Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy formował się – na przełomie lat 80. i 90. – program polskiej
transformacji, dominowało przekonanie, że kapitalizm powinien
zawrócić z drogi ewolucji, którą podążał po wojnie, że powinien wejść
na ścieżkę liberalną. Opowiedziała się za tym ogromna większość
elity intelektualnej, politycznej oraz medialnej i Polska też weszła na
tę ścieżkę. Ci, którzy mieli wątpliwości, byli dysydentami. Obecnie
– po kryzysie, który zaczął się w 2008 r. i przecież jeszcze trwa – są
mocne podstawy, by zapytać, czy neoliberalna przebudowa ustroju
społeczno-gospodarczego nie była zbyt radykalna.
Ryszard Bugaj
Ta bardzo potrzebna książka dotyczy jednej z najbardziej zaniedbanych kwestii związanych z polską transformacją: wyboru modelu kapitalizmu dla Polski. Od początku transformacji była ona spychana na margines. Od-rzucane były postulaty debaty o „modelu polskiego kapitalizmu” i w kon-sekwencji doszło do zdoktrynalizowania przemian ustrojowych.
Choć Ryszard Bugaj docenia dorobek 25–lecia przemian ustrojowych w Polsce, podkreślając, że po raz pierwszy w ostatnich 250−300 latach osią-gnięty został znaczący sukces rozwojowy, to zarazem wskazuje na nieroz-wiązane problemy społeczne – m.in. bezrobocie oraz nierówności docho-dowe. Przestrzega, że „prosta kontynuacja” nie tylko nie gwarantuje sukce-su w przyszłości, lecz przeciwnie, „realna jest groźba zahamowania rozwoju i nasilenia konfliktów”. Formułuje też propozycje reform, które mogłyby takiej groźbie zapobiec. Publicystyczny charakter książki sprawia, że może ona liczyć na szerszy odbiór i reakcję.
prof. Elżbieta Mączyńska, prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 262
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ryszard Bugaj
Plusy dodatnie
i ujemne
czyli polski kapitalizm bez solidarności
Recenzent: prof. dr hab. Elżbieta Mączyńska
Redakcja: Ewa Skuza
Korekta: Agnieszka Al-Jawahiri
Projekt okładki: Jarosław Talacha
Zdjęcie na okładce: Wojciech Dobrogojski
Skład i łamanie: JOLAKS – Jolanta Szaniawska
© Copyright by Poltext sp. z o.o.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentów niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci zabronione. Wykonywanie kopii metodą elektroniczną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym, optycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji. Niniejsza publikacja została elektronicznie zabezpieczona przed nieautoryzowanym kopiowaniem, dystrybucją i użytkowaniem. Usuwanie, omijanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Warszawa 2015
Poltext sp. z o.o.
02-230 Warszawa, ul. Jutrzenki 118
tel.: 22 632-64-20
e-mail: [email protected]
internet: www.poltext.pl
ISBN 978-83-7561-471-8 (format e-pub)
ISBN 978-83-7561-475-6 (format mobi)
ISBN 978-83-7561-479-4 (format pdf)
Opracowanie wersji elektronicznej:
Karolina Kaiser
Zamiast wstępu
Czas na namysł
I. Za nami
1. Dawno temu
2. Bez państwa
3. 20-lecie międzywojenne – bez przełomu
4. Komunistyczny zaułek
5. Transformacja
II. Przed nami
1. Dużo niepewności
2. Systemowe wahadło
3. Kryzys i możliwe wnioski
4. Polska – kilka uwarunkowań przyszłego rozwoju
5. Reformy nieliberalne
6. Polityczny kontekst
7. Rekapitulacja i konkluzje
Przypisy
W ciągu minionego ćwierćwiecza Polska przeszła bardzo długą drogę. Zmienił się ustrój – odrzuciliśmy opresyjny komunizm. Nasz obecny ustrój to jakaś wersja demokratycznego kapitalizmu. Polska zmieniła się zasadniczo. Znaczna większość ludzi świata polityki i mediów, a także duża część elit intelektualnych uważa, że minione 25-lecie to wielki sukces. Nie brak jednak i takich, którzy eksponują inną ocenę; uważają, że utracona została szansa. Akcentują: niesprawiedliwość, bezrobocie i wymuszona emigracja, podporządkowanie zagranicznemu kapitałowi, fasadowa demokracja, niewydolne państwo, ułomna niepodległość. Tę pesymistyczną diagnozę podziela chyba „duża mniejszość”. Wielu z nich to ludzie – choćby względnie – pokrzywdzeni w czasie transformacji. Przemiany podzieliły Polaków. Pęknięcie raczej się powiększa i staje się bardziej emocjonalne. Bardzo wielu Polaków nie ma przekonania, że państwo reprezentuje narodową wspólnotę. Poziom konfliktu jest znaczny i może się nasilać. Niepokoić musi niski poziom kapitału społecznego.
Dziś pewnie bardziej niż dekadę temu potrzebny jest nam namysł nad przebytą drogą. Równie ważne jest ocenienie uwarunkowań, na które wpływu nie mamy.
Gdy formował się – na przełomie lat 80. i 90. – program polskiej transformacji, dominowało przekonanie, że kapitalizm powinien zawrócić z drogi ewolucji, którą podążał po wojnie, że powinien wejść na ścieżkę liberalną. Opowiedziała się za tym ogromna większość elity intelektualnej, politycznej i medialnej i Polska weszła na tę ścieżkę. Ci, którzy mieli wątpliwości, byli dysydentami. Obecnie – po kryzysie, który zaczął się w 2008 r. i przecież jeszcze trwa – są mocne podstawy, by zapytać, czy neoliberalna przebudowa ustroju społeczno-gospodarczego nie była zbyt radykalna. Poglądów pewnie nigdy nie uzgodnimy, ale polityka musi (a w każdym razie powinna) być podporządkowana jakiemuś programowi. Orientacja programowa powinna być zrównoważona i – generalnie – pragmatyczna, ale nie powinna być doraźna. Od wyboru globalnej orientacji nie ma ucieczki, mimo niewątpliwego ryzyka, jakie z wyborem każdej orientacji się wiąże.
Niestety w naszym publicznym dyskursie przeważa doraźność. Niepokoić musi postępujące podporządkowanie publicznej debaty partyjnej rywalizacji i jej zdominowanie przez kwestie drugorzędne. Wielu uczestników medialnych sporów ponad racje merytoryczne przedkłada lojalność względem partyjnych liderów. Poszczególne media wyraźnie pozycjonują się przez wybór partyjnej sympatii. Do pewnego stopnia to naturalne, ale zaszło niepokojąco daleko.
***
W książce tej podejmuję kwestie, które wydają mi się szczególnie ważne zarówno dla oceny drogi, jaką Polska przebyła, jak i dotyczące uwarunkowań przyszłości. Czynię te oceny punktem wyjścia kilku postulatów pod adresem polityki społecznej i gospodarczej, a także względem systemu politycznego. Tekst skoncentrowany jest na kwestiach społecznych i gospodarczych, ale wątków politycznych nie unikam. Znam (i cenię) przysłowie: kto dużo obejmuje, ten mało ściska, ale mam też mocne przekonanie, że powinniśmy dziś spróbować widzieć nie tylko pojedyncze polskie drzewa, ale i cały nasz las.
Nie ma całkowitej zgody, ale przeważa opinia, że Polska zaczęła cywilizacyjnie odstawać od europejskiej czołówki już w XVII w. Mimo różnych wysiłków podejmowanych na przestrzeni wielu dziesiątków lat, luka cywilizacyjna zwiększała się. Chyba wszyscy są zgodni, że na starcie obecnej zmiany ustrojowej byliśmy krajem względnie zacofanym. Transformacja − w ocenie wielu − to pierwszy wielki gospodarczy i cywilizacyjny sukces Polski od stuleci. Zwolennicy tej oceny podkreślają, że nareszcie Polska dołącza do rozwiniętego świata. Oceniają, że jesteśmy na optymalnej ścieżce rozwoju. Czy są to oceny trafne?
Ćwierć wieku po przełomie roku 1990 są szczególne powody, by spojrzeć wstecz i spróbować wychylić się w przyszłość. Skłania do tego jubileusz i ciekawość intelektualna, ale ważniejsze są powody praktyczne, dotyczące wyborów na przyszłość.
Jednak ani ocena przebytej drogi, ani sugestie dotyczące przyszłości nie mogą być wolne od ideowych przekonań oceniającego. Na ogół znaczenie ma też rodzaj życiowego zaangażowania. No i, oczywiście, kompetencje. Nie wszyscy chcą przyznać, że wyrażane przez nich racje są po części subiektywne. Osobliwie komuniści (marksiści) przez dziesiątki lat z uporem (i wbrew faktom) utrzymywali, że ich poglądy były po prostu „naukowe”. Dziś prawie wszyscy się zgadzają, że ich diagnozy były wielce wątpliwe, a terapia – w najlepszym razie – utopijna. Ale nie tylko komuniści prezentowali się jako ci, którzy mają „bezpośredni kontakt z historią”. W ostatnich trzech−czterech dekadach tę postawę przyjęli też neoliberalnie zorientowani ekonomiści. Powodowała nimi (niektórymi powoduje nadal) pycha i/lub ideologiczne zacietrzewienie. Ostatni kryzys definitywnie chyba tego dowiódł.
W naukach społecznych (osobliwie w ekonomii, socjologii i politologii) wiele ważnych twierdzeń jest inspirowanych przekonaniami ideowymi. Zawsze na ich rzecz można przytoczyć jakieś – nieraz bardzo ważne − argumenty, ale nie sposób ich dowieść naukowo. Ideowe przekonania nie są oczywiście jednolite. Wybierając argumenty, powodujemy się przede wszystkim naszymi preferencjami na mapie wartości, ale na ogół interesy − no i wiedza − też mają znaczenie.
Nie sposób stanąć ponad własną orientacją w sferze wartości. Bardzo trudno zignorować własne interesy. Nasza wiedza zawsze jest (mniej lub bardziej) ograniczona. Jedyne, co zrobić może autor takiego jak to opracowania, to spróbować poinformować czytelnika o swoim statusie.
W kwestiach społeczno-ekonomicznych jest mi bliska orientacja tradycyjnie socjaldemokratyczna: przekonanie, że rynku i prywatnej własności wyeliminować nie można i nie należy, ale że państwo musi procesy gospodarcze regulować, nie dopuszczając do nadmiernych nierówności, zapewniając stabilność i stymulując rozwój. W moim aksjologicznym katalogu jest też przekonanie (dziś rozpowszechnione), że polityczna demokracja (choć nie wolna od ryzyka) nie ma sensownej alternatywy. Także przekonanie (niepodzielane powszechnie), że narodowe państwo pozostaje, nawet we współczesnym świecie, instytucją niezbędną.
Z pewnością na poglądy, które tu formułuję ma wpływ moje życiowe zaangażowanie. W czasach PRL-u „od zawsze” związany byłem z opozycją demokratyczną (choć nie byłem szczególnie ważną figurą). W latach 1980−1981 byłem doradcą władz „Solidarności” (a także jej „funkcyjnym” działaczem). W działalność opozycji angażowałem się też po delegalizacji „Solidarności”. Uczestniczyłem w pracach Komitetu Obywatelskiego (i w obradach Okrągłego Stołu), a potem z jego listy zostałem posłem. W latach 1993−1997 posłowałem wybrany z listy Unii Pracy. Partia ta – której przewodniczyłem − była pomyślana jako niekomunistyczna lewica, ale post-PZPR-owski „żywioł” rychło tę niewielką partię zdominował. Zrezygnowałem (Unia Pracy istnieje nadal, ale raczej wirtualnie). Od wielu już lat w partyjnej polityce nie uczestniczę, choć uprawiając publicystykę i (krótko) angażując się w doradzanie prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu, w jakimś stopniu pozostaję aktywny w życiu publicznym. A moje kwalifikacje merytoryczne? Oceniam je z pokorą. Zajmuję się bardziej systematycznie przemianami ładu ustrojowego w gospodarce i kwestiami finansów publicznych.
W książce tej przedstawiam przede wszystkim moją ocenę polskich przemian i przemyślenia na temat głównych problemów przyszłości[1]. Uważam, że potrzebna jest nam generalna debata na ten temat[2].
Mam nadzieję dotarcia do możliwie szerokiej grupy czytelników, dlatego też starałem się posługiwać językiem powszechnie używanym, bez zbędnych terminów naukowych. Źródłem wielu moich inspiracji z pewnością są lektury, które mam za sobą. Jednak tylko wtedy, gdy konkretnie korzystam z czyjegoś dorobku, dokumentuję to w przypisie. Niektóre teksty przywołuję, ponieważ ich lekturę chciałbym rekomendować czytelnikom. Parę razy w przypisach nawiązuję też do zdarzeń, w których po prostu osobiście uczestniczyłem. I w końcu, znaczna część przypisów ma charakter dygresji.
Jednej jeszcze kwestii nie mogę pominąć na wstępie: konkretnych kryteriów oceny zdarzeń i procesów. Literatura skoncentrowana wokół „modernizacji”[3] jest ogromna. Padają w niej (wprost lub pośrednio) odpowiedzi na pytania o postęp cywilizacyjny – rzadziej formułowane są konkretne kryteria jego oceny i jego miary. I choć w centrum tej książki jest pytanie o zmiany gospodarcze i cywilizacyjne – ja także rezygnuję z próby jednoznacznego i formalnego ustalenia sposobu ich mierzenia. Wiem, że z pola percepcji najbardziej syntetycznego wskaźnika poziomu aktywności gospodarczej – produktu krajowego brutto (PKB)[4] – umyka wiele zdarzeń, które współdecydują o dobrobycie i standardach cywilizacyjnych. Z tego też powodu – nie odrzucając wskaźnika PKB – staram się zwrócić uwagę na ważne fakty i procesy umykające syntetycznemu pomiarowi. Chyba nic więcej zrobić nie można. Ja w każdym razie nie potrafię.
1. Dawno temu
2. Bez państwa
3. 20-lecie międzywojenne – bez przełomu
4. Komunistyczny zaułek
5. Transformacja
Można spotkać się z poglądem, że gdy jakiś kraj popadł w cywilizacyjne zacofanie w XVII w. (czy nawet wcześniej), to potem przez bardzo długi okres nie miał szans się z tej pułapki wydostać. Istotnie, jest bardzo niewiele krajów, których rozwój zaprzecza temu twierdzeniu[1]. Nie ma na tej liście Polski. Intencją garści uwag pomieszczonych poniżej jest wskazanie powodów rozwojowego impasu naszego kraju, a przede wszystkim wyjaśnienie dlaczego ten stan trwał bardzo długo.
W XVII w. czołówkę krajów przodujących w rozwoju tworzyła niewielka grupa państw europejskich – Anglia, Niderlandy, Francja, Północne Włochy (po części kraje niemieckie). We wszystkich tych krajach motorem cywilizacyjnych przemian było stopniowe (choć niekonsekwentne i pokrętne) odchodzenie od feudalnych reguł: rezygnacja z zależności pańszczyźnianej i uwolnienie siły roboczej oraz poszerzanie swobody działalności gospodarczej. Wykształcały się też rynki finansowe. Rozszerzał się więc zakres rynkowej regulacji, a w konsekwencji rosła presja na wzrost wydajności pracy – także dzięki innowacjom. Mimo braku danych statystycznych, historycy gospodarczy są w zasadzie zgodni: szybko (na tle wieków wcześniejszych) rosła produkcja[2].
Władza w tych krajach najczęściej należała do monarchów absolutnych, którzy na ogół byli zainteresowani gospodarczym rozwojem, a jednocześnie nie byli w dużym stopniu politycznie ograniczeni przez reprezentację różnych grup społecznych. Państwa te sprzyjały budowie infrastruktury i tworzeniu systemu edukacyjnego, co miało istotne znaczenie dla rozwoju gospodarczego.
Polska nie weszła na ścieżkę stopniowego tworzenia zrębów gospodarki kapitalistycznej. Przeciwnie, feudalne instytucje zostały umocnione, a przywiązanie chłopów do ziemi wzmocnione. Ciężary pańszczyzny ustawicznie rosły. Chłopi – stanowiący przytłaczającą większość ludności – funkcjonowali w obrębie gospodarki naturalnej. Ich popyt rynkowy (pieniężny) był szczątkowy. Nie rozwijały się więc miasta, produkcja pozarolnicza tkwiła w stagnacji. Nie rozwijała się infrastruktura transportowa. Nie było znaczącego postępu w zakresie edukacji.
Historycy są w zasadzie zgodni: przyczyną takiego stanu rzeczy był rozwój wielkich folwarków ziemskich nastawionych na produkcję zbóż kierowanych na eksport do krajów Europy Zachodniej. Względna konkurencyjność folwarcznej produkcji wynikała z korzystania z bezpłatnej pracy chłopów pańszczyźnianych; istnienie darmowej pracy przesądzało też o braku bodźców do postępu technicznego. Produkcję próbowano zwiększać metodami całkowicie ekstensywnymi, powiększając areał upraw.
Generalnie, w długim okresie, efektywność produkcji folwarcznej spadała. Nie rosła wydajność ziemi. Eksport zboża wcale nie osiągał wielkich rozmiarów, a i pochodzący z niego dochód trafiał do bardzo wąskiej grupy. Miała miejsce ogromna koncentracja ziemi. Posiadacze wielkich latyfundiów osiągali więc dochody pozwalające na ostentacyjną konsumpcję[3].
Nędza mas chłopskich, słabo rozwinięte miasta i niewielka liczba zamożnych posiadaczy ziemskich to czynniki, które przesądzały o obiektywnie ograniczonych możliwościach gromadzenia dochodów przez państwo. W rzeczywistości dochody te były szczególnie niskie przede wszystkim dlatego, że najzamożniejsi skutecznie od danin na rzecz państwa się uchylali. Władza wykonawcza (król) była skrępowana decyzjami sejmowymi. Sejm zaś znajdował się pod skuteczną kontrolą grup uprzywilejowanych.
Wielka słabość gospodarki przesądzała o słabości państwa, które było wykorzystywane jako strażnik interesów grupy uprzywilejowanej. Ale słabe (przede wszystkim ubogie) państwo nie mogło dysponować sprawną administracją, wydajnym sądownictwem i wystarczająco silnym wojskiem. Tym bardziej nie można było liczyć na jego aktywność w tworzeniu infrastruktury czy budowaniu ogólnodostępnej edukacji. Mimo że Polska w XVII i XVIII w. była w Europie terytorialnym (a i ludnościowym) kolosem, to przecież sąsiedzi dostrzegali słabość polskiego państwa. Nie tylko dostrzegali, ale i coraz szerzej i skuteczniej ingerowali w jego wewnętrzne sprawy. Byli o tyle skuteczni, że wykorzystywali wewnętrzną rywalizację, wprzęgali w służbę swoich interesów najbardziej wpływowych aktorów na polskiej scenie politycznej. Polska stopniowo stawała się (jak mniej więcej sto lat później Turcja) „chorym człowiekiem Europy”. Znaleźli się na szczęście tacy, którzy próbowali dokonać naprawy.
W drugiej połowie wieku XVIII podjęta została bardzo poważna próba sanacji. Najważniejsze było uniemożliwienie najpotężniejszym magnatom manipulowania sejmem i wzmocnienie państwa oraz nałożenie na nie zadań istotnych z punktu widzenia gospodarczego rozwoju kraju. Państwo już na starcie musiało mieć na to jakieś pieniądze. Mogły one pochodzić tylko od grup uprzywilejowanych, które de facto kontrolowały sejm. To jasne, że dokonanie przełomu było nadzwyczaj trudne. A jednak w pewnym stopniu się to powiodło.
Część elity społecznej wspólnie z królem (Stanisławem Augustem) przeforsowała zmianę statusu sejmu. W zasadzie pozostał on ciałem zależnym od małej tylko części populacji mieszkańców Polski (szlachty). Zostały jednak zmienione procedury (dotychczas umożliwiające zrywanie obrad), które pozwalały nawet niewielkiej mniejszości przeciwstawić się decyzjom dla niej niekorzystnym – np. nałożeniu podatków. Podjęto też decyzje o utworzeniu nowoczesnej administracji państwowej, a także – raczej nieśmiałe – decyzje o obciążeniu daninami na rzecz państwa zamożniejszych grup obywateli. Większe prawa obywatelskie uzyskali mieszczanie, chłopom jednak obiecano w istocie niewiele. Nie sposób stwierdzić, czy ten program sanacji mógłby być z sukcesem zrealizowany, bowiem trzeci rozbiór, likwidujący państwo polskie, przesądził, że program naprawy nie mógł być sprawdzony.
Istnieje obszerna literatura analizująca upadek polskiego państwa w XVIII w. i oceniająca przyczyny tego upadku. Nie mam ambicji (ani kompetencji), by tę kwestię omówić szczegółowo. Jednak z dwu powodów postanowiłem krótko przywołać te odległe zdarzenia. Po pierwsze dla podkreślenia, że choć geograficznie zawsze byliśmy krajem europejskim, to już ponad dwieście lat temu (i to przede wszystkim z wewnętrznych powodów) staliśmy się krajem peryferyjnym, który utracił suwerenność. Po drugie po to, by zasugerować – zgodnie z głębokim przeświadczeniem, że kluczową przyczyną smutnego finału była − ukształtowana w długim okresie − dychotomiczna struktura społeczna. Po jednej stronie ogromne masy chłopów żyjących w strasznej nędzy (i pozbawione elementarnych praw ludzkich), a po drugiej − niewielka grupa bajecznie bogatej magnaterii i zamożnej szlachty. W środku niewiele: trochę mieszczan, część ludności żydowskiej i uboższego kleru, a także szlachecka „klasa średnia”. Taka struktura nie mogła w długim okresie stanowić wspólnoty. To była struktura ze swej istoty antagonistyczna. Bez jej przekształcenia sanacja kraju była niemożliwa. Dlatego też się nie powiodła. Chyba właśnie ten czynnik przesądził o utracie suwerenności.
Wbrew niektórym sugestiom to nie „demokracja szlachecka” miała rozstrzygające znaczenie dla politycznego i cywilizacyjnego upadku Polski. Rozliczne uwarunkowania polityczne, społeczne i ekonomiczne przesądzały o sposobie funkcjonowania „demokracji szlacheckiej”. Nie ma dobrych powodów, by twierdzić, że jej wyrugowanie i zastąpienie monarchią absolutną byłoby równoznaczne z zasadniczą zmianą[4].
W takim razie kluczowe pytanie (ważne i z dzisiejszej perspektywy) brzmi: Jak doszło do ukształtowania takiej struktury? Na to pytanie nie sposób udzielić zdecydowanej odpowiedzi. Ale moja intuicja (bo niewiele więcej) skłania mnie do pewnej interpretacji. Uwarunkowania zewnętrzne w pewnym okresie sprzyjały modelowi gospodarki z folwarkiem zbożowym w centrum. Wokół systemu folwarcznego szybko powstała wpływowa grupa, której interesy przesądziły o odpowiednim dostosowaniu otoczenia i kreowaniu stosownej ideologii. Model folwarczny zyskał wielką siłę inercyjną. Jego podważenie wymagało skumulowania ogromnych sił przeciwważnych. W okresie I Rzeczypospolitej to się nie powiodło, choć podjęta została poważna próba.
[1] Jestem przekonany, że wymaga to uwzględnienia perspektywy historycznej. Nawet ryzykując formowanie sądów uproszczonych i kontrowersyjnych, celowe wydaje się podjęcie próby odpowiedzi na pytanie, czy minione dwudziestopięciolecie odwraca kartę polskiej historii.
[2] Jest bardzo ważne, by byli w nią zaangażowani nie tylko ekonomiści. Parafrazując słowa Winstona Churchilla, można powiedzieć: gospodarka to zbyt poważna sprawa, by zostawić ją w rękach ekonomistów.
[3] Syntetyczny przegląd teorii modernizacji zawiera praca Wojciecha Musiała, Modernizacja Polski. Polityki rządowe w latach 1918–2004, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2013.
[4] PKB to najczęściej używany (i nadużywany) miernik poziomu aktywności ekonomicznej. Jest to jednak miernik bardzo niedoskonały – zwłaszcza gdy mierzymy zmiany w długim okresie. Nie potrafimy obiektywnie ustalać „cen stałych”, posługujemy się konwencją, gdy decydujemy o zakresie aktywności objętej wskaźnikiem PKB. Nie potrafimy uwzględnić ani kosztów zużycia środowiska, ani czynnika czasu pracy. Dodatkowe problemy powstają, gdy porównujemy wskaźniki PKB między różnymi krajami. Z powodu wszystkich tych mankamentów podejmowane są próby budowania wskaźników alternatywnych – o szerszym polu percepcji, bliższym pewnej koncepcji „dobrobytu”. Pomiar za pomocą tych wskaźników daje znacząco różne rezultaty. Czy to lepsza miara? Raczej po prostu inna. Ceną szerszej percepcji wskaźnika alternatywnego jest większa jeszcze doza subiektywnych przesądzeń przy jego konstrukcji. O wszystkich tych problemach interesująco piszą trzej ekonomiści (dwaj z nich to nobliści). Por.: J.E. Stiglitz, A. Sen, J.-P. Fitoussi, Błąd pomiaru. Dlaczego PKB nie wystarcza, Polskie Towarzystwo Ekonomiczne, Warszawa 2013.
[1] Na ogół przyjmuje się, że dziś tylko kilka krajów (szczególnie Korea Południowa, Finlandia, Japonia) to kraje wysoko rozwinięte, mimo że nie objął ich w odpowiednim czasie proces przekształceń kapitalistycznych. Te wyjątki nie dotyczą Stanów Zjednoczonych, Kanady i Australii, ponieważ właściwie zawsze panowały tam stosunki raczej kapitalistyczne. Ogromne Chiny to szczególny przypadek. To kraj bardzo wysoko rozwinięty w epoce przedkapitalistycznej, który jednak na setki lat zatrzymał się w rozwoju i dopiero obecnie – od kilku dekad – ponownie rozwija się bardzo szybko. Wiele interesujących uwag dotyczących tych kwestii zawiera książka Davida Landesa, Bogactwo i nędza narodów, Muza, Warszawa 2000.
[2] Uzasadnienie tej tezy wynika z szacunków historycznego wzrostu. Najważniejsze znaczenie ma fundamentalne opracowanie Angusa Maddisona, The World Economy. A Millennial Perspective, OECD, Paris 2001.
[3] Istnieje obszerna i bardzo interesująca literatura na temat gospodarki folwarczno-pańszczyźnianej w Polsce. Szczególne znaczenie miały chyba badania W. Kuli (por.: Rozwój gospodarczy Polski XVI–XVIII w., PWN, Warszawa 1993). Na rekomendację − jako opracowanie „syntetyczne” − zasługuje: J. Tazbir (red.), Polska XVII wieku, Państwo – społeczeństwo – kultura, Wiedza Powszechna, Warszawa 1974. Szczegółowy obraz przemian społecznych, politycznych i gospodarczych (podsumowujący aktualny stan badań) zawiera obszerne studium: U. Augustyniak, Historia Polski 1572–1795, WN PWN, Warszawa 2008.
[4] Jan Sowa szczególnie krytycznie dla gospodarczego i cywilizacyjnego rozwoju Polski ocenia następstwa dominacji systemu folwarczno-pańszczyźnianego, który identyfikuje jako quasi-niewolniczy. Demokrację szlachecką obarcza całkowitą odpowiedzialnością za jego podtrzymywanie. Autor sugeruje, że systemy władzy absolutnej skutecznie sprzyjały postępowi gospodarczemu, natomiast demokracja szlachecka zniszczyła polskie państwo jako byt realny. Stwierdza: „(…) śmierć ostatniego dziedzicznego monarchy w historii polskiego państwa była też śmiercią tego państwa jako takiego. Ciało fizyczne króla umarło śmiercią naturalną, a ciało wspólnotowe zostało oderżnięte przez szlachtę, która na jego trupie urządziła sobie karnawał zwany demokracją szlachecką”. Por.: Fantomowe ciało króla. Perfekcyjne zmagania z nowoczesną formą, Universitas, Kraków 2011, s. 240.
Koniec wersji demonstracyjnej.