Pierścień - Larry Niven - ebook + książka

Pierścień ebook

Larry Niven

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pełna przygód międzyrasowa kosmiczna ekspedycja do najbardziej niezwykłego miejsca w znanym Wszechświecie

W przestrzeni kosmicznej powstaje nowe miejsce, świat ogromnych rozmiarów, który obejmuje swoim zasięgiem wiele milionów mil i jest odporniejszy od wszelkich powstałych przed nim planet. Istnieje na nim grawitacja, a dzięki wysokim barierom i bliskości słońca można tam utworzyć nadającą się do zamieszkania nową planetę o powierzchni przekraczającej wielkość powierzchni Ziemi trzy miliony razy!

Laleczniki Piersona, obcy, którzy ów obiekt odkryli, nie pałają chęcią spotkania się z budowniczymi tak ogromnej konstrukcji, zebrali więc do jej zbadania niezwykły zespół, składający się z dwojga ludzi, szalonego lalecznika oraz kzina, olbrzymiego obcego podobnego do tygrysa. Lądowanie awaryjne na powierzchni obiektu zmusza załogę do pełnej trudów i niebezpieczeństw wędrówki po Pierścieniu, w trakcie której napotkają wiele przedziwnych zjawisk i niesamowitych obcych istot...

KLASYKA LITERATURY SCIENCE FICTION

POWIEŚĆ UHONOROWANA NAGRODAMI HUGO I NEBULA

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 442

Oceny
4,1 (191 ocen)
80
67
35
9
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Krzysztof19922991

Dobrze spędzony czas

całkiem niezła powieść i ciekawy pomysł z wielkoskalową struktura kosmiczną
00
Magda_mf

Nie oderwiesz się od lektury

4.5/5 Ciekawa, dobra zabawa. Podobało mi się jak autor przedstawił różne rasy żyją ze sobą. I jak różne istoty mogą zamieszkiwać kosmos. Pod koniec zaczęło się robić trochę nudno. Czasami ciężko zrozumieć co autor chce powiedzieć.
00
elonik

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytaj - ja po wielu latach zrobiłam to ponownie - i wciąż jest super !
00
Sylvie72

Nie oderwiesz się od lektury

Fascynująca opowieść , pełna dramatycznych wydarzeń i zaskakujących zwrotów akcji na równi z niespodziankami intelektualnymi.
00

Popularność



Kolekcje



Larry Niven Pierścień Tytuł oryginału Ringworld ISBN ??? Copyright © by Larry Niven 1970All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Arkadiusz Nakoniecznik 2019 Copyright © 2019 for the Polish edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Ilustracja na okładce Katarzyna Bech Wydanie 1 w tej edycji Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Rozdział I

Louis Wu

W sercu pogrążonego w ciemnościach Bejrutu, w jednej z szeregu kabin transferowych zmaterializował się Louis Wu.

Jego dwunastocalowej długości warkoczyk błyszczał nieskazitelną bielą sztucznego śniegu, skóra i wygolona czaszka były żółte, źrenice zaś złote. Ubrany był w błękitną szatę z wyszytym złotym trójwymiarowym smokiem. W chwili kiedy się zmaterializował, miał na twarzy szeroki uśmiech, ukazujący perłowe, idealne, doskonale standardowe uzębienie. Uśmiechał się i machał ręką. Uśmiech jednak właśnie znikał i gdy po chwili już go nie było, twarz Louisa Wu przybrała wygląd gumowej, obwisłej maski. Louis Wu miał swoje lata.

Przez jakiś czas obserwował mrowiące się wokół niego życie Bejrutu, ludzi zjawiających się w kabinach nie wiadomo z jak daleka, tłumy pieszych wędrujących po wyłączonych na noc chodnikach. Zegary zaczęły wybijać jedenastą w nocy. Louis Wu wyprostował się i wyszedł w czekający na niego świat.

W Raszcie, gdzie trwało w najlepsze wydane przez niego przyjęcie, był już poranek po jego urodzinach. Tutaj, w Bejrucie, było o godzinę wcześniej. W restauracji pod gołym niebem Wu postawił wszystkim kilka kolejek raki i wziął udział w chóralnym śpiewaniu pieśni po arabsku i w interworldzie. Przed północą przeniósł się do Budapesztu.

Ciekawe, czy już zauważyli, że wyszedł z własnego przyjęcia? Będą pewnie przypuszczać, że zniknął gdzieś z jakąś kobietą i pojawi się za kilka godzin. Ale Louis Wu wyszedł sam, uciekając przed ścigającą go północą, przed nadchodzącym nowym dniem. Dwadzieścia cztery godziny to było stanowczo za mało, by uczcić dwusetne urodziny.

Dadzą sobie radę bez niego. Przyjaciele Louisa potrafili się o siebie zatroszczyć. Pod tym względem jego zasady były niewzruszone.

W Budapeszcie czekało na niego wino, tańce, miejscowi traktujący go jak zamożnego turystę i turyści uważający go za bogatego tubylca. Tańczył, pił wino i zniknął przed północą.

W Monachium poszedł na spacer.

Powietrze było ciepłe i czyste; dzięki niemu przejaśniło mu się nieco w głowie. Szedł jasno oświetlonymi, ruchomymi chodnikami, dodając tempo swego marszu do ich dziesięciomilowej prędkości. Przemknęła mu niespodziewana myśl, że w każdym mieście na Ziemi znajdują się ruchome chodniki i że wszystkie poruszają się z prędkością dziesięciu mil na godzinę.

Ta myśl była nie do zniesienia; nie nowa, po prostu nie do zniesienia. Jakże podobne było Monachium do Kairu i Rasztu… i do San Francisco… i do Topeki, do Londynu, Amsterdamu… W sklepach, wzdłuż których przesuwały się chodniki, można było wszędzie dostać dokładnie to samo. Wszyscy ludzie, których mijał, wyglądali dokładnie tak samo i tak samo się ubierali. Nie Amerykanie, nie Niemcy, nie Egipcjanie — po prostu ludzie.

Ta unifikacja niewyczerpalnej, zdawałoby się, różnorodności była zasługą działających od trzech i pół stulecia kabin transferowych, pokrywających świat gęstą siecią natychmiastowych połączeń. Różnica między Moskwą a Sydney sprowadzała się do ułamka sekundy i dziesięciostarowej monety. Przez te stulecia miasta wymieszały się ze sobą, aż wreszcie ich nazwy pozostały jedynie reliktami zamierzchłej przeszłości.

San Francisco i San Diego stanowiły północny i południowy kraniec olbrzymiego rozciągającego się wzdłuż wybrzeża miasta. Ilu jednak ludzi wiedziało, gdzie które z nich w rzeczywistości się znajdowało? Obecnie już prawie nikt.

Jak na dwusetne urodziny były to myśli dosyć pesymistyczne.

Ale łączenie i mieszanie się miast było czymś jak najbardziej realnym. Działo się to na oczach Louisa. Wszystkie miejscowe, czasowe i zwyczajowe nieracjonalności stapiały się w jedną wielką, przypominającą mdłą, szarą pastę racjonalność Miasta. Czy ktoś dzisiaj mówi deutsch, english, français, español? Każdy używa interworldu. Moda zmieniała się od razu na całym świecie w jednym konwulsyjnym, monstrualnym spazmie.

Czyżby nadszedł czas na kolejne Oderwanie? Samotnie w małym statku, w nieznane, ze skórą, oczami i włosami w ich naturalnej barwie, z brodą rosnącą jak i ile jej się podoba…

— Głupoty — powiedział do siebie Louis Wu. — Przecież dopiero co wróciłem z Oderwania.

Dwadzieścia lat temu.

Zbliżała się północ. Louis Wu znalazł wolną kabinę, włożył w szczelinę czytnika kartę kredytową i wybrał kod Sewilli.

Zmaterializował się w oświetlonym słonecznymi promieniami pokoju.

— Co jest, do cholery? — zdumiał się, mrużąc przywykłe do ciemności oczy. Coś musiało nawalić w kabinie. W Sewilli absolutnie nie powinno być o tej porze jasno. Louis Wu uniósł już rękę, by spróbować jeszcze raz, kiedy rozejrzał się od niechcenia dookoła i zamarł w bezruchu.

Znajdował się w doskonale anonimowym pokoju hotelowym. Była to sceneria wystarczająco prozaiczna, by uczynić widok znajdującej się w nim istoty podwójnie szokującym.

Ze środka pokoju patrzyło na Louisa coś, co nie tylko nie było człowiekiem, ale nawet niczym choćby trochę humanoidalnym. Stało na trzech nogach i przypatrywało się Louisowi oczami umieszczonymi na dwóch płaskich głowach, chwiejących się na smukłych, giętkich szyjach. Skóra stworzenia była biała i sprawiała wrażenie niezwykle delikatnej; jedynie między szyjami, wzdłuż kręgosłupa i na biodrze tylnej nogi pyszniła się gęsta, długa grzywa. Dwie przednie nogi były szeroko rozstawione, tak że małe, szponiaste podkówki wyznaczały wierzchołki trójkąta o niemal równych bokach.

Louis domyślił się, że stworzenie jest jakimś zwierzęciem z obcej planety. W tych płaskich główkach nie znalazłoby się dość miejsca na odpowiedniej wielkości mózg. Jego uwagę przykuła jednak chroniona gęstą grzywą wypukłość między szyjami… i nagle powróciło zagrzebane pod stuosiemdziesięcioletnim osadem wspomnienie.

To był lalecznik, lalecznik Piersona. Jego czaszka i mózg znajdowały się właśnie pod tym garbem. W żadnym wypadku nie było to zwierzę — inteligencją przynajmniej dorównywał człowiekowi. Jego głęboko osadzone oczy, po jednym w każdej głowie, wpatrywały się nieruchomo w Louisa Wu.

Louis spróbował otworzyć drzwi kabiny. Zamknięte.

Był zamknięty w kabinie, nie poza nią. Mógł w każdej chwili wybrać jakiś kod i zniknąć, ale taka myśl nawet nie przeszła mu przez głowę. Niecodziennie spotyka się lalecznika. Zniknęły ze zbadanego kosmosu na długo przed narodzinami Louisa.

— Czy mogę w czymś pomóc? — zapytał Louis.

— Owszem, możesz — odpowiedział obcy głosem jakby wziętym prosto z najrozkoszniejszego snu nastolatka. Kobieta obdarzona takim głosem musiałaby być naraz Kleopatrą, Heleną, Marilyn Monroe i Lorelei Hunz.

— Nieżas!

Przekleństwo było bardziej niż na miejscu. Nie ma żadnej sprawiedliwości! Żeby takim głosem mówiła dwugłowa istota o bliżej niesprecyzowanej płci!

— Nie obawiaj się — rzekł lalecznik. — Wiedz, że możesz uciec, jeśli zajdzie potrzeba.

— W szkole pokazywali zdjęcia takich jak ty. Zniknęliście na bardzo długo… a w każdym razie tak nam się zdawało.

— Gdy mój gatunek opuścił poznany kosmos, nie było mnie z nimi — odparł obcy. — Pozostałem w poznanym kosmosie, ponieważ mój gatunek potrzebował mnie tutaj.

— A gdzie się chowałeś? I gdzie, u diabła, w ogóle jesteśmy?

— To nie powinno cię troskać. Czy ty jesteś Louis Wu MMGREWPLH?

— Znasz mój kod? Śledziłeś mnie?

— Tak. Potrafimy kontrolować sieć kabin transferowych tego świata.

Louis uświadomił sobie, że było to jak najbardziej możliwe. Potrzebna była fortuna na łapówki, ale to najmniejszy problem. Tylko…

— Dlaczego?

— Wyjaśnienie tego trochę zajmie…

— Nie wypuścisz mnie stąd?

Lalecznik zastanowił się przez chwilę.

— Przypuszczam, że będę musiał. Ale najpierw powinieneś wiedzieć, że nie jestem bezbronny. Potrafię cię powstrzymać, gdybyś mnie zaatakował.

Louis Wu prychnął z niesmakiem.

— Dlaczego miałbym to zrobić?

Lalecznik nie odpowiedział.

— Ach, dopiero teraz sobie przypomniałem. Jesteście tchórzami. Cały wasz system etyczny jest oparty na tchórzostwie.

— Chociaż ta ocena jest niedokładna, niech taka pozostanie.

— W sumie mogło być gorzej — mruknął Louis. Każda inteligentna rasa miała jakieś dziwactwa. I tak łatwiej byłoby dogadać się z lalecznikiem niż z genetycznie paranoidalnym trinokiem, kzinem o niepohamowanych, morderczych odruchach czy z nieruchawym grogsem o… no, w najmniej szokującym substytucie narządów chwytnych.

Widok stojącego przed nim lalecznika wyzwolił w umyśle Louisa całą lawinę zakurzonych, bezładnych wspomnień. Z naukowymi danymi na temat laleczników, ich handlowego imperium, kontaktów z ludźmi, a wreszcie niespodziewanego zniknięcia wymieszane były wspomnienia smaku pierwszego w życiu prawdziwego papierosa, stukania niewprawnymi palcami w klawiaturę maszyny do pisania, listy słówek interworldu, którą trzeba było wyryć na pamięć, brzmienie i smak angielskiego, niepewności i rozczarowania młodości. Uczył się o lalecznikach na lekcji historii, a potem zapomniał o nich na całe sto osiemdziesiąt lat. Nieprawdopodobne, ile ludzki mózg może pomieścić!

— Zostanę tutaj, jeśli wolisz — powiedział.

— Nie. Musimy się spotkać.

Pod gładką skórą lalecznika drgały nerwowo mięśnie. Drzwi otworzyły się i Louis Wu wszedł do pokoju.

Lalecznik cofnął się kilka kroków.

Louis usiadł w fotelu, mając na uwadze raczej komfort psychiczny lalecznika niż własną wygodę. Siedząc, będzie wyglądał bardziej nieszkodliwie. Fotel był taki sam jak wszędzie — dopasowujący się do sylwetki, z masażem, przeznaczony wyłącznie dla ludzi. W powietrzu czuć było raczej przyjemny, delikatny zapach — coś pośredniego między apteką a straganem z przyprawami.

Obcy przysiadł na podwiniętej tylnej nodze.

— Dziwisz się, czemu sprowadziłem cię tutaj. Potrzebne jest dłuższe wyjaśnienie. Co wiesz o moim gatunku?

— Sporo lat minęło, odkąd chodziłem do szkoły. Mieliście kiedyś prawdziwe imperium handlowe, prawda? To, co my nazywamy „poznanym kosmosem”, stanowiło tylko niewielką jego część. Wiemy, że handlowaliście z trinokami, a z nimi zetknęliśmy się dopiero dwadzieścia lat temu.

— Tak, mieliśmy z nimi do czynienia. Głównie za pośrednictwem robotów, jak sobie przypominam.

— Wasze imperium trwało nieprzerwanie co najmniej kilka tysięcy lat i rozciągało się co najmniej na setki lat świetlnych. A potem zniknęliście, zostawiając wszystko za sobą. Dlaczego?

— Czyżby zostało już to zapomniane? Uciekaliśmy przed eksplozją jądra galaktyki!

— Tak, wiem o tym. — Louis nawet mętnie sobie przypominał, że łańcuchowa reakcja nowych została odkryta właśnie przez laleczniki. — Ale dlaczego teraz? Słońca jądra zamieniły się w nowe dziesięć tysięcy lat temu. Ich światło nie dotrze tutaj prędzej niż za dwadzieścia tysięcy lat.

— Ludzie nie powinni mieć tyle swobody — odparł lalecznik. — Z pewnością zrobicie sobie krzywdę. Nie dostrzegacie niebezpieczeństwa? Pędzące ze światłem promieniowanie zamieni w pustynię tę część galaktyki!

— Dwadzieścia tysięcy lat to mnóstwo czasu.

— Zagłada za dwadzieścia tysięcy lat mimo wszystko pozostaje zagładą. Mój gatunek uciekł w kierunku Obłoków Magellana. Część z nas pozostała na wypadek, gdyby migracji laleczników miało zagrozić jakieś niebezpieczeństwo. Teraz tak się stało.

— O! A jakie to niebezpieczeństwo?

— Teraz jeszcze nie mogę na to pytanie odpowiedzieć. Ale spójrz na to — powiedział lalecznik, sięgając po leżący na stole przedmiot.

I Louis, który cały czas zastanawiał się, gdzie też lalecznik ma ręce, zobaczył, że rękami lalecznika były jego usta.

I to całkiem dobrymi rękami, pomyślał, gdy lalecznik podał mu ów przedmiot, który okazał się hologramem. Duże, jakby gumowe wargi lalecznika sięgały na kilka cali przed zęby. Były suche jak ludzkie palce i otoczone małymi wyrostkami. Za spiłowanymi płaskimi zębami roślinożercy Louis dostrzegł poruszenie ruchliwego języka.

Spojrzał na hologram.

Z początku w ogóle nie mógł poznać, co to jest, ale wpatrywał się cierpliwie, czekając, aż obraz ułoży mu się w sensowną całość. Mały, intensywnie biały dysk, na przykład słońce typu GO, K9 albo K8, z częścią tarczy odkrojoną czarnym, równym cięciem. Ale to nie mogło być słońce. Skryty częściowo za nim, odcinając się wyraźnie od czarnego tła, widniał pasek niezwykle czystego błękitu. Pasek był doskonale równy, o ostrych krawędziach, ze stałego materiału, najwyraźniej sztuczny i szerszy od białego krążka.

— Wygląda jak gwiazda otoczona obręczą — powiedział Louis. — Co to właściwie jest?

— Możesz to zatrzymać, jeśli chcesz. Teraz mogę ci zdradzić przyczynę, dla której sprowadziłem cię tutaj. Proponuję utworzyć zespół badawczy złożony z czterech członków, mnie i ciebie w to wliczając.

— I co mielibyśmy badać?

— Tego nie mogę ci na razie powiedzieć.

— Nie żartuj. Musiałbym być nienormalny, żeby decydować się na coś, o czym nic nie wiem.

— Wszystkiego najlepszego z okazji dwusetnych urodzin — powiedział lalecznik.

— Dziękuję — odparł nieco zdziwiony Louis.

— Dlaczego wyszedłeś ze swego przyjęcia urodzinowego?

— To nie twój interes.

— Mój, wybacz, Louisie Wu. Dlaczego wyszedłeś ze swego przyjęcia urodzinowego?

— Po prostu pomyślałem sobie, że dwadzieścia cztery godziny to trochę za mało, by godnie uczcić dwusetne urodziny. Więc przedłużyłem sobie ten dzień, uciekając przed północą. Jako obcy nie jesteś w stanie zrozumieć…

— Upojony byłeś radością tego dnia?

— Nie, niezupełnie. Chyba nie…

Nawet na pewno nie. Chociaż samo przyjęcie wyglądało na bardzo udane.

Zaczęło się minutę po północy. Czemu nie. Jego przyjaciele byli rozrzuceni po wszystkich strefach czasowych. Nie istniał żaden powód, dla którego miałby stracić choćby jedną, jedyną minutę. Po całym domu były porozstawiane minisypialnie dla ucięcia sobie krótkich, ale głębokich drzemek. Na tych, którym szkoda było czasu na sen, czekały środki pobudzające, niektóre o interesującym działaniu ubocznym, inne bez.

Na przyjęcie przybyli goście, których Louis nie widział co najmniej sto lat, a także ci, których spotykał codziennie. Część z nich dawno, dawno temu była jego śmiertelnymi wrogami. Były także kobiety, których za nic nie mógł sobie przypomnieć. Sam się dziwił, ile razy przez te lata zdążył mu się zmienić gust.

Jak było do przewidzenia, samo przedstawianie gości zajęło kilka godzin. Ta lista nazwisk, którą musiał zapamiętać! Zbyt wielu przyjaciół zamieniło się w zupełnie obcych ludzi.

Kilka minut przed północą Louis Wu wszedł do kabiny transferowej, wybrał kod i zniknął.

— Byłem śmiertelnie znudzony — wyznał. — „Louis, opowiedz nam o swoim ostatnim Oderwaniu!”. „Jak możesz być tak samotny, Louis!”. „Jak to dobrze, że zaprosiłeś trinockiego ambasadora”. „Dawno się nie widzieliśmy, Louis!”. „Hej, Louis! Wiesz, ilu trzeba Janxian, żeby pomalować wieżowiec?”. „No, ilu?”. „Co ilu?”. „Tych Janxian”. „Aaa. Trzech psika farbą, a dwóch przesuwa wieżowiec”. Słyszałem ten dowcip jeszcze w przedszkolu. Wszystko to, co w moim życiu minęło, wszystkie stare dowcipy, wszystko naraz w jednym, olbrzymim domu… Nie mogłem już wytrzymać.

— Jesteś niespokojnym człowiekiem, Louisie Wu. Twoje Oderwania — ty je zacząłeś, prawda?

— Nie pamiętam. Wiem tylko, że szybko się rozpowszechniły. Robi to większość moich znajomych.

— Ale nie tak często jak ty. Mniej więcej co czterdzieści lat czujesz się znudzony towarzystwem ludzi. Opuszczasz wtedy ich świat i pędzisz ku krawędzi znanego kosmosu. Lecisz dalej sam w małym statku, aż wreszcie czujesz potrzebę czyjegoś towarzystwa. Z ostatniego, czwartego Oderwania wróciłeś dwadzieścia lat temu. Jesteś niespokojny, Louisie Wu. Na każdej planecie zamieszkanej przez ludzi żyłeś wystarczająco długo, by uważano cię za tubylca. Dzisiaj wyszedłeś ze swego przyjęcia urodzinowego. Czy znowu ogarnia cię niepokój?

— To już chyba tylko moja sprawa, prawda?

— Tak. Moją sprawą jest rekrutacja. Nadawałbyś się na członka mojego zespołu badawczego. Podejmujesz ryzyko, ale najpierw je dokładnie kalkulujesz. Nie boisz się być sam na sam ze sobą. Jesteś wystarczająco rozważny i sprytny, by przeżyć dwieście lat. Ponieważ nie zaniedbywałeś swego ciała, pod względem fizycznym nie masz więcej jak dwadzieścia lat. Wreszcie, i to jest chyba najważniejsze, lubisz towarzystwo obcych.

— To prawda — przyznał Louis. Znał kilku ksenofobów i uważał ich za kompletnych durni. Życie stałoby się straszliwie nudne, gdyby otaczali nas sami ludzie.

— Ale nie chcesz podejmować decyzji w ciemno. Louisie, czy nie wystarczy ci, że ja, lalecznik, będę z tobą? Wszystkiego, czego mógłbyś się obawiać, ja będę obawiał się w dwójnasób znacznie wcześniej. Inteligentna ostrożność mojej rasy jest przecież ogólnie znana.

— Zgadza się — potwierdził Louis. Szczerze mówiąc, połknął przynętę. Połączone w jedno — ksenofilia, wewnętrzny niepokój i ciekawość zwyciężyły: dokądkolwiek udawał się lalecznik, Louis podąży z nim. Ale chciał dowiedzieć się więcej.

Jego pozycja przetargowa była wyśmienita. Obcy z pewnością nie wybrałby sobie takiego pokoju. To najzupełniej zwyczajne, z ludzkiego punktu widzenia, wnętrze musiało zostać przygotowane specjalnie do rekrutacji.

— Nie chcesz mi powiedzieć, co masz zamiar zbadać — powiedział Louis. — Może mi przynajmniej powiesz, gdzie to jest?

— Dwadzieścia lat świetlnych stąd, w kierunku Mniejszego Obłoku Magellana.

— Podróż z napędem hiperprzestrzennym zajmie nam dwa lata.

— Nie. Mamy statek, który poleci szybciej. Przebędzie rok świetlny w pięć czwartych minuty.

Louis otworzył usta, ale nie zdołał wydobyć z siebie żadnego dźwięku. W minutę i piętnaście sekund?

— Nie powinno cię to dziwić, Louisie Wu. Jak inaczej moglibyśmy wysłać zwiadowcę do jądra galaktyki, który doniósł o rozpoczynającej się reakcji łańcuchowej? Powinieneś był domyślić się istnienia takiego statku. Jeśli moja misja zakończy się sukcesem, oddam ten statek załodze razem z planami, które pozwolą zbudować takich więcej. Ten statek jest twoją… pensją, zapłatą — jak chcesz to nazwać. Poznasz go wtedy, gdy dogonimy migrację laleczników. Tam też się dowiesz, co jest celem naszej wyprawy.

„Gdy dogonimy migrację laleczników…”

— W porządku, jestem zdecydowany — powiedział Louis Wu. Zobaczyć migrację całej rasy! Olbrzymie statki niosące na swych pokładach setki milionów laleczników, całe systemy ekologiczne, utrzymywane…

— Dobrze. — Lalecznik wstał z miejsca. — Nasza załoga liczyć będzie czterech członków. Teraz idziemy po trzeciego.

I potruchtał do kabiny transferowej.

Louis schował tajemniczy hologram do kieszeni i poszedł za obcym. W kabinie próbował dojrzeć kod, jaki wybiera lalecznik, ale ten zrobił to tak szybko, że Wu nic nie zauważył.

Louis Wu wyszedł za lalecznikiem z kabiny i znalazł się w pogrążonym w półmroku wnętrzu luksusowej restauracji. Rozpoznał ją po czarno-złotym wystroju i absolutnie nieekonomicznym, jeśli chodziło o wykorzystanie miejsca, ustawieniu stolików. „Krushenko” w Nowym Jorku.

Pojawieniu się lalecznika towarzyszyły pełne niedowierzania szepty. Szef sali, niewzruszony niczym robot, zaprowadził ich do stolika. Zamiast jednego z krzeseł przyniesiono dużą, prostokątną poduszkę, na której spoczął lalecznik.

— Oczekiwano tu ciebie — raczej stwierdził, niż zapytał Louis.

— Tak, zamówiłem wcześniej stolik. Są dobrze przygotowani do obsługi obcych gości.

Dopiero teraz Louis zauważył, że lalecznik nie był jedynym przedstawicielem obcej rasy: czterech kzinów przy sąsiednim stoliku i jeszcze jakiś kdatlyno po drugiej stronie sali. Biorąc pod uwagę bliskość budynku Narodów Zjednoczonych, nie było w tym nic dziwnego. Louis zamówił sobie tequila sour i zajął się drinkiem od razu, gdy tylko go otrzymał.

— To był dobry pomysł — powiedział. — Umieram z głodu.

— Nie jesteśmy tu po to, żeby jeść. Mamy pozyskać trzeciego członka wyprawy.

— Tutaj? W restauracji?

Lalecznik podniósł głos, by odpowiedzieć, ale to, co powiedział, wcale nie było odpowiedzią.

— Naprawdę nigdy nie widziałeś mojego kzina? Nazywa się Kchula-Rrit. Trzymam go w domu. Bardzo zabawny zwierzaczek.

Louis mało co nie udusił się swoją tequilą. Przy stoliku za plecami lalecznika każda z czterech gór pomarańczowego futra była olbrzymim, żywym kzinem. Teraz wszyscy czterej, obnażywszy swoje ostre niczym sztylety zęby, patrzyli w ich stronę. Wyglądało to tak, jakby się uśmiechali, ale u kzina taki grymas nigdy nie jest uśmiechem.

Nazwisko Rrit noszone jest przez członków rodziny Patriarchy Kzinu. Louisowi, któremu udało się wreszcie przełknąć do końca nieszczęsną tequilę, zaświtało, że to właściwie wszystko jedno. Zniewaga i tak była śmiertelna, a zjedzonym można zostać przecież tylko raz.

Siedzący najbliżej kzin wstał z miejsca.

Gęste pomarańczowe futro z czarnymi plamami dokoła oczu okrywało coś, co można by wziąć za tłustego kota, gdyby to coś nie miało ośmiu stóp wzrostu. Zamiast tłuszczu wszędzie prężyły się mięśnie, smukłe i dziwnie ułożone wokół równie dziwnego szkieletu. Przypominające czarne rękawiczki dłonie uzbrojone były w wysunięte potężne pazury.

Ćwierć tony obdarzonego inteligencją mięsożercy stanęło nad lalecznikiem i zapytało:

— Powiedz, dlaczego uważasz, że możesz obrażać Patriarchę Kzinu i żyć dalej?

Lalecznik nie zwlekał z odpowiedzią, a w jego głosie nie było słychać nawet najlżejszego drżenia.

— To właśnie ja na planecie, która okrąża Betę Liry, kopnąłem kzina nazwiskiem Chuft-Captain w brzuch, łamiąc mu trzy warstwy jego szkieletu wewnętrznego. Potrzebuję odważnego kzina.

— Mów dalej — powiedział czarnooki kzin. Pomimo ograniczeń, jakie nakładała na niego budowa ust, jego interworld był bez zarzutu. W jego głosie nie było słychać wściekłości, którą z pewnością musiał odczuwać. Dla postronnego widza kzin i lalecznik mogli dyskutować na przykład o pogodzie.

Ale posiłek, od którego wstał kzin, składał się wyłącznie z krwistego, dymiącego mięsa, podgrzewanego przed podaniem do temperatury ciała. Wszyscy kzinowie cały czas szeroko się uśmiechali.

— Ten człowiek i ja — podjął lalecznik — będziemy badać miejsce, o jakim nie śniło się jeszcze żadnemu kzinowi. Będziemy do tego potrzebować kzina. Czy kzin odważy się pójść tam, dokąd poprowadzi lalecznik?

— Mówi się, że laleczniki są roślinożercami i że zawsze raczej uciekają od walki, niż do niej dążą.

— Sam to oceń. Twoją zapłatą, jeśli uda ci się przeżyć, będą plany nowego typu statku kosmicznego plus sam statek. Premia za szczególne ryzyko.

Lalecznik robił wszystko, by jeszcze bardziej pogorszyć sytuację. Kzinowi nigdy nie oferuje się premii za szczególne ryzyko. Kzin nigdy niczego się nie boi i nigdy nie dostrzega żadnego niebezpieczeństwa.

Jednak kzin powiedział tylko jedno słowo:

— Zgoda.

Trzech jego pobratymców prychnęło coś do niego. Kzin odprychnął im coś w odpowiedzi.

Jeden kzin, mówiący w swoim ojczystym języku, brzmiał jak odgłosy bójki stada kotów. Czterech kzinów w zajadłej dyskusji przywodziło na myśl całą kocią wojnę, połączoną z użyciem broni atomowej. W restauracji natychmiast włączyły się wygłuszacze, ale i tak można było doskonale słyszeć sprzeczkę obcych.

Louis zamówił następnego drinka. Z tego, co wiedział o kzinach, ci czterej musieli przejść jakieś specjalne szkolenie. Lalecznik jeszcze żył.

Spór wreszcie ucichł i kzinowie zwrócili się do nich. Ten z czarnymi plamami nad oczami zapytał:

— Jak się nazywasz?

— Przyjąłem ludzkie imię Nessus — odparł lalecznik. — Naprawdę nazywam się… — W tym miejscu z dwóch gardeł lalecznika popłynęły bogate muzyczne dźwięki.

— W porządku, Nessus. Musisz wiedzieć, że my czterej stanowimy przedstawicielstwo kzinów na Ziemi. To jest Harch, to Ftanss, ten z żółtymi pręgami to Hroth. Ja jako ich pomocnik i kzin niskiego rodu nie mam imienia. Nazywają mnie według tego, co robię: Mówiący-do-Zwierząt.

Louis zagryzł z wściekłością zęby.

— Problem polega na tym, że jesteśmy tutaj potrzebni. Skomplikowane negocjacje… ale to was nie obchodzi. Zostało ustalone, że moja obecność tutaj nie jest niezbędna. Jeżeli ten twój statek okaże się rzeczywiście coś wart, przyłączę się do was. Jeżeli nie, dowiodę mej odwagi w inny sposób.

— W porządku — powiedział lalecznik i wstał ze swego miejsca. Louis nie poruszył się, tylko zapytał:

— A jak nazywają cię inni kzinowie?

— W Języku Bohaterów brzmi to tak: — I kzin zaskrzeczał coś przeraźliwie wysoko.

— Więc czemu nam tego nie powiedziałeś? Czy chciałeś nas obrazić?

— Tak — odparł Mówiący-do-Zwierząt. — Byłem na was wściekły.

Louis, przyzwyczajony do ludzkiego savoir-vivre’u, oczekiwał raczej, że kzin skłamie. Wtedy on, Louis, mógłby udać, że w to wierzy, dzięki czemu kzin byłby w przyszłości grzeczniejszy… ale teraz było już na to za późno. Louis zawahał się na ułamek sekundy, zanim zapytał:

— Co nakazuje w takim przypadku zwyczaj?

— Musimy zmierzyć się w walce wręcz zaraz, jak tylko mnie do takiej walki wyzwiesz. Albo jeden z nas musi przeprosić.

Louis wstał. Zdawał sobie doskonale sprawę, że popełnia samobójstwo, ale równie dobrze wiedział, że inaczej po prostu nie można.

— Wyzywam cię — powiedział. — Kły przeciwko zębom, pazury przeciwko paznokciom, ponieważ nie ma dla nas dwóch miejsca we wszechświecie.

— Przepraszam w imieniu mego towarzysza, Mówiącego-do-Zwierząt — odezwał się kzin imieniem Hroth, nie podnosząc głowy.

— Hę? — stęknął Louis.

— Na tym właśnie polega moja funkcja — wyjaśnił kzin. — Być pod ręką we wszystkich tych sytuacjach, w których natura kzinów widzi tylko dwa wyjścia: walczyć lub przeprosić. Wiemy, co się dzieje, gdy walczymy. Dzisiaj jest nas osiem razy mniej niż wtedy, gdy po raz pierwszy zetknęliśmy się z ludźmi. Nasze kolonie są teraz waszymi koloniami, nasi niewolnicy są wolni i uczą się ludzkich technologii i ludzkiej etyki. W sytuacji, kiedy trzeba przeprosić lub walczyć, moja funkcja polega na tym, żeby przeprosić.

Louis usiadł. Wyglądało na to, że jednak jeszcze trochę pożyje.

— Nie potrafiłbym tak — powiedział.

— Oczywiście, że nie, skoro odważyłeś się wyzwać kzina na pojedynek. Ale nasz Patriarcha uważa, że nie nadaję się do niczego innego. Nie jestem zbyt inteligentny, szwankuje mi zdrowie, zawodzi mnie koordynacja ruchów. Jak inaczej mógłbym zasłużyć sobie na imię?

Louis pociągnął drinka, modląc się w duchu, żeby ktoś wreszcie zmienił temat. Taki pokorny kzin wprawiał go w zakłopotanie.

— Skończmy jeść — zaproponował Mówiący-do-Zwierząt. — Chyba że nasza misja zaczyna się już teraz.

— Ależ skąd — odparł Nessus. — Jeszcze nie mamy skompletowanej załogi. Zostanę poinformowany, jeżeli moi agenci zlokalizują czwartego jej członka. Na razie jedzmy.

Mówiący-do-Zwierząt powiedział jeszcze jedną rzecz, zanim wrócił do swego stolika:

— Louisie Wu, twoje wyzwanie było trochę przegadane. Wystarczy zwykły wrzask wściekłości. Po prostu wrzeszczysz i skaczesz.

— Wrzeszczysz i skaczesz — powtórzył Louis. — Dla mnie bomba.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Rozdział II

I jego pstrokata załoga

Louis Wu znał ludzi, którzy korzystając z kabiny transferowej, zamykali oczy. W przeciwnym razie dostawali zawrotów głowy. Według Louisa był to czysty nonsens, ale z drugiej strony dziwactwa niektórych innych jego przyjaciół były znacznie bardziej niezwykłe.

Wybrał kod z otwartymi oczami. Obserwujący go obcy zniknęli, a ktoś zawołał:

— Patrzcie! Już wrócił!

Przed drzwiami kabiny zebrał się mały tłumek, uniemożliwiając prawie ich otwarcie.

— A niech was! Naprawdę nikt nie poszedł do domu? — Rozłożył szeroko ramiona, zgarniając ich niczym pług śnieżny. — Zróbcie przejście, matołki. Spodziewam się jeszcze gości.

— Wspaniale! — krzyknął mu ktoś do ucha. Jakieś ręce chwyciły mocno jego dłoń i wepchnęły do niej wypełnioną alkoholem szklankę. Louis otoczył ramionami siedmiu czy ośmiu spośród swoich gości i uśmiechnął się, rozbawiony przyjęciem, jakie mu zgotowali.

Louis Wu. Z pewnej odległości można go było wziąć za człowieka Orientu o bladożółtej skórze i powiewających siwych włosach. Bogata błękitna szata była udrapowana tak niedbale, że właściwie powinna krępować mu ruchy. Ale nie krępowała.

Z bliska wszystko okazywało się fałszywe. Skóra wcale nie była bladożółta z brązowym odcieniem, lecz gładka i chromowożółta jak u bohatera komiksów. Fu Manchu. Warkoczyk był zbyt gruby; nie posiwiał też w sposób naturalny. Miał czysty biały kolor z leciutkim odcieniem błękitu, taki sam, jaki mają białe karły. Jak u wszystkich nizinnych, kolorami Louisa Wu były kolory sztucznych barwników.

Nizinny. Widać to było na pierwszy rzut oka. Jego rysy nie były ani kaukaskie, ani mongoloidalne, ani negroidalne, chociaż dostrzegało się ślady wszystkich trzech. Doskonała mieszanka, na której powstanie trzeba było długich stuleci. Przy ciążeniu równym 1 g jego postawa była w nieuświadomiony sposób naturalna. Ścisnął w dłoni szklankę i uśmiechnął się do swoich gości.

Tak się jakoś stało, że uśmiechnął się do znajdującej się może o cal od niego pary srebrnych oczu.

W ogólnym ścisku i zamieszaniu Teela Brown wylądowała w końcu twarzą w twarz i piersią w pierś z Louisem. Jej błękitna skóra pokryta była siecią cieniutkich srebrnych niteczek, fryzura strzelała jaskrawopomarańczowym ogniem, a oczy odbijały wszystko niczym dwa srebrne lusterka. Miała dwadzieścia lat; Louis zdążył wcześniej chwilę z nią porozmawiać. To, co mówiła, było płytkie, pełne stereotypowych haseł i łatwego entuzjazmu, ale za to była bardzo ładna.

— Musiałam cię o to zapytać — wysapała bez tchu. — Jak udało ci się zaprosić tutaj trinoka?

— Tylko mi nie mów, że i on jeszcze tutaj jest!

— Och, nie. Kończyło mu się powietrze, więc musiał pójść do domu.

— Nieprawda — poinformował ją Louis. — Miał zapas na kilka tygodni. A jeśli rzeczywiście cię to interesuje, to ten właśnie trinok był kiedyś przez dłuższy czas moim gościem i więźniem zarazem. Jego statek wraz z całą załogą zginął na skraju poznanego kosmosu, więc musiałem odstawić chłopaka na Margrave, żeby wsadzić go do pomieszczenia z takimi warunkami, do jakich był przyzwyczajony.

Oczy dziewczyny wyrażały zarazem zachwyt i zdumienie. Louis zdziwił się przyjemnie, że były na poziomie jego własnych. Delikatna uroda Teeli Brown czyniła ją mniejszą, niż była w istocie. Jej wzrok przeniósł się na coś, co znajdowało się za Louisem, i oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej.

Z kabiny transferowej wyłonił się lalecznik Nessus.

Opuszczając „Krushenkę”, Louis starał się namówić Nessusa, by ten zdradził coś więcej na temat celu wyprawy, lalecznik jednak obawiał się promieni podsłuchowych.

— Więc wpadnij do mnie — zaproponował Louis.

— Ale twoi goście…

— Nie ma ich w gabinecie. A mój gabinet jest absolutnie bezpieczny. Poza tym pomyśl, jakie wrażenie zrobisz na przyjęciu! Pod warunkiem, oczywiście, że ktokolwiek jeszcze tam jest.

Wrażenie było przynajmniej takie, jakiego Louis oczekiwał. Nagle jedynym odgłosem, jaki rozlegał się w pomieszczeniu, było tuk-tuk-tuk kopytek lalecznika. Z kabiny transferowej tymczasem wyłonił się Mówiący-do-Zwierząt. Rozejrzał się po otaczającym go morzu ludzkich twarzy, po czym niespiesznie obnażył zęby.

Ktoś rozlał połowę drinka. Stojące w kącie mówiące orchidee zaszczebiotały coś nerwowo. Ludzie odsunęli się na kilka kroków od kabiny. Słychać było wymieniane półgłosem uwagi.

— Nic ci nie jest. Ja też ich widzę.

— Pastylki trzeźwiące? Zaraz, zaraz, gdzieś je tu miałem…

— Ależ wymyślił, co?

— Stary, poczciwy Louis.

— Przepraszam, jak to się nazywa?

Nie mieli pojęcia, jak zareagować na pojawienie się Nessusa. Prawie wszyscy zignorowali lalecznika, bojąc się, że cokolwiek by o nim powiedzieli, i tak wyszliby na głupców. Jeszcze dziwniej odnieśli się do Mówiącego-do-Zwierząt; kzin, niegdyś największy wróg ludzkości, był teraz traktowany z szacunkiem niczym jakiś bohater.

— Chodź za mną — zwrócił się do lalecznika Louis, mając nadzieję, że kzin zrobi to samo co oni. — Przepraszam, przepraszam! — ryknął i zaczął torować sobie drogę przez tłum. W odpowiedzi na liczne podekscytowane i zdumione pytania tylko tajemniczo się uśmiechał.

Dotarłszy bezpiecznie do gabinetu, Louis zamknął starannie drzwi i włączył urządzenie przeciwpodsłuchowe.

— W porządku. Kto chce się czegoś napić?

— Jeżeli możesz podgrzać trochę bourbona, chętnie się napiję — odparł kzin. — Jeżeli nie możesz go podgrzać, również się napiję.

— Nessus?

— Jakikolwiek sok roślinny wystarczy. Czy masz może ciepły sok z marchwi?

— Brr! — Louis wzdrygnął się, ale poinstruował odpowiednio bar, który po chwili podał szklankę ciepłego soku z marchwi.

Nessus przysiadł na podkurczonej tylnej nodze, kzin zaś opadł ciężko na nadmuchiwany fotel, który pod jego ciężarem powinien właściwie pęknąć jak cieniutki balon. Jeden z najstarszych nieprzyjaciół człowieka wyglądał dziwnie i zabawnie zarazem, balansując na o wiele dla niego za małym pneumatycznym siedzeniu.

Wojny między ludźmi a kzinami były liczne i straszliwe. Gdyby kzinom udało się wygrać pierwszą z nich, człowiek po kres dziejów pełniłby funkcję niewolnika i hodowlanego zwierzęcia. Tak się jednak nie stało, a w wojnach, które miały miejsce potem, znacznie większe straty ponieśli kzinowie. Mieli oni tendencję do atakowania zbyt wcześnie, wtedy, kiedy jeszcze nie byli w pełni gotowi. Wśród pojęć, których nie znali, znajdowały się między innymi takie, jak cierpliwość, litość i wojna ograniczona. Każda wojna kosztowała ich utratę sporej części populacji i kilku podbitych wcześniej przez nich planet.

Od dwustu pięćdziesięciu lat kzinowie nie atakowali już zamieszkanej przez ludzi części kosmosu. Nie mieli po prostu czym i kim atakować. Od dwustu pięćdziesięciu lat ludzie nie zaatakowali zamieszkanych przez kzinów planet; żaden z nich nie był w stanie tego zrozumieć. Kzinowie w ogóle nie potrafili zrozumieć ludzi.

Byli twardzi i brutalni; Nessus, przedstawiciel rasy, której tchórzostwo było wręcz przysłowiowe, w miejscu publicznym obraził śmiertelnie czterech dorosłych kzinów.

— Powtórz raz jeszcze — poprosił Louis — o tej wrodzonej ostrożności laleczników. To, co dzisiaj widziałem, trochę mi namieszało w głowie.

— Może to nie było fair z mojej strony, ale nie powiedziałem ci jednej rzeczy: moi pobratymcy uważają mnie za szaleńca.

— Wspaniale — wycedził Louis i pociągnął z wręczonej mu przez anonimowego dobroczyńcę szklanki. Szklanka zawierała wódkę, sok owocowy i kruszony lód.

Ogon kzina poruszał się niespokojnie w lewo i w prawo.

— Mamy więc lecieć z wariatem? Musisz być rzeczywiście szalony, skoro chcesz wziąć ze sobą kzina.

— Zbyt łatwo popadacie w niepokój — powiedział miękkim, łagodnym, nieznośnie zmysłowym głosem Nessus. — Każdy z laleczników, z którymi zetknęli się ludzie, był według przyjętych u nas standardów mniej lub bardziej szalony. Żaden obcy nie widział jeszcze rodzimej planety laleczników i żaden normalny lalecznik nie zawierzył jeszcze swego życia kruchej łupinie statku kosmicznego, który miał go zabrać na obce, pełne śmiertelnych niebezpieczeństw światy.

— Szalony lalecznik, kzin i ja. Czwarty członek naszej załogi powinien być chyba psychiatrą.

— Nie, Louisie. Żaden z kandydatów nie jest psychiatrą.

— A czemu nie?

— Nie działałem na oślep. — Nessus mówił jedną parą ust, podczas gdy drugą pociągał ze swojej szklanki. — Najpierw byłem ja. Nasza wyprawa ma na celu przyniesienie korzyści mojej rasie, więc konieczny był jakiś jej przedstawiciel. Powinien on być wystarczająco szalony, żeby udać się w nieznane, a jednocześnie na tyle normalny, żeby móc wykorzystać swój intelekt i przeżyć. Tak się składa, że ja spełniam obydwa te warunki. Mieliśmy również ważne powody, żeby włączyć do wyprawy kzina. To, co teraz powiem, Mówiący-do-Zwierząt, jest tajemnicą. Już od dawna obserwujemy wasz gatunek. Wiedzieliśmy o was jeszcze przed tym, jak po raz pierwszy zaatakowaliście ludzi.

— Wasze szczęście, żeście się wtedy nie pokazali — warknął kzin.

— Niewątpliwie. Z początku sądziliśmy, że kzinowie są równie groźni, co bezużyteczni. Rozpoczęto badania mające na celu ustalenie, czy można was bezpiecznie i bezproblemowo zgładzić.

— Zwiążę ci szyję w supeł.

— Nic takiego nie zrobisz.

Kzin wstał z miejsca.

— On ma rację — powiedział Louis. — Siadaj, Mówiący. Mordując lalecznika, nie zyskasz zbyt wielkiej chwały.

Kzin usiadł. I tym razem fotel jakoś nie wybuchnął.

— Zrezygnowaliśmy z tego zamiaru — podjął Nessus. — Wojny z ludźmi okazały się wystarczającym czynnikiem ograniczającym ekspansję kzinów. Stawaliście się coraz mniej niebezpieczni. A my cały czas obserwowaliśmy.

Na przestrzeni kilku stuleci sześciokrotnie zaatakowaliście zamieszkane przez ludzi planety. Sześciokrotnie zostaliście pokonani, za każdym razem tracąc blisko dwie trzecie męskiej populacji. Czy muszę mówić, jak to świadczyło o waszej inteligencji? W każdym razie nigdy nie groziła wam całkowita eksterminacja. Wojna nie zabijała waszych samic, więc stosunkowo szybko następowała odbudowa gatunku. Traciliście tylko krok po kroku olbrzymie imperium, którego budowa zajęła wam kilka tysięcy lat. W końcu zrozumieliśmy, że rozwijacie się w zastraszającym tempie.

— Rozwijamy się?

Nessus prychnął coś w Języku Bohaterów. Louis aż podskoczył ze zdumienia. Nie przypuszczał, że gardła lalecznika potrafią aż tyle.

— Tak właśnie myślałem, że to powiedziałeś — przytaknął Mówiący-do-Zwierząt. — Nie wiem tylko, jak mam to rozumieć.

— Rozwój, ewolucja zależy od przetrwania najlepiej przystosowanych. Przez wiele waszych stuleci najlepiej przystosowanymi byli ci, którym udało się uniknąć walki z ludźmi. Rezultaty są oczywiste. Od niemal dwustu waszych lat między kzinami a ludźmi panuje pokój.

— Bo wojna nie miałaby sensu! Nie moglibyśmy jej wygrać!

— To jednak nie powstrzymało waszych przodków.

Mówiący-do-Zwierząt przełknął porcję gorącego bourbona.

Jego ogon, nagi i różowy jak u szczura, nerwowo uderzał o podłogę.

— Zostaliście zdziesiątkowani — mówił dalej lalecznik. — Wszyscy żyjący dzisiaj kzinowie są potomkami tych, którym udało się nie brać udziału w wojnie. Niektórzy spośród nas uważają nawet, że obecnie kzinowie dysponują wystarczająco dużym zasobem inteligencji, opanowania i ogłady, by móc pokojowo współistnieć z innymi rasami.

— I dlatego stawiasz na szali swoje życie, decydując się na odbycie tej wyprawy w towarzystwie kzina.

— Właśnie — przytaknął Nessus i zatrząsł się na całym ciele. — Oprócz tego mam silną motywację. Jeżeli moja odwaga okaże się przydatna, a wyprawa przyniesie korzyść memu gatunkowi, być może zostanie mi wydane zezwolenie na posiadanie potomstwa.

— Trudno to uznać za wiążące zobowiązanie — zauważył Louis.

— Więc istnieje jeszcze jeden powód zabrania kzina. Znajdziemy się w obcym środowisku, pełnym nieznanych niebezpieczeństw. Kto mnie obroni? Kto nadaje się do tego lepiej od kzina?

— Chronić lalecznika?

— Czy to brzmi dziwnie?

— I to jak — powiedział Mówiący-do-Zwierząt. — W dodatku przemawia do mego poczucia humoru. No, a ten? Louis Wu?

— Dla nas współpraca z ludźmi okazała się bardzo korzystna, więc jest zrozumiałe, że zdecydowaliśmy się przynajmniej na jednego człowieka. Louis Gridley Wu na swój beztroski, zwariowany sposób jest osobnikiem o niezwykłej zdolności przetrwania.

— Rzeczywiście beztroski. I zwariowany. Wyzwał mnie na pojedynek.

— Czy przyjąłbyś to wyzwanie, gdyby nie interwencja Hrotha? Skrzywdziłbyś go?

— Żeby zostać natychmiast karnie odesłanym do domu za spowodowanie poważnego incydentu dyplomatycznego? Ale chyba nie o to chodzi, prawda?

— Może właśnie o to. Louis żyje, a ty przekonałeś się, że nie możesz zapanować nad nim, wykorzystując jego strach. Chyba rozumiesz, co z tego wynika?

Louis zachował dyskretne milczenie. Jeżeli lalecznik chce go przedstawić jako wyrafinowanego, inteligentnego gracza, to on nie ma nic przeciwko temu.

— Przedstawiłeś już swoje motywy — podsumował Mówiący-do-Zwierząt. — Porozmawiajmy teraz o moich. Co możesz mi zaoferować w zamian za przyłączenie się do wyprawy?

I zaczęły się targi.

Dla laleczników napęd hiperprzestrzenny kwantum II przedstawiał nieocenioną wartość. Dzięki niemu statek kosmiczny mógł przebyć odległość jednego roku świetlnego w minutę i piętnaście sekund, podczas gdy zwykle potrzebował na to aż trzech dni. Ale zwykły statek mógł jeszcze zabrać na pokład jakiś ładunek.

— Zainstalowaliśmy silnik w kadłubie General Products numer cztery, największym, jaki w ogóle jest produkowany. Kiedy nasi naukowcy i inżynierowie skończyli pracę, okazało się, że niemal całe wnętrze wypełnione jest maszynerią, toteż będzie nam, niestety, trochę ciasno.

— Egzemplarz eksperymentalny — mruknął kzin. — Jak dokładnie go przetestowano?

— Statek odbył podróż do jądra galaktyki i z powrotem.

I był to jego jedyny, jak dotąd, lot. Laleczniki nie mogły same dobrze sprawdzić jego działania, nie mogły też znaleźć nikogo, kto by to zrobił; znajdowali się przecież w trakcie migracji. Statek nie miałby na pokładzie praktycznie żadnego ładunku, chociaż jego kadłub miał ponad milę średnicy. Co więcej, każde zmniejszenie prędkości kończyło się natychmiast powrotem do normalnej przestrzeni kosmicznej.

— My go już nie potrzebujemy, wy natomiast tak — mówił dalej Nessus. — Oddamy go załodze razem z wszelkimi potrzebnymi planami. Bez wątpienia będziecie mogli wprowadzić wiele ulepszeń.

— Za coś takiego z pewnością otrzymałbym imię — zauważył kzin. — Własne imię. Muszę zobaczyć ten statek w akcji.

— Możesz nawet nim polecieć.

— Za taki statek sam Patriarcha nadałby mi imię. Jestem tego pewien. Jakie bym wybrał? Może… — i kzin prychnął coś przeraźliwie głośno.

Lalecznik odpowiedział w tym samym języku.

Louis poruszył się zniecierpliwiony. Nie był w stanie brać udziału w rozmowie toczącej się w Języku Bohaterów. Miał już zamiar zostawić ich samych, ale przypomniał sobie, że posiada przecież tajemniczy hologram. Wyjął go z kieszeni i rzucił kzinowi.

Mówiący-do-Zwierząt chwycił go, ujął delikatnie w palce i spojrzał pod światło.

— Wygląda jak otoczona jakimś pierścieniem gwiazda — powiedział po chwili. — A co to właściwie jest?

— Ma to związek z celem naszej wyprawy — odparł lalecznik. — Nic więcej nie mogę wam na razie powiedzieć.

— Jaki tajemniczy. Kiedy możemy wyruszyć?

— Przypuszczam, że to kwestia dni. Moi agenci cały czas poszukują odpowiedniego kandydata na czwartego członka wyprawy.

— A więc nie pozostaje nam nic innego, jak czekać. Louis, czy możemy przyłączyć się do twoich gości?

Louis wstał i przeciągnął się.

— Jasne. Niech mają swój dreszczyk emocji. Mówiący, zanim tam pójdziemy, miałbym pewną propozycję. Nie sądź, że chciałbym uwłaczać twojej godności, ale…

Przyjęcie podzieliło się na kilka obozów: oglądających stereowizję, grających w brydża i pokera, kochających się, i to zarówno w parach, jak i w większych grupach, opowiadających historyjki oraz tych, którzy padli ofiarą różnych używek. Na trawniku w świetle wschodzącego słońca można było dostrzec grupę złożoną z tych ostatnich i kilku ksenofilów. W grupie tej znajdowali się między innymi Nessus, Mówiący-do-Zwierząt, Louis Wu, Teela Brown i pracujący na najwyższych obrotach samobieżny barek.

Sam trawnik był pielęgnowany według starożytnej brytyjskiej zasady: siać i kosić co najmniej przez pięćset lat. Pod koniec pewnego pięćsetlecia doszło do krachu giełdowego, w wyniku którego Louis Wu stał się posiadaczem dużej ilości pieniędzy, pewna szlachecka rodzina zaś takimi posiadaczami być przestała. Trawa była zielona i błyszcząca, w oczywisty sposób prawdziwa. Nikt nigdy nie grzebał w jej genach w poszukiwaniu wątpliwych usprawnień. U podnóża trawiastego, łagodnego zbocza znajdował się kort tenisowy, na którym małe figurki biegały tam i z powrotem, z wielkim przejęciem i olbrzymią energią machając rakietami.

— Sport jest czymś wspaniałym — zauważył leniwie Louis Wu. — Mógłbym siedzieć i patrzeć choćby cały dzień.

Śmiech Teeli trochę go zaskoczył. Pomyślał o milionach dowcipów, których nigdy nie słyszała i nie usłyszy, bo nikt ich już nie opowiada. Z tych milionów dowcipów, które Louis znał na pamięć, przynajmniej dziewięćdziesiąt dziewięć procent musi już być przestarzałe. Przeszłość i teraźniejszość nie mieszają się ze sobą zbyt dobrze.

Louis leżał na trawie z głową spoczywającą w objęciach Teeli. Barek nachylił się nad nim, by mógł dosięgnąć do klawiatury, nie podnosząc się z miejsca. Louis zamówił dwie mokki, chwycił wysuwające się z otworu podajnika szklanki i wręczył jedną z nich Teeli.

— Przypominasz mi dziewczynę, którą kiedyś znałem — powiedział. — Słyszałaś kiedyś o Pauli Cherenkov?

— To ta rysowniczka? Z Bostonu?

— Tak. Teraz już na emeryturze.

— To moja praprababcia. Kiedyś nawet u niej byłam.

— Kiedyś była powodem nagłobicia mojego serca. Mogłabyś być jej bliźniaczką.

Śmiech Teeli rozszedł się przyjemnymi wibracjami po kręgosłupie Louisa.

— Obiecuję ci, że nic takiego z mojej strony ci nie grozi, pod warunkiem że mi powiesz, co to w ogóle jest.

Louis zamyślił się. Wyrażenie było jego własne, wymyślone wyłącznie po to, by oddać stan, w jakim się wtedy znajdował. Nie używał go zbyt często, ale też nigdy nie musiał go wyjaśniać. Zawsze wiedziały, co to znaczy.

Spokojny, łagodny poranek. Gdyby teraz się położył, spałby co najmniej dwanaście godzin. Zmęczenie zaczynało dawać znać o sobie. W objęciach Teeli było mu dobrze i wygodnie. W początkowej fazie przyjęcia świętował swoją rocznicę sam na sam z trzema kobietami, które kiedyś były dla niego bardzo ważne i vice versa.

Z trzema? Czy czterema? Nie, z trzema. Wszystko wskazywało na to, że był już odporny na nagłobicie serca. Dwieście lat pozostawiło po sobie zbyt wiele blizn na jego osobowości. A teraz leżał wygodnie z głową tuloną przez kobietę, która wyglądała dokładnie tak samo jak Paula Cherenkov.

— Kochałem ją — powiedział. — Znaliśmy się wiele lat. Często się spotykaliśmy. A potem pewnego wieczoru zaczęliśmy o czymś rozmawiać i nagle byłem już zakochany. Myślałem, że ona też mnie kocha.

Nie poszliśmy tej nocy do łóżka. To znaczy, nie poszliśmy tam razem. Zapytałem ją, czy chce wyjść za mnie za mąż. Powiedziała, że nie. Była zajęta robieniem kariery. Nie ma czasu na takie rzeczy, powiedziała. Mimo to zaplanowaliśmy wspólną podróż do Amazońskiego Parku Narodowego, taką namiastkę miodowego miesiąca.

Następny tydzień to była prawdziwa huśtawka nastrojów. Kupiłem bilety i zarezerwowałem hotele. Czy zależało ci kiedykolwiek tak bardzo na kimś, co do kogo byłaś przekonana, że nie jesteś go warta?

— Nie.

— Byłem młody. Dwa dni przekonywałem sam siebie, że jednak jestem wart Pauli Cherenkov. Wreszcie się udało. A ona wtedy powiedziała, że nie jedzie. Nie pamiętam już dlaczego. W każdym razie miała jakiś powód.

W tym samym tygodniu jeszcze kilka razy byliśmy na obiedzie. Nic. Powstrzymywałem się przed wywieraniem na nią jakiegokolwiek nacisku. Nigdy się chyba nawet nie domyślała, jak wiele mnie to kosztowało. A ja cały czas w górę i w dół, w górę i w dół. A potem już wszystko było jasne. Powiedziała, że mnie lubi. Że było nam fajnie razem. Że powinniśmy zostać dobrymi przyjaciółmi.

Nie byłem w jej typie. Myślałem, że się kochamy. Może ona też tak myślała, przynajmniej przez jakiś tydzień. Nie, nie była okrutna. Po prostu nie miała pojęcia, co się dzieje.

— Ale co z tym nagłobiciem?

Louis podniósł wzrok na Teelę Brown. Srebrne oczy odpowiedziały mu lustrzanym spojrzeniem i Louis zdał sobie sprawę, że ona nie zrozumiała ani słowa.

Louis miał często do czynienia z obcymi. Instynktownie czy może dzięki bogatemu doświadczeniu potrafił wyczuć, kiedy jakieś pojęcie było zbyt niejasne, by go zrozumiano. Tutaj miał właśnie do czynienia z podobną, niemożliwą do przeskoczenia, przepaścią.

Jakaż otchłań dzieliła Louisa Wu od tej dwudziestoletniej dziewczyny! Czy naprawdę aż tak bardzo się zestarzał? A jeśli tak było w istocie, to czy Louis Wu w ogóle był jeszcze człowiekiem?

Teela z niezmienionym spojrzeniem oczekiwała na oświecenie.

— Nieżas! — zaklął Louis i zerwał się na nogi. Plamki brudu zsunęły się powoli po jego szacie i spadły na ziemię.

Nessus rozprawiał o etyce. Przerwał sobie na moment (całkiem dosłownie, bo ku zachwytowi słuchaczy uruchomił również narządy mowy drugiej głowy), by odpowiedzieć na pytanie Louisa. Nie, nie miał żadnych meldunków na temat wyników poszukiwania czwartego członka załogi.

Mówiący-do-Zwierząt, otoczony gromadką wielbicieli, rozłożył się na trawie niczym pomarańczowa góra. Dwie kobiety drapały go delikatnie za uszami. Osobliwe uszy, które mogły być rozwinięte jak chińskie parasolki lub przytulone ciasno do głowy, stały w postawie na baczność i Louis mógł wyraźnie dostrzec wytatuowany na powierzchni każdego z nich rysunek.

— A widzisz? — zawołał Louis. — Dobry miałem pomysł?

— Znakomity — odparł kzin, nie zmieniając pozycji. Louis roześmiał się w duchu. Kzin to groźna bestia, prawda? Ale kto będzie się bał kzina, którego drapią za uszami? Zarówno goście Louisa, jak i sam kzin czuli się dzięki temu dużo swobodniej. Każde stworzenie większe od myszy polnej lubi być drapane za uszami.

— Cały czas się zmieniają — wymruczał sennie kzin. — Podszedł jakiś mężczyzna, powiedział kobiecie, która akurat mnie drapała, że on też to lubi, i obydwoje zaraz gdzieś zniknęli. To musi być bardzo interesujące należeć do gatunku o dwóch czujących płciach.

— Czasem jest to aż nazbyt interesujące.

— Naprawdę?

Dziewczyna drapiąca kzina za lewym uchem — jej skóra przypominała czarną otchłań kosmosu z błyszczącymi gwiazdami i galaktykami, włosy zaś rozwiany ogon komety — oderwała się od swego zajęcia.

— Teela, teraz twoja kolej — powiedziała wesoło. — Chce mi się jeść.

Teela posłusznie uklękła za wielką pomarańczową głową.

— Teela Brown, poznaj Mówiącego-do-Zwierząt. Obyście razem…

Obok nich wybuchła nagle dziwaczna, poplątana muzyka.

— …żyli długo i szczęśliwie. Co to było? A, to Nessus. Coś się stało?

Źródłem muzyki były dwa wspaniałe gardła lalecznika, który bezceremonialnie wepchnął się między Louisa a dziewczynę i zapytał:

— Ty jesteś Teela Jandrova Brown, kod identyfikacyjny IKLUGGTYN?

Dziewczyna była zdziwiona, ale nie przestraszona.

— Tak się rzeczywiście nazywam, a kodu nie pamiętam. O co chodzi?

— Od tygodnia przeczesujemy Ziemię w poszukiwaniu ciebie, a spotykamy się na przyjęciu, na które trafiłem zupełnie przypadkowo! Moi agenci nie usłyszą ode mnie pochwały.

— Nie, tylko nie to… — jęknął cicho Louis.

Teela wstała, nie bardzo wiedząc, jak ma się zachować.

— Wcale się nie chowałam ani przed tobą, ani przed jakimkolwiek innym… obcym. O co właściwie chodzi?

— Zaczekaj! — Louis wskoczył między lalecznika i dziewczynę. — Nessus, Teela naprawdę nie nadaje się na odkrywcę. Wybierz kogoś innego.

— Ale, Louis…

— Chwileczkę — odezwał się kzin, przyjmując pozycję siedzącą. — Pozwól lalecznikowi, żeby sam wybrał członków załogi.

— Ale spójrz na nią!

— Spójrz na siebie. Niecałe dwa metry wzrostu, szczupły nawet jak na człowieka. Czy ty wyglądasz na odkrywcę? A Nessus?

— O co tu właściwie chodzi? — zapytała podniesionym głosem Teela.

— Louis, przejdźmy do twego gabinetu — powiedział naglącym tonem Nessus. — Teelo Brown, mamy dla ciebie propozycję. Nie musisz się na nią zgodzić, nie musisz jej nawet wysłuchać, ale zapewniam cię, że uznasz ją za interesującą.

Spór toczył się dalej już w gabinecie Louisa.

— Odpowiada moim wymaganiom — upierał się Nessus — i dlatego musimy wziąć ją pod uwagę.

— Niemożliwe, żeby była jedyna na Ziemi!

— Nie, Louis. Oczywiście, że nie jest. Po prostu nie byliśmy w stanie dotrzeć do pozostałych.

— A właściwie do czego mam być potrzebna?

Lalecznik zaczął jej to wyjaśniać. Przy okazji dowiedzieli się, że Teela Brown zupełnie nie interesuje się kosmosem, nigdy nie była nawet na Księżycu, nie przejawiała żadnej ochoty przekroczenia granic poznanego kosmosu. Napęd hiperprzestrzenny kwantum II bynajmniej jej nie zainteresował. Kiedy na jej twarzy pojawił się wyraz niepokoju i zmieszania, do akcji wkroczył Louis.

— Nessus, a właściwie to jakie kwalifikacje przemawiają za tym, żeby Teela wzięła udział w wyprawie?

— Moi agenci poszukiwali potomków osób, które wygrywały na Loterii Życia.

— Poddaję się. Jesteś naprawdę szalony.

— Wcale nie. Takie właśnie polecenie otrzymałem od Najlepiej Ukrytego, od tego, który prowadzi nas wszystkich. Jego rozsądek nie może być podawany w wątpliwość. Czy pozwolicie mi wyjaśnić?

Dla ludzi kontrola urodzeń już od dawna nie stanowiła większego problemu. Obecnie wystarczyło umieścić pod skórą pacjenta, najczęściej na przedramieniu, niewielki kryształ. Rozpuszczał się on przez rok. Przez ten czas pacjent nie mógł począć dziecka. Dawniej stosowano w tym celu dużo mniej eleganckie i bardziej zawodne metody.

Około połowy dwudziestego pierwszego stulecia liczba ludności Ziemi ustabilizowała się na poziomie osiemnastu miliardów. Rada Ludnościowa, organ utworzony mocą decyzji Organizacji Narodów Zjednoczonych, stworzyła i wprowadziła w życie prawa dotyczące kontroli urodzeń. Od ponad pół tysiąca lat prawa te pozostały niezmienne: dwoje dzieci na rodzinę, jeśli Rada nie zdecyduje inaczej. Od postanowień Rady zależało, kto ile razy mógł zostać rodzicem. Rada mogła wydać dodatkowe zezwolenie, odebrać jedno lub nawet dwa — wszystko zależnie od stopnia przydatności danych genotypów.

— Nieprawdopodobne — mruknął kzin.

— A dlaczego? To nie żarty, osiemnaście miliardów ludzi w potrzasku prymitywnej technologii.

— Gdyby Patriarcha chciał narzucić takie prawo kzinom, zginąłby za swoją butę.

— Ale ludzie to nie kzinowie. Przez pięćset lat prawo działało i nikt nie wnosił zastrzeżeń. Dopóki mniej więcej przed dwustu laty nie pojawiły się plotki o nieuczciwości Rady. Skandal, jaki wybuchł, przyniósł zmianę obowiązującego dotychczas prawa.

Każdy człowiek, bez względu na stan i wartość swoich genów, miał prawo mieć jedno dziecko. Prawo do drugiego dziecka i do kolejnych zyskiwał automatycznie wówczas, gdy miał niezwykle wysoki iloraz inteligencji, udowodnione zdolności parapsychiczne, był telepatą, pochodził z długowiecznej rodziny lub miał niepsujące się zęby.

Prawo do następnego dziecka można było również kupić. Za milion. Czemu by nie? Umiejętność robienia pieniędzy również była bardzo cenna i często określała zdolność przetrwania danego osobnika. Poza tym zlikwidowano w ten sposób w zarodku wszelkie próby przekupstwa.

Jeżeli ktoś nie wykorzystał Pierwszego Prawa, mógł walczyć na arenie. Zwycięzca zyskiwał od razu Drugie i Trzecie Prawo, pokonany tracił Pierwsze i swoje życie. Rachunek był równy.

— Widziałem te walki w waszych programach rozrywkowych — wtrącił kzin. — Myślałem, że to dla żartów.

— Nie. To wszystko było na serio — odparł Louis. Teela zachichotała.

— A loterie?

— Zaraz będzie i o tym. Nawet przy całej gamie środków spowalniających proces starzenia co roku więcej ludzi umiera, niż się rodzi…

I tak co roku Rada Ludnościowa sumowała z jednej strony liczbę zgonów i emigracji, z drugiej liczbę urodzin i imigracji, odejmowała jedno od drugiego, otrzymana zaś w ten sposób liczba wolnych zezwoleń była przedmiotem i głównym fantem Noworocznej Loterii Życia.

Każdy mógł wziąć w niej udział. Mając szczęście, można było zyskać prawo do posiadania dziesięciorga czy dwadzieściorga dzieci — jeśli można to nazwać szczęściem, rzecz jasna. Z udziału w Loterii nie można było wykluczyć nawet odsiadujących wyroki kryminalistów.

— Miałem czworo dzieci — powiedział Louis Wu — z tego jedno z Loterii. Spotkalibyście troje z nich, gdybyście zjawili się dwanaście godzin wcześniej.

— To bardzo dziwne i skomplikowane — zauważył kzin. — Kiedy nasza populacja staje się zbyt liczna…

— …atakujecie najbliższą zamieszkaną przez ludzi planetę.

— Wcale nie, Louis. Walczymy między sobą. Im bardziej jest tłoczno, tym łatwiej czymś kogoś obrazić lub samemu zostać obrażonym. Problem sam się rozwiązuje. Nigdy nawet nie zbliżyliśmy się do tak straszliwego zatłoczenia, jakie macie na tej planecie!

— Chyba zaczynam rozumieć — odezwała się Teela Brown. — Obydwoje moi rodzice wygrali na Loterii. — Roześmiała się nerwowo. — Gdyby nie to, nigdy bym się nie urodziła. Kiedy tak o tym myślę, to zdaje mi się, że mój dziadek…

— Wszyscy twoi przodkowie od sześciu pokoleń rodzili się wyłącznie dzięki wygranym na Loterii.

— Naprawdę? Nie miałam o tym pojęcia!

— To nie ulega żadnej wątpliwości — zapewnił ją Nessus.

— Nie dostałem odpowiedzi na moje pytanie — upomniał się Louis. — Co z tego?

— Ci-Którzy-Rządzą w naszej flocie ustalili, że ludzie rozmnażają się po to, by dziedziczyć szczęście.

— Hę?

Teela Brown z powodu wielkiego zainteresowania aż pochyliła się w fotelu. Bez wątpienia po raz pierwszy miała okazję oglądać szalonego lalecznika.

— Pomyśl o Loterii, Louis. Pomyśl o ewolucji. Przez siedemset lat ludzie rozmnażają się według prostej zasady arytmetycznej: dwa Prawa na osobę, dwoje dzieci na parę. Ten i ów może zdobyć Trzecie Prawo lub nawet stracić Pierwsze, ale zdecydowana większość ludzi ma dwoje dzieci.

A potem Prawo się zmienia. Od dwustu lat dziesięć do trzynastu procent ludzi rodzi się na podstawie wylosowanego na Loterii zezwolenia. Co decyduje o tym, kto przetrwa i będzie miał potomstwo? Wyłącznie szczęśliwy przypadek.

A Teela Brown jest potomkiem sześciu pokoleń szczęściarzy…

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki