Plony. Krew Łowczyni - Marek Pastuszczak - ebook

Plony. Krew Łowczyni ebook

Pastuszczak Marek

4,5

Opis

Magia mogłaby być błogosławieństwem, ale nie tu. Nie w świecie utkanym przez bogów.
Do niedawna żaden śmiertelnik nie śmiał podważać tych słów, lecz krucjata zmieniła wszystko.
Dzień, w którym Wieczny wypuścił swoją broń na świat okazał się pierwszym z dni końca.
Żaden stwórca nie wziął jej na poważnie, kiedy mogli jeszcze coś zmienić i każdy musiał ponieść tego cenę.
Teraz jednak czas żniw zbliżał się już do kresu. Pora, by jego własna broń zwróciła się przeciw niemu.
W końcu wszystko miało się wypełnić. Jego córka wreszcie zasłużyła, by odnaleźć drogę do domu.
Nadszedł czas, by zebrać plon jej krucjaty.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 508

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Saga Nienawiści

Tom III

Elysium

COPYRIGHT © Marek Pastuszczak, 2024

Wydanie I

ISBN 978-83-963289-5-3

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część niniejszej publikacji nie może być przedrukowywana, reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, rozpowszechniana w jakiejkolwiek innej formie zapisu czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez zgody autora.

KOREKTA

Anna Hat – anislowa.com.pl

REDAKCJA

Kinga Dąbrowicz

ILUSTRACJE i PROJEKT OKŁADKI

Urszula Rams art

SKŁAD

Marek Pastuszczak

DRUK i OPRAWA

Totem.com.pl

Dla Ioty

Rozdział I

Pożoga w puszczy

Drzewa, drzewa, wszędzie tylko te cholerne drzewa, szepty i demony.

W ciągu ostatnich miesięcy zdążyła się już przyzwyczaić, że bestie nie śmiały choćby się jej pokazać. W ostatnich dniach miała jednak wrażenie, że każdy demon, który dawniej ją ominął, teraz zmierzał jej na spotkanie. Wyglądało to zupełnie tak, jakby niewiadomym sposobem wszystkie one wiedziały, w jakim jest stanie – jak straszny ból rozrywał jej ciało.

A jednak zabijała je jeden po drugim. Raz za razem pozbawiała je tego, co te kreatury nazywały życiem. Tyle że była już taka zmęczona…

W ciągu tygodni podróży spała ledwo kilka godzin, a odkąd zaczął ją rozrywać ból, nawet nie zmrużyła oka. Parła naprzód, bo tylko to mogła robić. Wciąż odrzucała od siebie świadomość, że jej plan przestał być wykonalny… o ile w ogóle kiedykolwiek taki był. Bo przecież jak miała znaleźć Sanktuarium Duchów bez Berthrama? Sęk w tym, że akurat w tę podróż nie mogła zabrać go ze sobą.

Jej myśli przeszyła kolejna kulminacja bólu. Wrażenie było takie, jakby niepowstrzymana siła stale rozpruwała jej ciało w jednym miejscu, a w kolejnym raz po raz drobne szpony próbowały rozerwać jej brzuch. Cokolwiek się z nią działo, energia, którą wydarła bogom, stale ją leczyła, ale i napędzała rozdzierające ją od środka mięśnie.

W jej głowie rozbrzmiała kakofonia szeptów… Nie rozumiała ani słowa, ale pół tuzina stłumionych głosów wydzierało się na nią przy każdym uderzeniu bólu. Kiedy usłyszała je po raz pierwszy, przypominały tylko cichy szmer. Myślała nawet, że faktycznie ktoś ją śledzi, ale z czasem było coraz gorzej i dziewczyna szybko zrozumiała, że głosy rozbrzmiewały wyłącznie w jej głowie.

Pomimo swoich wysiłków zatoczyła się po raz nie wiadomo który i upadła na kolana. Serce waliło jej jak młot, ręce drżały, a płynące jej po twarzy krople potu zbierały się na rozchylonych ustach, gdy starała się zapanować nad oddechem.

Musiała wstać i iść dalej, bo co innego mogła zrobić? Zawrócenie w niczym by jej nie pomogło. Już nie.

Walczyła ze sobą o wiele dłużej, niż chciałaby przyznać, a ostatecznie podniosła się tylko dlatego, że gdzieś za nią rozległo się upiorne wycie. Zaczynała tracić pewność, czy da radę zabić kolejnego demona. Jej własna moc zaczynała ją zawodzić. Każdy poprzedni ginął coraz wolniej i wolniej.

Wstała i wznowiła to, co w ostatnich dniach uchodziło za jej bieg. Co trzecie z drzew, które tak przeklinała, musiało jej służyć za podporę, ale zataczała się dalej.

Wtedy, daleko przed sobą usłyszała całkiem ludzki krzyk.

– Łowczyni Bogów – obudził ją nagle głos.

Czarnowłosa wciągnęła głęboko powietrze, skrzywiła się na dźwięk towarzyszących jej szeptów i usiadła na skraju leżanki. Chyba znów zapomniała oddychać. Napięła wszystkie mięśnie, by rozpędzić resztki snu. Z żalem rozstawała się ze strzępami wspomnień, które przyniosła jej mara. W ostatnich latach sen na nowo stał się jej ulubioną czynnością. Miała wrażenie, że tylko w nim potrafiła naprawdę pamiętać to, co zostało z jej dawnego życia. Inna sprawa, że akurat wizja przepełnionej bólem wędrówki przez las, która nawiedziła ją tej nocy, należała do ostatnich i najbardziej gorzkich momentów tamtych zapomnianych już przed laty czasów.

Dziewczyna skupiła się na zepchnięciu w dal gniewnych szeptów brzęczących w jej głowie. Były ich już setki, ale teraz nauczyła się je odpędzać. Po raz pierwszy pojawiły się parę miesięcy po rozpoczęciu jej krucjaty, a choć wtedy wierzyła, że ich obecność stanowiła pojedynczy, kilkudniowy epizod, po kilku latach zaczęły wracać i już nigdy jej nie opuszczały.

U wejścia do jej namiotu stał Reghvan z poważną miną. Twarz wampira w zasadzie znała tylko ten jeden wyraz, a przynajmniej dziewczyna nie przypominała sobie, by na szarej skórze pojawił się jakikolwiek inny układ. Ciągle jednak pamiętała, że włosy na skroniach mężczyzny nie były kiedyś siwe, a biorąc pod uwagę długowieczność jego rasy, wcale nie miała pewności, czy winą za ten stan rzeczy należało obarczyć minione od tamtych dni dekady, czy raczej styl życia, na który sama go skazała.

– Nasze siły znajdują się na pozycjach. Czekamy na twój znak – rzekł.

W zasadzie nie musiał tego mówić. Nosił swoją czarną runiczną zbroję wysadzaną absurdalną liczbą ogniw – nie miał w zwyczaju zakładać jej bez powodu.

Dziewczyna nie miała wątpliwości, że kiedy ona spała, ostatnie godziny wymagały od wampira ogromu pracy. Mimo to ani jedno słowo skargi nie wyrwało się z jego ust i ani jeden kosmyk jego długich włosów nie wywinął się ze starannego zaczesania do tyłu. Jedynym odstępstwem od normy zdawała się cienka warstwa śniegu pokrywająca jego naramienniki. Był idealnym narzędziem.

– Bogowie muszą odejść – powiedziała twardo, podnosząc się z leżanki.

– Bogowie muszą odejść – powtórzył Reghvan, skłaniając głęboko głowę.

***

Berthram postąpił kilka kolejnych długich kroków wzdłuż pogrążonej w półmroku komnaty. Mówił sobie, że zastanawia się nad właściwymi słowami. Prawda była jednak taka, że zwyczajnie grał na czas. Odkładał pracę, którą powinien był się zająć dawno, naprawdę dawno temu.

Dopiero uświadomiwszy sobie, co właściwie robi, westchnął zrezygnowany i zajął miejsce w wygodnym fotelu przy biurku. Na blacie czekały na niego wyłącznie kryształowa lampa przypominająca róg zakończony wielką kroplą, plik kartek, koperta, kałamarz i pióro. Nic, tylko wziąć się do pracy.

Berthram niemal z fizycznym oporem wyciągnął sękate palce i przesunął dłonią po znaczących lampę runach. Znaki odpowiedziały mu słabym blaskiem, a wieńcząca lampę kryształowa kropla zalśniła intensywnym światłem. Choć rozróżnianie liter zapisanych na płaskiej powierzchni dawno już przestało stanowić problem dla jego talentu, wcale nie chciał się nad tym skupiać. Dość, że samo chwycenie za pióro zdawało się dla niego w tej chwili wyzwaniem.

Przyklepał dłońmi brodę i przeczesał palcami włosy w kolejnej próbie odroczenia nieuniknionego. Pamiętał, jak śmiał się z brata, że chodzi jak dziewczyna. To było tak dawno temu. Od tego czasu sam zapuścił długie włosy, a te zdążyły najpierw ściemnieć, a później poszarzeć. Fakt, że nie posiwiały zupełnie, przypisywał wyłącznie nadużywaniu magii. Tak jak zresztą to, że wciąż był w stanie w miarę sprawnie się ruszać… no i to, że jeszcze w ogóle żył.

Złotooki znów westchnął i pokręcił głową, uświadomiwszy sobie, że jego myśli po raz kolejny próbują uciec od obowiązku. Tym razem jednak zatarł zgrabiałe dłonie, sięgnął po pióro, zamoczył je w kałamarzu i przyłożył do pergaminu.

Synu… – zaczął pisać, mrucząc do siebie, lecz skrzywił się, zmiął kartkę i zaczął od nowa na kolejnej. – Anar. Skoro to czytasz, ja muszę już nie żyć, lecz moje starania nie poszłyna marne. Pisząc te słowa, jestem pewny, że tylko krok dzieli mnie od zwrócenia ci twojego życia. Obawiam się jednak, że nie zostało mi zbyt wiele czasu. Być może mam jeszcze w sobie kilka dobrych lat, ale wrażenie zbliżającego się końca już mnie nie opuszcza. Przekazałem kopię moich notatek Lyssanie, jest teraz moją asystentką. Mam więc pewność, że ktoś zwróci ci wolność, nawet jeśli ja odejdę. Są jednak rzeczy, o których powinieneś wiedzieć, a przekazać ci je mogę wyłącznie ja. Wszystko zaczęło się, gdy ja i mój brat trafiliśmy do Xintaru i wstąpiliśmy do gildii Mrocznych Najemników…

Zgrzyt pióra po pergaminie przerwał nagle szczęk zamka.

Nawet nie drgnąwszy, Berthram natychmiast sięgnął w tamtą stronę swoim talentem. Rozpoznał swoją asystentkę i zwrócił się w jej stronę. Pamiętał ją jeszcze jako dziecko. Była człowiekiem, przynajmniej tak się wydawało. A jednak mimo wieku wyglądała bardzo młodo. Nawet uwzględniając wpływ magii, starzała się nieludzko wolno. Raczej przypominała w tym elfa. Ktoś obcy bez wątpienia dałby jej nie więcej niż trzydzieści pięć lat i tylko uważne spojrzenie w głąb jasnobrązowych oczu mogłoby mu pomóc dostrzec brzemię przeżytych lat. Teraz miała na sobie długi czarno-czerwony strój stanowiący coś pomiędzy suknią a płaszczem.

Kiedy tylko zobaczyła, że Berthram poświęcił jej pełną uwagę, wykonała dłońmi kilka gestów.

– Złotooki. – Myśl nagle pojawiła się w jego głowie, i to dosłownie pojawiła, bo nie był to dźwięk, tylko obraz zapisanego słowa.

– Lyss, dziecko, co się stało? – spytał Berthram, jednocześnie posyłając dziewczynie telepatyczny przekaz. – Coś nie tak z Damajią?

Naprawdę nie powinien nazywać jej dzieckiem, ale trudno było mu to wyprzeć z własnych myśli. Ostatecznie doskonale pamiętał ją z czasów, kiedy miała tylko kilka lat.

Odpowiedział mu przeczący ruch głowy, po którym nastąpiła kolejna seria gestów i obraz schludnego pisma.

– Nadeszła pilna wiadomość z Xintaru.

Z tymi słowami dziewczyna wykonała kilka szybkich kroków w stronę starca i wręczyła mu niewielki zwój.

Berthram natychmiast złamał miniaturową pieczęć Łowców Bogów i rozwinął pergamin. Spięte w nerwach ramiona zaraz opadły mu w rezygnacji, a z ust wyrwało się krótkie sapnięcie. Treść była co najmniej niepokojąca.

– Przeczytaj i wyślij Nadinowi odpowiedź. Przekaż mu, że powiadomię Łowczynię i pomówię z radą zakonu. Sam przybędę najszybciej, jak to możliwe – powiedział, oddając dziewczynie zwitek. Nie udało mu się ukryć na twarzy zmęczenia. – Kiedy tylko się tym zajmiesz, przyjdź do mojej wewnętrznej pracowni.

Tym razem serii krótkich gestów towarzyszyło skinięcie głową, a już po chwili starzec został w komnacie sam. Z głuchym jękiem podniósł się z fotela, spojrzał z żalem na częściowo zapisaną kartkę i ruszył w stronę jednej ze ścian pomieszczenia.

Proste zaklęcie wystarczyło, by lity kamień rozsunął się przed nim, choć niewielu byłoby w stanie to dostrzec. Mur nie wydał najmniejszego dźwięku, a pokrywająca dotąd ścianę warstwa iluzji nawet nie drgnęła. Dla każdego przypadkowego gapia starzec wkroczył prosto w skałę, lecz w rzeczywistości wszedł do krótkiego tunelu.

Zawsze, kiedy nim przechodził, zastanawiał się, czy aby nie przesadził, tworząc sieć zabezpieczeń. Wrażenie to opuściło go jednak zaraz po tym, jak ostatnie z koniecznych kontrzaklęć uleciało z jego ust.

Poza nim wyłącznie Lyssana wiedziała, jak przejść przez korytarz. Każda inna osoba potrzebowałaby wielu tygodni i jeszcze więcej szczęścia, by dostać się do jego wewnętrznej pracowni… No może poza bogami i Łowczynią Bogów.

Owalne pomieszczenie na końcu tunelu było spore. Tak jak w pokoju Złotookiego panował tam półmrok łamany wyłącznie nielicznymi runicznymi lampami. W środku, pod ścianami, stały rzędy biurek ze starannie ułożonymi na nich notatkami, kryształami, mapami, fiolkami… i w zasadzie wszystkim, nad czym starzec pracował w ostatnich latach.

Berthram nie przybył tam jednak dla nich. Centrum pracowni zajmowało podwyższenie, na którym umieszczono dziewięć postumentów. Niektóre z nich stały puste, lecz przedmioty spoczywające na tych kilku zajętych bez wątpienia stanowiły najcenniejsze artefakty w całej wieży.

W tej chwili starca interesował właśnie jeden z nich – spoczywająca na centralnym postumencie, a w zasadzie lewitująca tuż nad nim, sfera śnieżnobiałego ognia. Niektóre ze zgromadzonych w pracowni artefaktów były zapewne cenniejsze, lecz ten pozostawał dla Złotookiego najważniejszy. Ten został niemal skrojony właśnie dla niego i według jego wiedzy nie istniał żaden inny śmiertelnik, który potrafiłby z niego skorzystać.

Z lekkim ociąganiem Berthram podszedł do płonącej sfery i położył na niej dłoń. Ból natychmiast przeszył jego rękę, lecz zaraz stał się czymś odległym. Stare kości przestały mu doskwierać, a uczucie zmęczenia odeszło. Istniał tylko wzrok. Był wolny.

Spojrzenie Berthrama poszybowało najpierw do rozłożonej na jednym z biurek mapy. Wiedział, gdzie ma zmierzać, ale w taką podróż nie mógł też wziąć ze sobą wskazówek inaczej niż we własnej pamięci. Musiał je sobie wryć do głowy, chociaż na te kilka chwil.

Kiedy tylko zyskał już pewność co do trasy, wysiłkiem woli pchnął swój wzrok dalej. Najpierw przez kolejne ściany wieży, próbując ignorować życie codzienne innych magów, potem dalej i dalej… i coraz szybciej. Z jego perspektywy wyglądało to jak nieskończone zbliżenie lunety, ale wrażenie było niemal takie, jakby leciał w przestworzach na północny zachód.

Już po chwili las pod nim się skończył, potem mignęły mu przed oczami Xintar i zatoka, a zaraz potem rozpostarło się pod nim istne morze drzew. Korony poniżej mijały go coraz szybciej, w końcu zlały się w jedną świetlistą plamę i nie zwalniały aż do chwili, gdy na horyzoncie pojawiła się samotna drzazga. Gdzieś tam był jego cel.

Godzący w niebo kształt zaczął się powiększać, a jego zarys stawał się coraz wyraźniejszy. Wkrótce nie dało się już go pomylić. Pośrodku bezbrzeżnej puszczy, w otoczeniu gromadki swoich wyraźnie mniejszych, ale wciąż nienaturalnie przerośniętych braci, wznosiło się olbrzymie drzewo. Berthramowi nigdy nie udało się dotrzeć do informacji, ile dokładnie miało wysokości, ale z powodzeniem mogłoby mierzyć się z xintarskim pałacem.

W tej chwili Złotookiego interesował jednak chaos, który ogarnął miasto u stóp drzewa. Wyglądało na to, że miał niewiarygodne szczęście. Nie musiał szukać obozu Łowców Bogów. Operacja buntowników właśnie się rozpoczęła, a to znaczyło, że Łowczyni Bogów musiała być już w drodze do Władcy Puszczy.

Znalezienie jej nie było tak łatwe jak przed laty, na początku ich krucjaty przeciw bogom. Nie mógł już szukać w niej okruchów swojego brata, a jej własną aurę skrywał pierścień Pierwszego – tajemniczego boga, który z dyskusyjnych przyczyn postanowił się z nimi sprzymierzyć. Mógł ją jednak znaleźć po pustce – w końcu magia była wszędzie. W każdej drobinie powietrza. Tam, gdzie jej nie widział, musiała znajdować się Łowczyni.

Kiedyś znalezienie dziewczyny w ten sposób byłoby dla niego zupełnie niemożliwe. Wtedy nie wiedział nawet, że związana w powietrzu energia może dawać jakikolwiek blask, ale teraz, po tych wszystkich latach, odszukanie Łowczyni nie stanowiło problemu. Zwłaszcza kiedy wspomagało go Oko.

Zajęło mu to parę chwil, ale znalazł ją tam, gdzie należało się jej spodziewać – najbliżej najjaśniejszego punktu światła wewnątrz olbrzymiego drzewa, przed drzwiami do komnaty Władcy Puszczy.

***

U wejścia powitały ją przesadnie pompatyczne wrota – jak prawie zawsze, gdy docierała do komnat bogów. Tym razem wielkie drewniane skrzydła zostały ozdobione wzorami splątanych korzeni. Niewiele odbiegały stylem od wystroju miasta czy tuneli drzewnego pałacu.

Drzwi nie stawiały oporu. Raz pchnięte z cichym chrzęstem ustąpiły z jej drogi. Najwyraźniej nikt nie uznał, że zamykanie ich mogło cokolwiek zmienić. Słusznie.

– Panie, błagam! – usłyszała, kiedy tylko drzwi stanęły przed nią otworem. – Nie pozwól jej… Odejdź, jeśli musisz, ale…

Przed dziewczyną malowała się nietypowa scena. Pośrodku sporej, zakończonej lożą komnaty, która przypominała bardziej drzewiastą jaskinię niż salę tronową, grupa kilku kapłanów spierała się o coś ze swoim bogiem.

Mimo lat, które Łowczyni poświęciła swojej krucjacie, nigdy jeszcze nie widziała nic podobnego, a jednak nie mogło być mowy o pomyłce. Grupa elfów musiała być kapłanami. Wszyscy – zarówno kobiety, jak i mężczyźni – nosili stroje uszyte z jedwabiu i lnu, które w wielu miejscach zostały ozdobione (bez wątpienia żywymi) liśćmi. Nikt w mieście na dole się tak nie stroił.

A jednak to nie tożsamość śmiertelnych zdawała się nie na miejscu, ale boga. Dziewczynie nie zdarzyło się jeszcze widzieć boga, który pozwalał swoim wiernym ze sobą dyskutować, a co dopiero podnosić głos. Mimo to nie miała najmniejszych wątpliwości, że postać była właśnie bogiem.

Kształtem przywodziła na myśl przerośniętego centaura, ale zwierzę składające się na dolną część jej ciała przypominało raczej łosia niż konia. Poza tym głowę boga zdobiło poroże jelenia, w miejscu włosów i brody zwisały mu setki drobnych liściastych pnączy, a jego skórę pokrywała kora. Tym, co nie pozostawiało najmniejszych wątpliwości co do natury stwórcy, była aura, którą roztaczał – aura, która wabiła głód dziewczyny.

– Wystarczy, Natanielu – rzekł łagodnym głosem bóg i postąpił kilka drobnych kroków w stronę Łowczyni, delikatnie odsuwając sobie kapłana z drogi. – Nadszedł czas, bym zapłacił cenę za swoją boskość.

– Najwyższy – zgodziła się dziewczyna, zacisnęła pięści i spięła się do skoku.

– Proszę cię tylko, byś nie krzywdziła moich dzieci. Wiem, że… – mówił bóg, lecz nazwany Natanielem kapłan wybiegł przed niego i rozłożył ręce, tak jakby mógł zasłonić dwakroć od niego większego centaura.

– Nie! Nie pozwolimy ci zabić naszego Pana! – krzyknął.

Na jego twarzy malował się upór przemieszany ze złością. Jego towarzysze nie wyglądali na równie zdeterminowanych, ale zaraz poszli w ślady kapłana.

– Co daje ci prawo osądzać naszego Pana!? Myślisz, że stoisz ponad…

– Natanielu! – zagrzmiał bóg karcąco i wykonał dłonią ruch w bok.

Na jego rozkaz zdobiące posadzkę korzenie poderwały się, zamknęły grupę kapłanów w czymś na kształt klatki i przeciągnęły ją do niewielkiej alkowy z boku sali, zaraz obok przypominającego górskie źródełko konstruktu.

– Wybacz im, proszę – rzekł bóg, zginając niezgrabnie nogi w czymś na kształt ukłonu. Jedną rękę przyciskał do piersi, a drugą wciąż wyciągał w stronę krat nowo powstałego więzienia. – I jeśli możesz, zakończ to możliwie szybko.

Nie potrzebowała dalszej zachęty. Widowisko było interesujące, póki trwało, ale nie przyszła tu, by marnować czas. Zwolniła napięte mięśnie i wystrzeliła w stronę boga jak sprężyna.

– NIEEE!!! – wrzasnął Nataniel.

Bez sensu. Było po wszystkim. Szepty w głowie dziewczyny przerodziły się w piski i krzyki, którymi głosy witały nowego członka chóru. W szponach Łowczyni spoczywała teraz górna część tułowia boga, razem z głową i porożem. Część jego esencji jeszcze trzymała się tej skorupy, ale to była kwestia sekund. Reszta centaurzego ciała pozostała kilka kroków za nią – częściowo rozbita w pył, a częściowo rozczłonkowana.

– Panie! – darł się dalej kapłan.

W odpowiedzi z ust boga wyciekła cienka strużka krwi, a na jej powierzchni uformowało się kilka pęcherzyków powietrza.

Od strony Nataniela dał się słyszeć kolejny, tym razem zupełnie nieartykułowany krzyk. Dziewczyna pewnie by go zignorowała, lecz towarzyszył mu błysk płomieni.

– Bracie, nie! – krzyknęła któraś z kapłanek za nim.

Wszyscy poza Natanielem wyglądali na przerażonych. Zupełnie jakby widzieli ogień po raz pierwszy w życiu. Płomienie tymczasem przepaliły kraty więzienia i kapłan ruszył na Łowczynię.

– W samą porę – mruknęła do siebie dziewczyna, kiedy światło w oczach boga wreszcie zgasło i ostatnia nitka mocy wniknęła w jej ciało, a kakofonia głosów zaczęła cichnąć. Nadszedł czas, by zająć się kapłanami.

***

Jak ona paskudnie zabija… – pomyślał Berthram.

Nie widział samej Łowczyni ani tym bardziej pokrywającej ją krwi – wyłącznie pustkę, brak magii w miejscu dziewczyny. Masakrowane ciała wystarczały jednak, by ogarnęło go uczucie podobne do zimnego dreszczu. Niektórych rzeczy nie zmieniał nawet czas.

– Łowczyni – zawołał ją w myślach, kiedy masakra dobiegła końca.

Na moment dziewczyna zamarła, ale zaraz tworząca jej kształt pustka wykonała serię gestów podobnych nieco do tych, którymi jeszcze przed chwilą zaszczyciła go Lyssana.

– Czego chcesz? – brzmiał komunikat.

Berthram westchnął do siebie.

Ciepła jak zawsze – pomyślał.

– Bogowie idą na Xintar. Został tydzień. Potrzebujemy cię – przekazał jej w myślach.

W odpowiedzi ramiona dziewczyny opadły w rezygnacji. Zaraz jednak podniosła znowu ręce i nadała jeszcze jeden krótki komunikat.

– Będę.

Wtedy Złotooki poczuł potężny ból w skroniach. Wizja Łowczyni się zamazała, a jemu pozostało tylko mieć nadzieję, że nie planowała mu przekazać nic więcej.

***

Łowczyni strzepnęła dłonią, lecz krew wcale nie chciała opuścić jej skóry. Sięgnęła więc po swój talent i chwilę później posoka kapłanów zmieniła się w pył.

Nie ma nic czystszego niż popiół – pomyślała. To było jakieś powiedzenie, choć za żadne skarby nie mogła sobie przypomnieć, skąd je znała.

– Łowczyni Bogów – usłyszała po raz kolejny tego dnia i obróciła się w stronę drzwi.

– Spóźniasz się – mruknęła beznamiętnie na widok Reghvana.

– Wybacz – odparł wampir. – Napotkaliśmy drobne komplikacje, niemniej wszystko jest już pod kontrolą

– Komplikacje? – spytała dziewczyna, unosząc brew.

– Miejscowi kapłani poddali się zupełnie bez walki, natomiast znaczna część cywili próbowała stawić nam opór. Oczywiście bezskutecznie.

Łowczyni parsknęła lekko i odwróciła się do Reghvana plecami.

– Skoro nas tu nie chcą, niech sobie radzą sami – rzuciła, postępując kilka kroków w stronę balkonu. – Dostałam komunikat od Berthrama. Jacyś bogowie znów próbują zająć Xintar. Rzekomo mamy tydzień, więc ruszam sama. Zbierz nasze wojska i wróć do głównej bazy.

– Tak jest – usłyszała jeszcze gdzieś za sobą, ale już się nie odwróciła. Nie spodziewała się innej odpowiedzi. Zamiast tego pokonała ostatnie parę kroków dzielących ją od barierki i skoczyła w dół drzewa.

***

– Ugh… – Głuchy jęk mimowolnie wyrwał się z ust Berthrama.

Przez moment starzec zupełnie nie wiedział, co się z nim dzieje. Potworny ból pulsujący w jego skroniach stanowił jedyne uczucie, którego był świadom. Dopiero po chwili zorientował się, że upadł na ziemię. Fakt, iż nie uderzył głową w posadzkę, zawdzięczał wyłącznie temu, że ktoś próbował go podtrzymać.

Znajome dłonie puściły jego ramiona i bez wątpienia znów zaszczyciły go serią gestów. Berthram nigdy nie rozumiał, czemu jego asystentka wciąż migała do wszystkich, zamiast polegać wyłącznie na telepatii. Kiedyś nawet spytał ją o to. Powiedziała mu wtedy, że skoro już doświadcza świata w mniejszym stopniu, niż powinna, to nie będzie sobie sama odbierać form kontaktu z nim.

Złotooki szanował takie podejście. Nie do końca je rozumiał, ale szanował. Zresztą sam nie postępował mądrzej, mówiąc do niej na głos, choć usprawiedliwiał to sobie tym, że dziewczyna sporo wyłapywała z ruchu ust.

Rzecz w tym, że niezależnie od wszystkiego, teraz nawet nie widział jej gestów. Wzrok jeszcze do niego nie wrócił.

– Kiedyś cię to zabije, Złotooki – zobaczył zaraz w myślach.

– Całkiem możliwe, dziecko… – powiedział, migając jednocześnie w odpowiedzi. Nie miał siły na telepatię. Nie bez powodu kazał jej wysłać do Nadina gołębia, zamiast samemu przekazać komunikat. Korzystanie z Oka miało swoją cenę. – Pomóż mi, proszę, wstać.

– Do pokoju? – spytała go jeszcze.

Odpowiedział jej tylko skinieniem głowy. Wtedy poczuł, jak dziewczyna przerzuca sobie jego rękę przez ramię i zaczyna ciągnąć go w górę. Pomógł jej na tyle, na ile mógł. Nie cierpiał tego, że musi na niej polegać, ale dawno już przyszło mu to zaakceptować. W jego profesji i wieku zwyczajnie nie miał innego wyboru, jak się z tym pogodzić. Zwłaszcza przy regularnym używaniu Oka.

– Uwaga na stopień – zobaczył kolejny komunikat.

Musieli dotrzeć do krawędzi podwyższenia.

Wzrok powoli do niego wracał, ale wciąż widział jedynie rozmazane plamy. Dziewczyna pozwoliła mu usiąść w fotelu w jego zewnętrznej komnacie, ale ten stan rzeczy nie poprawił się wiele.

– Dziękuję ci, dziecko – sapnął, wykonując powoli gesty dłońmi. Miał wrażenie, że przy każdym ruchu musi walczyć z takim oporem, jakby ktoś zanurzył go w smole. – Udało ci się zebrać radę?

– Będą gotowi za kwadrans – odparła dziewczyna, znów migając, choć przecież wiedziała, że starzec niewiele w tej chwili widzi.

– Czyli jest jeszcze chwila… Dobrze, dobrze… Zmrużę tylko na moment oczy – powiedział.

Spróbował przekazać to jej w mowie gestów, ale gdzieś w trakcie ręce odmówiły mu posłuszeństwa, a czerń znów zastąpiła mu wizję.

***

– Timon, błagam cię, zabierz łokcie ze stołu – powiedziała po raz kolejny matka z drugiego końca blatu.

Chłopak westchnął i wyprostował się na krześle. Nie widział najmniejszego powodu, żeby tak siedzieć, ale nie zamierzał się o to spierać.

– Jak było dziś na praktykach? – spytał go ojciec, niezgrabnie krojąc lewą ręką kawałek mięsa.

– Dobrze – odparł Timon, wbijając wzrok w swojego kotleta.

– Dobrze – powtórzył z zadowoleniem tamten.

Chłopak uśmiechnął się pod nosem. Cieszył się, że ojciec nie drążył tematu. Wiedział, jak bardzo jego rodzice starali się, by zdobył dobry zawód. W domu się nie przelewało, można to było dostrzec po jednym rzucie oka na mocno zniszczone już meble czy choćby na łojówki, które w ostatnim czasie zastąpiły świece. W gruncie rzeczy chłopak był im wdzięczny, że tak się starają… Tyle że nijak nie zmieniało to faktu, że szczerze nie cierpiał snycerki. Zawsze chciał dołączyć do straży Xintaru, tak jak dawniej jego ojciec, zanim stracił rękę w obronie miasta, albo lepiej – do Łowców Bogów. Miał magiczny talent i rodzice obiecali mu nawet, że pozwolą mu zaaplikować na przyjęcie do gildii buntowników. To jest: pozwolą mu, jeśli kiedyś go opanuje, lecz lata mijały, a on wciąż potrafił wykrzesać z palców najwyżej snop iskier – fakt, czasami całkiem spory, ale zależało to raczej od szczęścia niż czegokolwiek innego.

– Rzeźbiłeś dziś coś ciekawego? – spytała matka.

Najwyraźniej chłopak pośpieszył się z radością z braku dopytywania.

– Tylko jakąś ławę dla rządcy dzielnicy – mruknął.

– Naszego rządcy dzielnicy?! – zdziwiła się matka. – Toż nie dalej jak dwa dni temu słyszałam, że sprowadził sobie jakieś meble z południa. Nie wiesz może, czy to do niego do domu, czy…

Przerwało jej ciche stukanie metalowych palców o stół.

– Matilda… chłopak przecież nie interesuje się takimi rzeczami – powiedział ojciec, przykuwszy jej uwagę wypracowanym gestem protezy. – Dostał zlecenie, to je wykonał, a nie wypytywał, gdzie ta ława będzie stać.

– Oj, Talim, tak przecie pytam tylko… Może przypadkiem usłyszał albo…

Słowa matki zostały zagłuszone przez dzwony. Wszyscy przy stole zamarli. Dzwony w Xintarze ogłaszały wyłącznie złe wieści.

Bam… Bam… Bam-bam… Bam… Bam… Bam-bam…

– Atakują miasto! – krzyknął Timon.

– Ten jest na „miasto jest zagrożone”. Na atak byłby tylko jeden długi sygnał – poprawił go powoli ojciec.

– O bogowie… Znowu – powiedziała matka, przyciskając pięść do ust.

– Spokojnie. Pójdziemy na plac ćwiartki i wszystkiego się dowiemy – rzekł ojciec, podnosząc się z krzesła.

Wyglądał raczej ponuro, a matka była wprost przerażona, ale nieważne, jak bardzo starał się temu zaprzeczyć, chłopak czuł wyłącznie ekscytację.

***

Obudziło go delikatne potrząsanie za ramię. Nie od razu dotarło do niego, gdzie jest ani co się dzieje, ale widok twarzy asystentki zaraz go uspokoił.

– Czas iść na naradę, Złotooki – przekazała mu dziewczyna.

Starzec pokiwał jej w odpowiedzi głową. Nie doszedł może do pełni sił, ale czuł się dużo lepiej niż przed rozpoczęciem drzemki.

– Chodźmy – odparł, na nowo korzystając ze wszystkich trzech dróg komunikacji.

Lyssana miała już mu pomóc wstać, ale powstrzymał ją ruchem dłoni i sięgnął po stalową włócznię, która od lat służyła mu za kostur. Nie chciał polegać na dziewczynie bardziej, niż musiał, a jego komnata znajdowała się bardzo blisko sali narad. Dlatego zresztą ją wybrał. Cieszył się, że do pisania listu usiadł w przyzwoitej szacie i nie musi się przebierać.

Rzeczywiście nie minęła minuta, a stał już przed potężnymi onyksowymi drzwiami.

– Wejdź ze mną, dziecko, ale pozwól, że sam przedstawię sprawę – przekazał dziewczynie, po czym wykrzesał z siebie odrobinę magii i kształtując ją zaklęciem, nakazał drzwiom się otworzyć.

W przeciwieństwie do miarowych uderzeń stalowej włóczni o kamienną posadzkę, które oznajmiały wszem wobec nadejście Złotookiego, wrota rozwarły się bezszelestnie. Zupełnie tak jak te w oryginalnej bazie Łowców Bogów w górach, na północ od zakonu. Nawiasem mówiąc, to właśnie na podstawie tamtejszego czaru spreparował zaklęcie, które swego czasu nałożył na te i wiele innych drzwi w siedzibie zakonu.

Wnętrze pomieszczenia było dość ciemne. Rozświetlał je wyłącznie pojedynczy snop światła spływającego ze świetlika w centralnej części zawieszonego wysoko sufitu.

Centrum komnaty zajmowała osadzona na planie koła scena. Światło padało na samo jej centrum. W miejsce, które czekało teraz na Berthrama. Podłogę wokół zdobiły pierścienie żłobień, które dla niewprawnego oka mogłyby się wydawać wyłącznie elementem dekoracji, ale w istocie stanowiły misterną sieć run. Miały wyłącznie jeden cel – na słowo arcymaga spacyfikować petenta stającego przed radą zakonu. Scena była pułapką, w którą należało dobrowolnie wejść, jeśli chciało się uzyskać audiencję.

Berthram się nie zawahał. Nieraz stawał w snopie światła i przemawiał do rady. Nieraz też zasiadał w otaczającej scenę loży. Zdarzało mu się przybywać do komnaty zarówno z wnętrza siedziby zakonu, tak jak teraz, jak i z przeciwnych drzwi, szukając posłuchania jako ktoś z zewnątrz.

Po raz kolejny stanął w samym centrum tego, co należało pewnie nazwać dziełem jego życia, a jednak nie mógł przestać myśleć o rozpoczętym w końcu liście i tym, jak bardzo pragnął przed końcem swojej drogi zdążyć zatroszczyć się o zupełnie inne dziedzictwo.

– Złotooki, twoja asystentka nalegała na niezwłoczne zwołanie rady – usłyszał, kiedy tylko zajął centrum sceny. – Ufam, że nie trwoniłbyś w ten sposób naszego czasu i nerwów na błahostki. Zakładam więc, że sprawa, którą chcesz przedstawić, jest pilna. Masz zatem naszą uwagę.

Głos dobiegał z jedynego wyróżniającego się miejsca z rzędu ustawionych na loży, otaczających scenę i przypominających kamienne trony foteli. Zasiadała na nim istota, której może nie należało nazywać jedyną w swoim rodzaju, niemniej stanowiła niezwykle rzadki widok.

Z wyglądu przypominała nieco jaszczurołaka, ale o znacznie drobniejszej, podobnej ludzkiej posturze, większych łuskach i rysach przywodzących na myśl raczej prawdziwego smoka niż zwykłego jaszczura. Ale nawet spośród przedstawicieli jego rasy czy też gatunku Rhovara, arcymaga Agnaztaru, wyróżniał złoty kolor łusek.

– Dziękuję, że znaleźliście czas. Obiecuję być zwięzły – rzekł Berthram. – Niecałą godzinę temu otrzymaliśmy wieści z Xintaru. Łowcy Bogów wykryli armię maszerującą w stronę miasta. Z ich ustaleń wynika, że towarzyszy jej para stwórców, a siły wroga składają się niemal w całości z przypominających żywiołaki konstruktów.

– Z całym szacunkiem, Złotooki, ale to, o czym mówisz, nie jest problemem zakonu – wtrącił zasiadający na prawo od arcymaga człowiek. – Xintaru nie atakuje chyba sam Ostatni, by wiązały nas nasze przysięgi.

– Nie, sytuacja nie jest aż tak dramatyczna. Do przybycia wrogiej armii pozostało jednak jedynie jakieś siedem dni, tymczasem trzon Łowców Bogów bierze udział w misji w Nasmirskiej Puszczy. Zawiadomiłem już o całej sprawie Łowczynię. Oczywiście musiałem skorzystać przy tym z Oka, dlatego wybaczcie, jeśli wbrew moim najlepszym staraniom mówię nieskładnie – mówił Berthram. – Jeśli raport Nadina pokryje się z prawdą, wojska Łowców Bogów nie mają szans dotrzeć do miasta na czas. Z tego względu i w obliczu takiego zagrożenia władze Xintaru zwróciły się o pomoc do Agnaztaru.

– Dlaczego więc wiadomość o tym trafiła do ciebie, a nie bezpośrednio do rady zakonu? – podjął tamten.

– Esmerze, nie marnujmy czasu na ponowne roztrząsanie koneksji Złotookiego – wtrącił arcymag. – Dlaczego jednak Agnaztar miałby mieszać się w ten konflikt? Czy to nie ty, Złotooki, postulowałeś, by zakon uniezależnił się od Xintaru?

– Uczyniłem w tym celu o wiele więcej, niż postulowałem…

Na te słowa Rhovar skrzywił się, lecz Berthram kontynuował:

– Suwerenność nie oznacza jednak, że powinniśmy stać bezczynnie, gdy stolica buntowników jest zagrożona. Nawet jeśli zakon nie jest bezpośrednio częścią buntu, istnieje wyłącznie dzięki temu, że rebelia kontroluje te tereny. Kiedy Xintar upadnie, Agnaztar runie zaraz po nim.

– Do pewnego stopnia nie sposób odmówić ci racji, Złotooki – wtrącił Esmer. – Zwróć jednak uwagę, że choćby pozorna neutralność zakonu nas chroni. Jeśli Agnaztar wspomoże bunt bezpośrednio, następnym razem, gdy bogowie zechcą zająć Xintar, wpierw uderzą na zakon.

– W istocie, istnieje takie ryzyko, ale wierzę, że jest ono marginalne, szczególnie wobec zagrożenia, przed którym stanął Xintar.

– Być może, lecz jeśli rzeczywiście powiadomiłeś Łowczynię Bogów, szanse na faktyczny upadek stolicy buntu są również nikłe – stwierdził znowu Esmer. – Nasza interwencja poza sprowadzaniem na nas wzroku bogów osiągnie jedynie zmianę w stratach miasta, a te nie są problemem zakonu.

Berthram powiódł wzrokiem po zebranych. Ku swojemu rozczarowaniu zobaczył, że znaczna ich część rzeczywiście zgadza się z Esmerem. Wierzył, że pchnięty do ostateczności byłby w stanie zmusić radę do uległości, ale podejrzewał, że podobny manewr zadziałałby jedynie raz, a w jednym musiał zgodzić się z zasiadającym – szanse, że stolica buntu upadnie, są nikłe.

– Czy nie z Xintaru pochodzi większość naszych uczniów i naznaczonych? Straty w mieszkańcach miasta bezpośrednio przekładają się na przyszłość zakonu – rzekł poważnie. – Nie proszę was o bezpośrednie opowiedzenie się po stronie buntu. Rada może wręcz oficjalnie potępić angażowanie się w nadchodzący konflikt. Proszę jednak o zniesienie zakazu opuszczania zakonu dla chętnych do udziału w bitwie.

Członkowie rady zaszemrali, a Berthram mimowolnie się uśmiechnął. Rzadko udawało mu się wywołać podobne poruszenie w tym miejscu.

– Podczas poprzedniego oblężenia miasta nie prosiłeś o podobne środki – rzekł arcymag, gestem uciszając pozostałych zasiadających. – Nawet w czasach, kiedy sprawowałeś mój urząd, nie było podobnego precedensu.

– Nie proponowałbym go, gdyby nie wymagała go sytuacja. Fakt, że wojska Łowców Bogów nie zdążą wrócić do Xintaru, pozbawia miasto wsparcia ich magów, a w starciu z konstruktami jest ono niezbędne.

Rhovar pokiwał w zamyśleniu głową.

– Jeśli chodzi o mnie, podjąłem już decyzję. O ile nikt nie ma dalszych pytań, powinniśmy przejść do głosowania – rzekł, a widząc, jak członkowie rady zgodnie kiwają głowami, kontynuował: – Kto jest za przychyleniem się do prośby Złotookiego, to jest oficjalnym potępieniem udziału członków zakonu w bitwie i jednoczesnym udzieleniem im zezwolenia na podróż do Xintaru w tym okresie?

Po tych słowach arcymag uniósł dłoń, a w jego ślad poszli kolejni członkowie rady.

Siedem do pięciu. Mało, ale wystarczająco.

***

– …Ale powtarzam, nie ma powodów do paniki! Miasto jest zagrożone, niemniej zarówno magowie Agnaztaru, jak i Łowczyni Bogów są w drodze, by nam pomóc. Szczegóły dotyczące obrony sektorów, do których należycie, zostaną wam przekazane przez rządców waszych dzielnic na spotkaniu, które odbędzie się w ciągu godziny.

To był pierwszy raz, kiedy Timon miał szansę naprawdę przysłuchać się obwieszczeniu bitwy w Xintarze. Poprzednim razem, kiedy bogowie próbowali podbić miasto, miał tylko dziewięć lat i niewiele z tego dnia pamiętał. Tym razem planował wyciągnąć z niego najwięcej, jak się da… i srogo się rozczarował.

Naczelniczka ćwiartki niewiele mówiła o samej czekającej ich bitwie i nawet nie ubrała się inaczej, niż widywał ją w czasie świąt – nosiła szarosrebrną tunikę z wyszytym na piersi symbolem buntu.

Jednym słowem chłopaka spotkał kompletny zawód. Przynajmniej do momentu, kiedy pani naczelnik dotarła do końca swojej przemowy.

– W czasie spotkania wszyscy chętni powyżej szesnastego roku życia będą mogli zgłosić się do Ochotniczej Obrony Xintaru.

Oczy Timona rozszerzyły się w ekscytacji.

***

Dzień ledwo się zaczął, ale Berthram miał już dość. Audiencja u rady zakonu naprawdę go zmęczyła, a to przecież był dopiero początek czekającej go pracy. Wychodząc z komnaty, pozwolił nawet, by Lyssana podtrzymała go pod ramię.

– Trzeba będzie zadbać, by wieści o tym rozeszły się jak najszybciej i jak najszerzej – mówił, wychodząc z krótkiego korytarza. – Dobrze byłoby, gdybyśmy wyruszyli najdalej rankiem za dwa dni. Wolałbym wcześniej, ale to raczej nierealne. Musimy…

– Tu jesteś! Po całym zamczysku za tobą latam! Nie możesz tak wychodzić w trakcie ćwiczeń bez słowa wyjaśnienia! – dobiegł ich krzyk z korytarza po prawej.

Z grzeczności Berthram obrócił się w stronę głosu, ale żeby wiedzieć, z kim ma do czynienia, wcale nie musiał spojrzeć na krzykacza, swojego talentu też nie potrzebował. Zresztą nawet nie musiał rozpoznawać głosu. Sam fakt, że ktoś śmiał krzyczeć w Agnaztarze, i to na nich, pozostawiał wyłącznie jedną kandydatkę.

– Damajio, przypominam ci, że Lyss cię nie słyszy… w przeciwieństwie do wszystkich innych członków zakonu.

Stojąca przed nim dziewczyna fuknęła wściekle i sądząc po minie Lyssany, powtórzyła jej wszystko telepatycznie, wymachując przy tym rękami w złośliwej parodii migów.

Damajia należała do rasy równie zagadkowej co Rhovar. Może okoliczności pojawienia się jej okazów były nieco mniej niezwykłe – trudno w końcu konkurować z kilkoma tuzinami kilkuletnich dzieci, które w różnych miejscach terenów buntowników wyszły od tak z lasów bez pamięci o swoim pochodzeniu – niemniej pojawienie się na świecie pobratymców białowłosej wciąż budziło spore kontrowersje. W końcu nie dało się obojętnie przejść nad faktem, że głównie młode i głównie samotne kobiety mieszkające na terenach buntu zaczęły nagle rodzić dzieci wypaczone w ten sam sposób, przynajmniej pozornie. Zwłaszcza biorąc pod uwagę ich wygląd.

Z tego samego względu bardzo dobrze się składało, że podobnie zagadkowych porodów zdarzało się niezwykle mało, bo wszystkie istoty wyglądały jak różnokolorowe elfy z doprawionymi rogami i zakończonym kitą ogonem.

Choć w ostatnich latach ataki demonów były o wiele rzadsze niż przed rozpoczęciem Krucjaty Łowców Bogów, wciąż stanowiły zagrożenie, a kojarzenie wyglądu dzieci z czarcim pomiotem było zwyczajnie nieuniknione. Zresztą, jeśli podejrzenia Berthrama i Łowczyni były słuszne, to rozsiewane przez pospólstwo plotki wcale nie leżały tak daleko od prawdy.

Tak jak u krewniaków Rhovara, nie wszystkie podobne Damaji biesy miały talent magiczny, ale kiedy już go przejawiały, zazwyczaj objawiał się w niezwykle niestabilny sposób. Dla przykładu, Damajia, którą los obdarzył niemal zupełnie białą skórą i włosami oraz rogami ciągnącymi się od czoła w tył czaszki, trafiła do Agnaztaru właśnie ze względu na szczególnie wybuchowy talent.

– Dziecko, uspokój się… – zaczął Berthram.

– Nie! Przyszłam tu, żebyście mi pomogli z moim talentem. Zgodziłam się na ten cały zakaz opuszczania cytadeli! Robiłam wszystko, co mi kazałeś. Nie odezwałam się słowem, kiedy przestałeś ze mną ćwiczyć i przerzuciłeś opiekę nade mną na swoją asystentkę. Ale to jest kolejny raz, kiedy ona mnie zostawia bez słowa w czasie ćwiczeń i idzie cholera wie gdzie! – wyrzuciła z siebie jednym ciągiem Damajia, tym razem starannie migając każde słowo, po czym zawahała się i dodała łamiącym się głosem. – I… i zabrała mój flet…

– Lyss… – powiedział Berthram, barwiąc zawodem zarówno głos, jak i przekaz telepatyczny. – Oddaj Damaji jej flet…

– Ale bawiła się nim w czasie ćwiczeń, zamiast… – zaczęła asystentka.

– Domyślam się – przerwał jej łagodnie Berthram. – Ale lekcja już skończona. No już idź. I jak się tym zajmiesz, to znajdź mnie w mojej komnacie.

Lyssana wetchnęła, ale pokiwała głową i gestem zaprosiła Damajię, żeby poszła za nią. Już miały odejść, ale Berthram jeszcze zawołał:

– Ach, przy okazji, Damajia. Nie bez powodu Lyss przerwała dzisiejszą lekcję. Spodziewaj się dużego poruszenia wśród naznaczonych i członków zakonu. Nasza dwójka i mam nadzieję wielu innych opuści cytadelę na jakiś czas. Lyss wprowadzi cię w szczegóły, ale jeśli chcesz, możesz udać się z nami.

Dziewczyna zawahała się, jakby jego słowa stanowiły ostatnią rzecz, którą spodziewała się usłyszeć – pewnie zresztą właśnie tak było. Zaraz jednak skinęła energicznie głową.

– Bardzo chętnie.

***

– …Tak więc czeka nas sporo pracy, ale wierzę, że wszystko jest do zrobienia, a pozwoli nam to lepiej zabezpieczyć nasze domy i nas samych! – podsumował rządca dzielnicy.

Starszy krasnolud okazał się o wiele bardziej konkretny. Miał już gotowy plan tego, jak zabezpieczyć powierzone mu ulice przed zbliżającą się bitwą, i Timon zastanawiał się, czy zdążył go przygotować specjalnie na tę okazję, czy też tak wyglądał standardowy plan na podobną ewentualność. To znaczy zastanawiałby się, gdyby głowy uporczywie nie zaprzątała mu jedna kwestia.

– Żeby usprawnić pracę, podzielimy się na zespoły względem ulic, tak by każdy pracował w pobliżu swojego domu, ale wpierw trzeba ustalić, kto może w pełni poświęcić się stawianiu umocnień, a kto planuje zgłosić się do Ochotniczej Obrony Xintaru. Więc cóż… Ochotnicy, wystąpcie tu do mnie na podwyższenie.

Na niewielkim placyku zaszemrało. Zebrało się tam może z pół tysiąca osób. W znacznej mierze ludzie starsi i dzieci. Wszystko cywile.

Przez chwilę nikt się nie poruszał. Wyglądało na to, że nikt nie pali się do wstąpienia do jednostki obronnej.

Timon też się wahał. Miał wrażenie, że fizycznie czuje palący wzrok matki na plecach. Wcale nie był pewny, czy dobrze robi, ale cholera, chciał, tak bardzo chciał się wykazać.

W końcu zacisnął pięści i ruszył przed siebie na tyle szybkim krokiem, na ile tylko pozwalał mu tłum.

– Timon, nie! – usłyszał gdzieś za sobą głos matki.

– Timon! – warknął jego ojciec, lecz chłopak podjął już decyzję.

Poczuł, jak znajome palce muskają jego bark w rozpaczliwej próbie złapania go za ramię, ale się nie obejrzał. Przedarł się przez tłum i stanął przed rządcą dzielnicy.

– No! Mamy pierwszego ochotnika! – zawołał jowialnie krasnolud, ale się zawahał. – Timon, prawda? Ile masz lat, chłopcze?

– Szesnaście! – odparł, starając się wydobyć z siebie możliwie niski głos.

– Świetnie! W takim razie witamy w Ochotniczej Obronie Xintaru – rzekł rządca, uśmiechając się szeroko. – Czy są jeszcze jacyś ochotnicy, czy Timon jest jedynym mężczyzną wśród nas?

Po chwili na podwyższeniu dołączyło do chłopaka jeszcze kilku mieszkańców dzielnicy. W sumie może tuzin. Nie do końca rozumiał czemu, ale żaden nie wyglądał tak entuzjastycznie jak on.

Rozdział II

Farsa

Biegła, bo musiała. Otaczały ją wyłącznie drzewa, szepty i przepełnione strachem krzyki, które – jak na złość – nadbiegały dokładnie od strony, w którą zmierzała.

Nie wiedziała, dlaczego biegła akurat tam. Starała się utrzymać kierunek, choć w gruncie rzeczy zgubiła go już dawno, a nawet na początku swojej podróży wcale nie miała pewności, gdzie dokładnie zmierza. Wciąż trzymała się jednak swojego uporu. Uchwyciła się strzępu nieprawdopodobnej nadziei, że biegnie w dobrą stronę, i nawet gdyby chciała, nie potrafiła go puścić.

Krzyki przed nią zdawały się głośniejsze z każdym jej chwiejnym krokiem. Długo nie potrafiła się wystarczająco skupić, by rozróżnić poszczególne słowa, zresztą niespecjalnie jej na tym zależało.

Planowała przebiec obok. Nie zamierzała się zatrzymywać ani kiedy zobaczyła już demona, ani nawet na widok pary ludzi kulących się przed nim pod drzewem, przy niewielkim wywróconym wozie.

– Dyan! – krzyczała kobieta lekko przy kości.

– Clora, uciekaj! – warknął mężczyzna, stając między nią a demonem.

Bydlę spokojnie mieściło się w klasie wagowej moloch. Przypominało nieco monstrum, które miesiące wcześniej zabiło Ivara, a ją samą wyrzuciło z Xintarskiego pałacu. Miało krótkie tylne nogi, głowę przypominającą koźlą i potężny tułów oraz ramiona. Dyan nie miał najmniejszych szans choćby go spowolnić.

Na oczach dziewczyny monstrum rzuciło się w stronę pary, a ona nie zamierzała zrobić nic. Po prostu biegła dalej, starając się nie zataczać.

…Przynajmniej do chwili, gdy nie dostrzegła kwilącego zawiniątka, które kobieta przyciskała do piersi.

Zdążyła w ostatniej chwili. Czubki pazurów demona zanurzyły się już w policzku Dyana, kiedy wpadła w bestię bokiem. Przebiła się na wylot, pozostawiając truchło bez życia, i przeturlała się bezwładnie po ściółce. Szepty wzmogły się, jakby podsycone energią życiową demona.

Nogi dziewczyny drżały, ale spróbowała wstać… i wtedy jej brzuch przeszył najgorszy ból, jaki do tej pory czuła, a ciepło rozlało się po wewnętrznej stronie jej ud.

Krzyk wyrwał się jej z piersi, a ona upadła z powrotem na ziemię. Ostatnim, co zobaczyła, była patrząca się na nią para przerażonych, tulących się do siebie ludzi i dziecko, które trzymali na rękach.

Dziewczyna niechętnie przetarła oczy, po raz kolejny żegnając się ze wspomnieniem tułaczki przez las. Wiedziała, co przyniosłaby jej wizja, gdyby śniła dalej, ale mimo to z żalem rozstawała się z marą. W końcu jednak zmusiła się do otworzenia powiek i pozwoliła, by jedna ciemność przerodziła się w drugą.

Łowczyni obudziła się pod drzewem w środku bezksiężycowej nocy. Gdzieś w głębi tego samego cholernego lasu, przez który biegła we śnie. Obie tułaczki różniły się wyłącznie przeciwnymi kierunkami, okolicznościami i dzielącymi je latami.

Kiedy dziewczyna się kładła, zbliżał się zachód, więc biorąc pod uwagę fakt, że z każdym dniem słońce gościło na niebie coraz krócej, można było uznać, że udało jej się całkiem długo pospać.

Nie należało jednak marnować więcej czasu. Niezależnie od jej chęci miała obowiązki wobec Xintaru. Od samego miasta dzieliły ją setki mil, a do tego należało doliczyć jeszcze kilkadziesiąt na nieuchronną korektę kursu. Nigdy nie nauczyła się porządnie korzystać z map. Zresztą czym było kilkadziesiąt mil w obliczu reszty trasy?

Otrzepała się ze śniegu i ruszyła przed siebie.

***

Echo zawodzenia matki nawiedzało go nawet po tym, jak zamknął za sobą drzwi i ruszył w głąb ulicy.

Kiedy po spotkaniu z rządcą dzielnicy wrócili do domu, ojciec udzielił mu reprymendy i zniknął gdzieś, trzasnąwszy za sobą drzwiami. Zostawił go samego z matką, która nie szczędziła łez, by przekonać chłopaka do zmiany zdania.

Ale on podjął już decyzję. Żadne branie na litość nie mogło go zawrócić. Ktoś musiał bronić ich dzielnicy.

Szedł na spotkanie ze swoim dziesiętnikiem, choć akurat w tym wypadku ta nazwa raczej nie miała wiele wspólnego z liczebnością oddziału. Do obrony dzielnicy zgłosiło się w sumie tylko czternaście osób, więc formalny podział na dziesiątki zwyczajnie nie miał racji bytu.

Timon miał żal do swoich sąsiadów. Niby zdawał sobie sprawę, że część mieszkańców dzielnicy należy do regularnej armii Xintaru i ma ważniejsze obowiązki, ale czternastu ochotników wydawało się naprawdę żałosną liczbą.

Mimo zawodzeń matki chłopak dotarł na plac wyjątkowo punktualnie. Słońce właśnie zaczynało muskać swoją tarczą dachy okolicznych budynków. Wyglądało jednak na to, że wszyscy byli już obecni. Na niewielkim podwyższeniu, z którego rządca miał w zwyczaju wygłaszać swoje przemowy, leżały dwie wypchane skórzane torby. Obok nich siedział natomiast wąsaty mężczyzna odziany w brygantynę. Jego długie, ciemne włosy zdobiły całe pasma siwizny. Był dość krępy i zdecydowanie niewysoki – nawet siedząc na podwyższeniu.

Timon zorientował się, że na widok obcego zwolnił i mimo woli spiął wszystkie mięśnie. Wreszcie mógł postąpić pierwszy krok na drodze, o której marzył od tak dawna, a jednocześnie ogarnął go jakiś dziwny niepokój.

– No! Widzę, że mamy już chyba wszystkich – zawołał bez entuzjazmu na widok chłopaka. – Zgaduję, że ty jesteś tym chłopaczkiem, o którym wspominał wasz dzielnicowy. Ponoć dzięki tobie ludzie zaczęli się w ogóle zgłaszać, tak że gratuluję, ale czy ty aby na pewno masz szesnaście lat?

– Aaa… – wyrwało się z niedomkniętych ust Timona, ale zaraz zreflektował się na dźwięk swojego głosu. – Tak jest, sir! – zawołał, stanąwszy na baczność. – Miałem urodziny jakieś…

– Spokojnie, chłopcze, spocznij. Wystarczy mi twoje słowo – odparł krasnolud z krzywym uśmiechem, po czym z rozmachem zeskoczył z podwyższenia. – Dobra, zaczynajmy, bo się ściemnia! Przez najbliższe kilka dni będę mieć dyskusyjną przyjemność pełnić rolę waszego dowódcy. Moje imię to Werdin. Służę w armii Xintaru od grubo ponad pół wieku, aktualnie w randze sierżanta. – Krasnolud urwał na moment, jakby chciał, żeby te słowa zapadły ochotnikom w pamięć. – Teraz tak. Czy ktoś z was ma jakieś doświadczenie w walce?

Timon rozejrzał się nerwowo. Podejrzewał, że wśród osób, które zgłosiły się razem z nim, przynajmniej kilka będzie miało spore doświadczenie, podczas gdy jemu nigdy nie udało się nawet namówić ojca do wspólnych ćwiczeń. Kiedy jednak spojrzał po twarzach zebranych, zauważył, że i oni patrzą po sobie niepewnie.

– Nikt? Szkoda, przydałby się ktoś choć trochę doświadczony. W wojnie jak w małżeństwie, każda przewaga jest na wagę złota. No ale nic… Mam dla was…

– Sir! – ośmielił się wtrącić Timon.

– Tak, chłopcze? – spytał krasnolud, unosząc brew.

W głowie Timona natychmiast pojawiły się wątpliwości, czy w ogóle powinien był się odzywać, ale kiedy Werdin wspomniał o każdej przewadze, poczuł, że należało coś powiedzieć, a skoro już zaczął…

– Nie ćwiczyłem nigdy z mieczem, ale mam talent.

Dawniej, jeszcze kiedy kryształ Xintaru oświetlał ulice własnym światłem, a nie blaskiem spowijających go zaklęć, i miastem rządzili bogowie, przyznanie się do posiadania talentu równało się samobójstwu. To było dawno temu. Teraz nawet samo to słowo straciło na znaczeniu, i to do tego stopnia, że o osobach wyjątkowo uzdolnionych w danej dziedzinie zaczęto mówić, że są utalentowani – zupełnie ja kby przyczynę ich zdolności stanowiła magia, a nie ciężka praca.

Mimo wszystko, w tych okolicznościach, nikt nie miał wątpliwości, o jakim talencie chłopak mówił. Wszyscy zebrani spojrzeli na niego z zaciekawieniem. Rodzice zabraniali mu chwalić się swoimi zdolnościami przed obcymi, więc nikt z sąsiadów nawet nie wiedział, że Timon ma jakikolwiek talent. To była jednak przecież zupełnie inna sytuacja.

– Tak…? No… to pochwal się – rzekł Werdin, cofając się o krok.

Zebrani wzięli z niego przykład i zrobili chłopakowi miejsce, mimo że wcale przecież nie powiedział im, jaki jest jego talent. Ewidentnie darzyli go niezwykłym zaufaniem, choć fakt, nieco miejsca potrzebował.

– Kiedy się skupię, potrafię… – zaczął, ale zrezygnował z tłumaczenia i po prostu wyciągnął przed siebie dłonie.

Przy pierwszym uderzeniu serca nie wydarzyło się nic. Chłopak przygryzł w nerwach wargę. Wbrew temu, w co chciał wierzyć, nie wychodziło mu to zawsze, zaraz jednak z jego palców wystrzeliła fontanna iskier, rozświetlając półmrok.

Nie było ich wiele. Biorąc pod uwagę średnią z prób z ostatnich kilku tygodni, pokaz okazał się raczej mniej niż bardziej spektakularny, ale w miarę przyzwoicie oddał spektrum jego zdolności. Iskry rozsypały się po ziemi w promieniu dwóch kroków od jego nóg i zgasły, zupełnie jakby zrodziło je zwykłe ognisko, a nie ręce Timona.

– I to… ekhem… rozumiem, już? – spytał niepewnie krasnolud.

– Tak jest, sir! – rzekł chłopak, stając ponownie na baczność.

– Spocznij, spocznij. Te iskierki, powiedz mi, są takiej temperatury jak te z kominka?

– Tak jest – powtórzył chłopak, zmuszając się, by stanąć w jakiejś luźniejszej pozycji.

– Ym… tak. Czy z takimi zdolnościami rodzice nie powinni byli skierować cię do którejś z Akademii? – mówił krasnolud. Sprawiał wrażenie lekko zakłopotanego. – Wśród magów na pewno rozwinąłbyś swój talent. Nie wiem, czy ochotnicza straż miasta to właściwe miejsce dla kogoś z takimi umiejętnościami.

– Akademie nie uczestniczą aktywnie w wojnie, sir. Ja zamierzam dołączyć do Łowców Bogów.

Werdin się skrzywił.

– Do Łowców Bogów? Czemu akurat do nich? Regularna armia miasta też potrzebuje magów.

– Z całym szacunkiem, sir, ale to Łowcy Bogów wywierają prawdziwy wpływ na zmiany na świecie. Wszystko dzięki Łowczyni Bogów. Oczywiście znam historię bitwy o Akademię w Passal, podczas której tamtejsi magowie zdołali wspólnymi siłami odeprzeć atak jednego z bogów, ale tylko ona jest w stanie faktycznie zabijać stwórców!

Niepewność na chwilę opuściła chłopaka. To był temat, o którym był w stanie mówić całymi dniami. Twarz krasnoluda wcale jednak się nie rozchmurzyła, wręcz przeciwnie. Werdin wyglądał na mocno niezadowolonego.

– Aha… Czyli rozumiem, że jesteś fanem Łowczyni? I nie przeszkadzają ci te bardziej dyskusyjne z jej decyzji?

– Wojna wymaga trudnych decyzji – odparł chłopak.

– Wojna wymaga trudnych decyzji… – powtórzył po nim krasnolud. – Powiesz kiedyś coś takiego niewłaściwej osobie, to dostaniesz w twarz. Moja rodzina znała tę dziewczynę! Nie była dobra ani w czasie wojny, ani przed nią! Przez nią moja matka zginęła na ofiarowaniu, a ojciec zaharował się na śmierć, gdy byłem w twoim wieku.

Atmosfera na placu wyraźnie stężała. Wszyscy zebrani wpatrywali się w swojego nowego dowódcę w szoku zmieszanym z niedowierzaniem.

– Sierżancie, niezależnie od historii twojej rodziny, nie godzi się z personalnych powodów źle mówić o dowódcy na kilka dni przed bitwą – rozległo się nagle gdzieś za ich plecami.

Nikt z zebranych nawet nie zauważył, że ktoś jeszcze dołączył do zebrania na placu. Timon natychmiast poznał jednak właściciela głosu, a jego plecy przeszył zimny dreszcz.

– Talim?! Co ty tu robisz?! – krzyknął Werdin, wyraźnie bardziej niż zaskoczony.

Ojciec chłopaka, ubrany w brygantynę podobną do tej, którą przywdział sierżant, stał kilka kroków za zbiorowiskiem, wspierając się na zakończonej trójnogiem włóczni, którą ściskał lewą ręką, prawa – czy raczej jej kikut – zwisała mu niezdarnie wzdłuż boku. Sęk w tym, że nasadzona nań proteza, zamiast kończyć się żelazną atrapą dłoni, łączyła się z zamontowaną na stałe tarczą.

– Chciałem mieć oko na młodego – rzekł tamten, wskazując ruchem głowy na Timona.

– To twój syn? No, nawet podobny. Chcesz się przyjrzeć przygotowaniom?

– Dołączyć do oddziału. Załatwiłem już wszystko z porucznikiem… Mam nadzieję, że nie masz nic przeciw.

– Oczywiście, że nie! Ale w takim razie to ty powinieneś przejąć dowodzenie!

– Nie, nie. Dawno wyszedłem z wprawy, a poza tym nie znam dokładnego zakresu obowiązków tej jednostki. Są twoi. Kontynuuj ze swoim wstępem i traktuj mnie jak jednego rekruta więcej.

– Skoro tak mówisz… To o czym to ja… A tak! Obawiam się, że w nadchodzącej bitwie twój talent nie bardzo się przyda. Niemniej, tak jak zdążyłem napomnieć, w wojnie każda przewaga jest na wagę złota. Być może nadarzy się stosowna okazja. Dajmy na to, będziesz potrzebował odwrócić uwagę wroga – rzekł krasnolud, zupełnie wybity z wcześniejszego toku myśli, po czym klepnął jedną z leżących na podwyższeniu toreb. – A wracając do sedna, jeśli nikt nie ma zamiaru pochwalić się innymi sekretnymi umiejętnościami, znaczy, że wszyscy startujecie z podobnego, to jest nijakiego poziomu zaawansowania i zapewne właśnie taki z was będzie pożytek. Będziemy się spotykać codziennie aż do dnia bitwy tu, na tym placu, dwie godziny przed południem, żeby wykrzesać z was, co się da. Dostaniecie zaraz ode mnie przeszywanicę, a jutro będę miał ze sobą tarcze i włócznie, to jest najskuteczniejszą broń, w jaką można wyposażyć żółtodziobów. To jednak, co przede wszystkim macie dziś wynieść z tego spotkania, zawiera się w jednym zdaniu: Wy nie macie walczyć, od tego jest armia! Zostaniecie przeszkoleni na wypadek najgorszego, ale waszym zadaniem jest zadbać o to, żeby cywile sami nie wpakowali się w kłopoty. Zrozumiano?!

Wokół chłopaka rozbrzmiały raczej optymistyczne okrzyki, ale on tylko mruknął coś pod nosem. Najpierw pojawienie się ojca, a teraz ten rozkaz? Wszystko szło nie w tym kierunku, w którym powinno.

***

– Witaj, Złotooki! – usłyszał Berthram, kiedy tylko winda zatrzymała się, a drzwi do sali tronowej Xintaru stanęły przed nim otworem.

Pomieszczenie niewiele zmieniło się od czasów, kiedy wiele lat temu rezydował w nim Wielki Architekt Xintaru. Zniszczenia, jakie poczyniła Łowczyni w dniu śmierci Priusfabera, zostały naprawione, a platforma, na której stał niegdyś kryształ ogniskujący, została odbudowana. Teraz jednak na jego środku stał spory, otoczony zdobionymi krzesłami stół.

Właśnie tam, w kierunku dwóch czekających na niego postaci, skierował się Złotooki. Minął straże, wstawiony do komnaty tron Xintaru oraz rzędy zdobionych zbroi, które zastąpiły niemal wszystkie wypełniające niegdyś komnatę artefakty. Dopiero wtedy przyjrzał się tym, do których zmierzał, i mimo woli przygryzł wnętrze swojego policzka. Wcale nie cieszył się na to spotkanie. Żałował, że nie mogła mu towarzyszyć Lyss.

– Panie – rzekł z powagą, kładąc sobie dłoń na piersi, i zmusił plecy do lekkiego ukłonu.

– Och! Złotooki, przecież nie musisz mi się kłaniać! – zawołał stojący przed nim człowiek.

Anavanders, bo tak miał właśnie na imię, był odziany w biało-czarne, zdobione srebrem szaty. Nie miał jeszcze pięćdziesiątki, choć długie brązowe włosy mocno przyprószyła mu już siwizna. Ciekawsze od samych włosów, a nawet ich właściciela, wydawało się jednak osadzone na nich insygnium władzy. Korona składała się z obręczy z ciemnego kamienia i wbitych weń godzących w górę stalowych zębów. Zdecydowanie nie pozwalała się nazwać przesadnie zdobioną – była prosta i estetyczna, jak przystało na króla Xintaru.

Oczywiście, że nie muszę, durniu – pomyślał ze złością Berthram, ale zachował to dla siebie i zwrócił się do drugiego z mężczyzn.

– Nadin – rzekł twardo, skinąwszy lekko głową.

– Berthram – odparł tamten z wcale nie bardziej życzliwym tonem.

Złotooki wcale nie widział twarzy krasnoluda. Żeby zobaczyć, co kryło się za metalową maską, musiałby skorzystać ze swojego talentu, ale tak naprawdę wcale nie potrzebował spoglądać na Nadina, żeby wiedzieć, jakie emocje wykrzywiają mu gębę. On też nie cieszył się z tego spotkania.

– Jak podróż? Czy magowie Agnaztaru są zadowoleni z zakwaterowania? – spytał Anavanders.

– Podróż minęła bez komplikacji. Biorąc pod uwagę mój wiek, nie mogę narzekać. Co zaś się tyczy zakwaterowania, to nie sposób narzekać na miejsce w xintarskim pałacu. Zwłaszcza że nikt z tej grupy nie pamięta, co dawniej znajdowało się w salach, które im przydzielono – odparł Berthram.

– Skoro już wspomniałeś… Doszły nas słuchy, że grupa, z którą przybyłeś, nie jest tak liczna, jak mieliśmy nadzieję, a jej członkowie nie należą do najstarszych… najbardziej doświadczonych magów. Słyszałem wręcz, że istotna ich część to zwykli naznaczeni – rzekł Anavanders.

Nadin milczał. Wbijał tylko w Berthrama spojrzenie zza wąskich szparek w masce. Ktoś obcy mógłby pomyśleć, że nieruchoma postać jest rzeźbą. Nasadzony na głowę kaptur, otulający ramiona płaszcz i zdobiony stalą kaftan zakrywały każdy kawałek krzywej sylwetki krasnoluda. Nawet zaciśnięte na lasce dłonie były zakryte przez cholerne rękawiczki. Mimo to Złotooki miał nieprzyjemność wiedzieć, że pod warstwami materiału kryje się jeden z kluczowych graczy ostatnich dekad i nie wątpił, że to właśnie on nakazał królowi poruszyć kwestię jakości posiłków, które przybyły z Agnaztaru.

– Na pewno król pamięta, że Agnaztar zyskał przed laty pełną autonomię. Nie udało mi się przekonać rady zakonu, by otwarcie wspomogła Xintar w nadchodzącej bitwie, lecz na moją prośbę tymczasowo zniosła zakaz opuszczania cytadeli – mówił Berthram, starając się nie myśleć o tym, że tłumaczy się przed kimś niemal trzykroć od niego młodszym. – Z tego względu ci, którzy ze mną przybyli, to wyłącznie ochotnicy i część rzeczywiście nie ma statusu pełnoprawnych członków zakonu. Zapewniam was jednak, że nawet najgorszy spośród nich przewyższa umiejętnościami większość magów z innych Akademii.

– Śmiałe zapewnienie, ale znana mi jest renoma Agnaztaru. Mój niepokój wynika wyłącznie z tego, że liczyliśmy na większe wsparcie ze strony zakonu. Najważniejsze jednak, że Łowczyni Bogów jest już w drodze.

– Tak… Przyznam, że niepokój ten podzielam, dlatego proponuję pominąć wszelkie formalności i przystąpić do planowania. Mam pewne informacje, które bez wątpienia okażą się użyteczne.

– Słusznie! Niestety ja mam jeszcze inne sprawy, którymi muszę się zająć, dlatego pozwolę sobie zostawić cię w rękach Nadina – rzekł Anavanders.

– Naturalnie – odparł Berthram, pochylając nisko głowę.

I tak, jakby nigdy nic, król ruszył ku schodom prowadzącym w dół północnej kolumny wieży pałacu, a straż stojąca przy wyjściu podążyła za nim. Jedno gwizdnięcie Nadina później wartownicy strzegący południowego wyjścia wsiedli do windy i już po chwili w sali tronowej zostali wyłącznie Berthram i on.

– Czy to było naprawdę konieczne? – spytał Złotooki, odczekawszy trzy sekundy od szczęknięcia mechanizmu windy.

– Oczywiście, że tak. Jak zawsze – odparł Nadin.

Z tymi słowami krasnolud odwrócił się i z miarowym stukaniem laski zaczął kierować się w stronę jedynego artefaktu, który nie został zabrany z pomieszczenia po śmierci Priusfabera – ogromnego, żywego modelu miasta wznoszącego się w połowie drogi między centralną platformą a południowym wyjściem.

– A ja, jak zawsze, śmiem ci, cholera, nie wierzyć.

– Ciągle chodzisz z tą przeklętą włócznią? – spytał Nadin, kiedy dotarłszy do modelu, zauważył, że Berthram został z tyłu.

– Wcale nie zamierzam się z nią rozstawać – odparł Złotooki, nawet nie siląc się na łagodzenie zgryźliwego tonu. – A ty ciągle chodzisz w tych szmatach?

Po sali poniosło się stłumione warknięcie, które wypełniło starca satysfakcją.

– A co? Twój talent nie wystarcza ci, żebyś mógł się nacieszyć widokiem swojej porażki? – odparował Nadin.

Uśmiech, który zdążył zawitać na twarzy Berthrama, starł grymas.

– Gdyby nie ja, nie miałbyś tak cudownej wymówki, żeby nie przejmować tronu… a nie! Byłbyś martwy!

– Gdyby nie ty, miałbym święty spokój!

Echo wrzasków przetoczyło się po komnacie.

W ślad za nim w komnacie nastała cisza. Tymczasem obaj niezwykle przecież wiekowi mężczyźni starali się zapanować nad oddechem.

– No. Skoro już się wymieniliśmy grzecznościami, to weźmy się do pracy – mruknął w końcu bez entuzjazmu Berthram, po czym wskazał ręką liczne iskierki rozświetlające model miasta w miejscach, w których w prawdziwym mieście skupiała się energia życiowa i woda. – Widzę, że zwiększyłeś już warty. Przyjrzałem się Okiem tej całej inwazji. Twoje raporty nieco rozmijały się z prawdą. Jeśli to ustawienie sił jest docelowe, to od razu mogę ci powiedzieć, że trzeba będzie przegrupować nieco obsadę baszt i posterunków.

– Stoją na razie tylko pokazowo, żeby uspokoić mieszkańców. Myślałem o tym, żeby…

***

– Dziękuję ci, Lyss. Muszę teraz chwilę odsapnąć.

– Spróbuję zapanować nad Damajią – przekazała mu asystentka z wyczuwalnym brakiem entuzjazmu malującym się na jej twarzy.

Zaraz też zamknęła za sobą drzwi i Berthram został sam w przestronnym, misternie zdobionym i zupełnie obcym pokoju. Po upadku bogów Xintaru nigdy nie było mu dane spędzić w mieście dość czasu, by którąkolwiek z zajmowanych kwater mógł nazwać swoją, a do domu, w którym niegdyś mieszkał wśród Mrocznych Najemników, nigdy już nie wrócił.

Na starca czekało wielkie, rozścielone łóżko. Powinien się położyć. Obrady, podróż i panowanie nad bandą wypaczonych, którzy jeszcze przed tygodniem nie uwierzyliby, że w przewidywalnym czasie ujrzą świat poza murami zakonu, naprawdę go zmęczyły, a najbliższe dni wcale nie zapowiadały się lepiej. Czekało go mnóstwo pracy, a jeszcze dał Nadinowi wmusić sobie „przywilej” wygłoszenia przed bitwą mowy do mieszkańców. Została jednak kwestia, która zwyczajnie nie dawała mu spokoju.

Uparł się, że napisze w końcu ten list, i zamierzał pchnąć tę robotę, choćby miał zasnąć po pierwszych paru zdaniach. Skoro miał znów zobaczyć się z Łowczynią, istniała szansa, że przekona ją do pomocy, a wtedy… wtedy może przyda mu się ten list, bo im dłużej o tym myślał, tym większe miał wątpliwości, czy kiedykolwiek zdobędzie się na wypowiedzenie słów, które miał zapisać.

Obok rozświetlonego świecami biurka czekała na niego jego torba podróżna, a krzesło zapraszało stare kości w swoje twarde objęcia. Jeden gest i kilka krótkich słów wystarczyły, by z tobołka wyłoniły się przybory do pisania i spoczęły spokojnie na blacie, a zaraz potem i Berthram zajął swoje miejsce.

Miał wrażenie, że pióro jest gotowe wbić weń swoje niewidzialne zęby, ale i tak za nie chwycił. Nie miał siły marnować czasu na krążenie po pokoju.

Przejęcie Xintaru rozpoczęło coś, na co chyba nikt nie był gotowy, i na dobrąsprawę gotowy być nie mógł. Jakkolwiek źle by to brzmiało, nigdy nie chciałem, żebyś ze mną zamieszkał… – zaczął, ale urwał z westchnieniem.

Już miał skreślić ostatnie słowo, lecz się zawahał. Zatrzymał dłoń nad kartką, po czym podjął z kolejnym sapnięciem.

…czy może raczej znalazł się pod moją opieką. Zdecydowanie nie poczuwałem się do bycia kompetentnym rodzicem. Nie potrafiłem cię jednak odprawić ani też porzucić krucjaty i poświęcić ci uwagi, której potrzebowałeś. Tego drugiego nigdy sobie nie wybaczę. Wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej. Nie dałem ci takiej młodości, jaką chciałbym, żebyś miał, ale lata, które spędziliśmy razem, okazały się prawdziwie najlepszymi latami mojego życia. Byłeś naprawdę dobrym dzieckiem. Nigdy nie pytałeś nawet o swoich rodziców. Czasem zastanawiałem się wręcz, czy w ogóle ich pamiętasz, ale przecież nie byłeś aż tak mały, a zresztą nie byłeś też głupi. Zwyczajnie miałeś litość nad naiwnym durniem, który uznał, że sprosta roli ojca. Niemam najmniejszych wątpliwości, że się myliłem. Mogę jedynie trzymać się nadziei, że kiedyś mi wybaczysz.

Starzec przerwał na moment i przetarł oczy, ignorując wilgoć.

Żałuję tylko, że nie uchroniłem cię przed ścieżką Łowcy Bogów – podjął. – Żałuję, że kiedy uparłeś się, żeby wstąpić do buntowników, postanowiłem chronić cię wewnątrz organizacji, zamiast cię z niej wyciągnąć. Żałuję…

Potok wylewanych na papier myśli po raz kolejny przerwało mu zamieszanie od strony drzwi. Tym razem intruz zamiast wparować do środka, zapukał głośno.

Berthram sięgnął wzrokiem za drzwi, a rozpoznawszy gościa, natychmiast wyciągnął rękę w stronę zamka i mamrocząc zaklęcia, najpierw obrócił dłoń, po czym przyciągnął ją do siebie.

W odpowiedzi zamek szczęknął, a drzwi do komnaty otworzyły się na oścież.

– Labrys! Dobrze cię widzieć – zawołał Złotooki.

– Dobrze… Przylezie taki z twierdzy o zaostrzonym rygorze i ani be, ani me, ani „pocałuj mnie w dupę”, ale jak się do niego weźmie i pofatyguje do tej cholernej wieży, to mówi, że mnie dobrze widzieć – mruknął krasnolud, uśmiechając się na przekór zgryźliwym słowom. – Też cię dobrze widzieć, stary durniu.

Od ich ostatniego spotkania minęło najwyżej kilka miesięcy, ale Berthram po raz kolejny miał wrażenie, że Labrys mocno się postarzał. Chyba nie mógł się po prostu przyzwyczaić, że czarne niegdyś włosy były już zupełnie białe, a twarz pokryła mu gęsta sieć zmarszczek. To, co pozostawało niezmienne, to metalowa proteza imitująca ptasią łapę, która zastępowała mu prawą stopę.

– Wybacz. Spodziewałem się, że zastanę cię na naradzie – rzekł Berthram, podnosząc się z fotela.

– A po kiego? – spytał Labrys, ściskając wyciągniętą ku niemu dłoń. – Coby was z Nadinem rozdzielać? Dziękuję bardzo, wbrew pozorom to wcale nie jest moja ulubiona zabawa.

Berthram zaśmiał się lekko.

– Czasem byś się mógł poświęcić dla wyższego dobra – stwierdził.

– Dla wyższego dobra to wy byście się mogli pogodzić.

Tym razem Złotooki się skrzywił.

– Wiesz przecież, że… – zaczął.

– Dobra, dobra… – przerwał mu krasnolud. – Po pałacu nie słychać rozpaczań Anavandersa, więc Nadin jest cały i wciąż jest komu rządzić tym bajzlem. No a ciebie widzę, to znaczy, nie pozabijałeś się z nim i tyle się liczy.

Berthram z westchnieniem opuścił ramiona, które nie wiedzieć kiedy spiął mimo woli.

– Ten Anavanders faktycznie wciąż jest taki niekompetentny?

– Ano… może i by coś z niego było, jakby mu dać wolną rękę, ale przecie nie po to go wzielim i nie po to on się na tę koronę zgodził.

– Ano… – powtórzył Berthram bez entuzjazmu. – Wiesz może, jak to znosi?

– „To” znaczy się perspektywę bitwy? Tego to nie wiem. Specjalnie się do pałacu nie zapuszczam. Ale aż tak głupi nie jest, żeby nie wiedzieć, co to dla niego znaczyć może.

– Oby Łowczyni zdążyła… – mruknął Berthram, po czym wskazał na nadpalony i ubrudzony sadzą skraj siwej brody przyjaciela. – No ale dość o tym. Widzę, że dalej nie potrafisz odwiesić młota.

Krasnolud się zaśmiał.

– Nawet próbowałem tej twojej emerytury, ale psia mać, ni hu hu to do mnie nie pasuje. Mniej robię, ale nie mogę młota odłożyć całkiem, bo aż mnie całego nosi… Ale, przyznam, coraz więcej w pracowni robią moje dziewczynki. Ja już biorę tylko co ciekawsze zlecenia.

Z ostatnimi słowami głos krasnoluda wypełniło coś na kształt smutku zmieszanego z dumą, a spojrzenie jakby zaszło mu mgłą.

Obie „dziewczynki” były już dalece starsze niż Berthram w dniu, kiedy poznał krasnoluda, a że po ojcu odziedziczyły nie tylko toporną urodę, ale też siłę i pasję do rzemiosła, nosiły na sobie taką masę mięśni, o jaką starzec nie otarł się nigdy w czasie całego swojego życia. Labrys miał powody do dumy, ale Złotooki wiedział, skąd brał się w nim żal. Doskonale rozumiał, jak trudno patrzeć, kiedy niemoc ciała po kawałku odbiera rzeczy, które się kochało, a przecież on sam nie stracił nic, co można było porównać z tym, jak ważne dla Labrysa było jego rzemiosło. Zanim jednak zdążył coś odpowiedzieć, w oczach krasnoluda znów pojawił się błysk.

– Co się mnie zresztą czepiasz? Sam żeś się niby wycofał z przewodzenia zakonowi, a jednak tu jesteś – zakpił. – Może jeszcze mi powiesz, żeś tu przyjechał na Piorunie? Jak tam w ogóle siodło? Trzyma się?

Berthram uśmiechnął się słabo.

– Twoja robota miałaby się nie trzymać? Ale odpuściłem sobie wyciąganie Pioruna ze stajni. Siodło jest doskonałe, ale skoro już miałem podróżować z karawaną, i to tak krótko, to wybrałem wóz.

Krasnolud pokręcił głową.

– Sprowadziłeś sobie zralga ze stepów Blaynor przez nie wiadomo ile boskich granic i trzymasz go w stajni.

– Co ci mam powiedzieć, Labrys? Stary jestem – odparł Złotooki, uśmiechając się krzywo. – Dobrze jest mieć w zanadrzu wierzchowca, żeby w razie dalszej podróży nie być skazanym na zamknięcie w wozie, ale siedzenie w siodle dawno już przestało należeć do listy moich przyjemności. Nawet w siodle, które zrobiliśmy.

– Ano, temu to mi się trudno dziwić – przyznał Labrys, krzywiąc się lekko, lecz zaraz podjął z werwą: – Ale, ale! Dość o tym! Masz jakiś nowy trop dla Łowczyni? Jak się z nią widzieć bedziem, to żal z okazji nie skorzystać!