym filmie wirują jej wielkie okulary przeciwsłoneczne oraz jeden czerwony but i po kilku długich sekundach nieszczęsna kobieta spada w parku dwadzieścia metrów dalej, a jej długie nogi w czarnych pończochach sterczą z krzaków jak lufy fałszywych, drewnianych dział przeciwlotniczych porozstawianych wokół Blagajevca dla zmylenia Jugosłowiańskich Sił Powietrznych.
Wszystko się dobrze skończyło dla Ślepej Žužy, która jakimś niesamowitym cudem wyszła z tego tylko z połamanym żebrem, lekkim wstrząśnieniem mózgu, jakimiś zadrapaniami i paroma siniakami, jakie, mówiąc szczerze, i tak demonstrowała koło dziesiątego każdego miesiąca, gdy Mujan w barze Chicago trwonił wypłatę z fabryki aluminium, a ona w zemście odpłacała mu za to przezroczystymi bluzkami, głębokimi dekoltami oraz małymi skokami w bok, przygodami z blagajewickimi chłopcami, „świeżą jagnięciną”, jak ich nazywała.
Wszyscy w Blagajevcu wiedzieli o jej skłonności do młodych chłopców, choć nikt nie mówił o tym głośno ani też jej gołobrodzi kochankowie przesadnie się tym nie chwalili. Mujan był człowiekiem dość gwałtownej natury i dlatego połamałby kości nie tylko Žužy, ale każdemu gówniarzowi, jaki spojrzałby na nią lubieżnie, oraz każdemu idiocie w barze, który z powodu Ślepej Žužy robiłby sobie z niego jaja. Po dziś dzień w knajpach w mieście, pod nieobecność Mujana oczywiście, opowiada się, jak to pewnego razu przez Žužę i takie plotki podpalił całą wieś, tę przy drodze na Krvopolje, choć prawda jest taka, że wieś spalili Niemcy jeszcze podczas drugiej wojny światowej, Mujan zaś zapalił tam tylko jedną ruinę, starą twierdzę Muzaferbega, w której, jak powiadano, przyłapał swoją Žužę z jakimś młodym ogierem.
Mariofil Mujanović „Mujan” miał przez to także proces. Oskarżał go dziedzic majątku Muzaferbega, blagajewicki adwokat, który nigdy w życiu nie był na ojcowiźnie, nie udało się jednak wykazać, że to Mujan zapalił włości bega[4]. Opowiadano także, że nie miał alibi i próbował dowodzić, że Žužy nie było wtedy we wsi, więc po co miałby palić twierdzę Muzaferbega, skoro jego małżonka była na wycieczce związkowej w szpitalu partyzanckim na Popovym sedlu. Tak czy siak, nie było żartów z człowiekiem, który był na tyle szalony, że można go było podejrzewać o podpalenie wsi z powodu żony, nikt więc rozumny w Blagajevcu nie komentował głośno ani wyzywających bluzek Žužy, ani jej czarnych okularów od Armaniego.
Žuža zresztą – by nie wyglądać podejrzanie – okulary przeciwsłoneczne nosiła zawsze: i kiedy dostała cięgi, i kiedy nie. Co więcej, czasami, żeby nie było, iż za każdym razem winny był Mujan, zarobiła siniaka potknąwszy się o krawężnik lub jakieś niskie ogrodzenie, których nie zauważała właśnie przez ciemne okulary. W zasadzie zawsze miała i okulary, i siniaki – czasem okulary z powodu siniaków, a czasem siniaki z powodu okularów. Dlatego też wszyscy w Blagajevcu nazywali ją Ślepą Žužą.
Tego ranka wszystko się dobrze skończyło dla Žužy, ale dość kiepsko dla Paka, który do brezowaczkiej taksówki z rozbitą przednią szybą wepchnął Žužę oraz ciężkie dwunastokilogramowe, świeżo zarżnięte i odarte ze skóry jagnię, które wypadło z samochodu. Jadąc wtedy rowerem do ośrodka zdrowia, Pako nie wiedział tego, co wie dzisiaj: że w tym czasie po Vijencu szukał go Aljo z podpisanym i podstemplowanym pozwoleniem na opuszczenie miasta, które wyżebrał dla nich stryj Kuba, gdy tylko dowiedział się, że rozpytuje o nich żandarmeria 119 Brygady HVO z powołaniem do wojska.
Aljoša Dimitrović „Aljo”, przyjaciel Paka z Klubu Informatycznego w Domu Techniki, biegał za nim w panice po całym mieście jeszcze tych parę godzin, przez które na jego rogatkach dyżurował Zujo, i nie można mu było zarzucić, że nie zaglądał wszędzie i nie pytał każdego, prócz doktor Rebac w ośrodku zdrowia, gdzie przecież nikt by go nigdy nie szukał.
A Pako czekał tam najpierw, by doszła do siebie pielęgniarka, która otworzywszy samochód, żeby wyciągnąć ranną, doznała ciężkiego szoku, natrafiając na dwie małe raciczki, wybałuszone oczy i puste spojrzenie oprawionego ze skóry jagnięcia. Kolejne dwie godziny Pako czekał, aż oprzytomnieje ciocia Žuža – trochę przez to, że go gryzło sumienie, choć nieco bardziej dlatego, że piekło go między nogami, kiedy ze wzrokiem utkwionym w rozpiętą szpitalną piżamę Žužy snuł na jawie najbardziej szalone fantazje – i w końcu jeszcze półtorej godziny, póki u cioci Žužy nie zjawił się jej pijany mąż Mujan.
Owszem, powiedzieli mu potem w Yumie, że szukał go Aljo, lecz nikt nie wiedział po co. Powiedziałaby mu też matka Ilka, trzy i pół godziny później, gdy wyruszył do domu; powiedziałaby mu, że go szukał Aljo, gdyby tylko wiedziała, że robi to po to, by mogli z paszportami i auswajsami uciec do Szybenika, do wujka Rajka, bo upomina się o nich żandarmeria. Powiedziałaby mu, gdyby na końcu doktor Rebac nie zatrzymała Paka na kawie, wypytując o jego ojca. Gdyby więc przyszedł do domu na czas i gdyby przed bramą podwórka już nie czekało na niego dwóch osiłków w maskujących mundurach.
Jednak wtedy matka nie wiedziała tego, co wie teraz, a mianowicie, że to Pako w tym czasie – gdy ona oczekiwała go nerwowo, rozmawiając z sąsiadką Merimą o Žužy Mujana, którą dopiero co przed kioskiem potrąciło auto – był właśnie z Žužą w ośrodku zdrowia. A i sąsiadka Merima nie wiedziała, że Žužę potrącił akurat jej bratanek, który wiózł jej od brata Jusufa z Brezovačy jagnię.
O niczym innym nie myślał Pako rok i cztery miesiące później, jak tylko o tym poranku na Grgina vijencu. Gdyby tylko powiedział „nie trzeba”, gdyby się tak nie speszył i nie zbaraniał, gdyby nie zakręciło mu się w głowie nad przepastnym dekoltem Žužy i wielkim kanionem między jej cyckami, gdyby więc powiedział: „Nie trzeba, ciociu Žužo!”, ona uśmiechnęłaby się czarująco i powiedziała: „Dziękuję, Branko. Pozdrów sąsiadkę Merimę”, powiedziałaby jeszcze: „I powiedz jej, że po południu wpadnę do niej na kawę”, on zaś wróciłby do Yumy, gdzie piętnaście minut później znalazłby go Aljo.
Potem chwyciliby paszporty i prysnęli z miasta z pozwoleniami od Kuby – stryja Alja, w punkcie kontrolnym zapytałby Zuja, czy byli ci z żandarmerii, on odparłby: „Jeszcze nie”, i dwie, trzy godziny późnej Pako byłby już u Buljata w Splicie, dwa, trzy dni później u wujka Rajka w Szybeniku, dwa, trzy miesiące potem u byłej żony wuja w Ameryce, a po roku i dwóch, trzech miesiącach na swojej zielonej ulicy na przedmieściach Filadelfii, w wielkim srebrnym land roverze, z dużym czarnym labradorem na siedzeniu obok, w drodze do Alja, mieszkającego dwie ulice dalej, jadąc na mecz koszykówki lokalnych „Sixersów” przeciw „Bullsom” Jordana, z biletami, które kupiłaby im, powiedzmy, dziewczyna Paka, zgrabna piersiasta Kanadyjka z lamborghini, basenem, bratem skautem w „Sixersach” i oryginalnym dresem Charlesa Barkleya z Olimpiady w Barcelonie, i która uwielbiałaby, kiedy on z przyjacielem Aljem rozmawiałby w niezrozumiałym dla niej języku, dziko się śmiejąc, szczypiąc ją w tyłek i kochając najbardziej na świecie, tę zgrabną rudowłosą dziewczynę z Północy z twarzą i cyckami... cioci Žužy.
W chwilach takich jak ta tak właśnie wyobrażał sobie swoje życie w jakimś równoległym wszechświecie, tym, w którym pewnego ranka powiedział Ślepej Žužy: „Ależ w porządku, ciociu Žužo, pieprzyć to tysiąc dinarów!” i pognał z powrotem do Yumy, życie, w którym o tej nieistotnej chwili nie wspomniałby już nigdy więcej ani nawet nie wiedziałby, że kiedy Ślepej Žužy zostawił tysiąc dinarów reszty, jego życie ruszyło właściwym torem, prowadząc go prosto na przedmieścia Filadelfii w dniu meczu „76ersów” z „Bullsami”, podczas gdy w odtwarzaczu jego land rovera leci Borderline Coodera, a wszyscy sąsiedzi odwracają się za nim: „O, Pako...”, mówią jedni do drugich, „...z tą swoją muzyką!”.
A on śpiewa głośno Every woman I know... i wciąga długi dym amerykańskiego marlboro, ...is crazy ‘bout an automobile..., potem odpija z puszki budweisera, chyłkiem, bo policja tu w Ameryce jest trochę pojebana, wesoło trąbi to every woman, jaką mija, i do sąsiadów – cichych, grubych ludzi z kosiarkami do trawy – macha oryginalną czapką dream team, a z łbem wychylonym przez tylne okno głośnym warczeniem pozdrawia ich także jego wielki, czarny labrador Brett.
I kto wie, jak długo by tak trąbili, warczeli i śpiewali, szczekali i bawili mieszkańców Filadelfii, gdyby Pako niespodziewanie nie oberwał w głowę ciężkim żołnierskim butem.
– Pytam, co teraz robimy? – obudził go głośny szept. To znowu Zagor. – Tam jest zaorane!
– Nie słyszałem cię... Jakoś się zamyśliłem.
– Co teraz robimy? Z tamtej strony od Musemiciów jest na zicher zaminowane.
Jeszcze przez chwilę, dwie Pako z mętnym, mlecznobiałym spojrzeniem miał nadzieję, że jakoś zamyślił się w tamtym życiu, w land roverze na amerykańskich numerach i oczami wyobraźni widzi wojnę, którą zostawił w Blagajevcu. Tymczasem nie słyszał już ani sąsiada z kosiarką, ani Rya Coodera – a teraz w kolejności jest The Girls from Texas i właśnie powinna się zacząć – ani klaksonu samochodu za nim, który go ponaglał, bo na skrzyżowaniu zaświeciło się zielone. Ani to kłucie, które czuje na potylicy, to zdecydowanie nie był jego labrador Brett.
– Halo, słyszysz? – Zagor łupał go w głowę czubkiem buta. – Tam jest na zicher zaminowane.
– Wiem, wiem...
– I co teraz?
– Chwila... Dobra, teraz idziemy według planu rezerwowego, w stronę drogi, za ten wrak czołgu.
– Czemu tam?
– Dlatego, że nikt normalny by tak nie zrobił.
– I to dla ciebie jest powód?
– Jest. Dlatego, że dla nikogo tam, nawet dla Turków na Rušticy, nie będzie dziwne, kiedy zobaczą szóstkę żołnierzy w mundurach Armii BiH. I jeśli nam trochę szczęście dopisze, przez dwie minuty będą się zastanawiać, czyi to są, spojrzą przez lornetkę, skumają, że to ich inżynierowie i już. A my pójdziemy przez Muzaferove Kuće i potem mamy wolną drogę prawie do rozwidlenia na Krvopolje. Później w prawo przez Vilaję i jesteśmy pod Starą gorą. Trochę naokoło, ale cóż zrobić.
– A niech mnie kule biją, to nie jest złe. Jesteś nerwowy, ale nie głupi.
– Przeciwnie, to jest złe, tylko inaczej nie da rady. Nie, od kiedy wziął w łeb ten plan z Rušticą. Teraz idziemy według planu B.
– Nie moja wina. Jak to możliwe, że nasi nie wiedzieli o czujce Turków?
– Daj teraz spokój. Zrobimy dokładnie tak: podczołgamy się do tamtego wielkiego dębu, a stamtąd, ukryci za krzakami, dotrzemy do drogi.
– I potem marsz na Krvopolje.
– Nie, prosto do tego czołgu, w kierunku Musemiciów, w stronę Rušticy.
– Ech, kurwa moja mać, wiedziałem, że coś jest nie tak i głupota nie opuściła cię tak po prostu. Więc po co chcemy minąć Rušticę?
– Dlatego, idioto, że z Rušticy na drodze za dębem z pewnością nas zauważą, i gdybym to ja był Turkiem na czujce i niespodziewanie zobaczył sześciu swoich żołnierzy na drodze, wydaliby mi się najmniej podejrzani, gdyby szli właśnie w moją stronę. A z pewnością mniej, niż gdyby wychynęli znienacka z trawy koło czołgu.
– I co potem?
– Nic, potem do niego podejdziemy, trochę się jakby pokręcimy, ściągniemy jakąś część i że niby idziemy z powrotem, w stronę Krvopolja, jak najbardziej rzucając się w oczy, jakby nie działo się nic nadzwyczajnego.
– Do stu piorunów! To jest kompletnie szalone. Aha, dlatego tak właśnie zrobimy. A co, jak nas zobaczą nasi? Nasi się nas nie spodziewają na drodze od Muzaferovych na Musemići. Nasi w ogóle nas się nie spodziewają.
– Nie szkodzi, nasi mają rozkaz siedem dni bez ognia, tylko wyjątkowo, na stuprocentowo zidentyfikowane cele.
– No nie wiem, te szpinakowe mundury i taśmy z Allahu Ekber, godło i znaki 8 Zmotoryzowanej, wszywka z „Hazim Mahmut”, i te lilie na kieszeniach... Nie wiem, czy w całej Afryce można by znaleźć bardziej stuprocentowo zidenfit... zyndenti... bardziej stuprocentowych Turków od nas!
– Zamknij się, Zagor, głupi jesteś.
To powiedziawszy, Pako odwrócił się na plecy i wyciągnął chustkę, żeby otrzeć pot. Podniósł głowę i rozejrzał się wokół. Przed sobą widział idiotyczny hełm Zagora z całym krzewem bluszczu na wierzchu, który w spalonej trawie Suhodolu wyróżniał się bardziej, niż gdyby Zagor z krzakiem różanym na głowie czołgał się po Vilaji w niezadeptanym śniegu. Gdzieś za nimi był Papac, dalej zza wysokich, żółtych traw wystawała wielka głowa Viliego, obok niego widoczny był Robi, a w tyle niepozorny Kołek.
W końcu dał im znak, żeby powstali, i wskazał rów przy drodze. Długa, słona kropla spłynęła mu z czoła, zatańczyła na brwi i po krótkim namyśle wskoczyła na rzęsy. Pako instynktownie zamknął oczy. W ciemności, pod przymkniętymi powiekami, nie widział ani nie słyszał już nic i nikogo: ani radosnego warczenia labradora Bretta, ani donośnego klaksonu swojego land rovera, ani wibrującej gitary Coodera. Czuł tylko piekące ukłucia słonej kropli uwięzionej w prawym oku.
09:11
„Pewnego dnia głową przypłacimy ciebie i ten twój świerzb” – czytał bezbłędnie z oczu Wungla, ale Cygo po prostu nie mógł nic na to poradzić. Świerzb naprawdę był nie do zniesienia, spotęgowany jeszcze tą straszną obezwładniającą świadomością, że nogę ma uwięzioną w wojskowym bucie i żadna pomoc z zewnątrz nie może dotrzeć do jego mrocznych, śmierdzących głębin. Łatwiej było bowiem, po tamtym trzęsieniu ziemi, wyciągnąć z brezowaczkiej kopalni całą zmianę starego Cyga z szalonym Furudžiją na czele, niż samego Cyga uwolnić od niemiłosiernego świerzbu pod grubą skórą podeszwy w najgłębszym szybie jego prawego buta.
Nie pomagała także haczka-drapaczka, urządzenie, które Cygo w koviljaczkich koszarach skonstruował specjalnie w tym celu, właściwie ledwie kawałek grubszego miedzianego drutu, którego ostatnich pięć, sześć centymetrów oczyścił i zakrzywił pod kątem prostym: drucik ten Cygo wsuwał do buta na samo dno, potem obracał nim tak, by tych zbawiennych pięć centymetrów weszło pomiędzy wkładkę a podeszwę stopy, sam zaś koniec – kilka milimetrów oczyszczonego i zakrzywionego do góry drutu – drapał skarpetę dokładnie w samym epicentrum świerzbu.
Rewolucyjny patent Cyga w praktyce miał dwa niedociągnięcia. Pierwszym problemem była sama natura świerzbu, pojawiającego się w niedostępnych obszarach, jak te pomiędzy łopatkami lub pod jajami – w damskim towarzystwie – albo, dajmy na to, na podeszwach stóp obutych w wojskowe kamasze – diabelska natura świerzbu, który czmycha przed drapaniem niczym karaluch przed światłem i, nieuchwytny dokładnie tak jak małe czarne skarabeusze, swędzi najpierw trochę poniżej, potem nieco wyżej, za każdym razem umykając przed paznokciami, szczękami, nożem, gałęzią oraz innymi podręcznymi narzędziami pomocy, a więc i przed miedzianym drucikiem bez większego pola manewru wewnątrz żołnierskiego buta.
Drugim kłopotem okazała się ostrość samego przyrządu, którego niosący ukojenie kraniec za każdym, ale to za każdym razem zaplątywał się w podartą skarpetę – tak samo, jak wtedy obrączka Elizy (poznacie wkrótce i tę historię) – w pierwszej kolejności szarpiąc nerwy Cyga, a potem też skórę na podeszwach jego stóp, po czym but znowu trzeba było ściągać, co niweczyło sens istnienia haczki-drapaczki jako takiej.
„Pewnego dnia głową zapłacimy przez ciebie i ten twój świerzb” – czytał Cygo bezbłędnie z oczu Wungla, dokładnie tak, jak przed wojną na starej murawie na Bisku, kiedy podczas treningów potrafiły zaswędzieć go stopy w korkach.
Wtedy, co prawda, z oczu trenera i kolegów z boiska nie czytał, że jego świerzb pewnego dnia będzie ich kosztował głowy, a tylko mecz, niemniej to, co mu do dzisiaj nie dawało spokoju, to fakt, iż Klub Piłkarski „Mašinoimpex” z Koviljačy w końcu właśnie przez ten jego świerzb naprawdę przegrał mecz. I to nie byle jaki, a półfinał gminnego Pucharu w Brezovačy przeciw tamtejszemu „Rudarowi”, kiedy w pięćdziesiątej siódmej minucie, przy wyniku jeden do jednego, podeszwa prawej stopy brutalnie zaswędziała go akurat w momencie, kiedy Hajro Šabanadžić „Šaban” nacierał na niego z prawego skrzydła.
Doświadczony obrońca Mirsad Ateragić „Cygo” ocenił, że ma sekundę lub dwie, by wepchnąć palec do korka i się podrapać, tymczasem sekundy, dwóch nie miał, gdyż Šaban, zamiast unieść głowę, aby ocenić położenie napastników, zagrał mocną długą piłkę, po czym śmignął obok Cyga tak bezczelnie i hardo jak przez małą koviljaczką stację przelatuje pośpieszny do Sarajewa.
Każde dziecko w tych stronach zna i wciąż potrafi opisać niezapomnianą scenę, kiedy Cygo jak idiota skacze na lewej nodze z ręką wciśniętą w prawy korek, podczas gdy Šaban pruje obok niego i wyrasta na krawędzi pola karnego, skąd czubkiem swojej chłopskiej nogi wbija piłkę pod poprzeczkę, a bramkarz Buza, trener Ilijašević oraz wszyscy zawodnicy na starym brezowaczkim boisku patrzą oniemiali i w szoku to na piłkę wijącą się w siatce niczym huczki pstrąg, to na Cyga wijącego się na linii bocznej, leżącego na trawie i próbującego wyciągnąć z korka rękę, która zahaczyła o skarpetę ślubną obrączką.
Wszyscy z okolic Koviljačy znają też koniec historii: Cygo w końcu zdołał uwolnić dłoń, po czym w bezsilnej złości, przeklinając i stopę, i obrączkę, Šabana i swoje chujowe szczęście, z całej siły rzucił korkiem wzdłuż białej linii, dokładnie, rzecz jasna, w głowę sędziego pomocniczego Skenderćehajicia, legendarnego Džema Skenderćehajicia, znanego z ustawiania meczów i z tego, że kiedyś na jednym zagwizdał czterdzieści trzy ofsajdy; oraz że miał swoje specjalne kartki dla piłkarzy, którzy z nim mieli na pieńku.
Na próżno Cygo przekonywał strasznego Džema, że to nie było rozmyślnie, że puściły mu nerwy przez świerzb, obrączkę i bramkę Šabana: sędzia główny Rade Uršuš bez zastanowienia wyłączył go z gry, wznosząc czerwoną kartkę teatralnym gestem niczym brązowy Fjodor Srdarušić „Lenin” przed Domem Armii, „Rudar” zaś do końca meczu, ku radości około trzydziestu zebranych mieszkańców Brezovačy, z jednym piłkarzem więcej wbił jeszcze dwa gole.
Po tym zdarzeniu Mirsad Ateragić „Cygo” został przez Związek zawieszony na trzy miesiące: częściowo dlatego, że podpadł niesławnemu Džemie, trochę przez to, że sędziemu Uršušowi wyrwał z ręki czerwoną kartkę i podarł ją na kawałeczki, krzycząc, że teraz szpanuje partyjną legitymacją, gdy dziadek Cyga zakładał Partię w Gračanicy, jeszcze zanim wymyślono czerwone kartki, a trochę dlatego, iż potem rzucił w niego obrączką – powodem całego zamieszania. A trzeba przyznać, że po części i przez to, że wciąż pamiętano mu ten incydent sprzed roku, kiedy Životę Evremovicia z „Ustaničkiego” najpierw skosił w polu karnym, a potem go jeszcze pobił chorągiewką narożną. Przez tego karniaka klubowi z Koviljačy jakoś pod sam koniec rozgrywek, po całych dziewiętnastu latach, przeszedł koło nosa tytuł Mistrza Strefy, a teraz przez Cyga wypadli też z finału Pucharu.
Po okresie zawieszenia Cygo zagrał dla „Mašinoimpexu” jeszcze tylko jeden mecz, przeciwko „Vrbanii”, kiedy trener Antun Ilijašević z litości wymienił go w trzydziestej piątej minucie, bo nie był już w stanie wysłuchiwać szyderstw skandowanych z widowni. Hasło na transparencie, który na ogrodzeniu wschodniej trybuny rozwinęła grupa anonimowych żartownisiów – „Cygo, Świerbie, Świerbia jest z tobą!” – symbolicznie oznaczyło nie tylko ów dramatyczny 1989 rok, sam początek podziałów i konfliktów narodowych w Koviljačy, lecz także nagłe zakończenie błyskotliwej kariery pewnego skrzydłowego.
Niedługo po tym Cygo razem z Afanem Kodriciem „Chińczykiem”, sławnym koviljaczkim oszustem i szmuglerem, o którym powiadano, że jakiemuś szejkowi sprzedał meczet Uzeir-pašy w Prečnju, rozpoczął lukratywny obrót przemytniczy hongkońskimi dolarami, „najmocniejszymi ze wszystkich amerykańskich dolarów”. Chodziły słuchy, że przed wojną splicki „Hajduk” zaprosił Cyga na okres próbny, lecz ten miał już wtedy podpisany intratny dwuletni kontrakt z sarajewskim Więzieniem Centralnym.
Željko Buza „Wungiel”, bramkarz „Mašinoimpexu” i najlepszy przyjaciel Cyga, przekonywał potem współzawodników, że nie jest winny Cygo ani jego świerzb, lecz Eliza Đogaš, córka dyrektora Spółdzielczej Organizacji Pracy „Mašinoimpex” Autoczęści, która go uwiodła na balu maturalnym, a osiem i pół miesiąca później przyprowadziła do urzędu stanu cywilnego, gdzie wsunęła mu na palec złotą obrączkę, tę samą, która się dwa lata, pięć miesięcy i pięćdziesiąt siedem minut później zaplątała w jego skarpecie i uwięzła w prawym korku. Cygo tymczasem nie miał ochoty na żadne wygłupy, zwłaszcza kiedy po zaprzepaszczonej piłkarskiej karierze musiał ratować także małżeństwo poważnie nadszarpnięte przez tajemnicze zniknięcie ślubnej obrączki z jego lewej dłoni, po czym niemal bezpowrotnie zniszczone, gdy zapłakanej Eli opowiedział niespotykanie głupią i nieprzekonującą, szaloną historię, jak to w środku meczu w Brezovačy obrączka zaplątała się w korku, dlatego wpuścili bramkę i wypadli z Pucharu, że przez tę jej obrączkę z wściekłości rzucił butem, trafiając przypadkiem sędziego liniowego Skenderćehajicia, a w końcu ściągnął ją w szale z palca i cisnął w głównego arbitra Radego Uršuša, kiedy ten pokazał mu czerwoną kartkę. Oto dlaczego nie ma obrączki na jego lewej ręce.
I niech go nie pyta, czemu jej nie szukał, bo po meczu przez pół godziny szukali jej wszyscy chłopacy z „Mašinoimpexu”, ale ta jakby się zapadła pod ziemię.
Głupszej historii Eliza Đogaš po mężu Ateragić w życiu nie słyszała, aż do pewnej niedzieli miesiąc wcześniej i ślubu swojej koleżanki Adeli, uciekinierki z Brezovačy, na której ręce rozpoznała obrączkę, jaką niegdyś sama wsunęła na palec swojemu Cygowi. Na wzburzone pytanie Eli o obrączkę, Adela opowiedziała niesamowitą historię miłosną, historię miłości wszech czasów – jak opowiadały kobiety na weselu Adeli – taką z harlekinów, na motywach których kręci się filmy z Richardem Chamberlainem.
To wielkie filmowe love story zaczyna się po wielkim pożarze koło Brezovačy, kiedy spłonęły dwie chorwackie wsie i kiedy o podłożenie ognia oskarżono brezowaczkich muzułmanów. Tamtejsze HVO na stadionie Hercega Stjepana, dawniej „Rudara”, zebrało wszystkich mężczyzn islamskiego wyznania, wśród których był także Mirza Adeli ze swoim ojcem i bratem. Tam, w rogu boiska, leżąc w narosłej i suchej trawie, na której niegdyś leżeli i tarzali się prawi skrzydłowi ligi gračaničkokrajińskiej, Mirza drugiego poranka znalazł złotą obrączkę, tak czystą i lśniącą, że wyglądała – opowiadał jej później – jakby rozkwitły na złoto mlecz oświadczał się stokrotce. Od wewnętrznej strony obrączki wytartymi literami było wygrawerowane MIRSADELA, czy jakoś tak, co ktoś inny odczytałby jako Mirsad i Ela, ale jej Mirza, oczywiście, jak – Mirza i Adela, wytłumaczywszy sobie, że to znak, poprzez który dobry Allah mu przekazuje, iż przeżyje ustaszowski obóz na stadionie i cały ten wojenny džehenem[5] i że tą obrączką oświadczy się swojej stokrotce Adeli. Tylko, cóż, trzeba było ją trochę zmniejszyć u znanego blagajewickiego złotnika Arslana, który się wprowadził na Ugurluk. W zasadzie, trzeba było ją zmniejszyć całkiem sporo, gdyż obrączka była ogromna, jakby spadła z palca jakiemuś olbrzymowi.
Jednak to, co teraz Mirsad Ateragić „Cygo”, zrzucając plecak i siadając na skale ponad Dubovą, żeby się podrapać po podeszwie stopy, tak bezbłędnie czytał z oczu Wungla, że pewnego dnia jego świerzb będzie ich kosztował życie, tak, jak wtedy kosztował ich mecz i Puchar, jego zaś, na Boga, o mało co i małżeństwo, tutaj – na kamiennym stoku ponad Strmodolem, naprzeciw chorwackich czujek na Prevali, w zasięgu ustaszowskich moździerzy i dział przeciwlotniczych – było bliższe prawdy niż kiedykolwiek w ciągu dziewięciu miesięcy od początku wojny między Chorwatami a Boszniakami, odkąd więc przywdział mundur 78 Brygady i został członkiem legendarnych Zielonych Wdów Hamila, a jego drużba Wungiel po polach bitewnych Gračaničkiej krajiny szerzył legendę o klątwie świerzbu Cyga.
– Głową kiedyś zapłacimy za ten twój świerzb – powiedział w końcu Wungiel głośno, jakby Cygo sam o tym nie wiedział.
– Zamknij się – odparł cicho Cygo, odwiązując sznurowadła w butach. – A ty byś ze swoją był pierwszy w kolejce!
– Poczekaj chociaż, kurwa – wtrącił się Morż – aż dojdziemy do tamtego muru. Tutaj ustasze nas widzą jak na strzelnicy.
– Nie mógł poczekać w półfinale Pucharu, więc po co miałby czekać i tutaj? – teraz drażnił się z nim nawet Jaser.
– Ty, mały, weź nie pieprz, słyszysz?!
– No, nie mógł – zaczął znowu Morż. – Ale i Hajro Šabanadžić na niego nie czekał, więc nie będą, żeby to Tito, ni ustasze.
– Aaaaaa... – rozległo się długie westchnienie ulgi, kiedy Cygo muszką swojego kałasznikowa tarł skarpetę, już podartą od natarczywego drapania.
– Skończyłeś?
– Chwilę.
– Ej, stary.
– ...aaaaaaa...
– Idziemy.
– Czekaj, kurwa, wiesz, jak to jest, teraz mnie świerzbi tam, gdzie mnie swędzi i gdzie nie swędzi. Wszystko przez ten pośpiech.
Teraz naprawdę świerzbiło go wszystko: i podeszwy, i kostki, i dupa, i jaja, i pachy, i czubek głowy. A wszystko to byłoby nawet zabawne – bo Cygo był długi i chudy, a zaplątany w swoje ręce i nieznośny świerzb wyglądał jak pająk schwytany we własne sieci – gdyby go w końcu nie zaswędziało wzdłuż kręgosłupa i gdyby nie zamierzał wepchnąć sobie za kołnierz, poniżej szyi, lufy kałasznikowa, żeby się podrapać muszką między łopatkami.
– Co robisz, głąbie? – podskoczył Wungiel, podczas gdy Jaser i Hunta pokładali się ze śmiechu na ziemi.
– Że co robię?
– Odbiło ci, co z tobą?
– Że co ze mną?
– Chcesz nas wszystkich pozabijać, czy co?
– A, to... nic takiego, drapię się. A czym mam to robić na plecach? – Cygo wyciągnął kałasznikowa spod koszuli. – Nawet nie ma magazynka, zobacz.
– Teraz nie ma, ale kiedyś będzie.
– Albo jeszcze gorzej, nie będzie, jak będziemy go potrzebować – dodał Wungiel, końcami palców dotykając swojej lewej skroni: znowu się zaczynał ten pulsujący ból w lewej półkuli, który odzywał się zawsze, kiedy czaszka stawała się zbyt ciasna dla jego umęczonego i wzburzonego mózgu. – Kiedyś nas wszystkich pozabijasz.
– Życie kiedyś stracimy przez cię ciebie i tego twego świerzba twojego – wycedził Jaser.
Jakby Cygo sam o tym nie wiedział.
– Ty, mały, przestań pieprzyć, mówię ci po raz ostatni.
To właściwie dla Cyga był większy problem: to, że zwykły, głupi świerzb zrujnował jego cały, tak długo budowany autorytet i – chociaż był prawie dwa razy starszy, dwa razy większy, dwa razy silniejszy i, oczywiście, dwa razy mądrzejszy – przez takie idiotyczne sytuacje robił sobie z niego jaja nawet mały Jaser, istota z samego początku ewolucji – „brakujące ogniwo”, jak nazywali go na ulicy – z niezwykłą wadą wymowy, polegającą na tym, że każdy zaimek osobowy powtarzał w krótkiej i pełnej formie.
– Wal się siebie.
– Mały, oberwiesz, jak Boga kocham, oberwiesz!
Tak było w szkole średniej, tak było w „Mašinoimpexie” – najpierw w klubie, a potem także w spółdzielni – i tak oto jest w Zielonych Wdowach Hamila oraz w oddziale dywersanckim Zajka. Wszędzie Mirsad Ateragić „Cygo” – wysoki osiłek o blond włosach, jasnej cerze i ciemnym spojrzeniu, z rękami jak gałęzie dębu i dłoniach szerokich niczym poroże daniela – budził postrach i trwogę, był bezspornym władcą ulicy, dzielnicy i szkoły, panem szatni, pracowni oraz sypialni, i wszyscy zawsze, szepcząc, patrzyli w podłogę, póki wreszcie Cygo, odezwawszy się, nie zdecydował, czy jest dziś w dobrym humorze, czy nie jest.
Wszystko funkcjonowało jak w łańcuchu pokarmowym afrykańskiej sawanny, aż do tej nieuchronnej, zawsze najmniej odpowiedniej chwili – czy to wtedy, gdy przed całą klasą odpowiadał z marksizmu, czy to na starym cmentarzu żydowskim pod Sanelą Hulak, podczas pierwszego w życiu seksu, czy to w pięćdziesiątej siódmej minucie meczu Półfinału Pucharu Gminy przy wyniku jeden do jednego – do chwili więc, kiedy chwytał go atak nieznośnego świerzbu, najczęściej na podeszwach stóp, i kiedy rozpoczynał swój taniec, najpierw z jedną dłonią w bucie, klnąc i na wszystko się zaklinając, a potem z obiema rękami na plecach, wymachując ramionami, kręcąc się w kółko i potykając.
W takich właśnie chwilach Cygo słyszał, jak – niczym bite z hukiem szkło – załamuje się, roztrzaskuje i rozpada jego monumentalna, żelazna reputacja. A był to, rzecz jasna, głośny śmiech przyjaciół z klasy i ulicy lub śmiech Saneli, śmiech trzydziestu kibiców „Rudara” z Brezovačy lub skrzeczenie wyszczerzonego Jasera. Dla niego jednak to chichotanie i rechot zawsze brzmiały jak trzask i pękanie, niczym delikatny odgłos drobnych skorupek jego autorytetu, rozpryskujących się po parkiecie klasy, na nagrobkach cmentarza żydowskiego, trybunach stadionu w Brezovačy lub, na przykład, pośród kamiennych stoków nad Dubovą i Strmodolem, naprzeciw ustaszowskich czujek z Prevali.
Tymczasem nic nie mógł na to poradzić. Świerzb był silniejszy od wszystkiego, był silniejszy od niego, wysokiego na metr dziewięćdziesiąt, bezkształtnego lewego skrzydłowego, był silniejszy niż wstyd i trwoga, i jak wówczas silniejszy niż blamaż przed Sanelą Hulak lub Hajrem Šabanadžiciem, tak dziś był większy od strachu przed chorwackimi działami przeciwlotniczymi. I gdyby teraz na Prevali siedziała cała brygada Chorwackiej Rady Obrony Narodowej, i gdyby w tej chwili z opuszczonych domów Dubovej wyszła setka najczarniejszych ustaszów w najczarniejszych mundurach i z nagimi nożami ruszyli w jego stronę, ściągnąłby but i wydrapał prawą podeszwę do krwi, do bólu, bo piękniejszy jest nawet najgorszy ból od tego nieznośnego świerzbu. A potem niech go ustasze łapią, niech go tłuką, niech go dźgają, wali mu to, bo lepsza śmierć i koniec świerzbu niż takie życie – wiecznie swędzące i męczące, pieprzy je Cygo takie zaświerzbione. Oto do czego go to doprowadziło.
– Dalej, Cygo, pies cię trącał – popędzał go niecierpliwie Wungiel, trzymając się za pulsującą skroń.
Cygo jednakże wciągał but w wielkim skupieniu i wolno, jakby rozbrajał głowicę jądrową. Znał bowiem pierwszą zasadę obrony przed świerzbem w korkach, butach, wojskowych kamaszach i innych stanowiskach naturalnych świerzbu. A podstawowa zasada obrony przeciwświerzbnej głosi: nigdy nie wkładaj obuwia zaraz po tym, jak się podrapiesz w podeszwy, bo w tej samej chwili, kiedy zawiążesz sznurówki, zaswędzi cię czternaście razy gorzej, a wtedy...
– ...wtedy już nie pomoże ani haczka-drapaczka, ani bagnet, ani lufa kałasznikowa, tylko seria, a potem niech świerzbi i podeszwa, i stopa, i cała noga po kolano w lodówce Pogotowia Chirurgicznego w Blagajevcu, niech swędzi, ile wlezie!
Wszyscy śmiali się i wykrzywiali jak dzieci, ale Cygo już się nie złościł. Właściwie, on też się śmiał. Teraz już było dobrze, wszystko stawało się prostsze z chwilą, gdy ustąpiło swędzenie: trzeba było tylko, według zasady Cyga, poczekać jeszcze trochę, czy podstępna podskórna bestia nie wraca. Dlatego znieruchomiał na kilka chwil, po czym zaczął wiązać sznurowadła, wolno i ostrożnie, jakby zawiązywał wąsy śpiącego lwa. Kiedy był gotów, wstał, odczekał dwie, trzy sekundy i mając pewność, że świerzb nie powraca, w milczeniu ruszył w stronę Dubovej. Wtedy pozostali także poszli za nim. Ostatni ze stanu buddyjskiego spokoju ocknął się Dzio, wstał spod wielkiego świerku i wydał przeciągłe transcendentalne westchnienie.
– Wiesz, że pewnego dnia ten twój świerzb będzie nas kosztował życie?
09:35
– Chuj go trącał, tamten z Rušticy jeszcze do nas machał, widzieliście go? Machał do nas człowiek, jakbyśmy szli na wesele! – euforycznie krzyczał Zagor.
– Idź i nie gadaj. I nie odwracaj się! – próbował Pako ostrym tonem przykryć zdradliwy uśmieszek.
– Turek do nas machał! – nie mógł się opanować Zagor. – Mieli nas może na sto metrów, nie usrałem się tak od czasu egzaminu w szkole średniej!
– Bądź cicho, nic nie zauważyli, nic nie zauważyli! – podśmiechiwał się Robi.
– A co mieli zauważyć? – dorzucił Vili. – Kiedy cię zobaczyli, powiedzieli: Boże jebany, patrzcie, co za Turek!
– Twój stary to Turczyn, słyszysz, w pizdu twoja jebana mać!
– No przecież to właśnie Vili mówi – śmiał się Papac – jeśli jego stary to Turczyn, a ty jebiesz jego matkę... na Boga, Tahirze, jak nic wychodzisz na Turka!
– Jebał ci Tahir mać! – próbował brzmieć groźnie Robi.
– Zamknąć się teraz, koniec beki! – przerwał im Pako, wreszcie przybrawszy gniewny ton. – I spokojnie, nie biegnijcie.
– Jak mam nie biec: idziemy turecką drogą jak na wycieczkę, w środku otomańskiego wilajetu, Turki za nami, Turki przed nami, miny po lewej, miny po prawej, a my maszerujemy jak obstawa Alii[6]... Przyczajmy się chociaż do cmentarza, a potem powoli!
– Na wszystkich brodaczy Ontaria – śmiał się Zagor. – Pako, niezły był ten twój plan.
Szli drogą na Krvopolje, zanosząc się śmiechem i zbliżając z wolna do starego serbskiego cmentarza. Zostawili za sobą wysunięty posterunek Armii BiH na Rušticy oraz skorupę czołgu przy wjeździe do Musemiciów – tego samego boszniackiego działa, w jakie przed pięcioma miesiącami trafiła ostatnia chorwacka rakieta z tej wsi. Przed nimi, za pagórkiem naprzeciw cmentarza, wyłaniały się Muzaferove Kuće, a wyżej, w słonecznej mgle, rozpościerały się stoki Dubovego brda. Papac i Kołek szli w tyle, rozciągniętą kolumną wyprzedzali ich Zagor, Vili i Robi, wolne tempo na czele nadawał Pako, przed nim zaś przepisową odległość trzymały ich ostre, długie cienie.
Starą drogę pokrywały zielonkawe porosty, przy krawędziach i w pęknięciach asfaltu narosło jakieś pół metra różnych chwastów i trawy, a w jednym miejscu, w dziurze na szarozielonym pasie jezdni, zakiełkowała też piękna figa. Ostatni samochód przejechał tędy jeszcze zeszłej zimy, gdy doszło do rozłamu między dotychczasowymi sojusznikami – Chorwatami i Boszniakami z Gračaničkiej krajiny, i kiedy przez kotliny Suhodolu, Strmodolu i Zlogaju oraz drogę od Žučii do Krvopolja rozpostarła się przepaść, jaką w gazetach określa się mianem „linii demarkacyjnej”.
Vili doskonale pamiętał ten dzień. Właściwie to ostatnie auto, jakie przejechało tą drogą, prowadził właśnie on. Był to czerwony golf diesel, którym razem z Kolcem wieźli z Žučii do Brezovačy skrzynię jakichś zapalników do min. Tego ranka, a był to wtorek, rozeszły się słuchy, że Muzułmanie z Tarduka i Koviljačy wznieśli barykady przed Krvopoljem, a poprzedniego wieczoru na stacji benzynowej w Rugotinie rzekomo podziurawili chorwacki autobus z Ljubuškiego.
Jechali z Kolcem dokładnie tędy, sami na drodze, którą już było czuć wojną, a ta pachniała wówczas spalonymi oponami płonącego „stojadina”[7] w rowie przy jezdni, z jednym kołem na asfalcie. O, proszę, czarny wrak tego „stojadina” jeszcze tu leży – rozmyślał Vili, gdy go mijali – i niemal wrócił do niego ten okropny smród, kiedy stali z Kolcem obok płomieni, blisko tylko na tyle, by widzieć, że nie ma nikogo w środku.
Vili wtedy po raz pierwszy powąchał wojnę z bliska, do HVO bowiem został zwerbowany już po krótkiej wojnie z Serbami, ironią zaś losu jeden jedyny atak lotniczy na Blagajevac – dwa dni przed wycofaniem się Armii Jugosłowiańskiej, gdy Papac i Kołek zestrzelili samolot nad Babim Cyckiem – przeszedł mu obok nosa, gdyż z Kolcem i Kłem odbywał w Tomislavgradzie szkolenie z obrony przeciwlotniczej. Zatem wiedzy z obsługi karabinu maszynowego nie wykorzystał nigdy, lecz doświadczenie jednego z pionierów wolnej wspinaczki w Bośni i Hercegowinie, starego alpinisty, flisaka, żeglarza i speleologa, który razem z przyjacielem Radem Kolcem jako jedyny opuścił się do Zufkinej jamy – i owszem. Akurat takich, stwierdzili, potrzebują w nowo utworzonym Oddziale do Zadań Specjalnych przy 119 Brygadzie HVO. A szczytów oraz jaskiń Režnja, Prevali i Popovego sedla nikt nie znał lepiej niż Vili.
Raz jeszcze, jak tamtego dnia, zajrzał do „stojadina” przy drodze. Tak dziś, jak i wtedy, w środku było pusto; i teraz, jak poprzednio z Kolcem, minął czarny, pokryty rdzą wrak i ruszył dalej. Tamtego dnia, co prawda to prawda, spieprzali stamtąd czerwonym golfem żandarmerii po tym, jak dwa snajperskie pociski zaświstały im koło uszu, a trzeci przebił oponę. Na łysym, wykrzywionym kole, wokół którego wiły się szmaty rozdartej gumy, w ostatniej chwili ominęli płytki krater po granacie moździerzowym, śmignęli przez Muzaferove Kuće i dotarli do skrzyżowania, gdzie zatrzymała ich trójka brezowczan ukrytych za ogromną betonową rurą, krzycząc do nich, że tędy się nie da na Krvopolje, że Turki postawili zasieki i barykady, i walą w drogę z Popovego sedla.
Vili i Kolec odparli, że oni skręcają w lewo, do Brezovačy, i zapytali o pierwsze pewne miejsce, w którym mogliby zmienić koło. Brezowczanie na to, że pierwszym pewnym miejscem jest Triest, po czym cała piątka się roześmiała, choć Kolec z Vilim dość kwaśno. Potem znowu wdepnęli gaz, łyse koło zapiszczało na asfalcie, w powietrze szaleńczo trysnęły roje iskier, a trójka brezowczan pożegnała ich – dla kompletnie niezorientowanych w powadze sytuacji, trzeba przyznać – dość wesołym i energicznym machaniem.
Już po paru chwilach Vili z przerażeniem pojął, iż powodem, dla którego mieszkańcy Brezovačy do nich machają – a ten największy nawet za nimi biegł – nie jest to, że są takim przyjacielskim i serdecznym narodem, lecz dlatego, że na odnodze w kierunku Brezovačy, podobnie jak w stronę Krvopolja, ustawili na pasie jakieś siedem, osiem min przeciwczołgowych.
Czerwony golf zatańczył przy wtórze skrzypienia i pisku, zdołał ominąć dwie pierwsze miny, trzeciej niestety już nie. Vili widział, że jadą wprost na nią, lecz kierownica po prostu odmówiła mu posłuszeństwa. Tych kilka sekund trwało jak cały miesiąc, bo jak się wydało Viliemu, właśnie tak długo suną w stronę miny ustawionej dokładnie pośrodku drogi. Kolec w ciągu tego miesiąca zdążył tylko zasłonić uszy, Vili zaś ledwo przekląć całą Brezovačę – „A bodaj wam ksiądz nad grobem krzyżem machaaaaał!!!” – i w następnej chwili golf podskoczył wesoło raz, potem drugi, najpierw przednim lewym, następnie także tylnym prawym kołem przejechawszy przez minę, a później tępo zeskoczył na asfalt, obrócił się w prawo i z cichym kwileniem tylnym zderzakiem powoli dotknął słupa.
Vili i Kolec zamarli, sparaliżowani w niemym przerażeniu, nie wydając z siebie ni głosu, ni tchu. Przez kilka chwil nie było słychać nic, zupełnie nic, po czym z daleka zaczął docierać tupot wojskowych butów, coraz głośniejszy i mocniejszy, potem także głosy, krzyki właściwie, a na końcu także suchy kaszel oraz chrapliwe dyszenie.
– Jesteście cali? – to było pierwsze, co usłyszał Vili. Odwrócił głowę i przez otwarte okno zobaczył tego brezowczanina, który za nimi biegł. Teraz trzymał rękę na dachu golfa, sapał głęboko i kaszlał dudniąco jak stary palacz.
– Jesteście cali? – spytał znowu, złapawszy oddech.
– Jesteście cali? – powtórzył drugi, wąsaty głowacz, dotarłszy kilka sekund później.
– Są cali?! – krzyczał jakieś dwadzieścia metrów za nimi trzeci, najmniejszy i najgrubszy, idąc z ręką na śledzionie.
– Wołamy do was, że tu są miny, machamy, żebyście się zatrzymali, że ustawiliśmy miny, a ci nic, gaz do dechy! – mówił ten duży, żarłocznie chwytając powietrze.
Do Viliego dopiero wtedy dotarło, że on się śmiał. Tak, śmiał się, naprawdę – cała trójka się śmiała!
– Rany, dobrze, że wyszliście z tego cało, srał to pies, już myślałem, że wykitujecie!
– Ja też myślałem, że już po was, w mordę! – śmiał się gruby. – Mówię, zabiją ich miny wyskakujące!
– Jakie znowu wyskakujące? – pytał ze śmiechem wąsacz, podczas gdy zdumieni Vili i Kolec wpatrywali się w nich bez ruchu.
– A nie widziałeś, jak ich golf wyskoczył... nad miną? – odparł gruby, na co wszyscy trzej ryknęli głośnym śmiechem.
– Chwila, co w tym zabawnego? – otrzeźwiał w końcu Vili.
– Eeej, spokojnie, co się, chłopie, wściekasz? – duży odsunął się od samochodu, ocierając łzy.
– Co się wściekam? Czemu się wściekam?! Przejechaliśmy po minie, nie raz, ale dwa razy przejechaliśmy po minie, a wy mi teraz mówicie, że droga jest zaminowana? I jeszcze wam wesoło?
Ten tęgi brezowczanin, Vili nie mógł tego widzieć, spojrzał ponad autem na swoich kolegów i wyszeptał do nich: „Dajcie mu spokój. To szok”.
– I po kiego chuja w ogóle stawialiście miny z tej strony, co?!
– Ach, to – w odpowiedzi machnął ręką drugi żołnierz. – To nie są prawdziwe miny.
– Że co proszę?
– Mówię, że to nie są prawdziwe miny. Tylko szkolne, te... ślepaki.
Vili i Kolec popatrzyli na nich bez słowa. Na jednego, drugiego, i trzeciego.
– Ano, z technikum – wyjaśnił wąsacz. – Z sali obrony narodowej.
– Wyskakujące – dodał gruby i znowu zaniósł się śmiechem.
– Ale... Ale... – jąkał się Vili kompletnie przerażony – ...po kiego chuja na drodze stoją szkolne miny, dzieci wam się na minach uczyły?!
– Jak to, po kiego? – zdziwił się teraz grubas. – No właśnie, kurwa, ze względu na takie sytuacje! Gdyby nie były szkolne, jeszcze byś leciał tym golfem w powietrzu, jak samolotem!
– Więc po co te miny? – nie poddawał się Vili.
– Vili, stary, wyluzuj... – próbował uspokoić go Kolec.
– Czekaj, bądź cicho. Czyli, po co te miny wobec tego, co?
– Jak to, po co? – odparł brezowczanin zdumiony. – Żebyśmy mogli zatrzymać tego, kto by przed nami uciekał!
– A jak miałyby kogoś zatrzymać skoro, kuźwa, nie są prawdziwe!
– No tak, ale co, gdyby wpadł na nie któryś z naszych? A kto może na nie wpaść, jak nie nasi, ej, pomyśl trochę?
– To po co miny, pytam raz jeszcze, skoro nie będzie tu nikogo prócz naszych?
– No przecież ci powiedziałem: kiedy ktoś zacznie przed nami uciekać w kierunku Brezovačy, to na nie wpadnie, czego nie rozumiesz? – zdenerwował się teraz także tęgi brezowczanin.
– A po co ktoś z naszych miałby uciekać w stronę Brezovačy, baranie?
– Z tego samego powodu, co wy, ot, po co.
– O, tu ma rację – wtrącił się znowu Kolec. – Tak to Vili, kurwa, wygląda. Spadamy.
Vili nigdy nie zapomni twarzy mówiącego to Kolca. Usta i brwi wykrzywiły mu się w wyrazie pokornego błagania, a potem Vili poczuł straszny, ale to straszny smród.
– Proszę cię – prawie zaszlochał Kolec.
– Czyś ty, kuźwa, pierdnął?
– Nie. To nie to.
Tego mianowicie, jak Kolec się posrał ze strachu w tych kilka sekund, kiedy sunęli w stronę miny na drodze, ech, tego świat jeszcze nie widział. Golf wypełnił się ponurym obłokiem smrodu i Vili, klnąc, znowu wdepnął gaz do dechy. W dymie diesla, sypiąc skry z łysego koła, pozostawili za sobą trzech zdumionych brezowczan, którzy jeszcze długo, długo machali za nimi. I wtedy Vili i Kolec całkiem wyraźnie zobaczyli różnicę między zwykłym brezowaczkim machaniem na do widzenia, a tym ostrzegającym przed minami przeciwczołgowymi na drodze.
Tymczasem nie był to koniec tego posranego dnia. Potem mianowicie trzech członków brezowaczkiego HVO poświadczyło, że właśnie iskry spod kół golfa Viliego zapaliły na starej brezowaczkiej obwodnicy jakąś kałużę benzyny, oleju czy czego tam, potem i trawę przy drodze, następnie jakąś starą zagrodę, a później wszystko inne, lecz za ten wielki pożar – największy, jaki zanotowano w tych stronach, w którym spaliły się całe dwie chorwackie wsie – Vili z Kolcem nigdy nie odpowiedzieli.
Zeznania brezowczan przepadły gdzieś w szufladach prokuratury wojskowej i w oficjalnym raporcie sądowym zapisano, jak to po dwumiesięcznym wyczerpującym śledztwie zostało ustalone, iż ogień podłożyli muzułmanie z Brezovačy, co wykorzystano jako pretekst, żeby wszystkich dorosłych boszniackich mężczyzn sprowadzić na stadion Hercega Stjepana, niegdyś „Rudara”, i stamtąd deportować do obozu zorganizowanego w starej kopalni.
I jak Vili, krocząc z uśmiechem drogą na Krvopolje w stronę serbskiego cmentarza i Muzaferowych, miałby nie przypomnieć sobie tamtego zimowego wtorku, pierwszego dnia konfliktu chorwacko-boszniackiego, jak teraz oficjalnie nazywa się ta wojna?
A jednak, jakkolwiek wyraźnie pamiętał dźwięki, obrazy i zapachy – zwłaszcza zapachy: woń spalonego „stojadina”, płonącego oleju silnikowego, opon samochodowych oraz suchej trawy, woń wzniesionych przez snajpera obłoczków kurzu na asfalcie i oddechu tamtego dużego palacza z Brezovačy, a zwłaszcza woń strachu Kolca – jakkolwiek dobrze pamiętał każdy zakręt i garb na drodze, którą do tamtego wtorku przejechał milion razy, teraz wydawała mu się obca i nieswoja. Ani Ruštica za nim, ani Musemići, ni Prevala i Dubovo brdo przed nim, ani Suhodol, nic, takie zarośnięte i w złowieszczej ciszy, nie wyglądało znajomo.
– Czy to... Czy to tu żeście z Kolcem wpadli samochodem na miny? Wtedy, co Kolec się zesrał? – usłyszał głos Zagora.
– Tak, to było tam... przy skrzyżowaniu na Brezovačę.
– A słuchaj, co z Kolcem, gdzie teraz jest?
09:53
– Ilu ich jest?
– Pięciu... nie – sześciu.
– Pięciu czy sześciu?
– Sześciu, teraz go zobaczyłem.
– Czyi to?
– Nie wiem, stąd dobrze nie widać.
– Co robią?
– Nic. Idą.
– Dokąd idą?
– Dokąd idą?! Mam ich zapytać?
– Dobra, stary.