Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jerzy Kisielewski, syn słynnego „Kisiela”, opowiada o niezwykłym domu rodzinnym, przez który przewinęły się największe polskie osobowości i dziwacy krakowsko-warszawscy. Anegdota goni anegdotę, bo też w tym domu żart ceniony był najbardziej, a dzieci, jak mawiał Kisiel, nie mają być grzeczne, ale bystre. Te opowieści nie są więc bynajmniej grzeczne…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 276
Copyright © Jerzy Kisielewski, Czerwone i Czarne
Projekt okładki FRYCZ I WICHA
Zdjęcia Na okładce: Stefan Kisielewski z synem Wackiem – archiwum rodziny Kisielewskich/Fotonova. Zdjęcia wewnętrzne: Piotr Kłosek/Fotonova; Erazm Ciołek/Forum; Witold Rozmysłowicz/CAF/PAP; pozostałe zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum autora („Secesya” Podgórze, Kraków; A. Komorowski; Pro Arte, Kraków; Zakład Fotograficzny, Z. Garzyński, Kraków; Jan Gruszyński; Agnieszka Szypulska; Karol Mikuła; Władysław Pawelec; Anna Beata Bohdziewicz). Wydawnictwo dołożyło wszelkich starań, by ustalić właścicieli praw do zdjęć wykorzystanych w książce. Jeśli kogoś pominęliśmy, prosimy o kontakt w celu załatwienia kwestii formalnych.
Redaktor prowadząca Katarzyna Litwińczuk
Redakcja Sylwia Frołow
Korekta Mirosława Jasińska-Nowacka
Skład Tomasz Erbel
Wydawca Czerwone i Czarne Sp. z o.o. S.K.A.Rynek Starego Miasta 5/7 m. 5 00-272 Warszawa
Skład wersji elektronicznej [email protected]
Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. S.K.A. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki
ISBN 978-83-7700-167-7
Warszawa 2014
Ojcu, Wackowi
Loretańska, Garncarska, Dolnych Młynów, Szujskiego, Park Jordana, Błonia krakowskie… i Krupnicza 22 m. 18. Ten pierwszy zapamiętany mały świat coraz częściej odżywa w pamięci, choć wciąż oddala się w czasie. Wracają ludzie, których dane mi było poznać, zdarzenia dobre i złe. Opowieści, żarty i anegdoty…
Do końca nie wiadomo, jak to naprawdę było z domem na Krupniczej. Kto wpadł na pomysł, żeby umieścić tam Związek Zawodowy Literatów Polskich (ZZLP), któremu przewodniczył w Krakowie Kazimierz Czachowski. Istnieje na ten temat kilka anegdot.
W 1945 roku przyjechał z Lublina do Krakowa Adam Ważyk w randze kapitana Pierwszej Armii Wojska Polskiego. Nosił przy pasie broń – spory nagan, co przydawało mu powagi, bo wzrostu był nikczemnego... Czesław Miłosz w wierszu Rok 1945 tak wspominał Ważyka: „pijany ściskał mnie / Kolega z Awangardy, w długim wojskowym szynelu”. I szynel był za długi, i nagan za duży, ale Ważyk w tym wyposażeniu czuł się wyśmienicie.
Poszedł Ważyk ze swoim naganem na Krupniczą w towarzystwie Czachowskiego i Tadeusza Kwiatkowskiego pod numer 22. Dlaczego akurat tam? Bo Kwiatkowski zapamiętał przedwojenne kremówki podawane w tutejszej kawiarni. A jak wszyscy wiedzą, wpływ kremówek na naszą tożsamość jest znaczący. Przed bramą kamienicy, za okupacji pełniącej rolę niemieckiego hotelu dla pracowników urzędu naftowego, stał sowiecki żołnierz i nikogo nie miał zamiaru przepuścić. Czachowski, jako przewodniczący Związku, pokazał mu przydział na kamienicę podpisany przez miejskich oficjeli. Nic to jednak nie pomagało. „Nie lzia!”, „Zaprieszczeno” itd…
Wtedy zadziałał Ważyk. O nie – nagana nie wyciągnął. Tylko zawołał bawiącego się nieopodal chłopca i coś mu szepnął na ucho. Mały pobiegł do sąsiedniej bramy i zaczął tam wniebogłosy krzyczeć. Sołdat stał chwilę, nie wiedząc, co w takiej sytuacji zrobić. Tu napierają ci trzej, a tam dziecko mordują… w końcu rzucił się w stronę sąsiedniej bramy. Literaci tylko na to czekali. Hyc na korytarz i dawaj w głąb kamienicy pod numerem 22. A tam się wyjaśniło, czego tak uparcie pilnował czerwonoarmista. Zasiedzieli się w jednym z mieszkań oficerowie Armii Czerwonej, lecz nie na długo. Kiedy literaci przedstawili im bumagę o przydziale, stwierdzili: „Pażałsta. Nam zawtra nada na Berlin”… W ten sposób nastąpiła wymiana powojennych mieszkańców.
Jako pierwsi z ramienia Związku wprowadzają się: Tadeusz Peiper, Leon Kruczkowski i Jerzy Andrzejewski oraz dwie wdowy: po Witkacym, Jadwiga Unrug, i druga po Stanisławie Brzozowskim, Antonina. Potem następni i następni, aż doszło do nieznanego dotychczas w świecie zagęszczenia literatów na metr kwadratowy. Dlatego o krakowskiej kamienicy zaczęto mówić: „Dom czterdziestu wieszczy” albo „Literackie czworaki”. Zagęszczenie było ciekawym zjawiskiem – jednocześnie też mocno uciążliwym, biorąc pod uwagę skłonność niektórych mieszkańców do alkoholu, fantazji oraz desperacji.
Witkacowskie klimaty. Tadeusz Chrzanowski,literat, fotograf, tłumacz poezji, współzałożyciel – razem z Ojcem – Partii Wariatów Liberałów. W tak wyszukany sposób korespondował ze starszym o 15 lat Kisielem: Kochany! Ostatecznie obrzezany Mistrzu! Pragnąłem obejrzeć Wasze zwłoki wedle imperatywu moralnego, aliści ząb + morda mnie rozbolały i tak mniej więcej wyglądam jak na odwrocie – toteż nie chcę obrażać Waszych – o, Mistrzu – uczuć estetycznych! O, Mistrzu! (trawestując znaną fraszkę: „Czy zastałem pana Mistrza? Niech pan czeka, aż się wyszcza!”). Dusza ma łaknie Waszego widoku i Waszych dogłębnych… kawałów. Sądzę jednak, że łaknienia duszy zostaną już wkrótce zaspokojone! Zasyłam liberalne cześć, cześć Mahabii Brześć.
Trudno dziwić się, iż życie na Krupniczej obrosło w legendy. Na przykład w tę, opisaną przez Kwiatkowskiego: „Podczas jednego z pierwszych po wojnie pochodów pierwszomajowych w pierwszym szeregu kolumny członków Związku Literatów Polskich szli: Władysław Machejek, Stefan Otwinowski, Kazimierz Wyka, Kazimierz Brandys, Henryk Vogler i Adam Polewka, który kilka dni wcześniej zwichnął sobie nogę i utykał (…). W pewnym momencie Machejek, patrząc na Polewkę, pokiwał z politowaniem głową i powiedział do Otwinowskiego: »U nas w partyzantce to się takich dostrzeliwało«”[1]. Albo tę o szaleństwach alkoholowych Konstantego I. Gałczyńskiego, wtedy jeszcze chodzącego na wzór amerykański w battledressie i berecie, co było jawnym przeciwieństwem ludowego munduru Ważyka. Otóż Gałczyński potrafił po nocy biegać z pistoletem po korytarzach i krzyczeć: „Wszystkich was zastrzelę i zostaną tylko te pierdolone/zasrane/cholerne spółdzielnie!” (przymiotnik dotyczący spółdzielni zależał od tego, kto tę historię opowiadał). Na jego temat zachowało się wyjątkowo dużo tego typu opowieści. Jak choćby ta o nocnej konfrontacji z (w jednej wersji) Maciejem Słomczyńskim lub (w drugiej wersji) z Jerzym Broszkiewiczem. W każdym razie natknął się w nocy na korytarzu Gałczyński na któregoś z literackich sąsiadów. Zawył i chciał go palnąć, bo był w stanie wyjątkowo złego nastawienia do świata. Ale sąsiad, dużo niższy, z wojska wyniósł umiejętność powalania przeciwnika chwytami judo. Majtnął Gałczyńskim, który głucho padłszy na ziemię, krzyknął: „Gówniarzu, zabiłeś Europę!”. To powiedzenie na stałe weszło do słownika mieszkańców Krupniczej 22.
Gałczyński uwiecznił poetycko głośny wówczas skandal dotyczący Sprzysiężenia. Napisana przez ojca podczas okupacji (za namową Czesława Miłosza) ta pierwsza jego powieść wydana została w grudniu 1946 roku. Zapowiedział ją „Tygodnik Powszechny” reklamą, która zwiastowała: „Już wkrótce! Już wkrótce! Ukaże się powieść Stefana Kisielewskiego (Kisiela) »Sprzysiężenie«!”. Była więc z pełnym zaufaniem zamawiana także do bibliotek parafialnych. Gdy dopatrzono się w niej treści pornograficznych, wybuchł skandal. „Tygodnik” odciął się od dzieła, a Antoni Gołubiew napisał na czcigodnych łamach: „Kisielewski poświęca sprawom seksualnym wiele stron swej powieści, a jego opisy przygód Zygmunta, perwersyjnych pieszczot z Tamarą, obrzydliwego włóczenia się od jednego domu publicznego do drugiego robią wrażenie wyjątkowo przykre”. A ojciec założyciel „Tygodnika”, szanowany ksiądz Jan Piwowarczyk miał wtedy powiedzieć Kisielowi: „To, że napisał pan powieść pornograficzną, to jedno. Ale dlaczego nudną?”.
To wtedy Gałczyński na łamach „Odrodzenia” opublikował wiersz:
Posłuchajcie, ludkowie, co się stało w Krakowie. Jakby na złość, naumyślnie, na świętej ulicy Wiślnej pod Nomerem Dwanaście.
Stał tam dom szanowany, wciąż w niem grały organy, czy to liryk, czy to technik przed „Tygodnikiem Powszechnym” kużden czapkę zdejmował.
No i szło coraz lepiej W tym dewocyjnym sklepie, Pierwszorzędnie rozrabiali Katolicki personalizm Na chwałę Vatikanu
Ale pewnego rana Rzekł Pan Bóg do Szatana – Więdniesz w piekle jak ten fikus zrób lepiej na Wiślnej psikus pod Nomerem Dwanaście
Szatan kupuje katechizm, nakleja okładkę Sprzysiężenia i pokazuje księdzu, i…
Xiądz założył monokiel. Czyta. Chwali. Głębokie. Dekalogi, Akty Wiary. To po prostu nie do wiary! romans teologiczny
Całe zbiegło się kworum doctorum, redactorum, wszystko tańczy, wszystko śpiewa, do biskupa Gołubiewa wysyłają telegram.
A tymczasem na mieście insze tam były treście, niby ten sam tytuł na przedzie, ale w środku, strach powiedzieć: PRZYGODY PEDERASTÓW.
A jak to „Sprzysiężenie” Kupił pewien zboczeniec, To w tramwaju z książką zemdlał, Włosy mu stanęły dęba I się zaraz nawrócił
Stąd ten morał wynika Dla brata katolika: CHOĆ ZŁĄ SPRAWĘ SZATAN POPRZE, WSZYSTKO SIĘ ZAKOŃCZY DOBRZE, PIJMY ZDROWIE SZATANA.
Ja też omal nie padłem ofiarą temperamentu Gałczyńskiego. Mama akurat była ze mną w zaawansowanej ciąży, kiedy – jak mi opowiedziano – wpadł do nas i z euforią w głosie zawołał: „Chodź, Kisielowa, będę tańczył z tobą mazuuraaa”… Ledwie przed nim zdążyła uciec. Mama miała bardzo dobre i ciepłe relacje z panią Natalią. Gałczyńscy przenieśli się do Warszawy kilka lat przed nami. Zamieszkali w alei Róż, w domu numer 6, który również zasiedlili literaci. Kiedy my zjechaliśmy do Warszawy, a było to osiem lat po śmierci poety, mama co jakiś czas widywała się z panią Natalią.
Obok głośnej historii Sprzysiężenia jest też ciekawa historia pewnego nawrócenia. A jej bohaterem Sławomir Mrożek. Przyszły autor Tanga wprowadził się na Krupniczą z początkiem lat 50. Pracował w „Dzienniku Polskim” i chwalił na jego łamach nowy ustrój.
W radiu usłyszał audycję o imponującym korso kwiatowym w Nicei. No i postanowił na łamach „DP” dać temu odpór. Kiedy w Indochinach trwa wojna, nieszczęśliwy robotnicy giną na polach ryżowych, to zachodnia burżuazja bawi się w najlepsze! Niedługo potem natknął się na mojego ojca. Jak sam wspominał, weszli na siebie na Rynku krakowskim.
– A był pan w Nicei? – zagadnął go ojciec.
– Nie!
– To co pan pieprzy?!
Po latach w jednym z wywiadów Mrożek powiedział:
„Kisiel nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo wpłynął na moje życie. Pożegnaliśmy się. Szedłem przez Rynek. I nagle powiedziałem sobie: »Co ja pieprzę??!!«”.
Podziałało na tyle, że w 1963 roku Mrożek wyjechał z Polski na ten – jak mawiano – zgniły Zachód. Trzy lata przed wyjazdem z kraju wyprowadził się z Krupniczej. Spalił wtedy ponoć część swoich rękopisów i rysunków pod trzepakiem na podwórku. To był akt pożegnania z byłą twórczością.
Zawsze robił wrażenie małomównego i trudno przystępnego, a po wylewie, który przeszedł po latach, i afazji w następstwie choroby, mówił jeszcze oszczędniej. Kilka lat temu byłem w Warszawie na prezentacji jego książki. Po części oficjalnej spotkania podszedłem, aby się przywitać. Odniosłem wrażenie, że w tym momencie w obu nas odżyło wspomnienie czasów na Krupniczej. Kiedy następnym razem chciałem coś z Mrożkiem nagrać do telewizji, zdając sobie sprawę, że to dla niego pewne wyzwanie – zgodził się bez wahania. I można powiedzieć, że historia zatoczyła wielkie koło. Ostatnie lata spędził w Nicei, gdzie zmarł, i… wrócił do Krakowa.
Kisielewscy, czyli moi rodzice z trzyletnim bratem Wackiem i ciocią Heleną, siostrą mamy, zamieszkali w oficynie, w klatce na końcu podwórka. Kiedy dostaliśmy telefon, miał numer 203-89 – co zapamiętał sobie po latach wielki przyjaciel domu Władysław Bartoszewski, zwany przez ojca „Bartoszem”, który oprócz wielkich zasług dla Polski znany również jest z tego, że ma pamięć słonia. Mama ojca, Salomea, na którą w domu mówiliśmy „babcia Kisielewska”, też wprowadziła się na Krupniczą. Dostała pokój od frontu na ostatnim piętrze. Drzwi w drzwi z nią mieszkała pani Anna Świrszczyńska, poetka. Pamiętam jej córkę, bardzo ładną dziewczynkę. A takie rzeczy w wieku siedmiu, ośmiu lat już się zauważa. Była bardzo miła, jak i jej mama. Obie miały w sobie coś szalenie sympatycznego, tak samo jak bardzo wysoki (tak mi się wtedy wydawało), o ujmującym wyrazie twarzy, mąż pani Świrszczyńskiej, aktor Jan Adamski, barwna postać Krakowa. Na tej samej klatce schodowej, także wysoko, mieszkały pani Wisława Szymborska i pani Natalia Rolleczek, autorka głośnego Drewnianego różańca.
1956 rok, a może ’57?Wacek, Krystyna, ja i podhalański pies. Zakopane, na trybunach Wielkiej Krokwi.
W mieszkaniu numer 18 było raczej ciasno. Niedługo miała się urodzić moja siostra Krystyna, w 1946 roku, potem na dodatek jeszcze ja – w 1951. Byłem dosyć późnym dzieckiem. Od brata młodszy o osiem lat, od siostry pięć. Ojciec miał wtedy lat czterdzieści, mama trzydzieści cztery. Po latach, już w Warszawie, zagadnąłem o to ojca. Zaproponował mi akurat kolację w Marriotcie. Napiliśmy się wódeczki, spotkaliśmy różnych ludzi. To było już po solidarnościowym lecie i ojciec „odzyskawszy twarz”, bo pokazał się kilka razy w telewizji, zbierał zaległe wyrazy uznania, czym zdawał się być szczerze zaskoczony. Zaczęliśmy wtedy rozmawiać i tak coś mnie nagle wzięło. Mówię do ojca:
– Ja to raczej nie byłem planowany. Późno się wam jakoś urodziłem...
Ojciec nie zareagował. Ale następnego dnia zadzwonił do mnie z rana.
– Ty chyba zwariowałeś! Co ty sobie wbiłeś do głowy?! – zaczął bez żadnych wstępów.
Moja refleksja na rauszu męczyła go najwyraźniej przez całą noc. Ojciec tak miał. Potrafił kontynuować z kimś rozmowę nawet po paru dniach, zaczynając od połowy zdania. Bo w nim to cały czas żyło i buzowało.
Wacek, najstarszy z rodzeństwa, bardzo odmiennie podszedł do narodzin Krystyny i moich. Jako że Kryśka była tylko o trzy lata od niego młodsza, spytał mamę, czy może siostrzyczkę udusić… O mnie opowiadał kolegom tonem wytrawnego ośmioletniego znawcy:
– Słuchajcie, rano wychodziłem do szkoły, dziecka nie było. Potem wracam ze szkoły, a tu dziecko jest.
Dane mi było urodzić się w domu. Co zresztą w tamtych czasach nie było rzadkie.
Na Krupniczej mieliśmy do dyspozycji trzy pokoje, w tym jeden maluteńki, w którym stał nieduży fortepian. Tam spali mama z ojcem. W pozostałych dwóch ciocia Helena, czyli siostra mamy, Wacek, Krystyna i ja.
Było jeszcze ważne pomieszczenie, które można by nazwać kuchnio-łazienką, bo łączyło obie te funkcje. Polepszyło nam się w chwili wyprowadzki państwa Podrazów – historyka i profesora UJ Antoniego Podrazy oraz jego żony Danuty, którzy mieszkali przez ścianę. Przed wojną oba nasze mieszkania to było jedno duże, dlatego łączyły je drzwi zastawione szafą. Teraz wystarczyło szafę odsunąć i otworzyć drzwi z klucza. Zyskaliśmy w ten sposób dwa pokoje. W dużym stał stół, który mamy do dzisiaj w warszawskim mieszkaniu. Stał w nim również kredens, którego nie zabraliśmy z Krakowa, bo się nie zmieścił na ciężarówkę. Ale sporo rzeczy z Krupniczej udało nam się zabrać do Warszawy. Są u nas do dzisiaj. Budzą wspomnienia.
Ojciec miał pokój z oknem na kawałek podwórka, który nazywaliśmy ogródkiem. I tam pracował. Ten drugi pokój nazywaliśmy stołowym. Tam jadaliśmy, tam stał wspomniany stół, na którym Wacek grywał w guziki z Jasiem Polewką, sąsiadem i do dziś przyjacielem domu, i tam Wacek urządzał też próby swojego zespołu jazzowego. Pamiętam, że kiedyś byłem bardzo przejęty, bo po jednej z takich prób został u nas na noc prawdziwy kontrabas (za perkusję robiło w zespole nasze krzesło). Niezwykły instrument, wywarł na mnie olbrzymie wrażenie.
Zanim państwo Podrazowie się wyprowadzili, przyjaźniłem się z ich córką. Przegadywaliśmy do siebie przez okno. Można powiedzieć, że była to pierwsza kobieta w moim wieku, z którą miałem do czynienia. Choć trochę młodsza. No bo własnej siostry, kiedy ma się kilka lat, nie traktuje się jak kobiety.
Kamienica miała swój zapach, wyjątkowy. Były takie wahadłowe drzwi z kratkami i ciemna szybka. Po lewej wejście do słynnej stołówki literatów. Kolejno kierowały nią żony literatów. W tej stołówce po raz pierwszy oglądałem telewizję. I to od razu niezwykle ważne wydarzenie. Była to olimpiada w Rzymie, w 1960 roku. Odbiór mieliśmy straszny – to przecież były te czasy chodzenia z anteną, by znaleźć odpowiednie miejsce z dobrym zasięgiem, i czas, gdy każdy znał się na naprawie: po prostu walił pięścią w pudło. Telewizor stołówkowy zaczął gromadzić mieszkańców niczym ognisko domowe i w ogóle był wielkim wydarzeniem. Tam też, po Październiku ’56, po raz pierwszy (i przez lata jedyny) widziałem ojca w telewizji – brał udział w dyskusji. W naszym domu długo jeszcze po przyjeździe do Warszawy nie było telewizora, bo ojciec uważał, że to złodziej czasu. My, dzieci, oczywiście naciskaliśmy, że inni koledzy i koleżanki mają, ale on był uparty. Kiedyś wreszcie zapadła decyzja na tak. A potem sam zaczął oglądać i to dosyć namiętnie, nawet powstała w związku z tym anegdota. Zapytany, dlaczego ogląda telewizję, z której sączą się najgorsze kłamstwa, odpowiedział, że Wolna Europa mówi to, co on wie. Natomiast telewizja polska opowiada mu rzeczy, których nie rozumie, więc to go ciekawi. Twierdził też, że telewizja jest wynalazkiem czysto orwellowskim, i można wiele o niej dowiedzieć się z Roku 1984. W podobny sposób podchodził do czytania peerelowskiej prasy. Jak twierdził – w ramach ulubionej akcji samodrażnienia się... Gazety to zresztą osobny temat.
Warszawa.Ojciec przy obiedzie z nieodłącznymi gazetami w jadalnym pokoiku przy kuchni zwanym „dziuplą”.
W naszym domu zawsze były gazety. Jeszcze w Krakowie ojciec uprawiał codzienną poranną prasówkę. Najpierw przy śniadaniu (zawsze czytał przy jedzeniu), a potem na kanapie w jadalni obcował z prasą krajową i zagraniczną (jeśli tę akurat udało mu się jakimś sposobem zdobyć), by wyłuskiwać z niej to, co było dla niego najważniejsze, inspirujące lub drażniące, czemu dawał wyraz w swoich felietonach. Prasówka była niczym spojrzenie z lotu ptaka na kraj i świat.
Można by rzec, iż padłem ofiarą tego zjawiska, robiąc przez lata w telewizji i do tej pory w radiowej Dwójce przegląd prasy. Odziedziczyłem też po ojcu pewną cechę – słowa pisanego nie wyrzucam, bo uważam, że tylko barbarzyńcy wyrzucają. W związku z tym w naszym domu rosną papierowe sterty, z którymi moja żona, z różnym skutkiem, próbuje walczyć. Kiedy nieuchronnie zbliżają się święta, trzeba przynajmniej uprzątnąć prasę ze stołu. Zaczynam miesiąc wcześniej, a i tak w wigilijne południe wynoszę jeszcze olbrzymie stosy. Z moimi rodzicami było podobnie.
Kiedy już mieszkaliśmy w Warszawie, pewien starszy pan, notabene wcześniej będący kurierem dyplomatycznym, prowadził kiosk na Rozdrożu. Zagadnął mnie raz, gdy odbierałem plik gazet:
– A dlaczego aż tyle?
– No bo ojciec wszystkie je czyta...
Na co pan zdziwił się bardzo pragmatycznie: – Ale w nich jest to samo!
Stołówka literacka na Krupniczej też opływała w legendy. Zwłaszcza jej toaleta, w której można było bezkarnie bazgrolić po ścianach jak za dobrych szkolnych czasów. Literaci więc nie próżnowali. Pobyt w tym ustronnym miejscu owocował ścienną twórczością, wolną od ingerencji cenzury. Bywało, że imiennie wyrażano się na temat mieszkańców domu. Ojca na przykład dotyczył dwuwiersz: „Tu spokojnie co niedziela / czytuję felieton Kisiela”. Każdy prędzej czy później doczekał się tam strof na swój temat. Tym większą frajdę dawało to naścienne pisanie, im częściej na toaletowych twórców zaczajał się prezes krakowskiego ZLP[2] Adam Polewka, który otrzymał to stanowisko w roku mojego urodzenia. Prezes postawił sobie za cel wyłapywać smarujących po wspólnej toalecie. Zaczajał się pod drzwiami albo bacznie obserwował, kto wchodzi, a kto wychodzi, by potem wpadać i sprawdzać ściany. Osobiście też napisy zamalowywał lub kazał to robić dozorczyni, pani Loli. Okazało się jednak, że podczas najbardziej spektakularnej inspekcji znalazł strofę adresowaną bezpośrednio do niego: „Ej, Polewka, nie bądź Sławoj, / Pod wychodkiem nie wystawoj”… Sprawcą był Ludwik Flaszen. W chwili gdy Polewka trwał pod drzwiami, Flaszen wszedł do ubikacji przez okno od podwórka i tak samo wyszedł. Pisarze smarowali również po ścianach wspólnych ubikacji, z czego rodziły się swoiste dialogi. I tak kiedy Marian Promiński napisał: „Eurypides nie szczał pod kolumną”, to korzystający z tej samej ubikacji Artur Sandauer odpisał: „I nie zatykał ujścia wielkim kawałem papieru gazetowego”. Inny napis, cytowany po latach przez byłych już mieszkańców Krupniczej, zwanej czasem „Trupniczą”, brzmiał następująco: „Każdy sobie tutaj ciurka ze swojego (Jalu) kurka”. Był to szczególny sposób upamiętnienia autora głośnej powieści Grypa szaleje w Naprawie.
Najbardziej znaną anegdotą dotyczącą samej stołówki jest kolejna przygoda z Gałczyńskim. W pewnym momencie profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego, którzy Krupniczą chodzili na wykłady, zwiedzieli się, że stołówka literacka to przyzwoite miejsce, gdzie całkiem tanio można zjeść. Panował zwyczaj, iż podchodziło się do bufetu, gdzie leżała odbita na maszynie kopia menu. Gałczyński stoi koło baru, trochę odęty. Podchodzi starszy siwy pan z brodą i mówi do prowadzącej bufet pani Ginterowej:
– Przepraszam, nie mogę odczytać, jaka dziś jest zupa?
Na co Gałczyński bez wahania: – Chujowa, drogi panie, chujowa…
Podobno inny pan z kolei, też starszy i z brodą (a może to był ten sam?), jadł barszcz. Gałczyński przechodził, zachwiał się i delikatnie wsparł ręką o jego głowę, przez co broda profesora zatopiła się w barszczu.
Kraków, lata 50.Jacek Woźniakowski, Ojciec i Zdzisław Najder.
Bardzo ważnym miejscem, zwłaszcza dla dzieci, było oczywiście podwórko. Gdy stało się pośrodku, po lewej jego stronie znajdowała się kamienica, a na końcu oficyna, w rogu natomiast była ciekawa rzecz – metalowe schody zewnętrzne, kręcone, które szły do samej góry budynku. Przydawały kamienicy szczególnego charakteru. A prawa strona podwórka to był ogród Mehofferów, należący do rodziny malarza Józefa Mehoffera, mieszkającej w domu pod numerem 26, w którym swego czasu urodził się Stanisław Wyspiański. Ogród był trochę zdziczały, z drzewami owocowymi i rzędem topól wzdłuż granicy podwórka. Stały w nim stara altana i dwie małe wytwórnie, w jednej produkowano guziki, w drugiej prezerwatywy. Dzieci z naszego domu uwielbiały się w ogrodzie bawić. Mehofferom to przeszkadzało. Po pierwsze krzyczeliśmy i łaziliśmy po drzewach, po drugie nasze wtargnięcia to jednak było naruszanie czyjejś własności. A oni to poczucie własności w powojennym Krakowie zachowali. Więc po jakimś czasie postawili trzymetrową siatkę, w której natychmiast ktoś z naszych wyciął dziurę.
Pamiętam, że z Jolą, córką Kazimierza Barnasia, dyrektora teatru w Tarnowie, przełaziliśmy przez dziurę, aby dać nura w te chaszcze i siedząc w kucki, opowiadać sobie tajemnice. Fakt, że przebywanie tam było już dla nas zabronione, przydawało smaczku. Ogród tajemnic albo tajemniczy ogród. Ja przez lata wierzyłem, że wspaniały obraz Mehoffera, ten z wielkim motylem na drzewie, to uwiecznione na płótnie nasze potajemne miejsce. Ale potem sprawdziłem, że Mehoffer namalował obraz zainspirowany sadem z okolic Krakowa.
Pamiętam, że mściliśmy się na Mehofferach nie tylko za postawienie ogrodzenia. Również za strącanie gniazd wronich. Zamawiali robotników, którzy tyczkami strącali te gniazda albo strzelali na postrach z wiatrówki. Ponieważ wrony robiły straszliwy jazgot wiosną, no i zanieczyszczały okolicę. W związku z tym my, w imieniu własnym i wron, braliśmy odwet. Wchodziliśmy do ogrodu i zbieraliśmy zgniłe gruszki. Waliliśmy z pasją nimi w taras Mehofferów. Oj, nie mieli z nami łatwo... Wzbudzaliśmy w nich mordercze odruchy.
Z Jolą najczęściej lubiłem się bawić na podwórku. Posiadaliśmy nawet własny sekret – zakopany wspólnie skarb. Był to kawałek grzybka chińskiego w słoiku. Prawie w każdym domu w tamtych czasach hodowano grzybek w słoiku, zalewając go esencją herbaty, dzięki czemu wytwarzał rodzaj kwasu. Z tego sporządzało się potem napój albo dolewało do herbaty zamiast cytryny, bo prawdziwych cytryn na rynku nie było. Grzybek rósł sobie warstwami. Kolejno zdejmowało się jedną warstwę, a on odrastał nowymi. Później uznano, że jest to szkodliwe, ale dopiero po kilku latach, kiedy jacyś naukowcy nad grzybkiem się pochylili i wykryli wydzielające się pestycydy.
No i my z Jolą wzięliśmy jedną warstwę, włożyliśmy do osobnego słoika i zakopaliśmy na podwórku. By mieć coś własnego, o czym wiedzieliśmy tylko my dwoje.
Moja siostra Krystyna przyjaźniła się ze starszą z sióstr Barnasiów – Beatą. Bardzo ładną, wysoką dziewczyną. Beata robiła na tyle duże wrażenie, że zostało to nawet uwiecznione przez samego Jana Sztaudyngera. Już jako podrastające nastolatki siedziały z Kryśką w herbaciarni Gong na zakopiańskich Krupówkach, a przy sąsiednim stoliku Sztaudynger z przyjaciółmi. Modne wtedy były swetry góralskie, Beata miała taki z wyhaftowanymi jeleniami pasącymi się na… całkiem okazałym biuście. W pewnym momencie, przechodząc koło dziewcząt, Sztaudynger nachylił się i powiedział:
– Szczęśliwe te jelenie, zazdroszczę im szalenie.
Sekretarz ZLP, Tadeusz Kwiatkowski, który na temat domu na Krupniczej napisał dwie wspomnieniowe książki, twierdził, że „dzieci Kisielewskich były najgrzeczniejsze”. „Chłopcy, spotkawszy kogoś ze znajomych mieszkańców kamienicy, przystawali i nisko się kłaniali, jakby wychowani byli przez Chińczyków”[3] – pisał. Ojciec, który od początku nam oświadczył, że jest ojcem, a nie tatą, wcale nie był z tego powodu szczęśliwy: chińskie dzieciaki nie były mu do niczego potrzebne. Kłócił się z mamą i ciocią, które dbały o nasze wychowanie, twierdząc, że dzieci nie mają być grzeczne, tylko bystre.
W centralnym miejscu podwórka stał trzepak. Ciocia Helena przez lata wspominała, że na trzepaku siadywała dziewczynka, która potrafiła tak tkwić godzinami, czytając książki. To była Joanna Olczakówna, córka Hanny Mortkowicz-Olczakowej i Tadeusza Olczaka, późniejsza współtwórczyni Piwnicy pod Baranami. Oni mieszkali od frontu, bodaj na pierwszym piętrze. Zapamiętałem panią Hannę jako zawsze elegancką starszą damę, jakby przeniesioną z innej epoki. Joanna z tego okresu nie zapadła mi w pamięć. Pewnie dlatego, że była ode mnie starsza.
Pod krętymi metalowymi schodami na podwórku znajdowała się suterena. Mieszkała w niej bardzo biedna kobieta, którą nazywaliśmy „Hanka spod schodów”. Zajmowała się sprzątaniem kamienicy. Prawie co rok rodziła kolejne dziecko. Moi rodzice pomagali jej, na ile byli w stanie. Dawali jakieś ubranka po nas. Przyjaźniłem się z jej najstarszą córeczką, Elą. Najmłodszemu chłopcu Hanka na imię dała Wacuś, jak sama mówiła – z sympatii do Wacka, mego brata.
Niezwykle ważną postacią na Krupniczej była pani dozorczyni, Karolina Surówka, zwana Lolą, którą tak wyśmienicie po latach odgrywał Bronisław Maj. O wszystkich wiedziała dokładnie wszystko i doskonale znała każdy zakamarek domu. Do niej z kolei trzeba było wejść krętymi schodami na samą górę.
Z tych o największych nazwiskach najlepiej zapamiętałem Sławomira Mrożka. Wtedy młody i niezwykle chudy, przypominał rzadkiego ptaka. Przy tym elegancki, zawsze zadbany. Pamiętam też Ewę i Stefana Otwinowskich, bardzo wytworni państwo. Później się dowiedziałem, że on był swego czasu tancerzem. Po sylwetce i sposobie chodzenia widać było, że taniec jest mu bliski.
Pamiętam Halinę i Tadeusza Kwiatkowskich oraz ich córkę Monikę. Jest słynna historia chrztu Moniki na Krupniczej w 1946 roku. Poproszony został wtedy o udzielenie sakramentu przyjaciel Kwiatkowskich, dopiero co wyświęcony na księdza. Z Haliną był zaprzyjaźniony od szkolnych lat spędzonych w Wadowicach i wraz z nią grający w sztukach teatralnych. Nazywał się Karol Wojtyła. Miał akurat jechać do Rzymu na studia, kiedy został poproszony przez Kwiatkowskich, w pośpiechu, bo mała była słabego zdrowia. Wojtyła przyszedł na Krupniczą z małą walizeczką. W pewnym momencie Halina niechcący tę walizeczkę potrąciła. Wysypały się z niej dwie kromki chleba ze słoniną – to był cały ekwipunek Wojtyły na drogę do Rzymu.
Zapamiętałem dobrze z dzieciństwa rodzinę Mariana Promińskiego, rodzinę Jerzego Lovella oraz jego syna, bo się z nim bawiłem. I Jerzego Broszkiewicza. Wydał książkę dla młodzieży Opowieść o Chopinie, bardzo ciepłą, chwytającą za serce. Przeczytałem z przyjemnością i postanowiłem udać się po sąsiedzku w celu pozyskania dedykacji. Napisał: „Koledze Jurkowi Kisielewskiemu kolega Jurek Broszkiewicz”. Byłem z tego bardzo dumny. Z zachwytem czytałem też jego powieść Wielka, większa i największa.
Obok Mrożka w środkowej klatce sąsiadowali: Adam Macedoński, Stanisław Czycz i Ryszard Kłyś. Te dwa nazwiska Czycz-Kłyś jako zbitka dźwiękonaśladowcza utkwiła mi na trwałe w pamięci, bo chyba dzielili mieszkanie albo sąsiadowali przez ścianę. Ponoć Czycz lubił też pożyczać pieniądze od sąsiadów, a Mrożek tego mocno nie lubił. Dlatego Czycz mówił o przyszłym autorze Tanga – „ten skąpy skurwysyn Mrożek”.
Na pierwszym piętrze mieszkał z kolei poeta Jan Bolesław Ożóg. Przyjaźniłem się z jego synem. Poeta kłócił się z żoną i chyba się rozeszli, ale to nie były czasy, kiedy dało się z tego powodu zamienić mieszkanie. Kiedyś odwiedziłem młodego Ożoga i z zaskoczeniem zobaczyłem, że w drzwiach pokoi są pozakładane zamki. Po drugiej stronie klatki kwitło życie towarzyskie. Tam też, jak u nas i Podrazów, większe mieszkania dzielono na mniejsze albo zamykając drzwi, albo tylko zastawiając jakimś meblem. Tam akurat oddzielono jedno mieszkanie od drugiego szafą, na której po stronie jednego z nich stał duży gąsior. Wlewano do niego wódkę i wrzucano trzy torebki pieprzu. W ten sposób uzyskiwano pieprzówkę. Z gąsiora zwisał wężyk, goście sami sobie nalewali, kiedy chcieli. Raz któryś z już mocno podchmielonych gości wlazł do tej szafy, rozepchał się i wpadł do drugiego mieszkania, co ponoć miało swoje konsekwencje.
„Wódka!... – czy w poszerzonym ujęciu: »alkohol« – jak pisał Jerzy Waldorff, doskonale znający środowisko z ulicy Krupniczej – to byłby obszerny rozdział w pracy pod tytułem »O różnych sposobach samozagłady artystów«, jeśliby ktoś pisania takiego dzieła się podjął”[4].
1 Tadeusz Kwiatkowski, Od kuchni, anegdoty literackie, Kraków 1990
2 Bo ZZLP szybko odebrano jedno słowo „Zawodowy”.
3 Tadeusz Kwiatkowski, Od kuchni. Anegdoty literackie, Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1987
4 Jerzy Waldorff, Słowo o Kisielu, Iskry, Warszawa 1995
Wspomniałem już, że według ojca dzieci miały być bystre, a nie grzeczne. Wielu było przekonanych, że w naszym domu najbardziej niesfornym dzieckiem jest ojciec. Stosował wobec nas niekonwencjonalny typ chowu. Jak na liberała przystało, dawał nam wolną rękę. Ani nie sprawdzał zeszytów, ani nie pytał, dokąd idziemy i z kim się zadajemy. Uważał, że dziecko ma prawo do popełniania błędów. Nie okazywał przesadnych czułości tatusia. Byliśmy dla niego partnerami do rozmów i wspólnych wędrówek, górskich bądź rowerowych. Dlatego lepszy kontakt nawiązał z nami, gdy już podrośliśmy i mogliśmy z nim dyskutować. Mniejsze dziecko bywało dla niego rodzajem eksperymentu. Zgodnie z ukutą przez siebie zasadą: „Rób zawsze drugiemu, co tobie niemiło, aby wypróbować, jak się na to reaguje, jak duże są przy tym straty i jak można samemu tego uniknąć”[5]. Próbował na przykład sprawdzić, ile dziecko wytrzyma i jak długo się nie obrazi. Zawsze herbatę czy neskę pił w szklance i lubił, żeby było nalane po krawędź. Wszyscy mówili, że to nieelegancko, ale tak lubił i już. Potem mieszał w tej szklance, mieszał i mieszał… No i nagle potrafił wyjąć gorącą łyżeczkę i przyłożyć niespodziewanie dziecku do ręki. By zobaczyć, jak zareaguje. Obrazi się czy nie? Zrobiłem tak kiedyś synowi. I nagle zdałem sobie sprawę, jak silne są te mechanizmy instynktownego zapamiętywania z dzieciństwa i powielania.
Okrutniejszy eksperyment „na drugim człowieku” zapamiętała Krystyna. Wybrała się raz z ojcem z Jastrzębiej Góry na wycieczkę do Pucka. Kiedy chcieli wracać, okazało się, że ostatni autobus odjechał. Ojciec zdecydował, że wrócą piechotą, a była to odległość ponad dwudziestu kilometrów. Szli wzdłuż drogi i nagle około północy zaczął padać deszcz, po czym wyrosło jak spod ziemi dwóch zakapturzonych harcerzy w pelerynach. Zasalutowali i oznajmili, że zostali wyznaczeni do pilnowania drogi – by nikt tam nie wpadł w wertepy, bo przejazd jest w remoncie. Ruszyli razem, we czworo, i w pewnej chwili zamigotały z daleka światła nadjeżdżającego samochodu. Ojciec nagle chwycił jednego z harcerzy za kark i ryknął mu do ucha:
– A ja teraz wrzucę cię pod samochód!…
Zmiatali chłopcy, ile sił w nogach. A ojciec zaśmiewał się w głos, że takich to odważnych harcerzy mamy…
Bo on uwielbiał prowokować, i to prowokować właściwie niewinnie. Lubił nas uczyć brzydkich słów. Potem przeszło to na wnuki. Opowiadała o tym swego czasu córka Krysi, Ania, że łapał ją za rękę i ściskał. Kiedy buzia robiła się jej w podkówkę, mówił:
– Powiedz „dupa”, to puszczę.
Takie były z tego konsekwencje: Ania już jako uczennica szkoły muzycznej została z klasą zaprowadzona na Powązki, aby odwiedzić groby kompozytorów. Kiedy doszli do grobu Kisielewskiego, pani poprosiła ją, aby opowiedziała coś na temat dziadka. No to opowiedziała, jak ją uczył brzydkich słów. No cóż, dzieci nie kłamią…
Oczywiście dla mamy i cioci stanowiło to poważny problem.
Na Krupniczej był gabinet dentystyczny doktora Stanisława Cyklisa. Ciocia Helena zabrała tam małego Wacka, bodaj sześcioletniego. Wróciła strasznie poruszona i oświadczyła, że nigdy więcej nie pójdzie z Wackiem do dentysty!
– Stefan, to właśnie jest to twoje wychowanie! – oświadczyła.
Okazało się, że Wackowi nie chciał wypaść mleczny ząb, pod którym wyrastał już nowy. Poszli więc do doktora Cyklisa, który był zaprzyjaźniony z rodziną. I pan doktor zaczął Wacka zwodzić, że nic takiego, że nic nie będziemy robili, tylko sobie tu usiądź na chwilkę i otwórz buzię, a ja sobie popatrzę. No i Wacek buzię otworzył, a pan doktor – ciach! – i wyciągnął zęba. Wacek się zerwał z fotela i krzyknął:
– Pan jest świnia i dupa!
Trzasnął drzwiami, że spadło lustro, i wrócił do domu. Ciocia przybiegła czerwona, jak można, jak można... Ojcu kazała iść do doktora przeprosić i w ogóle na Wacka nakrzyczeć. Ojciec jak to ojciec, stwierdził, że coś z tym zrobi i nic nie zrobił. No bo cóż miał zrobić… Poza tym uznał, że doktor Wacka oszukał, to i mały całkiem logicznie zareagował.
Uczył jeszcze innych rzeczy. Jest taka, dosyć już teraz legendarna historia dotycząca pewnego żartu. I tu zdania są podzielone, kto to zrobił. Ja twierdzę, że Krystyna, ale przykleiło się do mnie. Jeździliśmy na wakacje do Poronina, do willi słynnej malarki pani Zofii Stryjeńskiej na Galicowej Grapie. Przyjeżdżała tam również pewna katolicka pisarka, samotna, nosząca długie suknie. Nobliwa pani. Szczególnie zapadło mi w pamięć, że w upalne dni, kiedy słońce było ostre, zakładała sobie majtki na głowę, świeżo uprane, takie prosto ze sznurka, żeby nie dostać udaru. Praktyczne, choć dziwne, szczególnie dla dziecka.
Historia działa się w kuchni. Tam wszyscy trzymali swoje naczynia i wiktuały. Także nasza ciocia, bo to ona zwykle zajmowała się nami na tych wyjazdach. Mama z ojcem przyjeżdżali albo dojeżdżali później i na krócej. Ojciec zawsze był gdzieś tam przesunięty, bo coś go trzymało w Krakowie lub Warszawie. W naszej rodzinie od zawsze była popularna zabawa z dziećmi w barana, zresztą kontynuowana do dzisiaj. To największa frajda dla dzieci, kiedy mogą się trykać głowami z dorosłymi: baran, baran, buc! No i w tej kuchni poronińskiej panie przygotowywały obiad, każda sobie i swoim bliskim. Ciocia też coś tam pichciła, kiedy do kuchni wpadła Kryśka. Kolejno podbiegała do każdego i robiła mu baran, baran, buc! – w brzuch, w pupę, w zależności, kto jak stał, odwrócony w danym momencie frontem bądź tyłem. Zrobiła też barana owej niemłodej już, nobliwej pani i krzyknęła: „Fuj, jak pani dupa śmierdzi!”. No i znowu dramat. Ciocia z pretensjami do ojca:
– Stefan, przez ciebie już nie mogę się w tej kuchni pokazać, bo przecież taki wstyd!
Na co ojciec: – Przecież dzieci nie kłamią. A może jej naprawdę śmierdzi...
Druga wersja tej historii jest taka, że ojciec mnie namówił, abym coś takiego powiedział pani hrabinie (nie pisarce). Zrobiłem to chętnie. Siedziała w kuchni przy stoliku z moją mamą. Podszedłem od tyłu, objąłem ją w pasie i powiedziałem:
– Ale pani dupa śmierdzi...
Na co hrabina, całkowicie niezbita z tropu, zwróciła się do mamy z pytaniem:
– Czy nie należałoby bardziej dosolić mięsa?
Bo wiedziała doskonale, że pomysłodawcą jest ojciec, który rozbawiony zerkał zza drzwi. W tej wersji mama najpierw chciała paść trupem ze wstydu, a później poszła oczywiście z pretensjami do ojca. Tak to zapamiętał i opisał Tadeusz Kwiatkowski w książce o Krupniczej, pod świetnym tytułem Niedyskretny urok pamięci.
Inna historia jest z kolei przypisywana na odwrót – Kryśce, bo tak to zostało przez ojca zapisane w Dziennikach. Byliśmy z wizytą u znajomych, państwa Gołogórskich, mieszkających przy ulicy Wenecja. Pamiętam, że mieli samochód, aparat fotograficzny z dużą lampą błyskową, w której po każdym zdjęciu trzeba było wymieniać żarówkę, i parę nowoczesnych urządzeń, które pan domu demonstrował, budząc nasz podziw. U nas w tym czasie były w domu rowery i fortepian. Kiedy wróciliśmy, zapytałem mamę:
– Dlaczego wszyscy mają normalnych ojców, tylko my takiego dupowatego?
Kar cielesnych ojciec nigdy nie stosował. Tylko raz dostałem po łapach. W domu nie było agresji. Brzydkie słowa stanowiły formę zabawy. Z tamtych czasów został mi w pamięci pewien wierszyk, podobno przedwojenny, choć nietracący na aktualności:
Na Wiśle pod filarami Rozbił się galar z jabłkami Płyną sobie jabłka równo A pomiędzy nimi gó..o Co to płynie? – pyta babka Na to gó..o: TO MY JABŁKA!!
Dlatego szczególnie wbiła mi się w pamięć sytuacja zaprzyjaźnionej z rodzicami od zawsze rodziny. Tradycyjny dom. Na stole stara srebrna cukiernica, ale w ciągu dnia nie wolno było z niej wziąć kostki cukru, bo groziło za to lanie pasem. Dyscyplina obejmowała wszystko, w tradycyjnym stylu tak zwanego porządnego domu dziecko należało podporządkować reżimowi kindersztuby. Spędzaliśmy razem wakacje w Jastrzębiej Górze. Pewnej niedzieli szliśmy do kościoła, a ich syn był odświętnie wystrojony w białą koszulę i czarne krótkie spodnie. Gdzieś tam po drodze stała beczka ze smołą. We dwóch zaczęliśmy w niej grzebać patykami. Nie sposób było uniknąć przy tej zabawie wysmarowania się płynną smołą. Przyszedł jego ojciec, kazał mu wyjąć pasek ze spodni i podać. Ja nie miałem paska przy spodniach, bo byłem na to za mały. A teraz mogłem zobaczyć, po co się go nosi… Po to, by w takich sytuacjach go zdejmować, podawać ojcu, aby ten lał po tyłku, i to własnym paskiem! Nie mogłem tego pojąć. Takie poniżenie! I do tego na oczach kolegi.
Kiedyś usłyszałem rozmowę rodziców z jego rodzicami. Dziwili się:
– Wy swoich dzieci nie wychowujecie, a robią wrażenie wychowanych. A my robimy wszystko, co się da, i nic to nie pomaga.
To bodaj w Collegium Maius nad wejściem jest wyryte zdanie „Plus ratio quam vis”[6]. Ważna maksyma, a przydatna także przy dzieciach…
Ja z Ojcem.Kraków, pierwsza połowa lat 50.
Krystyna miała chorobę lokomocyjną, co było problemem, bo w tych autobusach do Poronina czy Zakopanego śmierdziało spalinami i było duszno. Dlatego podróż zawsze musiała się skończyć tak samo – że Krystyna wymiotowała. Raz na mnie… dość to było przykre doznanie. Tym bardziej że funkcjonował zwyczaj, aby w podróży być porządnie ubranym. Kiedyś zdarzyło jej się puścić pawia w pociągu, z przedziału na korytarz. Wszyscy przejęci, wpadli w panikę, co tu zrobić. A ojciec całkiem spokojnie mówi:
– Nic, zrobimy z tego ślizgawkę…
I przejechał się po korytarzu na butach. Tak kilka razy, no i to rozjechał...
Mam w pamięci jeden dzień, kiedy zostałem z ojcem sam w domu. Chyba wrócił co dopiero z jakiegoś przyjęcia, bo był w świetnym nastroju (na rauszu?), i usiadł do pianina. A zawsze, kiedy miał dobry nastrój, grał przeróżne stare melodie, Na sopkach Mandżurii, Titinę, Tango milonga… Uwielbiał. To był jego sposób na relaks. Tego dniach również grał, a ja stałem przy pianinie i zacząłem robić basy, by pasowały do jego akordów. Sprawiało mi to wielką frajdę. Gram z ojcem!
Na co dzień raczej nie miał dla nas czasu. Jednak nie ilość spędzonego czasu, ale intensywność bycia z dzieckiem się liczy. Zapamiętuje się emocje. A brak intensywności trudno by ojcu zarzucić. No i szczególnej presji nie było. Oprócz wtorków! Ciiii!! Stefan pisze felieton. Ojciec siadał w swoim pokoju, wśród książek i gazet. Mama, która potem była pierwszą czytelniczką felietonów, przynosiła mu szklankę mocnej herbaty. Wtedy musiało być parę godzin ciszy. A miał takie ucho, że słyszał każdy szmer za drzwiami. Jak dzwonił telefon, odpowiadaliśmy uprzejmie: „Ojca nie ma”. Już w Warszawie, kiedy babcia Kisielewska, mocno starsza pani, a przy tym niezwykle systematyczna, nie mogąc z powodu pogody wyjść na spacer, trenowała równomierne chodzenie po domowym korytarzu. Kiedy zdarzało się to w „felietonowy” wtorek, ojciec wychylał się ze swojego pokoju, pytając z irytacją w głosie:
– Matka, nie możesz szybciej???!!
Mama czasem stosowała metody wychowawcze może niemoralne, ale jakże skuteczne. Tak się działo w przypadku picia tranu. Tran to była zmora wszystkich dzieci – obrzydliwy, w dużej butli przynoszonej z apteki, który (dla bezpieczeństwa osób postronnych) należało zagryźć czarnym chlebem z solą. Na tyle opornie mi to szło, że wreszcie mama postanowiła mnie przekupić: za przełkniętą łyżkę dostawałem złotówkę. Nawet budżet jakiś sobie z tego uzbierałem.
Uważano mnie za wyjątkowo, jak na czeredkę z Krupniczej, grzeczne dziecko. Ponoć to było powodem, że Grześ Miecugow mógł po mnie nosić ubranka. Bo nie niszczyłem ich tak szybko jak inne dzieci. Leopold Tyrmand raz mi powiedział: „Co się tak szczerzysz?”, bo uznał, że za grzecznie uśmiecham się do dorosłych. Ale pamiętam swoje upory. Tak było z długimi spodniami do Pierwszej Komunii (nie wyobrażałem sobie, że można mieć białą marynarkę i krótkie gatki).
Wacek– tradycyjne zdjęcie komunijne wykonane w krakowskim atelier.
Ja po Pierwszej Komunii,u fotografa na Floriańskiej w Krakowie. W wywalczonych długich spodniach.
I z wędką. Na ulicy Szewskiej był wtedy komis. A komis w tamtych czasach oznaczał inny świat. Najpierw na jego wystawie pojawiła się lalka, która zamykała oczy, kiedy się ją przechyliło, i płakała. Zagraniczna, z miękkiej gumy i z ładnymi blond włosami. Krystyna w lalce się zakochała. Wracając ze szkoły, stawała przed wystawą i wpatrywała się w nią. Po jakimś czasie, chyba na Boże Narodzenie, dostała wreszcie lalkę w prezencie. Ja z kolei wypatrzyłem na wystawie bambusowy spinning z kołowrotkiem. Sporo kosztował i mama nie mogła zrozumieć, po co mi wędka, jeśli nie jedziemy nigdzie nad wodę, a zbliża się jesień. Lecz ja się uparłem. I to tak, że któregoś dnia po kolejnej na ten temat rozmowie obraziłem się na rodziców. Wyszedłem z domu i poszedłem na kopiec Kościuszki – sam. Spory kawałek drogi: Alejami Trzech Wieszczy, przez Błonia, mostkiem nad Rudawą, a potem zdziczałymi sadami, i na kopiec Kościuszki, z którego widać cały Kraków. Trasę znałem, bo nad Rudawę chodziliśmy z ojcem i naszą jamnicą Sagą. Wtedy jeszcze można było nad rzeczką posiedzieć na kocu.
5 Stefan Kisielewski, Przysłowia są mądrością narodów. Myśli nieco cyniczne [w:] Felietony tom 1. Rzeczy małe, Prószyński i S-ka, Warszawa 2013
6 Więcej znaczy rozum niż siła (łac.).
15Uwaga! Ten rozdział zawiera dużo niecenzuralnych słów. Ale bez nich Iredyński nie byłby Iredyńskim.