Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autorka bestsellerów New York Timesa przychodzi z zapierającą dech w piersiach powieścią fantasy o przeklętym królestwie, walczących klanach i nieoczekiwanym ocaleniu.
Bayr z Saylok, bękart potężnego i zazdrosnego wodza, jest prześladowany przez rzuconą przed laty przez jego umierającą matkę klątwę. Zraniona Desdemona, która została porzucona i pozbawiona szansy na szczęście, przeklęła tę ziemię słowami: „od tego dnia w Saylok nie będzie córek”.
Bayr, wychowany wśród opiekunów na Świątynnym Wzgórzu, jest obdarzony nadludzką siłą i nazbyt ludzkim sercem bijącym w jednym celu: aby chronić Albę. Pierwszą dziewczynkę urodzoną od prawie dwóch dekad będącą zbawieniem dla zagrożonego królestwa. Teraz los Saylok zależy od Alby i Bayra, których więź pomimo nadchodzącego niebezpieczeństwa się pogłębia. Bayr zmuszony do walki z wrogami zagrażającymi królestwu, staje się odpowiedzialny za księżniczkę, do której pała coraz większym uczuciem.
Młodzi kochankowie nie wiedzą, że każde z nich zagraża królowi, chciwemu człowiekowi, który zbudował swój tron na kłamstwach, morderstwach i zdradzie. Jest tylko jeden sposób, aby obronić swoją krainę przed zepsuciem. Przełamując klątwę, mogą pokonać króla. Ale mogą też zniszczyć samych siebie.
Opis pochodzi od wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 563
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
The First Girl Child
Copyright © 2019 by Amy Harmon
All rights reserved
Copyright © for Polish edition
Wydawnictwo Nowe Strony
Oświęcim 2022
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja:
Agnieszka Nikczyńska-Wojciechowska
Korekta:
Sandra Pętecka
Edyta Giersz
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8320-042-2
Adyar: AD yahr
Alannah: a LAH nuh
Alba: AHL buh
Banruud: BAN rood
Bashti: BASH tee
Berne: burn
Bayr: bear
Dagmar: DAG mahr
Dalys: DAH lis
Desdemona: dez de MO nuh
Dolphys: DAHL fis
Dared: darehd
Dystel: DIS tahl
Ebba: EH buh
Elayne: ee LAYN
Ghost: ghost
Ivo: EYE voh
Joran: YOR uhn
Juliah: YOO lee uh
Leok: LEE awk
Liis: lees
Saylok: SAY lawk
Nie powinni się tak długo wspinać, jednak byli przekonani, że po dotarciu na szczyt Shinway będą w stanie spojrzeć ponad morze, aż na Wschodnią Ziemię. Myśleli, że może wypatrzą żagle ojcowskiego okrętu – żagle wszystkich dolphyńskich wojowników – wracającego z rejzy na odległe krainy. Ojciec zawsze coś im przywoził z tych podróży, mimo że często dostawali coś, czego w ogóle nie chcieli. Dagmarowi dał dwa miecze, nie zważając na fakt, że ten byłby bardziej zadowolony ze zwojów. Desdemona z kolei dostała błyskotki, podczas gdy wolałaby dostać wnyki lub zwój liny. Mimo wszystko wypatrywali go, wspinając się zbyt wysoko.
– Des, zbiera się na burzę – zmartwił się Dagmar. – Mgła osiada nad wodą. Nie zauważymy ojca, nawet jeśli prawie dopłynie do brzegu.
Desdemona skrzywiła się, kontynuując marsz. Wspinała się po kamienistej ścieżce niczym jedna z kóz, które trzymali i do których powinni wrócić. Gdyby ojciec zjawił się w domu, zastałby pustą chatę i głodne zwierzęta, niewydojone krowy i niezebrane drewno. Rodzeństwo wyruszyło w drogę o świcie, a teraz było już południe, mimo że przez gęstniejące chmury i przyciemnione światło miało się wrażenie, że jest o wiele później. Przez całą drogę bawili się w zbieranie skarbów, które porzucali na rzecz nowych znalezisk. Zatrzymali się, żeby zjeść jagody i wspiąć się na wysoki dąb, który zbawił ich swoimi nisko wiszącymi gałęziami. Robiło się już późno, a oni byli zdecydowanie zbyt długo poza domem.
– Dzisiaj już nie wróci – oznajmiła szorstko Desdemona. – Wczoraj stara Hilda pytała morze, kiedy wróci, a ono odpowiedziało jej, układając przed jej stopami pięć muszli. Powiedziała, że wojownicy wrócą za pięć dni.
Pani Dunhilde – mimo że była ospała i niedołężna – powierzono obowiązek opiekowania się nimi podczas nieobecności ich ojca. Dagmar często odnosił wrażenie, że to on bardziej opiekuje się nią, niż ona nimi. Jednak w sprawach przepowiedni Hilda rzadko kiedy się myliła.
Dagmar przystanął.
– Dlaczego nalegałaś, żebyśmy wdrapali się na sam szczyt? – zapytał poirytowany.
– Siedzenie w domu mnie nudziło – odpowiedziała, wzruszając ramionami Desdemona. Posłała mu figlarny uśmiech i pociągnęła go za rękę.
– Desdemono, musimy zawrócić – ponaglał Dagmar. – Nadciąga burza, złapie nas, jak będziemy na klifach. – Jego młodsza siostra nigdy nikogo nie słuchała, przez co ciągle pakowali się w kłopoty.
– Nie martw się, Dag. Ochronię cię – zapewniła, wyciągając ze skórzanej pochwy przy pasie długi nóż. Złapała go oburącz i rzuciła nim w niepozornie wyglądającą sosnę, która rosła bezpośrednio przed nimi. – Mam go! – krzyknęła uradowana, biegnąc w kierunku drzewa. Dopiero wtedy Dagmar zdał sobie sprawę, że wcale nie celowała w pień.
Szary zając z wbitym w plecy ostrzem Desdemony skoczył w bok i zniknął wśród skał leżących u podstawy największego urwiska. Trzy klify Shinway spiętrzone jeden na drugim niczym ogromne schody były kamieniste i płaskie, z kolei otaczające je wzgórza były łagodne i zielone. Klify nie oferowały niczego poza spektakularnym widokiem i gwarancją długiej wspinaczki, a mieszkańcy Dolphys rzadko kiedy wybierali się na ich szczyt. Ludzie mieli niewiele czasu, a życie i tak było zbyt ciężkie, aby odbywać niepotrzebne podróże.
– Pospiesz się, Dag! – zawołała przez ramię, wsuwając skraj spódnicy za pasek, aby nie przeszkadzała jej w biegu. Poślizgnęła się, jednak zdołała złapać się jednej z postrzępionych skał, po czym natychmiast zerwała się na równe nogi i ruszyła w pogoń za tłustą zwierzyną, która mimo rany nie została jeszcze pokonana. – Tam poszedł – wysapała do podchodzącego Dagmara, wskazując na wgłębienie pomiędzy dwiema skalnymi półkami.
– A wraz z nim jest tam twój nóż – dodał Dagmar, chociaż był przekonany, że zając ucieszyłby się, gdyby pozbył się ostrza wbitego w swoje ciało. Z wąskiej ścieżki nie widać było wejścia do jaskini, przysłaniała je kurtyna rosnącego na wyższym stopniu bluszczu. – Pokaż mi ręce – polecił Dagmar. Uniosła je niecierpliwie. Obie dłonie miała otarte, a z powstałych podczas upadku ran sączyła się krew.
– Krwawienie ustanie – upierała się. – Trochę szczypie. Wchodzę tam. Chcę odzyskać nóż i złapać tego zająca. Zrobię z niego trzewiki i pyszny gulasz.
Dagmarowi nie chciało się nawet protestować. W jaskini będzie strasznie ciemno; Desdemona nie zajdzie za daleko. Spojrzał na górujące nad nim klify i zastanowił się, ile już zdołali przejść. Poniżej, po lewej, rozciągała się tafla wody. Mgła już zdążyła ją otulić, a szum wiatru zlewał się z odgłosami fal i zagłuszał ich uderzenia o brzeg. Jednak Dagmar wiedział, że morze tam jest.
Za nim rozpościerała się nieustępliwa i zjawiskowa dolina Dolphys, przez którą przepływała srebrna wstęga rzeki Mogdy, wijącej się pośród chałup i domostw, które z tej wysokości wyglądały na nie większe niż rozrzucone po piachu muszle. Wzgórza – nierówne, zniekształcone zielone piramidy – pokrywały dolinę, oddzielając jeden klan od drugiego. W Dolphys mnóstwo było takich wzniesień. Ludzie nazywali je śpiącymi olbrzymami, chociaż bardziej przypominały one ogromne, śpiące ropuchy.
– Ciemno tu! – zawołała Desdemona od wejścia do jaskini, z kolei Dagmar uniósł głowę ku niebu.
Chmury – równie mroczne i złowieszcze jak charakter ich ojca – unosiły się nad jego głową, zabarwiając otaczający go świat odcieniami szarości. Westchnął i poszedł szukać czegoś, co nadawałoby się na opał. Schodzenie w dół zbocza podczas ulewy byłoby głupotą, a jaskinia była odpowiednim miejscem, aby spędzić w niej kolejne kilka godzin, jednak będą potrzebowali ognia.
Leżąca sosna o połamanych, kruchych gałęziach dostarczy wystarczająco dużo opału. Używając toporka, który zawsze nosił przy pasie, urąbał kilka gałęzi i zaciągnął je wąską ścieżką ku otworowi w skale. Desdemona odsunęła pnącza, aby pochylający się Dagmar, mógł wciągnąć drewno do jaskini. W środku dopiero mógł się wyprostować. Nie widział niczego, na odległość kilku kroków, jednak grota wydawała się rozległa i niezbadana niczym nocne niebo.
– Potrzebujemy światła. Weź mój toporek i utnij kilka pnączy. Postaraj się przy okazji nie odrąbać sobie palców u nóg – polecił.
Desdemona była doświadczoną łowczynią, ale zbytnia pewność siebie i fakt, że łatwo się rozpraszała, sprawiały, że bywała niezdarna. Mrucząc coś pod nosem, posłuchała go i ucięła całą garść pnączy, pozwalając, aby letnie światło wpadło do jaskini.
Rozpalenie ognia nie zajęło Dagmarowi zbyt wiele czasu, jednak huk młota Thora i przyzwany przez niego potok deszczu uderzający o klify groziły, że zostaną w jaskini dłużej, niż będą w stanie utrzymać ogień. Desdemona przykucnęła przy ognisku i związała kilka gałązek nitkowatymi pnączami, tworząc w ten sposób prowizoryczną pochodnię. Potem zrobiła drugą, dla Dagmara, jednak była zbyt niecierpliwa, aby na niego czekać i ruszyła sama zapolować na zająca.
Pilnujący ognia Dagmar zauważył, że dym z płonących gałęzi nigdzie się nie gromadził, tylko wznosił ku częściom jaskini, których nie był w stanie dostrzec. Był przekonany, że gdzieś nad nim jest otwór, lecz porzucił tę myśl, gdy usłyszał dziwny, dobiegający z oddali głos Desdemony. Brzmiał… zupełnie jakby unosił się z dymem.
Mężczyzna nie widział swojej siostry, dostrzegł tylko czerwony blask rozpraszający mrok, ruszył więc w jego stronę, trzymając w dłoni zrobioną przez Desdemonę pochodnię. Tunel skręcał, a przejście wielkości człowieka prowadziło do miejsc, których Dagmar nigdy by nie odwiedził. Zostawił rozpalony własnoręcznie ogień, idąc w stronę migoczącego przed sobą światła. Desdemona była o wiele dalej, niż on sam kiedykolwiek by się zapuścił. Podchodząc do niej, powstrzymał się od powiedzenia kilku ostrych słów, które cisnęły mu się na usta.
Jego siostra stała w łukowatym przejściu prowadzącym do kolejnej groty. Desdemona stała odwrócona twarzą do ściany i oświetlała ją uniesioną pochodnią. Gdy zbliżał się do niej, odwróciła się, a światło jej pochodni rozlało się po części ściany. Cienie otaczające Desdemonę tańczyły, powiększały się i znikały, gdy się poruszała. Dagmar zobaczył, jak duża jest sąsiednia grota. Była to bardziej komnata niż jaskinia, a otaczające ją skały wyglądały jak kopuła świątyni, którą Dagmar widział tylko raz.
– Co to jest? – zapytała, gdy zatrzymał się przy wejściu. On również uniósł swą lichą pochodnię, chcąc zobaczyć wszystko na własne oczy.
Nim udzielił jej odpowiedzi, trzykrotnie obszedł całe pomieszczenie. Mówił ściszonym głosem, a serce tłukło mu się w piersi jak szalone. Komnatę wypełniały setki wyrytych w skale rysunków. Było to pismo obrazkowe: kręgi i obeliski, uproszczone rysunki oczu i kanciaste kształty. Nie potrafił ich rozszyfrować, lecz je rozpoznawał.
– To są... runy – szepnął. Włoski na jego karku i ramionach uniosły się z szacunku.
– Myślałam, że runy znajdują się wyłącznie w Świątyni Sayloka. Byłam pewna, że opiekunowie ich strzegą – szepnęła Desdemona. Na jej twarzy nie malował się strach, z kolei jej głos odbijał się echem wewnątrz serca Dagmara.
Młody mężczyzna był na tyle mądry, aby się bać za nich oboje. Jednak nie bał się wystarczająco bardzo, aby odejść. Rozległ się huk gromu uderzającego o znajdującą się nad nimi górę. Echo łoskotu sprawiło, że w komnacie rozległ się szum.
– Co one twoim zdaniem oznaczają? Czy to jakieś opowieści? – zapytała Desdemona.
– Niektóre z nich tak. Spójrz, te z pewnością rozpoznasz – powiedział, wskazując na symbole wyryte najbliżej wejścia. Zdawało się, że wszystkie rozpoczynały się właśnie w tym miejscu.
– To opowieść o bogach – odpowiedziała zadowolona z siebie. – Tu jest Ojciec Saylok – zauważyła. – I orzeł Adyar, niedźwiedź Berne, wilk Dolphys, dzik Ebba, koń Joran i lew Leok. – Rzeźbione rysunki były niezwykle szczegółowe. Bóg Saylok, syn Odyna i ojciec ich krainy stał pośrodku sześcioramiennej gwiazdy, a każde z jego zwierzęcych dzieci było wyryte na swoim ramieniu gwiazdy, w równej odległości od niego.
– Tak nasza kraina musi wyglądać z nieba. – Dagmar dotknął ręką centralnej części płaskorzeźby, po czym przesunął dłoń w prawo, wymawiając nazwy wszystkich klanów: – Adyar, Berne, Dolphys, Ebba, Joran i Leok – a jego palce muskały wizerunek zwierzęcia symbolizujący każdy z klanów.
Zachęcona zachowaniem brata Desdemona wyciągnęła rękę i przycisnęła dłoń do znajdującej się bezpośrednio przed nią runy. W tańczących cieniach jej oczy rozbłysły ciekawością.
– Dagmarze, ta runa ma skrzydła – zachwycała się, przesuwając palcami po brzegach symbolu. Huk odległego grzmotu brzmiał teraz inaczej. Narastał, aż w końcu komnatę wypełnił tysiąc szeptów. Dźwięk ten robił się coraz głośniejszy, zupełnie jakby wiatr uciekał przed deszczem do jaskini.
Desdemona oderwała rękę od symbolu, lecz było już za późno. Skądś znad ich głów opadła chmura skrzydeł, która zaczęła wirować po komnacie. Uderzała o ściany, szukając wolnej przestrzeni, po chwili zaplątując się Desdemonie we włosy i targając ubranie Dagmara. Oboje odrzucili pochodnie, aby móc wolnymi rękami dziko uderzać o wijące się ciała i pergaminowe skrzydła. Z gardeł rodzeństwa dobiegły stłumione krzyki, gdy wtulali w siebie twarze, starając się schować przed latającym rojem.
Nietoperze równie szybko jak się pojawiły, znalazły w jaskini otwór i rzuciły się do ucieczki, a świst, z jakim odleciały, niósł się echem po komnacie nawet chwilę po ich zniknięciu. Przez moment rodzeństwo kuliło się razem, przesuwając dłońmi po kończynach i luźnych ubraniach w poszukiwaniu ślepych intruzów.
Leżące na ziemi pochodnie paliły się niczym małe ogniska. Dagmar pochylił się, aby je podnieść. Poczuł ulgę, że nie zostaną z siostrą skazani na szukanie drogi powrotnej w zupełnych ciemnościach. Zadrżał gwałtownie i jeszcze raz otrzepał ubranie, z kolei ściskająca pochodnię w dłoni Desdemona szła już dalej. Jej strach był równie ulotny jak obecność nietoperzy.
– Tamta runa miała skrzydła, a ta to płomień. Może to runa ognia – dumała.
– Nie! – krzyknął Dagmar. Jego głos poniósł się po komnacie i odbił od ścian, brzmiąc jak protestujący chór, jednak wgłębienie w kamieniu, którego dotykała Desdemona, zapłonęło, a tworzące ją linie zaczęły jarzyć się niczym rozżarzone węgle. Dagmar zaklął i ponownie upuścił pochodnie. Szybko zdjął swój płaszcz, chcąc nim ugasić liżący ścianę ogień. – Oszalałaś? Nie wolno dotykać run! – krzyknął, uderzając swoją szatą w płomienie. Jego płaszcz zaczął się palić. Zresztą i tak już śmierdział nietoperzami. Runa zgasła, gdy tylko ogień został ugaszony, a dyszący Dagmar wycofał się, czekając na kolejne nieszczęście.
– Dlaczego nie mogę ich dotykać? Ty to zrobiłeś – mruknęła Desdemona, jednak mimo że ją skarcił, pochyliła się, aby podnieść jego pochodnię.
A wtedy Dagmar zdał sobie sprawę, że rzeczywiście tak było.
Pierwszy dotknął ściany.
Przesuwał ręką po gwieździe Sayloka i nic się nie wydarzyło.
– Może… niektóre po prostu opowiadają jakąś historie – rzucił, czując dziwną pustkę.
– To dotknij runy ognia – rzuciła mu wyzwanie. – Moja pochodnia zgasła.
Zawahał się, wiedząc, że wychodzi na głupka, a Desdemona jest jego prześladowcą, jednak nie był w stanie się oprzeć.
Spodziewał się, że poczuje ciepło, lecz poczuł jedynie chłodny pocałunek kamienia, a szorstka powierzchnia ściany łaskotała go w opuszki palców. Przycisnął palce mocniej, pragnąc, aby runa stanęła w ogniu, pragnął mocy, którą jego siostra z taką łatwością władała. Nagle rozpaczliwie chciał przywołać skrzydła i ogień, nawet jeśli miałoby to oznaczać, że zostanie porwany przez nietoperze, a jaskinie wypełnią płomienie.
Tyle że runa mu odmówiła.
– Może mam runiczną krew. – Zadumała się zupełnie nieświadoma jego rozczarowania. – Tak jak opiekunowie.
– Runiczna krew nie ma żadnego sensu – powiedział Dagmar. Uśmiechnął się do niej, nie chcąc, aby w jego głosie słychać było zazdrość. Westchnął, chcąc pozbyć się zazdrości kłującej go w pierś. Od zawsze marzył, aby zostać Opiekunem Saylok.
Zamarł, w jego głowie pojawiła się pewna myśl.
– Na palcach... masz... krew – oznajmił. – Obrysowałaś nią runy. Hilde mówiła, że opiekunowie używają krwi, aby zasilić runy.
Desdemona uniosła swój palec w stronę światła. Pokrywała ją krew.
– Mam… mam runiczną krew – zdumiała się radośnie.
Z pomocą ostrza toporka Dagmar nakłuł swój palec i skrzywił się lekko, czując szczypanie rany. Na opuszce palca pojawiła się krew, w słabym świetle wyglądała na zupełnie czarną. Nie pozwalając sobie na strach, obrysował runę przedstawiającą oko. Wcierał swoją krew w zagłębienia tworzące powiekę, rzęsy oraz źrenicę. Runa w porównaniu z innymi wyglądała na stosunkowo nieszkodliwą, nie symbolizowała skrzydeł, płomieni, mieczy czy też bezgłowych ludzi.
A potem czekał. Był jednocześnie pełen nadziei, jak i przerażony tym, co może zobaczyć… lub też tym, czego nie zobaczy.
Nagle całkowicie pochłonęła go ciemność, a umysł przestał już należeć do niego.
Obrazy pojawiały się i znikały, a gdy zaczął wznosić się ponad klifami, dzieląca go od nich odległość zaczęła się zmniejszać. Leciał ponad drzewami z przerażającą prędkością, szybując z powrotem do domu w Dolphys, gdzie mieszkał wraz z siostrą i ojcem, gdzie wypasał kozy i karmił świnie, a także gdzie czytał wszystko, co wpadło mu w ręce, nawet jeśli to były jego własne bazgroły. Minął swój dom, a następnie przemknął ponad wzgórzami i dolinami, ponad lasami i strumieniami, aż w końcu zatrzymał się na Świątynnym Wzgórzu Saylok. Jego dłonie pokrywała krew, a oczy wznosiły się ku krokwiom sanktuarium. Miał na sobie ciemnofioletową szatę opiekuna i było mu zimno w głowę. Dotknął jej mokrymi palcami i poczuł pod nimi nagą skórę.
Świątynia rozpłynęła się, a jej miejsce zajął zagajnik. Gigantyczne pnie drzew i ciężkie gałęzie przysłoniły niebo, wyrastając z ziemi, na której klęczał. W swych ramionach trzymał kobietę. Wyglądała jak jego wspomnienie o matce, jednak miał cztery latka, gdy umarła – był taki mały – i nigdy nie trzymał jej w ten sposób. To ona zawsze go tak trzymała. Ciało miała gorące, natomiast jej wzrok był lodowaty, a on płakał. Rozpaczliwy szloch rozrywał jego pierś i gardło.
– Dagmarze, słyszysz mnie? – zapytała matka, lecz jej oczy były nieruchome. Tak samo jak jej usta. – Dagmarze! – krzyczała, a on gwałtownie wciągnął głębokie hausty powietrza do swych spragnionych płuc. Odetchnął głęboko, tak mocno, że kobieta wyślizgnęła się z jego ramion, a on znów wystrzelił w dal. Krajobraz pod nim zmieniał się tak szybko, że wszystko zlało się w rozmazaną plamę zieleni oraz błękitu, w jasność oraz ciemność, a on na powrót znalazł się w jaskini. Leżał na plecach z rozrzuconymi na boki rękami i nogami, czuł krew w nozdrzach oraz pulsowanie za oczami. Obok klęczała Desdemona, trzymając w ręce pochodnię, a on zdał sobie sprawę, że to ona go wołała.
– Przestraszyłeś mnie – szepnęła, wycierając policzki. Płakała. On też płakał. Usiadł ostrożnie, czuł, że żołądek mu się skręca. – Runąłeś na ziemię jak martwy – poskarżyła się.
Wymacał kok z tyłu głowy, z którego wyrastał ciasno spleciony warkocz. Znów miał włosy.
– Dagmarze, chcę wrócić do domu. Chcę być wojowniczką, nie opiekunką – powiedziała Desdemona, pomagając mu wstać. Jej pochodnia zgasła, lecz jego wciąż się paliła, pozwalając im opuścić komnatę z runami i trafić z powrotem do jaskini, w której rozpalił ognisko.
Dagmar czuł się, jakby odłączył się od swojego ciała – poruszał stopami, jednak w ogóle ich nie czuł, Desdemona trzymała go za rękę, a on nie czuł niczego poza kamieniami. Ciężkimi, zimnymi i ponurymi kamieniami. Otaczały go, były pod nim i w nim.
– Przestało padać – oznajmiła, gdy wyszli z jaskini. Lecz on szedłby dalej, nawet gdyby wciąż lało. Minęło trochę czasu, nim odzyskał mowę i nim jego kończyny się rozgrzały, a jego ciało znowu zaczęło należeć do niego. Idąca obok Desdemona milczała, zupełnie jakby czuła jego skołowanie i walczyła z własnym. Jednak gdy w końcu znaleźli się u stóp Shinway, odezwał się do niej radykalnym, przyciszonym tonem, jakby bał się, że nawet drzewa go usłyszą:
– Obiecaj mi, że nigdy nie pójdziesz do tej jaskini – błagał. – Obiecaj mi też, że nigdy nikomu o niej nie powiesz.
– Obiecuję – powiedziała, ale widział jej zniecierpliwienie i zmęczenie. To, czego doświadczyła w jaskini, zniknęło, z łatwością odsunęła od siebie ten koszmar. Pociągnęła go, chcąc wrócić do chaty, aby zjeść kolację i wypocząć. Tyle że on nigdy o tym nie zapomni.
– Desdemono. – Jęknął. – Posłuchaj mnie.
– Słucham, Dagmarze – zapewniła, patrząc mu w oczy.
– Ta jaskinia jest pełna rzeczy, które nie powinny zostać odnalezione – szepnął głosem drżącym ze strachu.
Desdemona skinęła głową, jej niebieskie oczy były szeroko otwarte. Dagmar po raz pierwszy zauważył, jak bardzo siostra przypomina ich matkę.
DZIESIĘĆ LAT PÓŹNIEJ
Dagmar wolał modlić się na zewnątrz, z dala od chłodnych, spowitych ciszą kamiennych murów świątyni, które były puste, martwe i sprawiały, że czuł się odcięty od cudu sprawiającego, że pragnął oddać się modlitwie. Gdy spacerował po lesie i dotykał drzew lub szedł po porośniętym trawą wzgórzu, czuł, że jego dusza jest zupełnie wolna, a słowa kłębiące się mu w sercu, ulatywały na wolność, opuszczając jego usta.
Modlił się do Odyna, Wszechojca, chociaż słowo ojciec zawsze sprawiało, że czuł w piersi ukłucie wyrzutów sumienia. Jego ojciec był wojownikiem – potężnym i budzącym strach – niesamowicie pragnącym, aby Dagmar poszedł w jego ślady. Jednak to właśnie Desdemona została wojowniczką, była najlepszą tarczowniczką w Dolphys. Walczyła ze zręcznością i zaciekłością, które budziły podziw u mężczyzn z każdego klanu. Dagmar nie pragnął podziwu. Pragnął poznać bogów, a w miejscu, które zamieszkiwał, miał do tego idealne warunki – wszechobecne wzgórza zachęcały do spacerów, podczas których mógł w spokoju się modlić.
Opiekunowie Saylok byli chronieni i szanowani. A właśnie tego Dagmar pragnął przez całe swoje życie – spokoju, ciszy i bezpieczeństwa. Jego ojciec nie mógł się nie zgodzić, gdy Dagmar poprosił Wodza Dolphys, aby pozwolił mu udać się na Świątynne Wzgórze. Co roku każdy z klanów wybierał jednego z mężczyzn, który ubiegał się o możliwość rozpoczęcia nauki u Opiekunów Saylok, lecz nie wszyscy suplikanci zostawali na Świątynnym Wzgórzu, aby się szkolić i ostatecznie zostać wyświęconym. Bywały takie lata, że żaden z kandydatów nie rozpoczynał nauki. Opiekunowie mieli własne metody selekcjonowania pretendentów.
Jednak Dagmara przyjęli.
Sam się do nich zgłosił, a Najwyższy Opiekun uznał, że jest dobrze rokującym kandydatem. Dostrzegł w nim również imponującą siłę, budowę ciała oraz zamiłowanie do run.
– Dlaczego tu jesteś, Dagmarze z Dolphys? Jesteś zbudowany jak wojownik. Powinieneś bronić swojego klanu – zapytał głosem pełnym pogardy i podejrzliwości Najwyższy Opiekun. Ivo był drobnym i pomarszczonym mężczyzną, ale jego postawa zawsze budziła szacunek.
– Jestem zbudowany jak wojownik, lecz mam serce opiekuna – odpowiedział Dagmar.
Najwyższy Opiekun, o oczach i ustach pomalowanych na czarno, roześmiał się, słysząc tę odpowiedź, po czym splunął na ziemię.
– Nie masz serca opiekuna. Twoje serce jest sercem zbuntowanego dzieciaka.
– Nie chcę być dolphyńskim wojownikiem… ani wojownikiem któregokolwiek z klanów. To jedyny bunt, który noszę w sercu.
– A co, jeśli cię odeślę? – zapytał Najwyższy Opiekun.
– Pójdę na klify Shinway i się z nich rzucę – odpowiedział Dagmar bez zastanowienia. Tym razem mówił śmiertelnie poważnie.
Najwyższy Opiekun go nie odesłał. Nie mógł sobie na to pozwolić, bo ani tego roku, ani kolejnego, nie wybrano nikogo spośród przysłanych ze wszystkich klanów kandydatów. Nie wybrano nikogo również rok później. A Dagmar został. Był wśród nich piąty rok i nie nazywano go już Suplikantem. Teraz był opiekunem.
Balansując na śliskich skałach, przekroczył strumień, myślami wracając do swojej siostry. Był jej bratem na długo przed tym, jak został Opiekunem Saylok. Śniła mu się trzy noce z rzędu. O świcie budził się chory ze strachu o nią. Gdyby była zwyczajną kobietą, jej życiowa ścieżka mogłaby być prostsza, lecz Desdemona nie należała do przeciętnych kobiet. Mimo wszystkich swoich talentów zazwyczaj dokonywała kiepskich wyborów. Może wynikało to z nieobecności ojca, oraz tego, jaki rodziciel dawał jej przykład. Żył wyłącznie po to, aby walczyć i mylił miłość z nienawiścią, mieszając je ze sobą tak, że nie była w stanie ich od siebie odróżnić.
Nie widział jej, odkąd pojawił się w świątyni. Pisał do niej, jednak listów z odpowiedziami otrzymywał bardzo niewiele. Wiedział, że była w kimś zakochana, lecz nigdy nie napisała, jak ten mężczyzna się nazywa. Jednak Dagmar widział zmianę w jej piśmie, zauważał, jak stawiane przez nią litery pochylają się, gdy podniecona i zachwycona wybiegała myślami w przyszłość.
Obecnie negocjowano warunki jej zamążpójścia. Córka Dareda – najstraszniejsza, najpotężniejsza i niezwykle zdolna wojowniczka w Dolphys – była niezwykle wartościową partią. Wódz Dirth chciał wydać ją za jednego ze swoich synów, lecz umacnianie sojuszu z innym klanem wydawało się o wiele sensowniejsze. To było niemal pewne, że Desdemona zostanie obiecana mężczyźnie z innego plemienia.
Przebywanie wśród drzew było niczym bycie obserwowanym. Nie... nie obserwowanym. Było bardziej jak bycie pilnowanym. Zupełnie jakby drzewa uznawały jego obecność, zauważały go, lecz nie osądzały. „Witamy cię”, szeptały. Powitały go, a mimo to nie narzucały się mu, ani nie wypytywały o jego tajemnice.
Dagmar wyszedł z cienia wysokich sosen i zaczął wspinać się na wzgórze, które na wschodzie górowało nad Berne, a na południowym wschodzie nad Dolphys. Między tymi dwoma krainami rozciągały się niskie grzbiety wzgórz – takie wzniesienia rozrzucone były po całej wyspie, oddzielając jeden klan od drugiego, zupełnie jakby sami bogowie to zaplanowali. W centralnej części wyspy – tam, gdzie znajdowała się świątynia – grunt wznosił się wyżej niż gdziekolwiek indziej. Ze świątynnego wzgórza można było spojrzeć na ziemie należące do poszczególnych klanów. Z północnej części wzniesienia miało się wspaniały widok na Adyar, z kolei z południowej części widać było Ebbę. Gdyby Dagmar chciał zobaczyć Joran lub Leok, mógłby przejść na zachodnią część Świątynnego Wzgórza i wtedy dostrzegłby obie krainy – na południowym zachodzie Joran i znajdujące się dalej na północ Leok. Widok – bez względu na to, gdzie by nie poszedł – zapierał mu dech w piersi i go uskrzydlał.
Saylok było piękną wyspą o kształcie sześcioramiennej gwiazdy, a każde zaokrąglone ramię-półwysep zamieszkiwał inny klan. Wyspa leżała na środku Morza Północnego i powstała, gdy sam Odyn zanurzył rękę w morskich głębinach i zacisnął ją na dnie oceanu. Według opowieści następnie wyciągnął palce na powierzchnię, po czym otworzył dłoń, tworząc w ten sposób wyspę.
– Say lok – szepnął Dagmar. Zamknął oczy, chcąc odnaleźć swą wewnętrzną równowagę. Saylok znaczyło „błogosławiony”, a on w tej chwili czuł to błogosławieństwo, jednak bał się, że nie rozciąga się ono na jego siostrę. Nie była w stanie uciec z Dolphys. Nie była w stanie pokrzyżować planów ojca co do niej.
Dagmar wyjął sztylet zza skórzanego paska. Zamykając oczy i skupiając myśli na uroczej twarzy Desdemony, rozciął swoją dłoń. Przecinając skórę, otworzył przy okazji setki blizn, a ciepła krew ochoczo wypełniła łódeczkę, w której kształt ułożył dłoń. Ziemia odpowiadała jedynie na krew, bo symbolizowała ofiarę, a wyspa nie zamieniłaby swoich sekretów za nic innego.
Dagmar padł na kolana i zacisnął palce w pięść, pozwalając szkarłatnym kroplom skapnąć na ziemię. Przelewał swoją krew w poszukiwaniu mądrości, nie władzy. Jednak znał ludzi – a nawet opiekunów – którzy pragnęli władzy bardziej niż czegokolwiek innego. Było to zabronione, lecz zakazany owoc bywał zbyt słodki, aby niektórzy potrafili mu się oprzeć. Gdyby opiekun został przyłapany na przelewaniu krwi – swojej bądź cudzej – w zamian za władzę, zostałby zabity na ołtarzu Odyna. Opiekunowie Saylok zostali obarczeni obowiązkiem obrony zakazanych run oraz dziedzictwa królów, a nie swojej władzy, lecz łatwo jest pomylić ją z odpowiedzialnością. Dagmar borykał się z tym problemem każdego dnia. Nawet teraz, gdy wymieniał swoją krew za zrozumienie problematycznej sytuacji, w jakiej znalazła się jego siostra. Wiedział, że wpadła w kłopoty. Jego sny na ten temat były dość wyraźne.
Trzymając sztylet w drugiej ręce, wbił go w ziemię, wypowiadając imię Desdemony. Odyn poświęcił oko, aby posiąść mądrość, a Dagmar kreślił runę zwierciadła duszy, aby zobaczyć to, czego nie był w stanie zobaczyć własnymi oczyma. Rysując je, szeptał:
– Jestem Opiekunem Saylok, szukam wizji, by móc pobłogosławić i troszczyć się o tę, która nazywa mnie swym bratem.
W jego głowie natychmiast pojawiła się twarz Desdemony i nie było to wspomnienie wygrzebane z zakamarków umysłu, lecz zupełnie nowy obraz. Jego siostra miała bladą twarz, a ciemne włosy opadały na jej białe policzki. Krzyczała jego imię. Uniosła błagalnie rękę, a jej dłoń – podobnie jak jego – była brudna od krwi. Obraz się rozszerzył, zupełnie jakby Dagmar zrobił krok w tył, aby móc spojrzeć na wszystko z szerszej perspektywy.
Ubrana w barwy swojego klanu Desdemona siedziała oparta o drzewo. Miała zamknięte oczy i uniesiony podbródek zupełnie jakby błagała kogoś o wstawiennictwo. Dagmar patrzył na nią, a ona zaczęła krzyczeć. Z jej ust dobiegł przepełniony bólem jęk, który sprawił, że aż chciał coś do niej odkrzyknąć. Obraz znów zaczął się rozszerzać, aż Desdemona stała się zaledwie plamą ciemnego błękitu na tle różnych odcieni zieleni i brązu.
Dagmar wiedział, gdzie jest jego siostra. Nie była tak daleko. W swojej wizji ujrzał las u stóp wzgórza. Wstał i skórzaną podeszwą buta starł wyrytą przed chwilą runę, dziękując bogom za ich dar. Krew wciąż leniwie sączyła się z jego dłoni, jednak niczym nie obwiązał rany. W ogóle się tym nie przejął.
Wetknął sztylet za pas i zszedł ze wzniesienia, kierując się ku zalesionemu zagajnikowi, który widział w swojej wizji. Maszerował szybko i zdecydowanie, celowo nie wołając siostry po imieniu. Nie chciał ryzykować, że pozostali opiekunowie go usłyszą. Wciąż przebywał na terenie świątyni i nie był jedynym lubiącym medytować w samotności. Nie wiedziałby, co zrobić, ani gdzie mógłby ją zabrać, gdyby znalazł Desdemonę w lesie. Wszyscy Opiekunowie Saylok byli mężczyznami, wśród nich nie było żadnej kobiety. Jednak teraz nie chciał o tym rozmyślać.
Szukał siostry po cichu, rozglądając się dookoła, po czym ruszył ścieżką ciągnącą się pośród drzew, wiedząc, że powinien być już blisko. Bardzo pragnął ją zawołać. Przez cały ranek, podczas pobytu w lesie, nikogo nie widział, a mimo to ciągle milczał. Pośród drzew panowała cisza, nie było słychać ćwierkania ptaków ani bzyczenia owadów. Nie było widać siedzących na gałęziach ptaków, a żadne małe zwierzątka nie biegały po potężnych pniach. Przystanął i wsłuchał się w ciszę. Z lewej strony, spomiędzy drzew dobiegł cichy jęk. Natychmiast rzucił się w tamtym kierunku.
Zauważył ją; siedziała pod drzewem, dokładnie tak jak widział to w swojej wizji. Zupełnie jakby Loki – bóg psot i chaosu – posadził ją tam, chcąc go wykiwać.
– Des? – wyszeptał, nagle się zatrzymując. Nie chciał stawiać kolejnego kroku. Spódnica jego siostry była przesiąknięta krwią, miała również dziwnie skrzyżowane ręce na piersi. Zatrzepotała powiekami, po czym je otworzyła. Była wykończona.
– Dag – jęknęła, a on zbliżył się do niej, zupełnie jakby wkraczał we własną wizję.
– Jesteś ranna. – Zaniepokoił się.
– Nie. Nie jestem.
– Krwawisz! – Ta rozmowa to było jakieś szaleństwo. Od lat nie widział siostry, a jednak siedziała w Świątynnym Lesie w kałuży własnej krwi. Nie pytał, jak się tu znalazła, a ona niczego mu nie wyjaśniała. Przynajmniej na razie. Trzymała ręce na torsie, zupełnie jak kobieta starająca się zakryć swoje piersi i patrzyła jak do niej podchodzi. Nagle w jego głowie pojawiła się myśl, że została pobita lub zgwałcona. Jednak gdy podszedł bliżej, okazało się, że nie zakrywa piersi. Przytulała do niej dziecko. Noworodek, tak mały i tak obficie pokryty krwią, że wyglądało, jakby nie był prawdziwy. Przytulała do piersi dziecko, które schowała pod rozwiązaną z przodu suknią.
– Bracie, to mój syn – oznajmiła. – Przyprowadziłam go do ciebie. – Mówiła słabym głosem, a jej bladoniebieskie oczy, tak podobne do jego własnych, płonęły z gniewu na tle bladej twarzy.
– Do mnie? Jestem opiekunem, Desdemono! – warknął przerażony.
– A ja jestem twoją siostrą, jedyną osobą, która cię kocha – powiedziała szorstkim, a nawet okrutnym, tonem. Jednak mówiąc to, głos jej się załamał. Zadrżała i pokiwała głową, zupełnie jakby walczyła o przytomność. – A ty jesteś jedyną osobą, która kocha mnie.
– Kto jest ojcem dziecka? – zapytał niepewnie.
Powietrze przeszył głośny jęk i Dagmar zdał sobie sprawę, że dźwięk, który słyszał w swojej wizji, był płaczem nie Desdemony, a dziecka. Jej dziecka. Noworodek płakał tak przeraźliwie głośno, że dźwięk ten przeczył jego rozmiarom oraz faktowi, że dopiero przyszło na świat.
– Jego ojcem jest Banruud z Berne – wyznała Desdemona.
– Dlaczego nie pojechałaś do niego?
Banruud był młodym bernejskim Wodzem. Tytuł otrzymał po śmierci swojego ojca i stał się już dość potężnym człowiekiem. Dagmar z Desdemoną znali Banruuda od dziecka. Bywało, że ich ojcowie walczyli ze sobą lub przeciw sobie. Obaj byli wojownikami, w dodatku powszechnie szanowanymi. Tylko że Berend, ojciec Banruuda, był wodzem swojego klanu, a Dared z Dolphys nie. Dared poza charakterem oraz mieczem miał niewiele. Beren z kolei był zamożniejszy i nigdy nie pozwalał Daredowi o tym zapomnieć. Dagmar przez chwilę zastanawiał się, czy Banruud również nie pozwalał o tym fakcie zapomnieć Desdemonie, nawet jeśli sprawił, że uwierzyła, że zrobi z niej żonę wodza tylko po to, by później ją porzucić jak jakąś obracaną przez wojowników dziwkę.
– Byłam u niego. I zostałam odesłana – jęknęła Desdemona, a Dagmar, mimo że nie poznał całej historii, to przynajmniej uzyskał odpowiedź na nurtujące go pytania.
– Jak się tu dostałaś?
– Przyjechałam. Mój koń jest gdzieś niedaleko. Nie byłam już w stanie iść dalej. Zaczęłam rodzić. – Westchnęła.
– Przyjechałaś tu sama?
– Sama, lecz zrobiłam to dla dziecka, które nosiłam w sobie.
– Desdemono – jęknął Dagmar. – Dlaczego, siostro? Dlaczego przyjechałaś tutaj?
– Dagmarze, musisz go zabrać. I musisz mu dać na imię Bayr. Bayr na cześć klanu jego ojca. Bayr… bo będzie równie potężny, jak zwierzę, po którym otrzymał imię.
Dagmar opadł obok niej na kolana i wyciągnął nóż, w gotowości do narysowania runy uzdrawiającej na mokrej od krwi ziemi. Jego obowiązkiem było uzdrowić siostrę, bo Desdemona musiała zaopiekować się swoim synem.
– Nie, bracie! – syknęła. – Mam swoją runę. – Szarość wypełzła na jej usta i policzki, lecz mimo to wyciągnęła zza pasa sztylet. Dagmar zastanawiał się, jakim cudem wciąż jest przytomna. Dookoła niej było mnóstwo krwi, ziemia była od niej mokra. Czerwona kałuża rozlała się wokół korzeni drzewa, zupełnie jakby to ono krwawiło.
– Nie możesz, Des. To zabronione. Tylko opiekunowie mogą używać run.
– Umieram – splunęła. – Kto mnie za to ukarze? – Dagmar skrzywił się, a ona kontynuowała swoje dzieło. Ostrze jej noża tańczyło po ziemi. – Kochałam go – wyznała.
– Banruuda?
– Kochałam go, lecz moja miłość stała się dla niego niewygodna. Pragnie władzy, bardziej niż czegokolwiek innego. Jest zupełnie jak ojciec. Chce zostać królem. Poślubi córkę Króla Ansela. Myśli, że sporo zyska na małżeństwie, a żona ofiaruje mu wielu synów. Tylko że mój syn będzie jedynym potomkiem Banruuda. – Drżącą dłonią narysowała kolejną runę, tej Dagmar nie rozpoznał. A przynajmniej nie od razu. – Baruund ponownie wyprze się swojego syna. A wypierając się jego, wyprze się całego Saylok. Odkupienie przyjdzie wyłącznie w postaci mojego syna.
Dziecko znowu zaczęło płakać, a wraz z jego płaczem Desdemona zaczęła bardziej zapadać się w sobie. Utrata krwi pozbawiała ją sił. Pokonany Dagmar w końcu się przełamał i objął siostrę ramieniem. Miał mokre policzki od łez i mętny wzrok. Przycisnął usta do jej włosów, zmuszając ją, by przestała mówić. Wypowiadane przez nią słowa były klątwą krwi. I to niezwykle potężną, bo szkarłatna kałuża, która wsiąkała w grunt, była krwią życia, natomiast śmierć Desdemony sprawi, że jej słowa nabiorą mocy.
– Jesteśmy znieważane. Jesteśmy wykorzystywane – odezwała się ponownie, a tym razem jej głos był ledwie słyszalnym szeptem. Wciąż kreśliła ostrzem noża znaki na mokrej ziemi. – Handluje się nami i się nas porzuca. Rzadko kiedy jesteśmy kochane. Niech tak będzie. Od dziś dzień w Saylok nie pojawią się żadne córki, które którykolwiek z was będzie mógł pokochać.
Wyspa zadudniła, zupełnie jakby cierpienie Desdemony sprawiało jej ból i Dagmar przez chwilę bał się, że ziemia się rozstąpi i ich pochłonie. Jednak wstrząsy ustały równie nagle, jak się zaczęły.
– Kocham cię, Desdemono – wykrztusił, wycierając łzy w jej włosy. – Zawsze cię kochałem. Nie mów takich rzeczy.
– Opuściłeś mnie, bracie. A teraz ja opuszczę ciebie. – Sapnęła, lecz słowa uwięzły jej w piersi i zaczęła rzęzić. Nóż wypadł jej z palców. Kreślenie run dobiegło końca... tak samo jak jej życie. Noworodek zaprotestował krótkim, smutnym płaczem, po czym zamilkł, obejmując wygiętymi w łuk usteczkami sutek swojej matki.
Lecz ona już odeszła.
Dagmar poczuł, jak z rozluźniającego się ciała siostry uchodzi życie. Jej głowa odchyliła się do tyłu, odsłaniając młodą skórę gardła, pokrytą jej własną krwią, którą rozsmarowała po niej rękoma. Dagmar potrząsnął nią, każąc się jej obudzić, przez co noworodek wypuścił sutek z ust. Opiekun zadrżał, gdy dziecko ponownie przywarło do wciąż jeszcze ciepłej piersi matki, szukając pokarmu u rodzicielki. Dagmar poczuł odrazę, a nawet przerażenie i zaczął płakać, podczas gdy noworodek się posilał. Policzki ssącego dziecka się zapadły, a jego drobne piąstki zacisnęły się na bladym ciele martwej matki.
Dagmar chciał odciągnąć dziecko, lecz wiedział, że niczemu nie było winne. Po prostu było głodne. Nie było to nic złego, samo karmienie piersią było rzeczą wrodzoną. To, co syn Desdemony od niej otrzymywał, było jedyną rzeczą, jaką mogła mu ofiarować. Dagmar odwrócił wzrok. Mdliło go i był roztrzęsiony, nie chciał wypuszczać z objęć ciała siostry, bo mógłby przypadkiem szturchnąć dziecko. Więc obejmował ją – w sumie to, ich oboje – i przyglądał się runom, które siostra wyryła w zakrwawionej ziemi.
Narysowała symbol kobiety oraz dziecka, które otaczał ogon węża. Z kolei łeb gada z rozwidlonym językiem unosił się nad składającą się z sześciu segmentów koroną. Każdy segment reprezentował jeden z sayloskich klanów. Narysowała również runę siły i mocy, lecz otaczający ją krąg był niedomknięty i Dagmar zastanawiał się, czy było to zamierzone, czy też siostra wyzionęła ducha, nim zdążyła go zamknąć. Mógł to zrobić za nią, lecz to nie była jego krew i obawiał się, że jakakolwiek ingerencja z jego strony mogłaby pogorszyć sytuację.
Zamknięty krąg oznaczał zdecydowanie. Luka w otaczającym runę kręgu z kolei oznaczała słabość. Jakkolwiek małą, drobną, ale jednak... słabość. Jeśli runa siły była skierowana do jej syna, to Desdemona przypadkowo sprawiła, że jej dziecko będzie miało jakiś defekt. Dagmar przejechał ostrzem siostry po swojej wciąż krwawiącej dłoni i domknął krąg runy.
– Nie będzie miał matki. Ani ojca. Nie będzie należał do żadnego klanu. Będzie miał tylko mnie, Wszechojcze. I nie mam pojęcia, jak zaspokoję jego potrzeby. A w kwestii jakiejkolwiek słabości jaką on, Bayr, został przeklęty, będę dodawać mu sił – modlił się Dagmar i z dziwnym spokojem ułożył siostrę na ziemi, do której według wierzeń miała wrócić i zabrał dziecko z jej piersi.
Śpiący noworodek uwolnił pierś matki. Był ciepły i lepki, pokrywały go krew oraz brud. Główkę dziecka porastały ciemne włoski, a jego kończyny oraz tułów były różowe i dobrze wykształcone. Małe wałki tłuszczu sprawiały, że wyglądał jak często karmiony prosiak. To zdrowe dziecko, pomyślał Dagmar. A nawet idealne.
– Musisz iść ze mną, Bayrze – powiedział do malucha, zwracając się do niego imieniem, które wybrała dla niego matka.
Przeklęła Banruuda, a mimo to nadała synu imię wywodzące się z klanu jego ojca. Każdy męski potomek otrzymywał imię rozpoczynające się od pierwszej sylaby imienia ojca. Dziewczynki natomiast otrzymywały imię rozpoczynające się od pierwszej sylaby imienia matki. Dagmar przez chwilę żałował, że siostra nie dała swojemu synowi imienia określającego przynależność do ich klanu. Ojciec dziecka mógł rościć sobie prawo do syna, lecz najwyraźniej Banruud wyrzekł się zarówno dziecka, jak i jego matki, a Dagmar czując narastający w piersi gniew, przysiągł, że nie pozwoli berneńskiemu wodzowi zabrać chłopca.
Naśladując siostrę, schował dziecko pod swoją szatę i przytulił je do piersi, po czym ruszył w długą drogę powrotną do świątyni, obiecując Desdemonie, że wróci do niej, gdy noworodek będzie bezpieczny.
Dagmar kilkukrotnie prawie zawrócił. Powinien zatrzymać noworodka i opuścić opiekunów. Nigdy nie pozwolą mu wychowywać dziecka. Na terenie świątyni rezydowało kilka kobiet, z kolei w kwaterach dla pałacowej służby mieszkało ich znacznie więcej, lecz żadna dama nie mieszkała wewnątrz świątynnych murów. Opiekunowie dbali o siebie oraz świątynię, nie korzystając z pomocy kobiet. Każdy z braci na zmianę wykonywał codzienne obowiązki. Nikt nie modlił się, czytał lub pisał całymi dniami. Wykonując te codzienne powinności, utrzymywali kondycję fizyczną, o której łatwo można było zapomnieć w trakcie medytacji.
Na Świątynnym Wzgórzu znajdowali się również wojownicy, jak i niewielki oddział królewskich żołnierzy przydzielony do bronienia świątyni przed najeźdźcami oraz tymi, którzy spróbowaliby dostać się tam, gdzie nie powinni. Świątynne Wzgórze przypominało niewielką wioskę, którą zarządzali głównie mężczyźni, a Dagmar był całkowicie pewny, że nie znajdzie niańki na zamku, ani w okolicy.
Mimo że były to przyziemne sprawy, Dagmar przemyślał wszystko, starając się wyobrazić sobie dziecko żyjące pośród opiekunów na Świątynnym Wzgórzu. Najwyższy Opiekun Ivo z pewnością go wygna. Dagmar raz jeszcze się zawahał i zatoczył koło, omiatając wzrokiem niebo oraz drzewa, aby odnaleźć w nich rozwiązanie sytuacji, w której się znalazł. Przytulone do jego piersi dziecko zaczęło się wiercić, lecz nie zapłakało. Odruchowo pogłaskał je po plecach. Uspokajając malucha, uspokajał również i siebie.
Nie mógł odejść. Nie miał dokąd pójść. W Dolphys nie posiadał domu. Już nie. Wzdrygnął się na samą myśl, co zrobiłby jego ojciec.
Rozpętałby wojnę, oto co by zrobił.
Zabrałby noworodka i pojechał do Berne, do domu Wodza Banruuda. Na wstępie zażądałby odszkodowania za śmierć córki. Dziecko zostałoby zabrane przez Banruuda albo wychowywałby je Dared z Dolphys, lub którakolwiek z kobiet zatrudnionych do opieki nad maluchem, podczas gdy sam Dared grabiłby i plądrował ziemie na wschód od Saylok, po drugiej stronie morza.
Banruud już wcześniej odtrącił Desdemonę oraz dziecko, dlatego dobrze się stało, że Desdemona powierzyła malucha Dagmarowi.
– Odynie, Ojcze Sayloka, zmiłuj się nad tym dzieckiem. Pochodzi z twojego rodu, jest potomkiem niedźwiedzia Berna i wilka Dolphysa. – Od kiedy Dagmar zostawił ciało Desdemony, powtarzał tę modlitwę. Wznawiając wspinaczkę i zbliżając się do świątynnych bram, powtórzył ją jeszcze raz.
– Opiekunie Dagmarze! Mistrz Ivo cię szuka! – zawołał siedzący na wieży przy bramie Jakub, strażnik świątyni. Patrzył na Dagmara z zaciekawieniem. – Co tam masz, Opiekunie Dagmarze? – dopytywał. Dagmar po prostu pokręcił głową i nic nie odpowiedział. Ostatnie, czego potrzebował, to rozchodząca się wieść, że wrócił z modłów ze schowanym pod szatami noworodkiem. Informacja ta dotarłaby do Mistrza Ivo szybciej niż sam Dagmar.
Kiedyś, dawno temu, Opiekunowie Saylok składali ofiary z ludzi oraz zwierząt. Co sześć lat oddawano bogom ofiarę z sześciu zwierząt oraz sześciu mężczyzn. Tej praktyki zaniechano wraz z rządami Króla Enosa z Ebby. Zawędrował on do chrześcijańskich krain i przejął od nich niektóre ze zwyczajów. Do panteonu bogów włączono również Jezusa Chrystusa i w całym Saylok zaprzestano składania ofiar z ludzi. Enos nie został ochrzczony, był po prostu zaintrygowany. Przywiózł ze sobą złoty krzyż oraz księgę nazywaną Biblią. Obie te rzeczy zostały wystawione w świątyni pod przedstawiającym podróże Enosa malowidłem, na którym skrzydlate, złotowłose istoty unoszące się nad jego głową wskazywały mu drogę.
Za czasów panowania Enosa wiele się zmieniło, jednak było coś, co pozostało bez zmian. Jedyną rzeczą, która się nie zmieniła, była władza Najwyższego Opiekuna. Imię Ivo wybrał sobie sam, było niezwiązane z żadnym z klanów, bowiem jego obowiązkiem było przede wszystkim bycie bezstronnym. Odpowiadał również za strzeżenie zakazanych run oraz zaspokajanie potrzeb duchowych wszystkich mieszkańców Saylok. Odrzucił stare imię, które nadał mu pochodzący z Joranu ojciec i przybrał nowe miano, tak samo jak rozpoczął nowe życie i zaczął pełnić zupełnie nową funkcję. Pewnego dnia, jeśli Dagmar zostałby Najwyższym Opiekunem, również wybrałby sobie nowe imię. Ale najpierw musiał przeżyć dzień dzisiejszy. Biorąc pod uwagę to, co zamierzał zrobić, myśl o staniu się Najwyższym Opiekunem brzmiała jak szaleństwo.
Dagmar poczuł rozlewające się po jego piersi ciepło i przez chwilę myślał, że został nawiedzony przez jakąś zjawę, że to święta chwila, gdy będzie miał wgląd w duchowy świat. Jego serce aż podskoczyło z wdzięczności. Może Odyn wysłuchał jego modlitw. Chwilę później ciepło przerodziło się w wilgoć i zdał sobie sprawę, że to przyciśnięte do jego serca dziecko sikało mu na pierś. Skrzywił się i wznowił marsz. Mocz dziecka tylko podkreślał prawdziwość jego problemu. Miał schowanego pod szatą noworodka, a w lesie spoczywały zwłoki jego siostry. Skrzywił się raz jeszcze i nagle smutek, który czuł, przybrał na sile. Szok z każdą chwilą coraz bardziej ustępował miejsca smutkowi. Dagmar potknął się i przyklęknął na jedno kolano. Trzymane w rękach mokre dziecko zajęczało, wyraźnie czując się nieswojo.
– Dagmarze? – Ze spowitej mrokiem niszy tuż obok wewnętrznego sanktuarium dobiegł głos, a Dagmar wiedział, że zastanie tu Mistrza Ivo, Najwyższego Opiekuna.
– Tak, Mistrzu. To ja.
– Podejdź tutaj – rozkazał Ivo. W jego głosie słychać było dziwną nutę, a Dagmar zacisnął mocniej zęby, ściskając w rękach dziecko ukryte pod szatą.
W sanktuarium panowały mrok oraz chłód, a wszystko to za sprawą kamiennych murów, z oknami o krwistoczerwonych szybach, chroniących wnętrze przed ciepłem dnia. Blask świec rozpraszał ciemność. W pomieszczeniu znajdowało się siedem krzeseł, Ivo wybrał to znajdujące się na środku przed ołtarzem i usiadł, niczym król na tronie. Pozostałe siedzenia były puste, sześciu wysokich opiekunów reprezentujących sześć klanów zostawiło mistrza, aby ten mógł rozmyślać w samotności. Nie było w tym nic niezwykłego. Raz dziennie cała siódemka medytowała wspólnie, a oficjalne miejsca zajmowali wyłącznie podczas różnych ceremonii oraz nabożeństw. Lecz Mistrz Ivo często przesiadywał w sanktuarium, robiąc z tego miejsca prywatną przestrzeń do załatwiania wszelkich spraw i wykonywania swych obowiązków.
Przyzwyczajone do światła dziennego oczy Dagmara walczyły z mrokiem, próbując się do niego przyzwyczaić. Przez chwilę nie widział niczego poza migoczącymi płomieniami świec rozstawionych w każdym wolnym miejscu, poza podłogą.
– Dagmarze, widziałem coś, co mnie niepokoi – oznajmił cicho Ivo, a krew w żyłach Dagmara aż się zagotowała. Nie zwolnił, tylko podszedł bliżej Najwyższego Opiekuna i zatrzymał się tuż przed ołtarzem.
– Co widziałeś, Mistrzu? – zapytał.
– Śmierć kobiety.
– Mistrzu, ja również widziałem jej śmierć, lecz nie w wizji. Widziałem to na własne oczy – powiedział łamiącym się głosem. Łzy napłynęły mu do oczu, po czym spłynęły po jego policzkach, lecz nie zwrócił na nie uwagi.
Mistrz Ivo wcale nie wyglądał na zdziwionego, nie odrywał wzroku od twarzy Dagmara.
Ten opowiedział Najwyższemu Opiekunowi o snach, które śnił przez trzy noce z rzędu oraz o tym, jak wyruszył w podróż, aby zrozumieć ich znaczenie. Opowiedział także o swojej ofierze w celu zdobycia mądrości oraz o tym, jak ujrzał swoją siostrę w wizji.
– Bez trudu ją odnalazłem, Mistrzu. Lecz było już za późno, aby jej pomóc.
– Była martwa, gdy tam doszedłeś? – zapytał Ivo.
– Nie. Ale obficie krwawiła.
– Dlaczego?
– Urodziła w lesie dziecko. Dokładnie w tamtym miejscu. Jednak coś poszło nie tak. Zdecydowanie było o wiele za dużo krwi.
Nie powiedział Mistrzowi Ivo o runach. Wszyscy poza Opiekunami Saylok – a nawet oni mogli używać tylko niektórych z nich – mieli zakaz używania run.
– A co z dzieckiem? – zapytał Mistrz.
Dagmar rozwiązał swoją szatę i z żołądkiem skręconym lękiem oraz przerażeniem wyciągnął spod niej nagiego noworodka. Trzymał go w drżących rękach przed obliczem Najwyższego Opiekuna. Dziecko spało, lecz ruch i utrata kontaktu ze skórą Dagmara sprawiły, że zaczęło dziko wymachiwać maleńkimi rączkami.
Mistrz Ivo syknął, zupełnie jakby mężczyzna podawał mu wijącego się węża.
– Dziecko jest zupełnie zdrowe – oznajmił Dagmar. – A ja jestem jego wujem. Nie mogłem go zostawić w lesie na śmierć.
Najwyższy Opiekun patrzył na niego z przerażeniem.
– Wuj Odyna, brat Bestli, nauczył Odyna pieśni życia. Nauczył go osiemnastu zaklęć. Nie zrzekł się odpowiedzialności tylko dlatego, że był bogiem – nalegał Dagmar. – Nie mogę zrzec się swojej odpowiedzialności, bo jestem opiekunem.
– Kto będzie karmić dziecię? Nie masz piersi, bracie. – Ociekające pogardą słowa Ivo zaskoczyły Dagmara.
– Któraś z kobiet w Królewskiej Wiosce będzie wiedziała, co robić. Jeśli zajdzie taka konieczność, to będzie pił kozie mleko, tak jak my – mruknął Dagmar, starając się ukryć strach w swym głosie. Nie bał się o siebie. Nie bał się gniewu ani niezadowolenia Ivo. Bał się, że Ivo nie pozwoli mu zatrzymać dziecka w świątyni. Wtedy będzie musiał odejść. Obaj odejdą.
– Kto jest ojcem dziecka?
– Nie wiem, Mistrzu. – Nie zawahał się. Był przygotowany na to pytanie, a kłamstwo, które wypowiedział, było niezwykle przekonujące.
Mistrz Ivo skrzywił się pogardliwie, zupełnie jakby kobieta, która urodziła dziecko bez obecności czekającego na przegryzienie pępowiny zębami mężczyzny – co u klanów jest tradycyjnym aktem uznania ojcostwa – nie zasługiwała na jego współczucie.
– Mówiła, że chłopiec nazywa się Bayr. – Dagmar pospiesznie powiedział prawdę, aby pogrzebać pod nią swoje kłamstwo. – Mówiła, że będzie silny i, że tylko on przyniesie Saylok odkupienie. Poprosiła również o to, żebym go zabrał. I to właśnie zrobiłem, Mistrzu. Błagam, pozwól mi go wychować tutaj, pośród nas.
Mistrz Ivo zbladł i zamilkł, a jego pogarda przeszła w głęboką zadumę.
– Co miała na myśli, mówiąc o… odkupieniu? – szepnął Najwyższy Opiekun.
– Nie wiem, Mistrzu. To mogła być ostatnia rzecz, jakiej umierająca matka pragnęła dla swojego syna. Ale... wyglądało mi to na coś więcej.
Milczenie stawało się coraz dłuższe, sprawiało, że powietrze wypełniało się napięciem oraz – dla Dagmara – bólem. Dopiero po kilku minutach, gdy Ivo ponownie przemówił, serce Dagmara zwolniło, a strach zaczął słabnąć.
– Ja również o niej śniłem, Dagmarze – przyznał Ivo. – Zeszłej nocy, poprzedniej i przez wiele wcześniejszych. Nie wiedziałem, co ten sen oznacza. Ale ta kobieta… przypominała mi ciebie. Wyglądała – podkreślił to słowo – jak ty. Dlatego prosiłem, żebyś do mnie przyszedł. I oto jesteś.
Dagmar wstrzymał oddech i pochylił głowę, desperacko starając się ujarzmić swoje uczucia.
– Podaj mi dziecko – polecił Ivo.
Dagmar posłuchał polecenia. Nogi drżały mu tak bardzo, że myślał, iż zaraz upadnie. Minął ołtarz i wszedł po schodach na podwyższenie, na którym czekał jego mistrz. Nie miał pojęcia, co mistrz zamierza. Miał pomalowane na czarno usta i oczy – był to zwyczaj wszystkich Najwyższych Opiekunów, od kiedy Saylok wynurzyło się z morza – a jego spojrzenie podążało za zbliżającym się Dagmarem. Usta starszego mężczyzny ułożyły się w słowa, których Dagmar nie był w stanie usłyszeć.
Długie paznokcie Mistrza Ivo były ostre i zakręcone, jednak wziął dziecko na ręce z delikatnością, która zaskoczyła wuja chłopca i sprawiła, że poczuł ulgę.
– Jego matka mówiła, że będzie silny? – zapytał szeptem Najwyższy Opiekun.
– Tak, Mistrzu.
– Widzę już, że mówiła prawdę. Spójrz tylko, jak trzyma głowę! To niezwykłe u noworodka. Patrzy na mnie, Dagmarze. Wpatruje się we mnie bystrym wzrokiem.
Tak też było. Dziecko wpatrywało się w Mistrza Ivo z pełnym powagi podziwem, a jego różowe ciałko znajdowało się w szponach najpotężniejszego mężczyzny w Saylok. Był potężniejszy nawet od króla. Mistrz Ivo bowiem miał moc decydowania o tym, kto będzie nosił koronę. Był potężniejszy niż bogowie i trzy Norny, które decydowały o ludzkim losie, ponieważ w tej właśnie chwili, to w jego rękach spoczywało życie syna jego siostry.
– Jak miała na imię twoja siostra, Dagmarze?
– Desdemona.
– Desdemona – wyszeptał mistrz Ivo, przeciągając słowo z długim sykiem. – Ta, która zabija demony.
– Tak – odpowiedział Dagmar. – Była wielką wojowniczką naszego klanu.
– Kobiety nie są wspaniałymi wojownikami – splunął Ivo.
Dagmar nie odpowiedział. Nie zgadzał się z tym stwierdzeniem. Ich matka była najzacieklejszą ze wszystkich wojowniczek.
– Gdybym ci powiedział, że masz go zostawić w Świątynnym Lesie lub złożyć go w ofierze Odynowi i wszystkim bogom Saylok, czy posłuchałbyś mnie?
– Nie, Mistrzu – odpowiedział stanowczo Dagmar.
Ivo sklął go za bezczelność, jednak nie odrywał wzroku od dziecka.
– Od czasu Bjorna nie mieliśmy w świątyni dziecka, a on miał wtedy dziesięć lat – mruknął Ivo. Bjorn był teraz mężczyzną po pięćdziesiątce i jednym z wysokich opiekunów. – Nie wiemy, czy dziecko będzie godne, aby być suplikantem.
– Na wzgórzu stacjonują żołnierze. Są tu też kucharze, ogrodnicy oraz praczki. Nie wszyscy jesteśmy opiekunami albo suplikantami – powiedział ostrożnie Dagmar.
– To prawda – przyznał Ivo. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, gdy tak patrzył na trzymanego w rękach noworodka. Dziecko, mimo że brudne, było okazem zdrowia oraz nadziei. – Co mam powiedzieć pozostałym? – wymamrotał Najwyższy Opiekun, a serce Dagmara zaczęło bić szybciej. Powód był oczywisty, zainteresowanie Mistrza dzieckiem zmalało.
– Opowiedz im o swoich snach, Mistrzu. Nikt ich nie podważy.
– A co z twoimi snami, Dagmarze?
– Powiem wyłącznie to, co mi rozkażesz – oznajmił pokornie.
– Więc w tej kwestii będziesz mi posłuszny? – Pogarda Ivo wróciła. – Ale odmówisz, jeśli rozkażę ci oddać go bogom? Zabierzesz go i odejdziesz? A może rzucisz się z shinwayskich klifów, hę?
– Możliwe. Lecz jego los będzie moim losem, Mistrzu – potwierdził Dagmar.
Dziecko krzyknęło nagle głośno, a Dagmar i Ivo aż się wzdrygnęli. Najwyższy Opiekun o mało nie upuścił noworodka. Paznokciem rozciął skórę dziecka, sprawiając, że po malutkich żebrach spłynęła strużka krwi.
– Bayr z Saylok. – Rozmyślał na głos Ivo, nie odrywając wzroku od szkarłatnej smugi. Położył dziecko na znajdującym się przed sobą ołtarzu i przesunął miękkim opuszkiem palca po ranie, a następnie namalował krwią na małym czole gwiazdę Sayloka. – Bayr z Saylok – powtórzył Ivo. – Bayr, siostrzeniec Dagmara, potomek Desdemony, syn świątyni. Życie będzie ci oszczędzone i będziesz ochraniany w celu, który jeszcze nie jest mi znany, ale zapieczętuję proroctwo twojej matki na twej głowie i doprowadzę do tego, aby się ono spełniło.
Siły opuściły nogi Dagmara, sięgnął ku ołtarzowi, na którym leżało dziecko. Wdzięczność, poczucie winy oraz żal, wszystko to razem wzięte, powaliło go na kolana. Nie powiedział Ivo wszystkiego, a Mistrz właśnie przypieczętował krwią słowa Desdemony na głowie noworodka.
– Zabierz go. Przygotuj wszystko. Z dzieckiem czy bez, twoje obowiązki pozostają takie same, Opiekunie Dagmarze. Módlmy się, aby był zdolny żyć w naszej enklawie. Bo jeśli nie, to obaj… będziecie musieli odejść.
***
Bayr płakał wyłącznie w nocy, gdy w świątyni panowały cisza oraz mrok. Jego dziecięce zawodzenie niosło się echem po korytarzach i sprawiało, że mieszkający w tym samym skrzydle opiekunowie narzekali, że świątynia nie jest miejscem dla niemającego matki noworodka. Za dnia malec spał, mrugał, gruchał i wierzgał małymi nóżkami, jednak noce były ciężkie, zwłaszcza gdy spędzało się je w wąskim łóżku pośród kamiennych ścian.
Dagmar zrobił kołyskę z beczki, lecz dziecko w nocy nie spało, ani nie mogło się ułożyć do snu aż do świtu, chyba że opiekun trzymał je na rękach. Bał się wtedy zamknąć oczy, obawiając się, że upuści Bayra we śnie. Tydzień po narodzinach chłopca Dagmar był tak wyczerpany, że zasnął na podłodze z leżącym mu na piersi dzieckiem. Obaj spali tak mocno, że Dagmar uległ i od tego dnia maluch spał w jego objęciach na sienniku ze słomy. Łóżko natomiast pozostawało nieużywane.
Dagmar, który w młodym wieku stracił matkę, nie znał kobiecej łagodności. Nie miał również piersi, które zapewniłyby noworodkowi pokarm i pocieszenie, nie znał piosenek ani pociesznych historyjek, którymi mógłby rozbawić dziecko. Miał szorstki, niski głos i duże, niezdarne ręce, natomiast jego serce było pęknięte i krwawiące, a chłopiec w całej swojej niewinności sprawiał, że jego wewnętrzny chaos się uspokajał.
Kobieta z Królewskiej Wioski, która niedawno odstawiła dziecko od piersi, zgodziła się podchodzić trzy razy dziennie pod otaczający świątynię mur, aby karmić Bayra, lecz to nie wystarczało, bo chłopiec nigdy nie był w pełni najedzony. Dagmar zrobił dla niego smoczek z owczego jelita i karmił go – przed snem oraz między spotkaniami z wieśniaczką – kozim mlekiem wzmocnionym modlitwami, w których błagał: o siłę i wytrzymałość, by w nocy nie zawiodły go ręce, aby dziecko nie budziło jego braci oraz aby jego własne niedoskonałości nie doprowadziły do tragedii.
Początkowo pozostali opiekunowie marszczyli z niepokojem brwi i utrudniali Dagmarowi życie, jednak po pierwszych bezsennych tygodniach zaczęli akceptować fakt, że wśród nich jest niemowlę. Zdarzało się, że przyłapywano więcej niż jednego z wysokich opiekunów, który myśląc, że nikt go nie widzi, uśmiechał się i machał palcami przy twarzy dziecka. Wszyscy Opiekunowie Saylok byli członkami elitarnego bractwa, lecz żaden z nich nigdy nie był ojcem, a mały chłopiec dawał im przedsmak tego, czego nigdy nie doświadczą.
Dagmar zaprojektował swego rodzaju temblak, dzięki któremu mógł mieć wolne ręce i trzymać przy sobie Bayra, bez względu na to, gdzie by poszedł, i czego by nie robił. Ćwiczył runy z przywiązanym do piersi niemowlęciem. Dzień rozpoczynał śpiewami, a maluch słuchał ich, gruchając z otwartymi oczami, po czym Opiekun brał się za wykonywanie swoich obowiązków – w tym dojenie cholernych kóz – a wszystko to robił, nosząc chłopca w chuście, z której maluch szybko wyrósł.
Mimo że chłopiec był wszystkim szczerze zdziwiony i przystosował się do życia w świątyni, to w ciągu kilku miesięcy zaczął się wiercić, domagając, aby postawić go na ziemi, by mógł, raczkując wędrować po kamiennych podłogach i brukowanym dziedzińcu. Niedługo potem zaczął się podnosić i wpadać w tarapaty; czołgał się, chwytał i szarpał za wszystko, co tylko mógł dosięgnąć swoimi małymi, grubiutkimi rączkami. Opiekun, który był skłonny do narzekania, przyrzekał, że maluch wyrwał mu z brody garść włosów, z kolei Mistrz Ivo był zdumiony siłą kończyn dziecka, która sprawiała, że cała enklawa zbierała się, aby patrzeć, jak Bayr wspina się na sękate drzewo, które od setek lat zdobiło wewnętrzny dziedziniec świątyni.
– To nie jest normalne u tak małego dziecka, prawda, Opiekunie Dagmarze? On nawet nie ma pół roku! To przez to kozie mleko? Czy to dar od bogów? – Ivo nie był w stanie wyjść z podziwu, z kolei Dagmar mógł tylko bezradnie zdumiony przyglądać się temu wszystkiemu i pakować chłopca do chusty, którą teraz nosił na plecach. Do swoich modlitw dodał kolejną prośbę, błagał bogów, aby Bayr przeżył pierwszy rok i opierał się sile, którą matka pobłogosławiła go... lub też przeklęła.
Mający osiem miesięcy Bayr zaczął chodzić i nie tylko… Biegał, wspinał się, skakał i przewracał, był maleńkim dzieckiem o sile i kondycji człowieka trzykrotnie od niego starszego. Jego silne nogi oraz ręce rzadko kiedy były nieruchome. Mając rok, był w stanie prześcignąć kurczaki, które gonił tylko po to, by je złapać i wypuścić. Wściekły kogut miał w nosie taką zabawę i trzepocząc skrzydłami, uciekał na szczyt klatki, znajdując się poza zasięgiem chłopca.
Bayr przyglądał mu się z frustracją, pragnąc, aby kolorowy ptak zeskoczył na dół, aż w końcu pewnego dnia zmęczył się tym czekaniem. Dagmar ledwie odwrócił głowę ku grządce pielęgnowanych warzyw, a chłopak już wspinał się po zagrodzie, po czym zaczął czołgać się po niej ze wzrokiem wbitym w poirytowanego koguta. Rok później uratował ze szczytu zamkowych murów przerażonego kota; malec bez najmniejszego strachu wspinał się po murach i biegał po dachach.
Wiecznie przerażony Dagmar chodził za nim, a przed snem przywiązywał się do chłopca, aby ten się nie obudził i nigdzie nie zszedł po kamiennych schodach, nie otworzył okna lub nie wspiął się po murze oddzielającym teren świątyni od pobliskiego królewskiego zamku.
Dagmar wyrył pod oknem i na drzwiach do swojego pokoju ochronne i ostrzegawcze runy. Kolejne ukrył na biegnących ponad głowami belkami oraz na kamienistej podłodze, jego dłonie pokryły strupy, a ręce były obolałe od ciągłego upuszczania krwi.
– Ten chłopiec jest ulubieńcem bogów – skarcił go Ivo, widząc jego dłonie. – Norny ukazały mi nici jego losu, są splecione w długą, kolorową linię ciągnącą się niczym rzeka poza zasięg wzroku. Chłopak nie umrze. Zaniechaj run krwi, bracie. Tylko się nimi osłabiasz. Chłopiec przeżyje nas wszystkich.
Lecz to wcale nie przekonało Dagmara.
– Nie wydaje żadnych dźwięków. Nie gaworzy jak większość dzieci. Jest niezwykle sprawny fizycznie, ale w ogóle nic nie mówi. Jego siła przyćmiewa zrozumienie oraz dojrzałość. – Martwił się. – A pozbawiona rozsądku siła bywa niebezpieczna.
– Wciąż jest bardzo młody. – Argumentował Ivo. – Nauczy się. Sporo rozumie. Widać, że jego umysł pracuje na najwyższych obrotach.
Dagmar mógł jedynie bezradnie pokiwać głową, lecz nie przestawał rysować run i układać się z bogami.