Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
41 osób interesuje się tą książką
Opowieść z dreszczykiem o przyjaźni, magii i klątwie pożerającej dusze.
Sepia tylko wygląda na nudne miasteczko. W rzeczywistości nie brakuje tu sekretów. A najciekawszy skrywają trzy Latarenki. Zadziorna, wygadana Pola, mistrzyni jazdy na wrotkach. Bystra River, czyli największy mól książkowy w okolicy. A także Maja, najnowsza mieszkanka Sepii, nieśmiała i milcząca, lecz niezwykle utalentowana – muzycznie oraz magicznie.
Wspólnie stawią czoła wszystkim przeciwnościom. Zwłaszcza kiedy jedna z przyjaciółek padnie ofiarą niebezpiecznego zaklęcia o nazwie pirania duszy.
Latarenki czeka nie lada wyzwanie, gdy wyjdzie na jaw, że ofiar klątwy jest więcej. Czas nie jest sprzymierzeńcem dziewczynek, w cieniach kryją się zagrożenia, a koszmary o bezdusznych marionetkach utrudniają poszukiwanie rozwiązań. Ale nie po to ma się przyjaciółki, by dać się zjeść pierwszej z brzegu klątwie!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 347
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Każdy miewa gorsze dni. Niektóre z nich przychodzą znienacka – czają się tuż poza zasięgiem wzroku, a potem, w najmniej właściwym momencie, rzucają się na człowieka i bezlitośnie psują humor. Innych się spodziewasz. Wiesz, że na ciebie czekają, bo przepowiada je każdy kalendarz. Możesz o tym nie myśleć, ale to cię nie ocali. Pewnego ranka po prostu spojrzysz na datę, a tam – bum – pierwszy września. Koniec wolności, koniec słodkiego lenistwa i robienia tego, co się chce. Nagle jesteś zmuszona do przesiadywania w szkole, słuchania lekcji, odrabiania prac domowych…
I co z tego, że każdy przez to przechodzi? Albo że tak jest co roku?
To wcale nie pomaga.
Nic nie pomaga.
Takie myśli towarzyszyły Poli wieczorem ostatniego dnia sierpnia. Leżała na łóżku z dłońmi pod głową i z ponurą miną spoglądała w sufit.
Nie mogła uwierzyć, że to się znowu dzieje. Kolejne lato dobiegało końca, a wredny wrzesień dyszał jej w kark.
Nigdy nie była jednym z tych dzieciaków, które lubią chodzić do szkoły.
Chociaż potrafiła docenić pewne jasne strony, jakie się z tym wiązały. Na przykład to, że właśnie tam poznała River – swoją najlepszą przyjaciółkę. Lubiła też lekcje WF-u, kiedy mogła grać w sporty drużynowe i nie musiała prosić innych, by się do niej przyłączyli (podczas zajęć zwyczajnie nie mieli wyjścia). No i zdarzało się – choć dość rzadko – że nauczyciele poruszali interesujące tematy. Taka, na przykład, geografia nie była najgorsza…
Za to historia…
Chemia…
Biologia!
O nie, te zawsze były koszmarem. Zwłaszcza ostatnia.
I nawet nie dlatego, że Pola nie interesowała się biologią jako taką. W sumie uważała ją za ciekawą, lubiła czasem obejrzeć program przyrodniczy, leżąc na kanapie. Poznawała wówczas dziwaczne gatunki zwierząt i ich sekretne życie w dziczy.
A jednak te zainteresowania nie przekładały się na jej oceny z tego przedmiotu.
Problem stanowił ich nauczyciel, pan Dariusz Piaskowski. Niby młody, niby dość przystojny, ale jego pozbawiony życia, szeleszczący głos sprawiał, że Pola i River przezwały go Klepsydrem. Pasowało to do jego nazwiska, a także krążącej wśród uczniów opinii, zgodnie z którą zajęcia z biologii były równie interesujące co obserwacja klepsydry: ciekawie robiło się dopiero pod koniec…
W tym roku zaczynały szóstą klasę. Pola była przekonana, że nie będzie się ona wiele różnić od poprzednich. Miało być tak jak zwykle – wciąż ten sam zestaw przedmiotów i ci sami nauczyciele. Chodziła do tej samej szkoły podstawowej w Sepii, jak nazywało się ich miasteczko, a przerwy miała spędzać w towarzystwie przyjaciółki.
Norma.
Nie miała pojęcia, jak bardzo się myli. Gdyby wiedziała, ile zmian przyniesie jej najbliższy semestr, ile wrażeń dostarczy, spoglądałaby na kalendarz ze zdecydowanie lepszym nastawieniem.
Może nawet ze zniecierpliwieniem.
Pierwszy września przypadł na poniedziałek.
Oczywiście, że tak – nie mogło przecież trafić na sobotę, dzięki czemu wszyscy dostaliby bonusowe dwa dni wakacji. Albo w ogóle na piątek, żeby po ceremonii rozpoczęcia roku i omówieniu spraw organizacyjnych nadal mieli labę.
Ale poniedziałek? Pola uznała to za zwyczajną złośliwość gwiazd. Dlaczego nie zacząć semestru łagodnie i leniwie? Nie, najlepiej od razu wrzucić wszystkich do blendera z lekcjami oraz pracami domowymi i ustawić największą moc.
Zero litości!
A na domiar złego na cały pierwszy tydzień zapowiadano ulewny deszcz, co dla Poli oznaczało przymus siedzenia pod dachem. Lato się kończyło, pogoda miała się pogorszyć w ciągu kilku tygodni, ale początek września powinien jeszcze być ładny.
Tylko chyba nikt mu tego nie powiedział.
Przez cały tydzień Pola spoglądała za okno ze złością i lękiem. Szczerze liczyła, że wypada się przed nadejściem soboty. Nie chciała nawet myśleć, jak będzie wyglądał festyn, jeśli pogoda się nie poprawi.
A miało być tak pięknie. Imprezę zorganizowano z dwóch powodów. Po pierwsze, jako pożegnanie lata, a po drugie, żeby uczcić otwarcie nowego mostu. Poprzedni został zniszczony przez potężną nawałnicę nieco ponad dwa lata temu. Od tamtego czasu mieszkańcy nie mieli możliwości szybkiego przedostania się na drugi brzeg.
Sepia leżała nad Jarzębiną, rzeką, która oddzielała małe miasto od sąsiedniego – Sokoła. Było ono sporo większe i chociaż Pola lubiła mieszkać w Sepii, to tęskniła za odwiedzinami po drugiej stronie Jarzębiny. Powodem były treningi karate, które odbywała tam regularnie przed zawaleniem się przeprawy. W Sokole znajdowała się świetna szkoła z fenomenalnym trenerem, który często powtarzał, że Pola ma wielki talent i nie powinna go marnować. Zachęcał ją do rozwijania umiejętności, co zresztą robiła z przyjemnością. Myśl, że byłaby w stanie pokonać wszystkich chłopców w klasie, zawsze stanowiła dla niej powód do dumy.
Dlatego ostatnie dwa lata, kiedy Pola nie mogła uczestniczyć w swoich normalnych ćwiczeniach, były koszmarem. Owszem, jeździła na zajęcia do pobliskiego miasta po tej stronie Jarzębiny, ale ta grupa była na dużo niższym poziomie. Zdaniem Poli umiejętności jej członków sugerowały, że uczą się oni karate z telewizji. I to nie z tych legendarnych klasyków, w których grali prawdziwi wojownicy, tylko raczej z Power Rangers.
Biorąc to wszystko pod uwagę, ogromnie radowała się wizją otwarcia mostu, przywrócenia przeprawy przez rzekę i uczczenia tego wszystkiego na festynie. Tak bardzo, że przez pierwszy tydzień roku szkolnego skutecznie zmuszała się do odrabiania prac domowych na bieżąco, byle nic nie zostało jej na weekend.
Tylko pogoda… bezczelna pogoda, sterowana przez najwredniejsze z kosmicznych sił, wciąż mogła wszystko zepsuć. Bo co za frajda z jedzenia waty cukrowej, jeżdżenia na karuzeli albo rzucania do celu, jeśli człowiekowi pada na głowę?
Ta myśl drażniła ją przez pełne pięć dni, aż do piątku włącznie. Kiedy szła spać, słyszała za oknem bębnienie kropel o parapet. Przed zaśnięciem powtórzyła jeszcze życzenie skierowane do niewidocznych z powodu chmur gwiazd, by – na litość – przywróciły lato choć na ten jeden dzień.
W sobotę obudziła się w pokoju pełnym złotego, słonecznego światła. Zamrugała i odruchowo zmrużyła oczy. Intensywny blask wyciskał z nich łzy jak przy krojeniu cebuli.
Sekundę później dotarło do niej, co to oznacza, a wtedy wyskoczyła z łóżka z głośnym śmiechem.
Dla takich dni warto żyć!
Pośpiesznie się ubrała, pochłonęła dwa zimne naleśniki, które przed wyjściem do pracy usmażyła jej mama, a potem wystrzeliła z domu jak z procy. W podskokach pokonała kilkaset metrów do skrzyżowania i budynku stojącego na jednym z jego rogów.
Zapukała energicznie i po chwili uśmiechnęła się do mamy swojej najlepszej przyjaciółki.
– Cześć. – Pani Zielnik gestem zaprosiła ją do salonu, a potem wychyliła się w głąb korytarza i zawołała córkę: – Iza, Pola przyszła!
– Zaraz będę!
Kobieta mrugnęła do Poli i znikła w drzwiach do kuchni. W progu wyminęła się z Jackiem, starszym o sześć lat bratem River. Wysokim, rudowłosym i – zdaniem Poli – lekko uzależnionym od kawy.
– Siema – przywitał się i przełożył kubek aromatycznego napoju z jednej dłoni do drugiej. – Takie odniosłem wrażenie, że tu jesteś.
– Nic się przed tobą nie ukryje – zakpiła Pola. – Powinieneś zostać detektywem!
– Rozważę to. Cieszysz się na treningi, co?
Przytaknęła z szerokim uśmiechem. Wiedziała, że akurat Jacek ją rozumie – w końcu ćwiczyli karate w tej samej szkole. Siedemnastolatek był w innej kategorii wiekowej, ale od dawna wspierał Polę, a dwa lata temu, kiedy jeszcze odbywali treningi w Sokole, często zostawał dłużej po zajęciach, by poczekać, aż ona skończy swoje. Wracali potem razem i dzięki jego wsparciu mama Poli nie była zmuszona jeździć na drugą stronę rzeki dwa razy dziennie.
W ostatnim okresie, kiedy mostu nie było, Pola wciąż mogła liczyć na pomoc starszego kolegi. Spotykali się raz w tygodniu, by wspólnie ćwiczyć – chociaż żadne nie stanowiło odpowiedniej konkurencji dla drugiego. Pomijając już kwestię umiejętności, Jacek był prawie dwukrotnie większy. Mimo to ceniła sobie jego wsparcie. Miło było potrenować z kimś, kto wie, co robi.
– Pewnie. Mam dość tamtej zgrai, oni do niczego się nie nadają.
– Przyda ci się prawdziwy instruktor, masz zbyt duży talent, żeby rezygnować.
– Ale treningi z tobą też lubię. Fajnie czasem skopać kogoś większego od siebie – zażartowała. – Chociaż zwykle muszę się okropnie hamować, bo przecież tobie tak zależy na wyglądzie…
Parsknął w kubek.
– Tak, nie mam z tobą szans – odpowiedział. – Gdyby nie twoja łaska, żadna dziewczyna by mnie nie chciała.
– I tak nie chce – wtrąciła River, która w tej chwili weszła do pokoju.
Jacek spojrzał na nią z irytacją, jaką można zaobserwować tylko pomiędzy rodzeństwem.
– Uczesałaś się wreszcie? Serio, jak zaczniesz chodzić na randki, trzeba będzie łazienkę rezerwować z tygodniowym wyprzedzeniem.
– Tobie nawet tydzień by nie wystarczył, żeby się ogarnąć – odparowała.
Przewrócił oczami i spojrzał na nastolatki, które stanęły obok siebie z zadowoleniem bijącym z twarzy.
– Jest komplet. Spadajcie już na ten festyn.
– Ty się nie wybierasz? – spytała Pola.
– Idę dopiero wieczorem, na ognisko.
– Sam? – Ton głosu River sugerował, że dziewczyna ma ochotę ponabijać się z brata.
Jacek jednak nie dał się wciągnąć w zasadzkę, a Pola dostrzegła w jego oczach błysk.
– Nie z tobą. Czasy opiekowania się smarkatą siostrą mam za sobą.
– Jeszcze zatęsknisz.
Sepia liczyła ledwie kilka tysięcy mieszkańców, była kameralna i malownicza. Wzdłuż szerokiej rzeki biegła ulica Słoneczna, czyli główna droga przecinająca miasto. Nie było tu wielkiej galerii handlowej, modnych sklepów, nie było nawet liceum – dzieciaki, które skończyły podstawówkę, musiały dojeżdżać do szkół w innych miejscowościach. Festyny, koncerty i uroczystości w Sepii należały raczej do skromnych, wesołe miasteczka zaś nigdy do niej nie docierały.
A jednak Pola uwielbiała tu mieszkać. Kochała tutejsze spokój, zieleń i swojskość. Wcale nie brakowało jej tych wszystkich wspaniałości, za którymi wzdychali rówieśnicy, ilekroć rozmawiali o metropoliach.
Oczywiście Sepia nie była miejscem bez wad, a pewnych jej zakątków Pola wolała unikać. Przykład stanowiła ulica Gorczycy, gdzie nigdy się z River nie zapuszczały, bo właśnie tam mieszkała banda naprawdę wrednych nastolatków i kilkoro niemiłych dorosłych. Wśród nich człowiek nigdy nie czuł się całkiem bezpieczny.
Innym ponurym miejscem był oddalony od centrum okrągły plac Niezapominajek, gdzie stało pięć domów. Każdy z nich był obecnie pusty i straszył tabliczką z napisem: „Sprzedam lub wynajmę” już od kilkunastu miesięcy. Dziwnym trafem plac Niezapominajek stawał się najbardziej zapomnianym i opuszczonym miejscem w Sepii.
Był też Ponury Dwór, jak Pola i River nazywały spory dom zbudowany na jeszcze większej działce, obecnie porośniętej zdziczałą, gęstą roślinnością. Kolejna porzucona nieruchomość na samym skraju Sepii, oddalona od pozostałych o kilkaset metrów.
Na tym lista się nie kończyła, ale przecież takie zakątki można znaleźć wszędzie. Nawet w Hogwarcie były lochy, gdzie uczono eliksirów, mroczny dom Slytherinu i łazienka Jęczącej Marty, do której nikt nie chodził (przynajmniej póki miał wybór).
Nie ma róży bez kolców, jak lubiła powtarzać mama Poli. A Sepia, pomimo tych wszystkich kolców, była naprawdę czadowa. Zwłaszcza z powodu swobody, jaką cieszyły się mieszkające tu dzieciaki. Oddalenie od dużych miast i panujący tutaj spokój sprawiały, że praktycznie każdy powyżej jedenastego roku życia mógł poruszać się po okolicy bez rodziców lub starszego rodzeństwa na karku. Wszyscy czuli się bezpiecznie i jedynym obowiązkiem Poli i jej znajomych było meldowanie się rodzicom telefonicznie co parę godzin. Uważali, że to niska cena za wolność, którą się cieszyli.
Pola i River dotarły do głównej ulicy i skręciły w prawo, aby wkrótce znaleźć się w samym sercu Sepii. Stanowił je przestronny plac, powstały w miejscu zetknięcia Słonecznej z aleją Trzcinową, biegnącą znad rzeki i prowadzącą na most. Kiedyś było tu zwykłe skrzyżowanie, ale w ostatnim czasie zmieniono je na szerokie rondo z otoczonym rabatkami trawnikiem na środku. Przecinały go żwirowe ścieżki, przy których stało kilka rzeźbionych ławek.
To właśnie tu zebrał się spory tłum, bo na placyku odbywała się oficjalna część dzisiejszej zabawy – czyli uroczyste otwarcie mostu. Oczywiście sama konstrukcja znajdowała się pół kilometra dalej, ale nikomu to nie przeszkadzało, w końcu chodziło przede wszystkim o symbol i podkreślenie zakończenia budowy. „Pamiętacie ten most, który powstawał przez ostatnie półtora roku? Właśnie go skończyliśmy, więc świętujmy hucznie – nawet jeśli stąd kiepsko go widać…”.
Poli było obojętne, czy urzędnicy zamierzają przeciąć czerwoną wstążkę śmiesznie wielkimi nożyczkami, jak w kreskówkach, czy po prostu uścisną kilka dłoni. Dla niej liczyły się dwie sprawy. Po pierwsze, to, że autobus numer trzy znowu zacznie kursować między Sepią i Sokołem. A po drugie, impreza, która miała się zacząć, jak tylko zakończą się pompatyczne przemówienia.
Festyn zorganizowano nad rzeką po prawej stronie mostu. Był tam spory teren, który ostatniej wiosny zamieniono w park miejski. Sepia leżała w otoczeniu lasów, więc wokół nie brakowało zieleni, tlenu i szlaków do przemierzania, ale większość z nich znajdowała się za granicami miasteczka. Tymczasem licznym mieszkańcom, zwłaszcza tym starszym oraz rodzicom malutkich dzieci, zależało na alternatywnym miejscu na spacery. Takim, do którego mogliby dotrzeć już w kilka minut po opuszczeniu domu i gdzie nie czyhałyby na nich wyglądające spod ziemi korzenie ani nisko wiszące gałęzie. Gdzie ścieżka jest równa i zadbana, przyjazna wózkom, gdzie nie trzeba slalomem omijać przerośniętych pokrzyw i zdziczałych, niewychowanych krzewów, które próbują złapać człowieka za nogawkę, rękaw, a czasem również za włosy.
Serio, natura potrafi być zwyczajnie niekulturalna.
Z tego wszystkiego zrodził się pomysł miejskiego parku, gdzie soczyście zielony trawnik przecinały równiutkie alejki, okrążając zadbane klomby i kwietniki. Było tu sporo cienia, rzucanego przez rozłożyste drzewa, a w głębi parku urządzono plac zabaw.
Nie brakowało ławek i stołów piknikowych, w tę sobotę zaś między ścieżkami pojawiły się liczne stoiska ze smakołykami, odgrodzone fragmenty trawnika, gdzie organizowano gry i zawody, a także scena, na której co jakiś czas stawali okoliczni artyści. Pola i River z przyjemnością posłuchały występu lokalnego zespołu garażowego, który wyszedł na podwyższenie w porze obiadu, a w którym grała grupka licealistów.
Właśnie wtedy – stojąc w słońcu, rozkoszując się lodami i obserwując kameralny koncert – Pola dostrzegła na skraju parku drobną postać. Niewysoka dziewczyna z włosami w kolorze miodu przystanęła w cieniu samotnej wierzby i spoglądała w stronę sceny.
– Zobacz. – Pola szturchnęła przyjaciółkę łokciem. – To Maja.
River potwierdziła pomrukiem. Na jej twarzy pojawił się wyraz zadumy, a Pola zgadywała, że jej koleżanka prawdopodobnie zastanawia się, czy powinny podejść i się przywitać.
Sama nie paliła się do tego pomysłu. Nie dlatego, że miała coś przeciwko Mai. Nie znała jej, chociaż wrodzona ciekawość namawiała, by to zmienić. Pozostawało jednak pytanie, czy dziewczyna sobie tego życzy.
Pola podejrzewała, że raczej niekoniecznie.
Maja była nowa. W ich klasie, w szkole, w Sepii. Przeprowadziła się tu pod koniec wakacji i do pierwszego września nikt nie widział jej na oczy. Pojawiła się dopiero na rozpoczęciu roku szkolnego. Wtedy to Pola i River dowiedziały się, że będzie z nimi w klasie.
Z nowymi dzieciakami zawsze jest tak samo: każdy jest ich trochę ciekawy i jednocześnie mało kto pali się do tego, by wystąpić przed szereg i zaoferować przyjaźń. Przynajmniej nie od razu. Najpierw się obserwuje, trochę ocenia, trochę poznaje. Zwraca się uwagę na to, jaka jest nowa osoba – czy lubi się uczyć, czy wyrywa się do odpowiedzi, czy żartuje i przyłącza się do śmiechu.
Pola była zdania, że wszystko to odbywa się trochę jak polowanie. Drapieżnik – lew, tygrys czy inny przerośnięty kot – jest głodny. Chce coś przegryźć i dostrzega nieopodal antylopę. Ale zanim rzeczywiście spróbuje ją złapać, siada i patrzy. Obserwuje jej ruchy, wyszukuje słabe strony i drogi ucieczki, które powinien odciąć przed ruszeniem do ataku. Notuje sobie w głowie wszystkie te elementy i dopiero kiedy pozna fakty, zaczyna łowy.
Oczywiście nikt w szkole nie zamierzał zjeść Mai. Ale pewne schematy były dość podobne. Z kolei ona wcale nie wykazywała chęci, by zawierać znajomości. Od samego początku trzymała się na dystans. Nie zagadywała innych, nie próbowała szukać przyjaciół ani przyłączać się do gier podczas przerw. Większość z nich spędzała, siedząc pod ścianą, najczęściej z wielkimi słuchawkami na głowie.
Kiedy ktoś coś do niej mówił, uśmiechała się, kiwała głową i odpowiadała. Krótko, rzeczowo. Nie próbowała podtrzymać konwersacji i unikała dzielenia się sekretami. Chciała być sama.
To dlatego Pola miała wątpliwości, czy podczas festynu powinny się z nią przywitać. A ledwie dziesięć minut po tym, jak ją dostrzegły, gdy zespół licealistów schodził ze sceny, dylemat sam się rozwiązał – Maja odwróciła się i odeszła.
Jacek faktycznie pojawił się na festynie podczas ogniska. Pola zobaczyła go z daleka około ósmej trzydzieści – siedział na ławce w blasku płomieni w towarzystwie dziewczyny z gęstymi kasztanowymi włosami. Rozmawiali cicho, głowa przy głowie, wyraźnie zadowoleni ze swojej obecności.
Pola przyglądała im się z ciekawością. Byli starsi od niej. Wiedziała, że w pewnym wieku relacje między chłopakami i dziewczynami zaczynają się zmieniać. Dochodziło coś, czego nie potrafiła zrozumieć – przyciąganie, pojawiające się w okresie dojrzewania. Tak słyszała, chociaż nigdy jeszcze nie poczuła niczego podobnego. I prawdę mówiąc, wcale jej na tym nie zależało. Odnosiła wrażenie, że całe to przyciąganie, romantyzm, motyle w brzuchu i tak dalej – że to wszystko powoduje mnóstwo komplikacji.
A jednak teraz, kiedy patrzyła na tę dwójkę, nachyloną ku sobie, spoglądającą na siebie nawzajem z takim śmiesznym błyskiem w oczach, pomyślała, że coś musi w tym być. Coś, co sprawia, że te komplikacje są jakby do zniesienia.
– Spadamy? – River wyrwała Polę z zadumy. – Powinnyśmy być u ciebie przed dziewiątą.
– Jasne.
Opuściły park i ruszyły wzdłuż ulicy Słonecznej. Czekał je piętnastominutowy spacer do domu Poli, gdzie miały nocować. Pierwszy weekend września stanowił jednocześnie ostatni, nim szkoła na dobre odbierze im wolność – postanowiły więc spędzić go wspólnie. Na dzisiejszy wieczór zaplanowały maraton serialowy, a potem pogaduchy do późna.
Pola mieszkała na samym końcu ulicy Tolkiena, tuż obok ceglanego budynku biblioteki miejskiej, której dyrektorką była jej mama.
Gdy dotarły pod dom, zatrzymały się zgodnie, ledwie kilka kroków od drzwi wejściowych. Synchronicznie uniosły głowy, nasłuchując ze zmarszczonymi czołami. A potem wymieniły spojrzenia, jakby w pytaniu, czy napływający z niedaleka dźwięk jest prawdziwy.
– Słyszysz gitarę? – szepnęła River.
Pola przytaknęła. Niemal bezwiednie ruszyły w stronę ścieżki, która zaczynała się za domem i po kilku metrach ginęła w półmroku.
Takich miejsc było w Sepii sporo. Większość budynków wzniesiono wzdłuż licznych ulic, które rozchodziły się od Słonecznej promieniście, sprawiając, że z góry miasteczko wyglądało jak połowa płatka śniegu. Teren między nimi wciąż jednak bywał trochę dziki. Nie brakowało tu zagajników, wysokich zarośli i labiryntów ze zdziczałych krzewów. Stanowiły one bariery nie do pokonania dla kierowców, ale mieszkający w Sepii pieszy – a zwłaszcza tutejsza młodzież – korzystali ze ścieżek, które przecinały te gęstwiny, łącząc ze sobą wiele ulic.
To była jedna z takich dróżek i biegła do ronda znajdującego się na końcu ulicy Pszenicznej. Chociaż zaczynała się za domem Poli, dziewczyna rzadko z niej korzystała. Tak się złożyło, że na tamtym rondzie mieszkała dwójka największych rozrabiaków w Sepii.
Maciek i Ada Czarni – bliźnięta – byli o rok starsi od Poli i River. Byli też najwięksi w szkole, najwredniejsi, najbardziej złośliwi. Mówiąc oględnie – najgorsi. Większość dzieciaków w Sepii zgadzała się, że ta dwójka naoglądała się zbyt dużo amerykańskich seriali, które zainspirowały ją do odgrywania roli prawdziwych okrutników. Nigdy nie przepuszczali okazji, by zniszczyć cudzą rzecz, zaczepiali, drwili i podkładali innym nogi. Byli klasycznym przykładem dręczycieli, więc nie bez powodu wszyscy unikali ulicy Pszenicznej. Nikt nie lubił pchać się w paszczę lwa – bo nawet jeśli ten lew był głupi jak kalosz, to swoim rozmiarem i z pomocą brata wciąż potrafił pchnąć na ziemię tak, że nie obywało się bez plastrów na kolanach.
Teraz jednak Pola i River podążyły wzdłuż ścieżki, wabione niecodziennym dźwiękiem. Bo muzyka gitarowa rozbrzmiewająca spokojnego, późnoletniego wieczora, kiedy wszędzie słychać świerszcze, szelest wiatru i rechotanie żab, miała w sobie coś magicznego.
Ścieżka wiła się przez jakiś czas. Choć panował tu półmrok, księżyc świecił na tyle jasno, że Poli i River udało się uniknąć potknięcia o wystające kamienie…
Odgłos gitary narastał, a skradające się przyjaciółki zwolniły i pochyliły się odruchowo. W pewnej chwili Pola zatrzymała się, obejrzała i zachichotała.
– Wyglądamy jak szpiedzy z kreskówek – wyszeptała. – Przygarbione i zaczajone.
River się uśmiechnęła. I sekundę później spoważniała, gdy do muzyki gitary, która napływała ku nim coraz wyraźniej, dołączył śpiew. Czysty dziewczęcy głos, którego nie znały.
Poszły dalej i zatrzymały się wkrótce potem. Wąska ścieżka skręcała po kilku krokach, a dalej biegła wzdłuż nieogrodzonej działki, której boki wyznaczały szeregi tuj. Tył ogrodu był jednak otwarty, więc Pola i River bez trudu zobaczyły starą drewnianą huśtawkę, lekko zdziczały trawnik i miejsce na ognisko, z brzegami wyłożonymi płaskimi kamieniami. Dokoła niego umieszczono pięć przeciętych wzdłuż kłód drewna, które miały imitować ławki.
To na jednej z nich siedziała osoba, która śpiewała i grała na gitarze. Blask bijący z okien domu ukazywał jej sylwetkę, przygarbioną lekko nad instrumentem, oraz miodowe włosy. Opadały na twarz dziewczyny, ale ona, skoncentrowana na swojej muzyce, nie próbowała ich odgarniać.
Właśnie się dowiedziały, gdzie mieszka Maja.
River westchnęła z podziwem. Nie zdecydowała się jednak na wyjście z cienia i tylko spoglądała zafascynowana na koleżankę.
Pola nie rozpoznała piosenki, którą śpiewała Maja. Była spokojna i stonowana. Nie smutna, raczej melancholijna. Miała w sobie coś z ballad rockowych, których czasem słuchał Jacek.
– Nie wiedziałam, że tak umie – zauważyła River. – Ty wiedziałaś?
– O niej jeszcze nikt nic nie wie. Dobra jest, nie?
– Super. Ale… Nie wydaje ci się jakby smutna? I samotna.
– Może trochę. Ale to w sumie jej wybór. Trzyma się z daleka od wszystkich.
– Chyba jest nieśmiała. Pewnie potrzebuje więcej czasu.
Tym razem Pola nie odpowiedziała. Obserwowała pochłoniętą muzyką Maję i doszła do wniosku, że chętnie poznałaby ją nieco bliżej. Wydawała się intrygująca. Ale River miała rację – była też nieśmiała. A wymuszanie przyjaźni rzadko kiedy kończyło się dobrze.
– Patrz – powiedziała po chwili, gdy spomiędzy tuj wyłoniło się rodzeństwo rozrabiaków.
Maciek i Ada, oboje w podobnych workowatych bluzach z kapturem i podartych dżinsach, szli raźno przez ogród Mai, patrząc na nią buńczucznie.
Melodia ucichła, gdy dziewczyna zdała sobie sprawę z obecności bliźniaków.
– Hej, sąsiadka! – zawołał Maciek. Mówił głośno, lecz nie na tyle, by zaalarmować mieszkańców domu, za którym się znajdowali. – Co tu robisz o tej porze? Już po wieczorynce!
Maja nie zdecydowała się odpowiedzieć. Odchrząknęła i wstała, poprawiając pasek gitary przewieszony przez ramię.
– Nie boisz się, że coś cię pożre? – zakpiła Ada najbardziej jadowitym tonem, na jaki było ją stać. – Ja myślę, że powinnaś.
– Bo wiesz, mieszkasz teraz na naszej ulicy – dodał Maciek. – I musisz zapamiętać sobie raz na zawsze: nasza ulica, nasze zasady. Zrozumiano?
Raz jeszcze im nie odpowiedziała i tym razem wywołało to grymas irytacji na trójkątnych twarzach bliźniąt. Maciek podszedł bliżej, przystanął tuż przed Mają i pochylił się nad nią. Była dość niska, więc wyrośnięty nastolatek przewyższał ją o więcej niż głowę.
– W tym mieście jest hierarchia – oświadczył. – My mówimy, kto, gdzie i kiedy może być. Wszyscy tutaj nas słuchają i nie przyłażą na naszą ulicę. Ty tu mieszkasz, więc niby możesz, ale to nie znaczy, że wszystko ci wolno.
– A nie wolno ci na przykład rzępolić nam pod oknami. Strasznie fałszujesz, więc jeśli będziesz tak robić, to się wkurzymy. Na ciebie i na to drewniane pudło.
Jeśli ich słowa wystraszyły Maję, to nie dała tego po sobie poznać. Wciąż stała nieruchomo z gitarą przed sobą, patrząc prosto na bliźnięta. Milczenie dziewczyny coraz bardziej działało im na nerwy.
– Powiedz, że zrozumiałaś.
Cisza przeciągała się przez pół minuty. A potem wreszcie rozległ się głos Mai, spokojny i stanowczy:
– Nie.
Nie spodziewali się odmowy. Maciek pchnął Maję w ramię, a ta cofnęła się o dwa kroki, z trudem utrzymując równowagę.
– Powtórz.
– Nie. To mój ogród, za moim domem. Będę tu grała, jeśli będę miała na to ochotę, a wy mnie nie powstrzymacie.
Może i była nieśmiała, ale nie brakowało jej odwagi. Jednak nie znała jeszcze tych dwojga i nie wiedziała, do czego są zdolni. Dzisiaj była u siebie, a w domu pewnie znajdowali się jej rodzice, lecz Ada i Maciek długo chowali urazę. Odbijali sobie przegraną w dogodnym momencie, a skargi, jakie zdarzały się od czasu do czasu, gdy jakiś nieszczęsny dzieciak donosił na bliźniaków rodzicom, nigdy nie dawały pożądanych rezultatów.
– Może ci się zdarzyć wypadek. Na przykład upuścisz to głupie pudło na ziemię i zostaną po nim tylko wióry. – Maciek wyciągnął rękę w stronę gitary.
Pola spięła się, gotowa iść na pomoc, ale nim zdążyła choćby drgnąć, dłoń chłopaka zamarła. Wyglądał jak przygłupi posąg. Skupienie na jego twarzy zdawało się dużo większe niż to, którego trzeba, by chwycić za instrument. Trochę jakby czegoś nasłuchiwał, ale wieczorną ciszę przerywały wyłącznie charakterystyczne odgłosy przyrody.
A potem rodzeństwo drgnęło gwałtownie. Odwrócili się i ruszyli w stronę własnego domu, szybkim krokiem, jak gdyby oddalali się z miejsca zbrodni. Nie odzywali się ani słowem ani nie oglądali. Po prostu opuścili ogród Mai i znikli za linią tuj.
Dziewczyna tymczasem westchnęła, jej ramiona opadły nieco niżej. Przypuszczalnie z ulgą.
Wreszcie poszła w stronę domu, nie zdając sobie sprawy z widowni, jaką miała podczas całego zajścia. Widowni, która zupełnie nie rozumiała tego, co zobaczyła.
Dom nie był ogromny, ale wystarczający dla trzech osób. Miał ściany w kolorze wanilii, a wewnątrz znajdowały się przestronny jasny salon, kuchnia, gabinet i trzy sypialnie. Dwie z nich były na piętrze, oddzielone od siebie łazienką. Trzecią urządzono na parterze, na końcu wąskiego korytarza, z którego wchodziło się również do gabinetu, toalety oraz garażu.
Maja uprosiła mamę, by pozwoliła jej zająć pokój na parterze, do którego przylegała bezpośrednio również niewielka łazienka. Spodobała jej się wizja, że będzie miała ją tylko dla siebie.
Karolina zgodziła się odstąpić córce wybrane lokum. Ona wraz ze swoim narzeczonym zajęli największą sypialnię, na piętrze. Ostatnia miała być przeznaczona dla gości, ale na razie zamieszkiwały ją sterty kartonów. Wprowadzili się tu dopiero trzy tygodnie temu i nadal mieli sporo do rozpakowania. Poza tym wciąż potrzebowali niektórych mebli – na przykład biblioteczki do pokoju Mai. Zamawiali brakujące rzeczy przez internet, a kartonowe imperium w wolnym pomieszczeniu nie przestawało się rozrastać.
Dom był naprawdę ładny i Maja pomyślała, że szybko go polubi. Czuła się tu dobrze, miała też wrażenie, że może wreszcie zamieszkała gdzieś, skąd nie będzie musiała się wyprowadzać po kilku miesiącach.
Sama Sepia również wydawała jej się fajna, chociaż brak pewności siebie i nieśmiałość sprawiały, że nie znalazła tu jeszcze żadnych przyjaciół. Ilekroć ktoś w szkole próbował z nią rozmawiać, to prawie natychmiast dopytywał o jej dotychczasowe życie – o to, skąd przyjechała, dlaczego się przeprowadziła i kim jest jej rodzina. A ona naprawdę nie czuła się dość pewnie, by odpowiadać na te pytania. W konsekwencji coraz mniej osób podejmowało próby przełamania lodów. Wyjątkiem pozostawali tacy jak tych dwoje…
To jedno wkurzało ją najbardziej. Dlaczego musieli mieszkać na tym samym rondzie co ona? Ten detal mocno utrudniał jej zadomowienie się.
Dochodziła dziewiąta wieczorem, ale zamiast wejść do domu, Maja okrążyła go i usiadła na stojącej na ganku ławce. Gitarę oparła na kolanach i przesunęła palcami po jej talii, znajdując w tym ukojenie i poczucie bezpieczeństwa.
Powiodła wzrokiem po rondzie. Otaczało je pięć domów, wliczając jej własny. Po prawej mieszkała pani Zając, staruszka o białych włosach, zawsze zebranych w kok. Miała oczy w kolorze wiosennej trawy i raczej chłodne usposobienie. I jakieś sto lat.
No dobrze, to była przesada, ale Maja podejrzewała, że nie aż tak duża. Pani Zając wyglądała na naprawdę wiekową, zwłaszcza kiedy przesiadywała przygarbiona w drewnianej altanie w ogrodzie. Poruszała się powoli i prawie nigdy nie opuszczała domu. Nawet zakupy jej przywożono – raz na trzy lub cztery dni przy krawężniku parkował mężczyzna, który mógł być jej synem lub wnukiem, a ona witała go z oszczędnym uśmiechem.
Po sąsiedzku z panią Zając mieszkała tamta dwójka kretynów, Ada i Maciek Czarni. Głupie nazwisko, bo oboje mieli jasne włosy i blade twarze usiane piegami. Wysocy, o rękach długich jak macki ośmiornicy, wiecznie splątanych włosach i markowych workowatych ciuchach. Byli kretynami z wyboru, a Maja krzywiła się na samą myśl o takich sąsiadach.
Dalej mieszkali państwo Kublikowie, Helena i Łukasz. Mieli niecałe trzydzieści lat i półtorarocznego synka, Tymka. Oni jednak bywali w domu rzadko – pracowali w sąsiednim mieście, tam też wozili dziecko do żłobka. Wracali późno, więc jedyne sytuacje, kiedy pojawiali się w zasięgu wzroku, zdarzały się zwykle wieczorami. I czasem w weekendy, chociaż nawet wtedy lubili wyjeżdżać z Sepii.
No i była jeszcze Jagoda. Z perspektywy Mai najciekawsza mieszkanka ronda, w podobnym wieku co Helena i Łukasz. Maja miała okazję zamienić z nią kilka słów i okazało się to miłym doświadczeniem. Jagoda – śmieszne imię – była jedną z tych dorosłych, którzy nie traktują dzieciaków z denerwującą manierą pod tytułem: „Tak, jesteś słodka, ale niewiele rozumiesz, więc będę używać łatwych wyrazów”. Zamiast tego rozmawiała z Mają jak z równą sobie i nie dawała jej odczuć dzielącej je różnicy wieku.
I to były wszystkie budynki przy rondzie. Dalej, wzdłuż ulicy Pszenicznej, stały kolejne, ale ich mieszkańcy nadal pozostawali dla Mai zagadką. Jak zresztą większość Sepii, bo chociaż miasto było nieduże, to wciąż stanowiło wielki worek pełen obcych twarzy, imion i nazw ulic do zapamiętania.
Z zamyślenia wyrwał ją odgłos otwieranych drzwi, gdy z domu wyjrzał Robert. Powiódł spojrzeniem dokoła, a potem zerknął w lewo i uśmiechnął się do Mai.
– Hej, mała – powiedział. – Wszystko dobrze?
– Dobrze.
– To co tak tu siedzisz sama?
Wzruszyła ramionami. Na ten widok Robert zmarszczył lekko brwi, a potem wyszedł na ganek i usiadł obok niej.
– Jak ćwiczenia? – Postukał palcem w bok gitary.
– Fajnie. Już umiem tamtą solówkę.
– Serio? Będziesz musiała mi to udowodnić.
Zaśmiała się i przytaknęła. Robert wciąż się jej przyglądał, w jego oczach lśniła troska.
– Jak ci się tu podoba?
– Podoba. Dom jest super, miasto też. Tylko w tamtym budynku mieszka dwoje głupków. – Wskazała brodą kierunek, a mężczyzna spojrzał w tę stronę z powagą.
– Czepiali się ciebie?
– Trochę – przyznała, bo nie lubiła kłamać. – Ale poradzę sobie z nimi. Nie mów mamie.
Zerknął na nią z zadumą. Wreszcie skinął głową.
– Nie powiem. Ale jeśli będziesz miała problem, to dasz znać, zgoda? Nie ma nic złego w proszeniu o pomoc.
Przytaknęła i nie wypowiedziała na głos tego, co pomyślała. A przyszło jej do głowy, że owszem, nie ma nic złego w proszeniu o pomoc, ale tylko jeśli ta pomoc przyniesie poprawę. Jeżeli rozwiąże problem i nie spowoduje kolejnych, które będą się nawarstwiać jak zaspa śnieżna.
Czasem jednak jest tak, że próba wsparcia jedynie pogarsza sytuację. Dorośli lubią powtarzać, że komunikacja to najsensowniejszy sposób na zakończenie większości starć. Że wystarczy porozmawiać, przedstawić argumenty oraz opinie i nagle wszyscy myślą logicznie.
Tylko że nie zawsze tak to działa, zwłaszcza w świecie dzieciaków. Tutaj wygłupy, popisy i pozycja na podwórku często są wartością wyższą niż logika i fakty. Nie słucha się opinii drugiego, bo tak naprawdę nie ma ona większego znaczenia, nie na wojnie podwórkowej. Z kolei próba porozmawiania może skończyć się jeszcze bardziej napiętą sytuacją i utratą nielicznych sojuszników.
Zastanawiała się czasem, czy kiedy dorośnie, też zapomni o tych sprawach. Bo przecież Robert, jej mama – wszyscy byli kiedyś dzieciakami. Musieli wiedzieć, że prawa rządzące w świecie dorosłych nie zawsze sprawdzają się w szkole i na podwórku.
A jednak z czasem o tym zapominali, przekonani, że ich racje są uniwersalne.
– Jeśli to zwykłe łobuzy, to jestem przekonany, że sobie z nimi poradzisz. – Robert mrugnął do niej. – Z tobą nie mają szans, oboje o tym wiemy. Ale jeśli zacznie cię to przerastać, bo oni przekroczą jakieś granice, to mi powiedz. Nie pozwolę, żeby ktokolwiek zrobił ci krzywdę. Jasne?
– Jasne. – Uśmiechnęła się, rozczulona jego troską. Sprawiała przyjemność, chociaż Maja wciąż się do niej przyzwyczajała.
Nie byli spokrewnieni, jeszcze trzy lata temu wcale się nie znali. Dopiero kiedy on i Karolina się zaręczyli, zamieszkali wszyscy razem. Teraz Robert był dla Mai kimś naprawdę bliskim. Częścią jej rodziny.
– Zagramy? – spytała po chwili milczenia, a jego usta rozciągnął uśmiech.
– Pewnie. Zaraz wrócę.
Zniknął w domu, a Maja westchnęła z zadowoleniem. Tak, może się tutaj zadomowić. Pomimo dwójki głąbów z sąsiedztwa.
Robert wrócił na ganek z własną gitarą w dłoni i w towarzystwie Karoliny. Kobieta posłała córce ciepłe spojrzenie.
– Jak było na festynie, kochanie?
– Dobrze. Starsze dzieciaki próbowały grać piosenki Elektrycznych Gitar.
– Próbowały? – spytał Robert z przerysowaną zgrozą.
– No. Perkusja dawała radę, ale wokal i gitara były… średnie.
– Na następnym festynie ty pokażesz im, jak się to robi.
– Zobaczymy – odparła zdawkowo i szarpnęła za struny.
Robert usiadł obok i po chwili przyłączył się do gry. Dźwięczne, radosne nuty popłynęły w stronę nocnego nieba.
Okna pokoju Mai wychodziły na ogród, więc już pierwszego dnia dziewczyna zwróciła uwagę na zarośla po jego drugiej stronie. Tworzyły wyjątkowo gęsty zagajnik, w którym rosło mnóstwo niegościnnych krzewów, tworzących prawie litą ścianę zieleni. Nie wyglądało to specjalnie zachęcająco, bo kto przy zdrowych zmysłach miałby ochotę przedzierać się przez sięgające do ramion pokrzywy, kolczaste chaszcze i karłowate drzewka o splątanych gałązkach?
A jednak w ich głąb prowadziła ocieniona ścieżka. Wąski pasek udeptanej ziemi, który przyciągał wzrok Mai, ilekroć ta spoglądała za okno.
Zastanawiała się, dokąd wiedzie dróżka. Miała ją tuż za domem, więc głupio byłoby nie sprawdzić. Jeśli kiedykolwiek zacznie się apokalipsa zombi, Maja powinna wiedzieć, czy jest to droga ucieczki, czy raczej pierwsze miejsce, które należy zabezpieczyć wilczymi dołami i polem minowym.
Ta myśl towarzyszyła jej podczas śniadania w niedzielny poranek, bez wątpienia jeden z ostatnich tak ładnych dni w roku. Dlatego gdy mama spytała ją o plany, Maja powiedziała, że zamierza sprawdzić, dokąd prowadzi ścieżka.
Karolina spojrzała pytająco na Roberta, a on się uśmiechnął.
– Nie ma problemu – zapewnił. – Jest takich sporo w Sepii, chociaż teraz pewnie mniej niż kiedyś. Też nimi chodziłem, kiedy byłem w jej wieku. To tajne przejścia, można dzięki nim zaoszczędzić sporo czasu.
– To dokąd prowadzi tamto za domem? – spytała Maja, ale Robert tylko do niej mrugnął.
– Musisz przekonać się sama. Spacer dobrze ci zrobi, za dużo siedzisz zamknięta w czterech ścianach.
Przewróciła oczami.
– Dorośli zawsze tak mówią, jak chcą pozbyć się dzieci z domu – zauważyła, a on parsknął śmiechem. – Mogę iść, mamo?
– Możesz. Tylko weź komórkę i odezwij się co jakiś czas, zgoda?
Maja przytaknęła, a kwadrans później wyszła na zewnątrz. Zeszła z ganku, zerknęła w stronę domu Ady i Maćka Czarnych i wystawiła język. Głupi gest, ale jakoś nie mogła się powstrzymać.
Wkrótce przystanęła na skraju zarośli i spojrzała na nie w milczeniu. Niby nie miały w sobie nic specjalnego, lecz ta ocieniona ścieżka sprawiała, że zdawały się skrywać niezwykłą tajemnicę.
Maja wkroczyła na trakt z mieszanką ciekawości i niepokoju. Pomyślała, że na tym musi polegać zew przygody – odczuwasz strach przed nieznanym, ale jednocześnie nie potrafisz zawrócić. Przesz naprzód, a z każdym krokiem coraz więcej lęku ustępuje fascynacji.
Tak się właśnie czuła, kiedy szła ścieżką wijącą się pośród krzewów. Dokoła słyszała szelesty i szum wiatru. Zaczęła odnosić wrażenie, że trafiła do innego wymiaru. Miasteczko, w którym zamieszkała nie tak dawno temu, znikło.
Kilka minut później to wrażenie uleciało, gdy otaczająca ją roślinność się przerzedziła. Maja dotarła na koniec dróżki i rozejrzała się, usiłując rozpoznać, dokąd zawędrowała.
Nie zauważyła nigdzie znaku z nazwą ulicy, więc zwróciła uwagę na budynek, który stał na samym jej końcu. Gęsta winorośl pięła się po czerwonych cegłach. Zbudowano go w starym stylu, kamienne parapety zostały ozdobione na końcach śmiesznymi ślimakami, a nad dwuskrzydłowymi drzwiami znajdowała się zamknięta w trójkątnym kształcie płaskorzeźba. Przedstawiała szereg książek i to powiedziało Mai, gdzie jest, jeszcze zanim przeczytała wiszącą na wejściu tabliczkę.
Przejście kończyło się za domem stojącym po sąsiedzku z biblioteką – czyli miejscem, które zamierzała odwiedzić, chociaż dotąd jeszcze nie było okazji.
Spięła się na myśl o tym, że trafiła na cudze podwórko, więc przemierzyła je szybkim krokiem, idąc wzdłuż sięgającego jej do pasa żywopłotu, który aż prosił się o przystrzyżenie.
Przystanęła na skraju chodnika, częściowo skryta za drzewem, i rozejrzała się. Po drugiej stronie ulicy znajdował się betonowy placyk, parking dla odwiedzających bibliotekę czytelników. W tej chwili całkiem pusty – nie licząc dwóch nastolatek, które Maja zauważyła z daleka.
Chodziła z nimi do klasy. Nie pamiętała imion większości dzieciaków z nowej szkoły, ale te dwie dziewczyny wryły się jej w pamięć – głównie dlatego, że zawsze trzymały się razem, chociaż dość mocno się od siebie różniły.
Wyższa miała długie do połowy pleców, proste czekoladowe włosy, w których połyskiwało wesoło kilka różowych pasemek. Jej brązowe oczy miały kształt migdałów i była chyba jedyną dziewczyną w szkole bez przekłutych uszu. Nie interesowała się wcale modą, codziennie miała na sobie ubrania w podobnym stylu – luźne dżinsy lub bojówki, czarne koszulki i kraciaste koszule z podwiniętymi rękawami. Lubiła przyjeżdżać do szkoły na wrotkach i dopiero na korytarzu zmieniała je na trampki.
Teraz też jeździła po parkingu na swoich ośmiu kółkach, a włosy powiewały za nią jak peleryna.
Jej przyjaciółka siedziała na murku na skraju parkingu, pochylona nad zeszytem w sztywnej okładce. Była dużo niższa od koleżanki, prawie tak niska jak Maja. Miała poskręcane w sprężynki jasne włosy i w przeciwieństwie do koleżanki przykładała dużą wagę do wyglądu. Lubiła ładne bluzki i sukienki, a do tego również gustowną biżuterię. I była kujonką. Nie wyrywała się wprawdzie na lekcjach jak niektóre dzieciaki, zachowujące się, jakby ich krzesła były pod napięciem, ale zawsze znała odpowiedzi na pytania nauczycieli. Kiedy któryś wywoływał ją do tablicy, recytowała z głowy obszerne fragmenty podręczników. Spokojnie i bez brawury, co i tak nie chroniło jej przed złośliwymi komentarzami i drwinami innych. Nie pomagało też jej zamiłowanie do seriali oraz filmów science fiction, gier komputerowych i komiksów, o których tak lubiła opowiadać. Wszystko razem zaowocowało dość regularnie rzucanym ku niej przezwiskiem „nerd”, mimo że jej wygląd i fascynacja modą mocno się z tym określeniem kłóciły.
W klasie było dziesięciu chłopców oraz jedenaście dziewcząt. Maja miała do zapamiętania wiele imion, ale zorientowała się już, że jej koleżanki podzieliły się na kilka podobozów. Cztery z nich połączyło zamiłowanie do boysbandów, nakazujące im wzdychać do ich fotografii i uczyć się na pamięć tekstów piosenek. Kolejne trzy wydawały się sympatyczne, chociaż lubiły plotkować. Między innymi dlatego Maja odpowiadała z rezerwą za każdym razem, gdy któraś z nich próbowała ją zagadnąć.
Prawdę mówiąc, jedyne imię i nazwisko, które skutecznie wryło się jej w pamięć, należało do Wiktorii Szklanej – a to dlatego, że była najbardziej złośliwą zołzą w klasie. Lubiła docinać wszystkim dokoła, sypała okrutnymi żartami, a przerwy spędzała razem z bliźniętami Czarnymi i ich wielbicielami.
No i były te dwie. Najbardziej charakterystyczne ze wszystkich (nie licząc Złośliwej Zołzy Wiktorii), różniące się od siebie jak dzień i noc i – wbrew temu – trzymające się razem.
Gdy tak stała, usiłując przypomnieć sobie ich imiona, ulicą nadszedł wysoki mężczyzna z długimi włosami i blizną w kształcie półksiężyca na policzku. Szedł dość sztywno i jakby mechanicznie, ale potem zatrzymał się kilka metrów od wejścia do biblioteki – i ledwie parę kroków od wyglądającej zza drzewa Mai. Przez chwilę śledził wzrokiem dziewczynę, która jeździła na wrotkach, a gdy wykonała piruet, zaklaskał w dłonie. Zatrzymała się i ukłoniła w dość przerysowany i zabawny sposób. Wtedy pokazał jej uniesiony kciuk i wszedł do ceglanego gmachu.
Niższa z dziewczyn powiedziała coś do koleżanki, a ta się roześmiała. Następnie ruszyła slalomem, mijając szereg puszek ustawionych na asfalcie. Tymczasem blondynka podniosła głowę i powiodła spojrzeniem dokoła.
I wówczas dostrzegła Maję wychylającą się zza pnia po drugiej stronie ulicy. Odłożyła notatnik na bok.
Maja przygryzła wargę, niepewna, co zrobić. Odruchowo cofnęła się o krok, a wtedy dziewczyna zeskoczyła z murku i ruszyła ku niej energicznym krokiem.
– Cześć! – zawołała, kiedy znalazła się nieco bliżej. – Ty jesteś Maja Wilk, prawda?
Tak jakby musiała pytać. Maja miała świadomość, że wszyscy w szkole zwrócili już na nią uwagę i zapamiętali jej imię. W przeciwieństwie do niej oni nie musieli zakodować nagle w głowie całej populacji miasta…
– Tak.
– Ja jestem River. – Dziewczyna wyciągnęła rękę, a po chwili Maja zdecydowała się ją uścisnąć. – Chcesz pogadać?
– Eeee…
– No weź. Przecież cię nie zjemy. Dopiero co było śniadanie.
Te słowa wywołały u Mai nikły uśmiech. Nabrała chęci, by przyjąć zaproszenie i zamienić parę słów z tymi dwiema. Czuła się nieco lepiej niż zwykle, bo nie znajdowała się na szkolnym korytarzu, pełnym oceniających ją dzieciaków – niby pochłoniętych własnymi sprawami, ale przecież łowiących chciwie każde słowo „tej nowej”.
– Dobra – zgodziła się, a wtedy River odwróciła się i poprowadziła ją w stronę parkingu.
Maja dostrzegła, że długowłosa dziewczyna zamarła w bezruchu na środku placu. Tylko na chwilę, po czym podjechała w ich stronę.
– To jest Pola. Pola, kojarzysz Maję?
– Pewnie. Jest nowa, łatwo zapamiętać. Ona ma trudniejsze zadanie: zakodować wszystkie nowe twarze. – Mrugnęła do niej, a Maja się uśmiechnęła, rozbawiona tym, jak Pola wypowiada na głos jej myśli.
– No, sporo was tu – przyznała. – Ale wy wyróżniacie się z tłumu. Naprawdę masz na imię River?
– Nie, naprawdę nazywa się Iza – odpowiedziała Pola. – Ale po imieniu mówią do niej tylko rodzice i brat. No i nauczyciele, do nich nic nie dociera.
River i Maja parsknęły krótkim śmiechem.
– Mieszkasz przy Pszenicznej, nie? – Pola wskazała ręką ścieżkę, z której wcześniej wyłoniła się Maja. – Kiepskie sąsiedztwo…
– Mówisz o tamtej dwójce?
– Niestety. Zwykle tylko się nabijają, czasem kogoś potrącą albo podstawią komuś nogę, ale od czasu do czasu naprawdę im odwala. Wtedy lepiej nie wchodzić im w drogę.
– Naprawdę? Aż tak źle?
– Chyba marzy im się założenie w Sepii gangu młodocianych przestępców. – Pola wydęła wargi z irytacją. – Kiedyś jeden chłopak w ich wieku, Kuba, grał w kosza pod szkołą. Przyszli i powiedzieli, że będą grali z nim, ale on nie chciał. Więc go pobili. I pocięli mu piłkę.
Maja zacisnęła zęby ze złością.
– I oczywiście skargi nie pomagają – dodała River. – Ich rodzice mają to w nosie. Kiedy rozmawiają z innymi dorosłymi, niby się przejmują i niby przepraszają, ale tamci cały czas robią swoje. Bez sensu.
– Bez sensu – powtórzyła Maja, myśląc z niechęcią o swoich sąsiadach.
– Ale aż takie jazdy zdarzają im się rzadko. Zwykle to, wiesz, normalne dokuczanie. Da się z tym żyć.
– Bo się nie ma wyjścia – dodała Pola.
– Tak… – westchnęła Maja. Przez moment rozważała słowa obu dziewczyn i zastanawiała się, jak poradzi sobie z „taką jazdą” Ady i Maćka, kiedy jej doświadczy.
Po chwili otrząsnęła się z zadumy i zerknęła z ciekawością na nowe koleżanki.
– Mieszkacie tu od zawsze?
Przytaknęły, a Pola wskazała niewielki dom, który Maja mijała wcześniej.
– Ja tutaj. Moja mama jest dyrektorką biblioteki. A River tam, na końcu ulicy.
– Dlaczego mówią na ciebie River?
– Bo ma włosy jak River Song.
– Kto?
Pola chwyciła się za serce w teatralnym geście i przywołała na twarz minę pełną rozpaczy.
– Zlituj się! – zawołała. – Bo w nas piorun strzeli.
Jej zachowanie było tak przesadzone, że Maja nie powstrzymała śmiechu. River też zachichotała, a potem wyjaśniła:
– River Song to postać z serialu Doktor Who. Nie znasz go?
Maja pokręciła głową. Miała wrażenie, że słyszała już ten tytuł, ale nie pamiętała gdzie i kiedy.
– O czym jest?
– O Doktorze. To Władca Czasu z planety Gallifrey. Podróżuje swoim statkiem kosmicznym, który jest też wehikułem czasu. I ma różne przygody.
– Brzmi ciekawie.
– To jest super! – zapewniła ją Pola z entuzjazmem. – My zaprzyjaźniłyśmy się właśnie dlatego, że obie lubimy Doktora.
– Naprawdę?
– W drugiej klasie na plastyce kazali nam narysować statek kosmiczny – powiedziała River. – I obie narysowałyśmy TARDIS.
– TARDIS?
– Czyli statek Doktora. Wygląda jak niebieska budka telefoniczna.
Maja zamrugała ze zdziwieniem. Nie miała pojęcia, czy serial jej się spodoba, ale już teraz wiedziała, że brzmi co najmniej intrygująco.
– Doktor Who, tak? – powtórzyła tytuł, by mieć pewność, że dobrze go zapamiętała.
– Właśnie tak – potwierdziła Pola, a potem jej oczy się zaświeciły. – Chcesz go pooglądać?
– Tak, myślę, że spróbuję.
– Koniecznie. To może pójdziemy do mnie na mały seans? Mam większość na DVD.
River skinęła głową z zadowoleniem. Maja poczuła przyjemne ciepło na myśl o zaproszeniu Poli i z chęcią je przyjęła.
Redakcja: Adrianna Hess
Korekta: Krystian Gaik, Ewa Kaleta
Projekt okładki, ilustracje wykorzystane na I stronie okładki oraz wewnątrz książki: Paulina Walachowska
Skład i łamanie: pagegraph.pl
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.
03-475 Warszawa, ul. Borowskiego 2 lok. 210
www.wydawnictwomieta.pl
tel. +48 505 636 224
ISBN 978-83-68371-06-2