Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Odkryj to co istotne
Wykazywał się niezwykłą siłą i determinacją. Podejmował wyzwania, jakie rzucało mu życie. Przełamywał sztywną formę i rutynę, nie bojąc się działać nawet tam, gdzie napotykał opór. To dało mu zdolność do wrażliwego budowania wspólnoty i zaangażowania się w życie społeczne. Od najmłodszych lat poświęcał się dla ubogich by ostatecznie, pomagając jednemu z nich, oddać swoje życie. Radosny i wierny modlitwie, żył z Bogiem obecnym tu i teraz.
Pier Giorgio Frassati jest inspiracją do odważnego bycia sobą i czerpania sił z niezłomnej pewności, że Bóg istnieje.
Życie Pier Giorgia może stać się natchnieniem dla wszystkich zaangażowanych w wielkie dzieło Nowej Ewangelizacji – dla każdego, kto niezależnie od wieku i stanu poddaje się mocy Ducha i z całym doświadczeniem Jego nowości i miłości zderza się z Kościołem, w którym teoretycznie wszystko jest, a który jednak nie działa.(…) Pier Giorgio fascynuje przede wszystkim tym, jak szybko w życiu wiary odkrył to, co istotne.
Ze wstępu abp. Grzegorza Rysia
Pier Giorgio był młodzieńcem, który rozumiał, co znaczy mieć serce miłosierne, wrażliwe na najbardziej potrzebujących.
Papież Franciszek w orędziu na Światowe Dni Młodzieży w Polsce
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 204
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wstęp do wydania polskiego
Chcę Was gorąco zaprosić do lektury tej pod każdym względem niezwykłej książki o Pier Giorgiu Frassatim – także dlatego, że chcę Wam zaoszczędzić wstydu. Tak, wstydu, jaki sam odczuwam po jej przeczytaniu. Każdemu z nas bowiem wydaje się, że wie coś o Pier Giorgiu: a że młody, że świecki, a że stosunkowo nieodległy w czasie, że kochał góry, a że przystojniak i że… palił fajkę. Na całą tę wiedzę o jednym z popularniejszych świętych składa się… jedno zdjęcie!
Kogo jednak tak naprawdę to zdjęcie przedstawia? Jaki człowiek, jaka osoba kryje się za tą fotografią? Jakie przymioty serca i ducha bohatera sprawiły, że ktoś w ogóle zechciał (musiał?) go sfotografować???
Ta książka w jakiejś mierze również narodziła się ze wstydu. Napisana została przez siostrę Błogosławionego – z samego środka zapewne bolesnego doświadczenia, że „światem”, który w najmniejszym stopniu poznał się na Pier Giorgiu, była jego rodzina. Nie, nie chodzi o to, że jego najbliżsi go nie rozumieli albo że nie dostrzegali jego bardzo szybko ugruntowanych wyborów i postaw. I je dostrzegali, i rozumieli. I byli nimi w znacz-nym stopniu… przerażeni.
Ze swoją wiarą Pier Giorgio musiał się z trudem i determinacją przebijać przez „religijność” własnego domu: przez sztywne i ściśle limitowane „praktyki” – obowiązkowe, ale „bez przesady”; przez skamieniałą rutynę, ocierającą się o bigoterię; przez rytuał równie oczywisty, co dziejący się „obok” codziennego życia – kształtowanego i ułożonego przez człowieka po swojemu, bez dopuszczania jakiejkolwiek możliwości ingerencji Boga i zaskakującego powołania („jeszcze, nie daj Bóg, zostanie księdzem!”, „a jeśli żona, to taka, którą wybiorą rodzice!”). A wszystko to „pobłogosławione” przez kilku zaprzyjaźnionych z rodziną księży, gotowych potwierdzić „rozsądnym” kościelnym autorytetem strach – a nawet zakaz – przed pójściem „na całość” w spotkaniu z Bogiem.
Myślę, jak dalece życie Pier Giorgia może stać się natchnieniem dla wszystkich zaangażowanych w wielkie dzieło Nowej Ewangelizacji – dla każdego, kto niezależnie od wieku (czy ma 24, czy 84 lata) i stanu (świecki czy duchowny) poddaje się mocy Ducha i z całym doświadczeniem Jego nowości i miłości zderza się z Kościołem, w którym teoretycznie wszystko jest, a który jednak nie działa. Jest w nim bowiem forma, są instytucje, struktury, media, jest szkolna katecheza, hierarchia i prawo; jest codzienna „obsługa wiernych” w biurach parafialnych. Jest również zgoła nieweryfikowane założenie, że wszystko to opiera się na głębokiej wierze osobistej poszczególnych osób. I jest też pragnienie zakonserwowania tego stanu: bez żadnej zmiany (ewentualnie – niewielkiej w dół), bez podjęcia jakiegokolwiek wyzwania. Sztywna forma – skupiona na sobie, ceniąca bardziej siebie niż tych, którzy z jej powodu odchodzą albo nie wchodzą; „rozsądny” Kościół – łatwo metkujący każdego, kto chciałby „więcej”, mianem radykała, fanatyka czy oszołoma. Do momentu odkrycia, że owa nowość jest bez wątpienia Bożym dziełem. Ale nawet wtedy można ją „beatyfikować” – nie po to wszakże, by dać się jej porwać, ale by ją oswoić i skanalizować, i zatrzymać na ołtarzu!
Pier Giorgio nie jest łatwym świętym – nie we wszystkim i nie dla każdego będzie pociągający i zrozumiały. I nie chodzi tu o tę nieszczęsną fajkę, którą koniecznie trzeba wyretuszować (przynajmniej na oficjalnych zdjęciach), i nie o to, że potrafił w razie potrzeby (albo w obronie honoru) użyć pięści. Nie każdy – myślę – „strawi” jego bezgraniczną uległość wobec matki i ojca, właściwie życie „pod nich”, aż po rezygnację z miłości życia. Ale…
Pier Giorgio fascynuje przede wszystkim tym, jak szybko w życiu wiary – i to właśnie w takim środowisku – odkrył to, co istotne.
To wręcz szokujące, że kilkuletni (!) chłopak może tak bezbłędnie trafić w sedno, przebić się, skoncentrować i uchwycić to, co najważniejsze: głęboką, osobistą relację z Jezusem odkrywanym i spotykanym w codziennej Eucharystii i w równie codziennej „komunii” z ubogimi. Ani jedno, ani drugie nie staje się nigdy rutyną i instytucją. Jest spotkaniem (!) z NIM – nie „praktyką religijną” i nie zbiurokratyzowaną działalnością socjalną.
Jezus: Eucharystia-Miłosierdzie (Caritas)! Wszystko inne ma sens o tyle, o ile ku temu prowadzi!
Ma więc też sens trzeci wymiar duchowości i życia Pier Giorgia, a mianowicie zdolność do budowania i zaangażowania w życie wspólne. Pier Giorgio był człowiekiem wspólnoty, a nawet człowiekiem wspól-not (!) – angażował się w rozmaite obszary życia, nie tylko ściśle eklezjalnego. Myślę, że właśnie tutaj mieści się także jego pasja chodzenia po górach. Góry to przecież nie tylko (ani nie przede wszystkim) miejsce ucieczki od hałasu świata i tak zwanego życia. Góry to wielkie i konkretne doświadczenie bycia razem – na jednym szlaku, czasami na jednej linie, we wzajemnej zależności i zaufaniu.
To ważne przesłanie, powiedziałbym: pre-ewangelizacyjne. W naszym świecie, który stał się blokowiskiem albo ogrodzoną kolonią zatomizowanych jednorodzinnych domków, w świecie, w którym ludzie całymi latami nie tylko nie znają, ale nie mają żadnej potrzeby poznać swoich najbliższych sąsiadów, każda forma sensownej integracji – w „realu”, a nie w „sieci”, we współodpowiedzialności (jak w górach) – jest bezcenna.
Z pełnym przekonaniem zapraszam do lektury książki o Pier Giorgiu Frassatim. Więcej, zapraszam do spotkania z żywą Osobą. W takim spotkaniu – wiemy dobrze – wiele może się wydarzyć!
abp Grzegorz Ryś
Przedmowa
Sławni pisarze, jak Papini, La Pira i kardynał Lercaro, pisali przedmowy do książek o Pier Giorgiu Frassatim. Jeśli tę biografię poprzedzam krótkim wstępem, to nie po to, aby dodać książce większej wagi, tylko dlatego, że jestem jednym z niewielu żyjących jeszcze Niemców, którzy znali Frassatiego osobiście; pamięć o nim po pięćdziesięciu latach wciąż w nich żyje. Nie ma też ta przedmowa na celu przytaczania jakichś osobistych wspomnień, które mogłyby być jedynie powtórzeniem czy też potwierdzeniem tego, o czym książka sama, i to lepiej, opowiada. Jeżeli, na przekór należytej skromności, wolno mi przypuszczać, że Czytelnik rozpocznie lekturę od mojej przedmowy, chciałbym udzielić mu pewnych wyjaśnień, które może ułatwią zrozumienie książki.
Aby móc właściwie ocenić życie i postać Frassatiego, wystarczy parę zwięzłych wskazówek. Kiedy powracam myślą do lat po pierwszej wojnie światowej z ich rozlicznymi inicjatywami i ruchami rozwijającymi się na świecie i w Kościele i staram się uprzytomnić sobie, jakie wrażenie zrobił na mnie wówczas Frassati (nim jeszcze wiedziałem o nim to wszystko, co wiem dzisiaj), muszę przyznać szczerze, że uważałem go za jednego z tych młodych chrześcijan, których w okresie młodzieżowego ruchu katolickiego, kiedy Kościół zbudził się w ludzkich sercach, było wielu. Wrażenie to należy rozumieć w sensie pochwały, a nie chęci pomniejszania: Frassati reprezentował typ młodego chrześcijanina czystego, radosnego, oddanego modlitwie, otwartego na wszystko, co jest wolne i piękne, wrażliwego na problemy społeczne, noszącego w sercu Kościół i jego losy, żywiołowego w sposób pogodny i męski. Tacy młodzi ludzie w pełni zasługują na podziw, także jeżeli jest ich wielu, a wtedy było ich wielu (ale czy jesień, która nadeszła po tej pełnej pięknych obietnic wiośnie, spełniła je godnie?).
Pier Giorgio Frassati był jednak kimś więcej. Czytelnik przekona się o tym, czytając ten jeden ze współczes-nych żywotów świętych. Dlaczego kimś więcej? Chciałbym to wytłumaczyć w sposób prosty i jasny. Z pewnością powierzchownemu spojrzeniu wymyka się jego świat wewnętrzny i styl życia. Młodych chrześcijan tego typu było w tym czasie – Bogu dzięki – wielu w Niemczech, Francji, Włoszech.
Jestem jednak przekonany, że tylko nieliczni z tych, którzy pochodzili z liberalnego środowiska zamożnej burżuazji, potrafili stać się tacy jak Pier Giorgio Frassati i nie można składać tego na karb powszechnie znanego mechanizmu psychologicznego, jakim jest bunt dzieci przeciwko rodzicom. Tu właśnie tkwi oryginalność: tego ducha buntu Frassati w sobie nie ma. Jest po prostu chrześcijaninem, a jego kontestacja polega tylko na tym, że jest nim w sposób absolutnie spontaniczny, jak gdyby było to coś spontanicznego i prostego dla wszystkich. Siłę i odwagę bycia takim, jakim jest, czerpie nie z opozycji wobec pokolenia rodziców, nie z jakichś diagnoz czy prognoz kultury swoich czasów, lecz z samej istoty chrześcijaństwa: z niezłomnej pewności, że Bóg istnieje, że tym, co daje nam siłę, jest modlitwa, że sakrament karmi to, co jest w człowieku wieczne, i że wszyscy ludzie są braćmi.
Można by właściwie twierdzić, że praktyczna, wyzuta z romantyzmu natura, inteligencja zaledwie „normalna”, solidność kręgu rodziny włoskiej, a priori uniemożliwiały u Pier Giorgia taki chrystianizm, jaki, rozbudzony po pierwszej wojnie światowej, był jednak zawsze uwarunkowany pewnym cyklem kulturowym. On jednak staje się chrześcijaninem jak najbardziej żywiołowym, katolikiem silnie związanym z Kościołem – co nie znaczy, żeby zgadzał się bez zastrzeżeń ze wszystkimi kościelnymi tradycjami – pełnym apostolskiego zapału, zawsze gotowym nieść konkretną pomoc bliźniemu. Wszystkiego tego nie da się wytłumaczyć ani sytuacją rodzinną (świadczy o tym w sugestywny sposób niniejsza książka), ani ówczesną sytuacją kulturową i religijną (mimo obecności w jego życiu ludzi takich jak Sonnenschein, ks. Sturzo i inni). Tutaj wyczuwa się w jakiś tajemny sposób, że Łaska nie jest czymś, co da się logicznie wydedukować: oto w środowisku, które skłaniało raczej do poglądu, że takie rzeczy należą do przeszłości, nagle pojawia się chrześcijanin. I oto on, radosny, nie zrywając ze swym otoczeniem jak ktoś, kto za wszelką cenę chce być odeń inny, staje się – cóż za symbol! – rozjemcą, usiłującym godzić sprzeczności w życiu swoich rodziców. Czyż więc przesadzam, twierdząc, że również i w tamtym okresie tacy ludzie byli rzadkością?
Chciałbym pokrótce zwrócić uwagę Czytelnika na fakt, że w tym okresie wszystkich nas interesowały problemy społeczne, było to zrozumiałe. Ale u Pier Giorgia zaangażowanie społeczne, miłość do skrzywdzonych, poczucie odpowiedzialności za cudzą biedę były (czy też stały się?) tak prawdziwe, głębokie, ożywione tak silnym duchem ofiary, że uczyniły z niego postać zupełnie wyjątkową wśród ówczesnych młodych chrześcijan. W tamtych czasach wielu, Bogu dzięki, brało po trosze udział w działalności Konferencji św. Wincentego; ale niewielu znalazłoby się takich, którzy wśród cierpień nieuleczalnej choroby, w obliczu bliskiej śmierci, nie zapominaliby o obowiązkach wobec biedaków. W czasie ostatnich miesięcy w różnych okolicznościach, które Czytelnik z łatwością dostrzeże, życie Pier Giorgia, tak bogate, pogodne, niemal beztrosko wesołe (mimo wszelkich problemów rodzinnych), spędzane na koniu, na nartach, w górach, na lekturze Dantego i innych poetów, w towarzystwie przyjaciół, chłopców i dziewcząt, wśród śpiewu, gorących dyskusji politycznych, zatargów z policją i wielu innych rzeczy związanych raczej z życiem „złotej młodzieży” (opowiadał o tym wszystkim z entuzjazmem, pokazując fotografie), nabiera nagle takiej głębi i powagi płynącej z absolutnej wiary w Boga i w życie wieczne, że musi to poruszyć serca.
Nie każdego Bóg obdarza łaską śmierci w młodzieńczych latach, kiedy wszystko jest jeszcze obietnicą poranka, nieskalaną zapowiedzią. I nie każda przedwczesna śmierć jest tego początku spełnieniem. Ale tu została ona zaakceptowana. Krzyż Pański, ukazywany jako groźba, został ujęty w ramiona, a śmierć przyjęta z pogodą. Nie należy jednak sądzić, że obraz tego życia był jedynie dziełem melancholijnej zdolności przekształcania, jaką wzbudza w młodym człowieku świadomość przedwczes-nej śmierci. To, co wiemy, nie upoważnia nas jeszcze do roszczenia sobie prawa do wydawania sądów, bowiem stoimy wobec człowieka, który przeżywał swój chrystianizm w sposób tak naturalny, że aż niemal budzący lęk, z brakiem wątpliwości tak absolutnym, że aż zaskakującym (w rzeczywistości on swoje problemy zatapiał, może płacząc, w łasce wiary): modląc się, spożywając Chleb Życia, kochając bliźniego. I niech nas nie razi fakt, że kiedy starał się wypowiedzieć to, co miał w sobie, czynił to utartymi zdaniami tradycyjnej pobożności. Bo i te słowa, odczytane we właściwym świetle, stają się nowe.
W ciągu pół wieku wiele rzeczy się zmieniło. Ale wła-śnie dlatego, mimo nieuniknionych przemian w stylu życia, to, co tu zostało opisane, jest w gruncie rzeczy po prostu młodym życiem chrześcijańskim; książka ta, mówiąca o drodze do doskonałości wiary, drodze sprzed lat pięćdziesięciu, zasługuje dziś jeszcze na to, by ją czytać i zamyślić się nad nią. Wielu jest chrześcijan i wielu takich, którzy z łaski Boga w bohaterski sposób dali świadectwo swej wierze – jak mówi Kościół, choć takie pojęcie samo w sobie nie jest bardzo chrześcijańskie. Ale takich przykładów nigdy nie mamy dosyć. Żaden z nich nie jest zjawiskiem naturalnym – zawsze okazuje się cudem sprawionym przez łaskę Bożą.
Jeżeli Czytelnik weźmie do rąk tę książkę przychylnie do niej nastawiony, znajdzie w niej takiego właśnie bohaterskiego chrześcijanina. Niech więc wzniesie hymn do Łaski i prosi Pier Giorgia Frassatiego, aby wstawił się u Boga za niego i za nas wszystkich.
Karl Rahner
Dnia 1 października 1921 r. Pier Giorgio, wprowadzony przez znanego duchownego Carla Sonnenscheina 1 – starego przyjaciela, zwanego berlińskim św. Franciszkiem – stał się gościem rodziny Rahnerów, do której siedmiorga dzieci zaliczali się Hugo i Karl. Mój brat przeżył tam „niezapomniane dni”, zawdzięczając to przede wszystkim serdecznej życzliwości i zrozumieniu ze strony Luise Rahner 2, która obchodziła w tym czasie swoje srebrne wesele: od pierwszej chwili wyczuła światło wewnętrzne Pier Giorgia i ujęła ją jego szczera prostota.
Biografowie Karla Rahnera, który w 1922 r. wstą-pił do Towarzystwa Jezusowego, rozpoczynają opowieść o życiu wielkiego teologa słowami: „Głęboki wpływ wywarł na niego młody włoski student, o trzy lata od niego starszy, który zmarł w 1925 r. na poliomyelitis 3, in odore sanctitatis: Pier Giorgio Frassati, tercjarz dominikański, żarliwy zwolennik codziennej komunii św., apostoł świata studenckiego w walce z przestarzałym systemem antyklerykalnego sekciarstwa i z rodzącym się faszyzmem, przepełniony nieustającym czynnym miłosierdziem w stosunku do ubogich” (Théologiens et Spirituels Contemporains, pióra Charlesa Müllera i Herberta Vorgrimlera, Editions Fleurus).
1 Carl Sonnenschein (1876–1929) – ks., socjolog, organizator katolickiego ruchu społecznego w Niemczech, utrzymywał bliskie stosunki z katolickimi ruchami społecznymi we Włoszech. W 1907 r. założył „Sekretariat Sozialer Studentenarbeit”. Redagował czasopismo „Das Katholische Kirchenblatt für Berlin” [przyp. wyd.].
2 Luise Rahner (1875–1976) – matka wybitnego niemieckiego teologa Karla Rahnera (1904–1984) [przyp. wyd.].
3 Choroba Heinego-Medina.
IKorzenie
Może się wydawać przesadne czy wręcz ryzykowne twierdzenie, że na dziejach rodziny nieprzeciętnej, jak rodzina Frassatich, przez długie lata ciążył dom.
A jednak to prawda. Na nasze życie duży wpływ wywarła willa zbudowana u podnóża Mucrone, pierwszej góry z całego pasma, które biegnąc od okręgu Biella, gubi się w Dolinie Aosty. Z wysokich okien i rozległych tarasów wzrok obejmuje ogromną przestrzeń, ciągnącą się na południu od Monviso wzdłuż gór Giovi, aż po odgadywaną raczej niż widzianą drogę do Mediolanu.
Dom zbudował w Pollone w 1875 r. nasz dziadek ze strony matki, Francesco Ametis, za oszczędności z lat przepracowanych w Peru, i otoczył go obszernym uroczystym ogrodem, tak monotonnym, że aż zaskakujące wydawały się w nim te nieliczne drzewka, które sadził co roku nasz ojciec, Alfredo Frassati.
Ojciec był rodem z Pollone, choć lato spędzał zwykle w pobliskiej miejscowości Cossila; ze skromnego domu matki wędrował do domu swoich starych ciotek, po drodze często wstępował do kuzynów Ametis, żeby poszukać wzrokiem twarzy Adelaidy, i czasem zatrzymywał się trochę dłużej w ogromnej sieni, nigdy jednak nie przeniknął utajonego ducha tych murów i wyrazu twarzy osób, które tam spotykał. Jego wyobraźnia koncentrowała się wyłącznie na jednej z nich. I oto 8 września 1898 r. Alfredo wszedł do willi Ametis jako nowo zaślubiony mąż Adelaidy.
Później przez całe życie starał się wpoić przyjaciołom miłość do tej pięknej siedziby, do długich spacerów w góry, narzucając im własny entuzjazm do ostrych podejść i zejść, zachwyt nad krajobrazem dodającym uroku temu domowi, który stanowił jedyne dobro ma-terialne nabyte przez małżeństwo. Ojciec czuł się tu jednak zawsze raczej gościem niż gospodarzem, chociaż trwały dobrobyt rodziny był jego prawie wyłączną zasługą.
Jego ojciec, Pietro Frassati z Occhieppo, pracował jako lekarz w Cossili, zmarł w 1899 r. Na fotografiach pogodnie wygląda twarz ozdobiona niedużą bródką zgodnie z ówczesną modą, z głębokim spojrzeniem czarnych oczu spod wysokiego czoła. Jego miłość do żony, Giuseppiny Coda-Canati, nie znała może wielkich uniesień, ale ich współżycie wzbogacała zgodna współpraca przy wychowaniu dzieci i wspólna troska o ich losy. Świadczy o tym pełna ufności ofiara złożona przez matkę, która całe swoje dziedzictwo oddała do dyspozycji Alfredowi, aby mógł, zakupując w całości „Gazzetta Piemontese”, stworzyć własne pismo „La Stampa”.
Babcia Giuseppina witała radośnie każde nasze odwiedziny, moje i Pier Giorgia, jakby nasze hałaśliwe przybycie przywracało ją do rzeczywistości, wyrywając z zadumy. Ponieważ interesowało ją wszystko, co się dzieje w rodzinie, kobiety z domu Ametis zarzucały jej, że „się wtrąca”, jak gdyby Alfredo nie był jej synem, a my jej wnukami, i kazały mojemu bratu i mnie odpowiadać na wszystkie pytania babci: „Nie wiem”. My, w przekonaniu, że w ten sposób bronimy „sprawy domu Ametis”, nigdy nie łamaliśmy tego absurdalnego zakazu, tak że babcia, właśnie wtedy, kiedy miałaby ochotę pogawędzić, musiała milknąć.
Nie ciągnęła z pozycji Alfreda żadnych korzyści; tylko w ostatnich latach życia, kiedy miała jechać na wieś, używała czasem samochodu. Biedna babcia! Z pewnością chciała jak najlepiej dla swoich dzieci. Wierzyliśmy, że jest trochę pomylona, i bawiło nas opowiadanie jej niestworzonych historii o niezwykłych wizytach, przebytych niebezpieczeństwach, fantastycznych przygodach, a ona, chcąc nam zrobić przyjemność, udawała, że wierzy. Jej synowie, Pietro i młodszy o sześć lat Alfredo, byli przy niej zawsze milczący. Prześliczna córka Emma zmarła tragicznie, mając lat dziewiętnaście.
Po tym nieszczęściu pierworodny syn wpadł nagle w stan mizantropii. Od czasu do czasu, kiedy się otwierał, przewyższał nawet głębokością swego umysłu brata, który koniecznie chciał go mieć przy sobie jako administratora „La Stampy”. Pietro zrezygnował z dotychczasowej pracy inżyniera-architekta i pracował w administracji dziennika aż do śmierci.
Kariera Alfreda Frassatiego była szybka i pomyślna. Prosty, wytrwały, apodyktyczny jak wielu spośród tak zwanych liberałów piemonckich, przystojny, obdarzony wspaniałym zdrowiem, oszczędny, ale łakomy na niektóre proste ulubione potrawy, w pewnych okolicznościach słaby, zdecydowany w innych, w głębi duszy trochę romantyk, podchodził do życia z energią, traktując je jak problem do rozwiązania, również w sensie ekonomicznym. Był to człowiek mocny, zdolny udźwignąć każdą odpowiedzialność i doprowadzić do końca to, do czego się zobowiązał. Chociaż podziwiał Giolittiego 4, bez wahania wypowiadał poglądy sprzeczne z polityką przyjaciela, który w 1913 r. wprowadził go do senatu jako pierwszego dziennikarza i najmłodszego senatora. W 1920 r. zaproponował mu ambasadę w Londynie albo w Berlinie: Alfredo wybrał tę drugą, bo właśnie w Niemczech ukończył wyższe studia i znał dobrze język.
Ale w 1926 r. przyszedł kres wytrwale prowadzonej od młodych lat pracy: bezwzględny rozkaz faszystowskiego rządu zmusił go do odsprzedania za śmieszną cenę całego koncernu wydawniczego „La Stampa”.
Jednostajność jałowego, sztywnego świata pań Ametis przerywał jedynie śpiew dziadka Francesca; nigdy jednak nie zrozumiały zawartego w nim wezwania do harmonii w życiu.
Wysoki, chudy, o żywej, wyrazistej twarzy, dziadek walczył jako ochotnik w wojnie krymskiej; później, porzuciwszy skromną pracę aptekarza, przeprawił się przez Atlantyk szukać szczęścia w Ameryce. Był przedsiębior-czy i udało mu się wrócić do rodzinnego miasteczka ze znaczną gotówką, co pozwoliło mu wybudować „godną” willę, na której dachu widywało się go nieraz w murarskiej odzieży. Spędzał całe dni wśród chłopów, w ochronce i w szkołach Pollone, zajęty sprawami, jakie narzucały mu rozmaite obowiązki społeczne; jeżeli ktoś potrzebował pożyczki na budowę domu albo powiększenie gospodarstwa, zawsze dobry „Monssù Chicco” przychodził z pomocą; kiedy zabrakło wody, poszkodowani zwracali się również do niego.
Jego żona, Linda Copello, z dobrej rodziny, wycho-wana w tak pełnym życia i aktywnym mieście jak Genua, nie zdołała przywyknąć do życia w okręgu Pollone. Czternaście lat ciężkiego życia „w spodniach”, jakie spędziła z bratem Enrico – inżynierem w Fourneaux, gdzie górnicy z Fréjus nazywali ją „Le petit monsieur” – nie wystarczyło, żeby zaakceptowała wewnętrzne życie tak daleko od morza, w pobliżu gór, których nie lubiła; trwała tam w jakimś otępieniu, duchowym zastoju, oporna, nawet jeśli pieniędzy było dużo, wobec choćby najdrobniejszej zbędnej rozrywki. Wychodząc za mąż, miała lat dwadzieścia osiem i choć nauczyła się posługiwać miejscowym dialektem, nadal czuła się Liguryjką.
Od czasu zamążpójścia córki Adelaidy babcia Linda, ilekroć chciała zganić jakiś non plus ultra nieporządek, zamykała swój sąd w dwóch słowach: „Dom Frassatich”; zgrozą przejmował ją widok dzieci turlających się po dywanach i nienoszących fartuszków.
Była religijna, a pobożność spotęgowała się w niej jeszcze po śmierci siostry Racheli, istoty wręcz anielskiej dobroci; może w niej właśnie należy szukać korzeni dobroci Pier Giorgia. Co wieczór babcia modliła się długo za wszystkich swoich zmarłych, nie zapominając nawet o najdalszych; zmarli bardziej niż żyjący zapełniali jej wyobraźnię, była do nich bardziej przywiązana. Jakby po to, żeby się do nich jeszcze więcej przybliżyć, w 1914 r. utraciła pamięć spraw bieżących, co przynajmniej mnie przyniosło pewną korzyść; utrudniało jej to bowiem ciąg-łe donoszenie mamie o moich wykroczeniach, a tym samym oszczędzało mi zwiększonej porcji klapsów.
Druga jej córka, Elena, wniosła pewną poprawę w gospodarkę naszego domu: była miła i spokojna, dokładna, skromna, szara jak okładki jej niezmiennych lektur, książek wydawnictwa Tauchnitza. Nasza edukacja uwarunkowana była jej nieustanną obecnością , zastępowała w tej dziedzinie naszą matkę, która niechętnie zajmowała się sprawami domowymi. Ubrana starannie, choć z wielką prostotą, ciotka Elena była jedyną w rodzinie kobietą, która używała odrobiny perfum i mleczka kosmetycznego. Rzecz zwykła u każdej kobiety, stanowiła jednak rażący wyłom w żelaznej regule domu Ametis: „Kobiety powinny pokazywać ludziom taką twarz, z jaką się urodziły”, co Adelaida interpretowała po swojemu, twierdząc, że „kobieta piękna to taka, co nawet jak ją złapią za włosy i zanurzą w wodzie, to będzie piękna i tak”.
Elena przyjęła bez sprzeciwu los, jaki jej przypadł – życie w cieniu swojej siostry. Jej najmilszą rozrywką było stawianie pasjansów albo odpoczynek z książką w ręku, w fotelu na biegunach. Nie zaprzątała jej też wcale myśl o śmierci; nigdy żadnego życzenia, żadnej wzmianki w testamencie.
Adelaida, obdarzona żywszym umysłem, twarda w swoich nagłych reakcjach, miała twarz zdecydowaną, nos orli i szare oczy wyrażające silną wolę. Żywiła duże ambicje w dziedzinie malarstwa, znajdowała w nim pewną rekompensatę za rozczarowanie w małżeństwie. Spędzała całe popołudnia w pracowni malarza Alberta Falchettiego i choć nie zdobyła sławy, jej prace świadczą o nieprzeciętnych zdolnościach.
Wspominanie tych dawno minionych czasów jest bolesne, odczuwam je jako zmarnowane okazje do zaznania macierzyńskiej miłości. Z żalem myślę zarówno o okresach spędzonych w Pollone, jak i w naszym domu w Turynie, gdzie zimy upływały nam w niemożności ucieczki od widoku tych samych twarzy, w ograniczonej przestrzeni pokoi i monotonnych ulic. Zabronione nam były spokojne spacery po mieście, przystawanie przed kioskami i witrynami sklepów, zaspokajanie jakiejś najniewinniejszej ciekawości. Musieliśmy chodzić szybko, patrząc prosto przed siebie; wpoiło nam to pośpiech i gorliwość, ale były to cechy narzucone, wdrożone pod przymusem. W tamtych latach przedmiotem naszych marzeń była siedziba dziennika „La Stampa”; zaciszne schronienie, które jednak dzień po dniu, minuta po minucie okradało rodzinę z obecności ojca.
„La Stampa” wyobrażała, dla mnie przynajmniej, sławę naszego ojca, jego prywatne królestwo, niezależnie od domu w Pollone, który pozostał zawsze i wyłącznie domem rodziny Ametis.
4 Giovanni Giolitti (1842–1928) – wielki mąż stanu i przez długie lata premier Włoch.
II „Czy Jezus był sierotą?”
Dzwony, które przed kilku godzinami rozdzwoniły się, oznajmiając Zmartwychwstanie, były też zapowiedzią nowego życia: w Wielką Sobotę, 6 kwietnia 1901 r., o godzinie 18.30 urodził się w Turynie Pier Giorgio. Imię Pietro, drogie naszemu ojcu przez pamięć jego ojca, nie podobało się mamie, ale zgodziła się na nie pod warunkiem, że połączone będzie z imieniem świętego wojownika, którego rzeczywiste istnienie nie było jeszcze wtedy podawane w wątpliwość. Rozczarowanie, że na świat przyszedł chłopiec zamiast upragnionej dziewczynki, która miała złagodzić żal po stracie Eldy zmarłej w 1900 r. w wieku ośmiu miesięcy, skłoniły mamę do traktowania Doda – jak malec sam siebie nazywał – jak dziewczynki; dziewczynki gwałtownej i stanowczej, która, kiedy siedemnaście miesięcy później urodziłam się ja, wskazała drzwi, mówiąc: „Wynieś ją tam”, co miało oznaczać, że nie ustąpi należnego jej miejsca. Z czasem starszy brat złagodził nieco swoją postawę, nie odstępował jednak mamy ani na krok, kiedy trzymała mnie na ręku.
Dodo wydawał się raczej powolny, jeżeli go coś nie dotyczyło, reagował natomiast gwałtownie, kiedy chodziło o kogoś słabego, kto potrzebował pomocy. Kiedyś do drzwi zapukała biedna kobieta z bosym dzieckiem na ręku. Dodo szybko ściągnął buciki i pończochy i dał je kobiecie, po czym, zanim ktokolwiek zdążył nadejść i sprzeciwić się, prędko zamknął drzwi. Innym razem w ochronce w Pollone dzieci siedziały przy południowym posiłku. Pier Giorgio, przyglądając się z podziwem długim kamiennym stołom z otworami do stawiania miseczek – nigdy jeszcze czegoś takiego nie widział – spostrzegł w głębi sali, z dala od wszystkich, samotne dziecko, odizolowane od innych z powodu wysypki. Podszedł do niego szybko i zanim siostra Celeste, zajęta rozmową z dziadkiem Francesco Ametis, spostrzegła, co się dzieje, zaczął jeść z nim razem: jedną łyżkę ty, drugą ja – i zaraz z twarzyczki chorego malca zniknął smutek.
Stawał w zachwycie zarówno przed kwiatami cieplarnianymi, jak i przed polnymi, które zrywał pełnymi garściami, żeby zanieść je prababci Antonii, cieszącej się tymi serdecznymi odruchami malca. Kwiaty nie tylko przynosiły radość, ale były też darem składanym Bogu. Kiedyś, spotkawszy w ogrodzie konwerskę, która przyszła z ochronki po kwiaty do kaplicy, Dodo podbiegł do niej, trzymając w rączce piękną szkarłatną różę, i powiedział: „Siostro...”. „Nie jestem siostrą zakonną”, wyjaśniła konwerska, ale on, wcale nie zmieszany, powtórzył: „Siostro, proszę zanieść tę różę Jezusowi ode mnie”. Zaskoczona spojrzeniem tego dziecka, podziękowała mu słowami, które dzisiaj wydają się prorocze: „Zobaczysz, Jezus kiedyś uczyni cię świętym”.
Bezgranicznie kochał swoją „mamusię, śliczną gwiazdkę promienną” i kiedy słyszał, jak ojciec chwali kobiecą urodę, natychmiast zwracał się do matki z gorącym protestem: „Ale nie taka śliczna jak ty!”. Jednak z wrodzonym poczuciem sprawiedliwości, które nigdy go nie opuszczało, nie dawał się skusić jej przesadnej pieszczotliwości. Kiedy prowokowała go, mówiąc: „Jesteś moja, moja córeczka”, Pier Giorgio bez wahania dodawał: „I tatusia także”.
Z konfliktów między naszymi rodzicami zaczęliśmy sobie zdawać sprawę dużo później, chociaż od dawna oczywista była przyczyna – decydująca rola kobiet z rodziny Ametis w naszym życiu, opartym na zakazach. Nikt nie troszczył się o to, żeby czymś wypełnić pustkę, jaką stwarzał dokoła nas ten ocean zakazów, zmuszając nas do życia w samotności, bez towarzystwa. Dlatego od wczesnego dzieciństwa bardzo ważna była dla każdego z nas dwojga obecność tego drugiego. Chcąc nas koniecznie zrównać i upodobnić pod każdym względem, wychowywano mnie prawie jak chłopca, ryzykując w ten sposób wypaczenie naszych osobowości. Uczono nas odporności, wpajano dyscyplinę i posłuszeństwo, akceptację wszelkich narzucanych nam ofiar. Jakikolwiek dialog z dorosłymi był zabroniony, po prostu nie istniał. To, że miano nas za nic, albo gorzej, za istoty zakłócające spokój, pozbawiło nas wszelkich przejawów dumy; za to umieliśmy stawić czoło trudnościom i odważnie znosić ból. Jedynie ojciec, nie wnikając zresztą przy tym w nasze wewnętrzne życie, brał czasem udział w naszych zabawach i chwile z nim spędzone dawały mi złudzenie, że jednak coś dla niego znaczę.
Nie wolno nam było jeść pomiędzy ustalonymi posiłkami, nie istniały dla nas żadne bary, żadne napoje, a kiedy okropnie zmęczona niekończącymi się wędrówkami po górach, z których z reguły wracałam z gorączką, skarżyłam się, że bardzo chce mi się pić, mama krzepiła mnie radą: „Zwilż sobie usta śliną”. Radość, z jaką tatuś mówił o górze makaronu oczekującej nas po powrocie z „La Stampy”, była dla nas jedyną przyjemnością, zwłaszcza kiedy po drodze przystawaliśmy gdzieniegdzie przed witryną albo nawet przy marmurowej ladzie sklepu spożywczego.
Agnostycyzm ojca znacznie mniej przyniósł mi szkody niż „religijność” rodziny Ametis. Od niego nie słyszeliśmy nigdy ani słowa przeciw Kościołowi, podczas gdy superkrytyczny charakter mamy nie oszczędzał nawet niektórych księży, stwarzając pozory atmosfery antyklerykalnej. Mama i jej siostra, które za nic w świecie nie opuściłyby mszy w niedziele czy święta, nie wchodziły do kościoła ot tak, na krótki pacierz, nigdy się nie widziało, żeby któraś z nich uklękła do modlitwy. Czuliśmy się zmuszeni do fanatycznego, a pozbawionego treści przestrzegania określonych reguł: w kościele nie kręcić się, „pobożnie” uczestniczyć w nabożeństwach, nie opuszczać mszy w dni przez Kościół nakazane. Religia złożona z gotowych, utartych zdań, powtarzanych przez całe życie, łatwo mogłaby z nas zrobić obłudników, a co najmniej ludzi powierzchownie „praktykujących”. Ale obok Pier Giorgia „formalnego”, którego pilnej uwagi w czasie mszy nie mógł rozproszyć nawet grzmiący z ambony głos księdza, zaczął się wcześnie objawiać inny Pier Giorgio, pochłonięty swoją wiarą i swoim miłosierdziem, którego przedwczesna intuicja utrzymywała na pograniczu poezji i religii. „Czy Jezus był sierotą?” zapytał kiedyś mamę, wpadając w nocnej koszuli do salonu pełnego gości, a zaraz potem, kiedy go zapewniła, że Jezus miał dwóch ojców, wrócił spokojnie do łóżka.
Jedyną osobą naprawdę religijną, choć także na swój sposób, była babcia Linda Ametis. Kiedy na niebie zaczynały ukazywać się gwiazdy, pogrążała się w modłach za swoich zmarłych, wymieniając ich wszystkich po kolei, jak w jakiejś odwiecznej bajce. Nie wzmagało to w nas poczucia bezpieczeństwa, ale przynajmniej nadawało życiu wiecznemu jakiś przyjazny nastrój. Troszczyliśmy się o zmarłych. Pier Giorgio, zbudzony kiedyś w nocy odgłosami burzy, zapytał mamę: „Czy deszcz pada na zmarłych na cmentarzu?”.
Na zawsze zachował troskę o zmarłych: podróżując po Niemczech, kiedy miał lat dwadzieścia, pamiętał o zamówieniu mszy w rocznicę śmierci naszej ciotki, zmarłej jeszcze przed jego urodzeniem, za jej duszę i za duszę prababci Antonii.
III Pierwsze „tragedie”
Wraz z nauką pisania przyszedł czas pierwszych listów i nowa troska dla Doda, która prześladowała go przez całe życie: obowiązek przelewania na papier myśli, których wcale nie czuł. Dwa listy z tego okresu świadczą, jak swobodnie umiał się wypowiadać, kiedy serce mu to dyktowało.
14 sierpnia 1907 r.
Kochany Tatusieńku,
W dzień Twoich imienin piszę do Ciebie, życząc Ci mnóstwo zdrowia. Pomodlę się za Ciebie do Jezusa i obiecuję Ci, że będę grzeczny i będę uczyć się z wdzięczności za Twoją pracę i ofiary, jakie dla mnie ponosisz.
Najlepsze życzenia miłego dnia,
Twój Pier Giorgio
19 grudnia 1907 r.
Kochana Mamusiu,
Kocham Cię bardzo i cieszę się, że umiem napisać list z najlepszymi życzeniami na dzień Twojego święta.
Przyjmij ten koszyczek zrobiony przez Lucianę i przeze mnie.
Mimo jego wysiłków słowa „nie umiesz pisać” były wciąż powracającym dotkliwym refrenem i źródłem nieustających upokorzeń. Nikt nie rozumiał, że nie chodzi tu o brak zdolności; jego wymęczone listy miały się stopniowo przekształcać w nieprzeciętną głębię myśli.
Na egzaminie obcięliśmy się oboje. Oto jak tatuś skomentował to „nieszczęście” w liście do mamy i cioci, które wyjechały z nami nad morze:
Poniedziałek (1909 r.)
Kochane,
Dopiero dzisiaj w południe dostałem wiadomość o niepowodzeniu na egzaminie i ogromnie się tym martwię. Na przyszłość trzeba będzie stanowczo temu przeciwdziałać, bo jeżeli tak od dziecka przywykną do lenistwa, nie wiem, czego będziemy mogli się po nich spodziewać, kiedy będą starsi. Luciana – trudno, jest przecież kobietą i nie będzie musiała zarabiać na utrzymanie, ale Dodo! Naprawdę szalenie to przykre. Napiszcie mi o was, o Dodo i Lucianie. Dajcie im do zrozumienia, że tatuś opóźnia swój przyjazd do Alassio, bo tak bardzo jest zmartwiony ich niepowo-dzeniem.
Nowy ciężar wali się na małego Pier Giorgia: „Luciana, trudno...”, ale nie on! Tatuś widział w nim już przyszłego naczelnego dyrektora „La Stampy”: takich uchybień niepodobna mu było wybaczać.
O nadmiernej odpowiedzialności, jaką nadal obciążano mego brata, świadczy choćby ten pełen goryczy komentarz dołączony przez mamę do któregoś już z rzędu listu z życzeniami od Pier Giorgia do ciotki:
Alassio – sierpień (1915 r.)
Droga Eleno,
Wierz mi, że napisanie tych paru słów nie przyszło mu łatwo. Nie z braku chęci: wstał wcześnie i już kwadrans po siódmej siedział nad listem do ciebie, z własnej woli. Męczył się i nie umiał napisać ani jednej linijki. Czy uwierzysz? Piszę do Ciebie i płaczę... To już za dużo na moje siły, czasem wydaje mi się po prostu niedorozwinięty. I jego dobroć nie jest już taka, jak była... Giorgio nigdy się nie dowie, ile bezsennych nocy spędziłam z jego powodu. Teraz nawet na mnie nigdy nie spojrzy: ma swoich przyjaciół, kąpie się w morzu, wciąż chodzi do salezjanów, a mnie zaledwie mówi dzień dobry.
Kiedy wypływam daleko, nigdy mi nie towarzyszy. Mój Boże! Modlę się, żebym umarła, zanim ten mój syn źle skończy! Piękny list piszę Ci na twoje święto, ale tak ciężko mi na sercu! Pier Giorgio nawet nie zauważa różnych drobnych uchybień, które mnie ranią. Wszystko inne ma dla niego większe znaczenie. Dla mnie zostaje tak mało! Luciana też ma swoje drobne wady, jednak jest zupełnie inna.
Biedny Pier Giorgio! Nikt nie potrafił dostrzec w jego dzieciństwie rzeczy najważniejszej – dojrzałości du-chowej przewyższającej dojrzałość nauczycieli i domowników.
Pier Giorgio podrastał, był chłopcem niezwykłej urody, poważnym, sprawiedliwym; nie zwracał uwagi na to, że ludzie na ulicy przystawali i patrzyli na niego, podziwiając jego wielkie czarne oczy o niebieskawych białkach, jego twarz będącą świadectwem zdrowia. Byliśmy szczęśliwi i dumni, że możemy znosić spoceni – zgodnie z kodeksem sanitarnym mamy – lodowatą kąpiel w Evan-çon, w kotlinie Fiery, na wysokości 1900 metrów.
Zażyłość z wodą wyrobiono w nas nad morzem, przy wtórze głośnych klapsów, które trafiały się i naszej szesnastoletniej guwernantce zwanej Dadà. Ale opór Pier Giorgia pokonało dopiero wyrzucenie go siłą z łódki. Patrzyłam na to bezradna i przerażona. A jednak pobyt w Grand Hotelu w Alassio stanowił radosną pauzę przed posępnym dla mnie powrotem do Pollone, gdyż ziemia, kwiaty, babcia i góry były atrakcją tylko dla mego brata.
Byliśmy niewątpliwie bardzo różni. Usiłował mnie wychowywać nawet za pomocą rękoczynów, zwłaszcza kiedy przyłapał mnie na czymś niezgodnym z jego poczuciem sprawiedliwości. Kiedyś ojciec zaskoczył nas w zaciekłej walce, której nie przerwaliśmy mimo jego pełnych wyrzutu słów: „Na tym jednym bardzo mi zależy: żebyście się kochali!”. Dopiero siłą zdołał nas rozdzielić. Nastąpiło coś w rodzaju sądu doraźnego, którego wyrokiem „mężczyzna” został potępiony, przy czym ojciec oświadczył surowym tonem, że takiego syna kochać niepodobna. Mój brat zarówno słowa, jak ton potraktował bardzo serio i postanowił zniknąć. Na próżno szukał go po mieście cały personel „La Stampy”, począwszy od gońca Pilone na rowerze, a skończywszy na reporterach, którzy z pomocą policji starali się wykryć jego miejsce pobytu. Kto wie, czy w uszach mamy nie zabrzmiały żałobnie słowa, którymi kiedyś mały Dodo zareagował na jakąś wymówkę ojca: „Zażyję tluciznę i umlę”. Na szczęście okazało się, że ukrył się tylko za jakimś meblem i kiedy zaczęłam się głośno modlić z całą żarliwością kogoś, kto czuje się winny tragedii, moja modlitwa sprawiła cud: wywabiła go z kryjówki.
Rzecz jasna, że kondycja fizyczna i męska osobowość, choć dopiero w zalążku, musiały się przejawiać w gwałtownych reakcjach, które dopiero z czasem Pier Giorgio zdołał opanować siłą woli, tak że dawały się dostrzec już tylko w charakterystycznym zaciśnięciu ust.
Miłość do gór była także oznaką silnej woli: woli duchowego wznoszenia się ku górze, osiągnięcia pełnej władzy nad sobą; nigdy Pier Giorgio nie uskarżał się na głód, pragnienie czy zmęczenie. Wyczuwało się w nim młodocianego alpinistę, który w twardej matczynej szkole nauczył się przeciwstawiać wszystkiemu, co mogłoby się wydać słabością czy poddaniem. Mama bowiem bez wahania zabrała z sobą ośmioletniego malca na wycieczkę z Fiery na Giomein, na S. Teodulo i do Schwarzsee nad Zermatt. Dla trasy tej przewidziane jest w przewodniku po Alpach dziewięć godzin marszu, wysokość Teodulo to 3324 m. Oto zapiski mamy z tej wycieczki:
Zaledwie zaczęło świtać, wyruszyliśmy w stronę Białych Szczytów. Jak zawsze o tej porze wszystko było mgliste, nieruchome, pozbawione cieni. W zagrodzie po prawej stronie dolinki zobaczyliśmy śpiące stado owiec, zwiniętych w kłębek jak psy, z pyszczkami wsuniętymi pod nogi, przytulonych ciasno jedna do drugiej dla ochrony przed ostrym chłodem nocy.
Mały odezwał się przyciszonym głosem: „Popatrz, to owieczki, co jeszcze się nie urodziły!”. Kto wie, może wydało mu się tam w górach, w tej niezwykłej scenerii i o tej porze, że widzi przed sobą zaczarowaną łąkę, gdzie pasą się gęsi, a matki znajdują sobie malutkie dzieci... chociaż ja nigdy nie opowiadałam dzieciom takich bajek.
Wejście na Teodulo z Pier Giorgiem ubezpieczonym liną odbyło się spokojnie – malec często odczuwał głód i w tym także zgodny był ze swoją mamą. Robiliśmy postój – zimny kotlet, następny postój – dwa surowe jajka, i tak dalej.
Przy Schwarzsee zatrzymaliśmy się na dwa dni. W jadalni wszyscy interesowali się ślicznym małym alpinistą; jakaś pani poczęstowała go słodkim białym winem – pamiętam zwrócony ku mnie zdumiony, przerażony wzrok Pier Giorgia... podziękowałam zbyt gorliwej pani i odmówiłam poczęstunku... Dodo wprost nie mógł pojąć, żeby dziecko mogło pić wino...
Pier Giorgio odbywał takie wycieczki bez uprzedniego przygotowania; do tej pory co najwyżej stryj Pietro prowadzał go z sobą na wzgórza w okolicach Turynu, ale chociaż był do bratanka bardzo przywiązany, nie umiał dostosować się do małego towarzysza wędrówek, o czym świadczy niezwykła u Pier Giorgia reakcja: „Mamo, skarżył się, stryj wciąż tylko chce iść i iść i nawet nie da mi zerwać po drodze kwiatka. Zatrzymaliśmy się na odpoczynek przy drodze do Moncalieri na murku wśród domów; nic tam nie było, tylko kurz!”.
Wreszcie kiedyś Pier Giorgio, choć na ogół zdrowy, wrócił do domu z gorączką. Od tej pory mama zabroniła mu forsownych marszów.
W 1909 r. zmarł nagle dziadek Ametis, stwarzając pierwszą pustkę w naszym życiu. Nie mogliśmy się pogodzić z tym, że nie zobaczymy już więcej jego wysokiej postaci, nie usłyszymy, jak sobie nuci w ogrodzie ani jak mówi o nas w dialekcie „I miei desbela”, moi niszczyciele. W czasie niekończących się spraw finansowych, jakie zazwyczaj towarzyszą czyjejś śmierci, Pier Giorgio w czarnym ubranku, nareszcie krótko ostrzyżony, zauważył, że wszyscy zwracają się w tych sprawach do ciotki i nie mogąc ścierpieć takiej „niesprawiedliwości”, wybuchnął płaczem: „Nikt nie pyta o ciebie, mamo, nikt z tobą nie rozmawia”. Dużo czasu i cierpliwości było trzeba, by mu wytłumaczyć, że to nie obraza, raczej przywilej, który ona, nieznosząca rachunków, w pełni docenia. Był to jeden z bardzo wielu przypadków, kiedy wyruszał jak rycerz krzyżowy przeciwko tym, którzy, jego zdaniem, nie okazywali mamie należytego szacunku.
IV Bezowocne lekcje
Traktowani wciąż jak dwoje niemądrych dzieci niezdolnych nawet do uporządkowania swoich książek, stanęliśmy nieprzygotowani w obliczu pierwszej spowiedzi.
Spiesząc się jak zawsze z wyjazdem do Pollone, ma-ma wcześniej zabrała nas ze szkoły i zaprowadziła do kościoła Bożego Ciała w Turynie, gdzie surowy kanonik Giovanni Grossi, jakby stworzony do tego, by od pierwszego wejrzenia onieśmielać, wysłuchał jednak z dobrocią grzechów, które mama wyliczyła nam zawczasu bardzo starannie. Pier Giorgio podszedł do rzeczy z powagą; ja czułam nade wszystko strach, patrząc na dziwaczny barokowy konfesjonał, którego fioletowe zasłonki zaciągała niewidzialna ręka. Profil naszego pierwszego spowiednika, chudość jego twarzy, długie białe włosy czyniły go podobnym – odkryłam to po latach – do Franciszka Liszta.
Pier Giorgio, odważniejszy, rozstrzygnął problem, kto z nas dwojga powinien pierwszy uklęknąć w rzeźbionej wnęce, która z powodu swego kształtu wydała mi się jaskinią gotową nas pochłonąć. Poszedł pierwszy, a ja śledziłam go z kącika, gdzie schroniłam się przy mamie, która nie dodawała mi pewności siebie, przykazując, żebym nie zapomniała niczego, absolutnie niczego, zwłaszcza moich znanych już teraz kłamstw.
Sakrament nie pocieszył nas po rozłące z kolegami z pierwszej klasy Gimnazjum im. D’Azeglio, jedynymi, jakich mieliśmy, ponieważ do tej pory nie chodziliśmy do szkoły. Osiągnęliśmy ten radosny etap w lecie 1910 r., zdając w Alassio egzamin wstępny, który, prawdę mówiąc, wyglądał beznadziejnie. Woda, piasek, muszle, okrągła wieża, którą Pier Giorgio uparcie nazywał „torrone”, tort migdałowy, zamiast torrione, „amerykany”, czyli biało kwitnące nad morzem piołuny (amerocali) – wszystko to nie pomagało nam w poważnym podejściu do egzaminu. Ledwie zaczęto nas przepytywać, kiedy Pier Giorgio, zobaczywszy klatkę dla ptaszków, wykrzyknął radośnie: „O, kanarki!”. Przeprowadzono nas czym prędzej do sąsiedniej sali, gdzie istniało znowu inne niebezpieczeństwo, że lada chwila z tunelu wyłoni się pociąg do Ventimiglii i z łoskotem będzie przejeżdżał przez Alassio tuż pod oknami, a my podbiegniemy do okna, żeby jak zawsze pomachać ręką kucharzowi z wagonu restauracyjnego.
W Alassio nasi rodzice poznali ks. Cojazziego, salezjanina z Veneto, którego nudne korepetycje udzielane nam w ciągu dwóch pierwszych klas gimnazjalnych skończyły się całkowitą porażką Pier Giorgia z łaciny. Były to smutne godziny, rozweselane jedynie ziewaniem kota Shimbo, który brał udział w lekcjach skulony pośrodku stołu i zaczynał się przeciągać, kiedy do pokoju wchodziła mama 5. Następowała wtedy między nią a księdzem wymiana myśli okraszona starymi i świeżymi żarcikami i ta wspólna chęć nadawania rzeczom poważnym zabawnych pozorów wprawiała nas w niepokój.
W ocenie naszych wypracowań pojawiała się też często jakaś gra słów czy dowcip, na przykład: „Twoje »i« wszystkie się pozaziębiają” mówił nauczyciel do Pier Giorgia. „Dlaczego?” – spytał chłopiec. „Bo są bez kapeluszy”. Kiedyś zapytał mego brata, co to jest hipoteza; Pier Giorgio odpowiedział spokojnie: „To takie bardzo duże zwierzę”. Hipoteza zmieniona w hipopotama bardzo ubawiła dorosłych. Salezjanin starał się dodawać mamie otuchy, kładąc rękę na gęstej czuprynie swego ucznia: „Dojrzeje, dojrzeje”, zupełnie jakby dotykał miejscowej odmiany dyni.
Czytelnicy książki ks. Cojazziego lub słuchacze jego odczytów o Pier Giorgiu pamiętają zapewne, że mój brat prosił zawsze o opowiedzenie jakiegoś epizodu z życia Jezusa; ale nie było ani słowa o tym, że tylko na usilne nalegania chłopczyka podczas tych dwóch długich godzin popołudniowych lekcji przez chwilę mówiło się o Jezusie. Nie powiedziano też nigdzie, że mały Pier Giorgio z niezadowoleniem słuchał objaśniania Ewangelii upstrzonego historyjkami o Madonnie i świętych i okazywał zadowolenie tylko wtedy, kiedy słuchał prostych, jasnych słów Pisma Świętego.