Po rozwodzie - Grazia Deledda - ebook

Po rozwodzie ebook

Grazia Deledda

0,0

Opis

"Po rozwodzie" autorstwa laureatki Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, Grazii Deleddy, to porywająca powieść wydana w 1902 roku, osadzona w kontekście intensywnej debaty nad legalizacją rozwodów we Włoszech. Opowieść śledzi losy Costantina Leddy i jego żony Giovanny Ery. Niesłusznie oskarżony o zamordowanie swojego wujka, Costantino zostaje skazany na więzienie. Chociaż jest niewinny, akceptuje wyrok, chcąc chronić ukochaną żonę. Bez męża Giovanna nie jest w stanie utrzymać rodziny i decyduje się na rozwód, po czym poślubia bogatego, ale okrutnego właściciela ziemskiego. Kiedy prawdziwy sprawca zbrodni przyznaje się do winy, Costantino odzyskuje wolność. Powrót do dawnych uczuć prowadzi go do zakazanego związku z Giovanną, który staje się centralnym motywem tej emocjonującej powieści. Grazia Deledda z wyjątkowym talentem przedstawia dramatyczne wybory swoich bohaterów, ich zmagania z losem oraz moralne dylematy. "Po rozwodzie" to niezwykła historia miłości, poświęcenia i społecznych przemian, która trzyma w napięciu do ostatniej strony.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 254

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Grazia Deledda

 

Po rozwodzie

 

przełożyła Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Na okładce obraz wygenerowany przez fotor-ai 

 

Tekst wg edycji z roku 1904. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-624-8 

 

 

 

SŁOWO WSTĘPNE.

 

 Grrazia Deledda, urodzona w r. 1878 w Nuoro (w Sardynii) z ojca adwokata i matki, przechowującej wiernie strój i obyczaj ludowy, wioski swej nie opuściła do wyjścia zamąż (za urzędnika w ministeryum wojny w Rzymie, p. Madesceni), a sił na polu piśmiennictwa zaczęła próbować wcześnie, czy nie w szesnastej wiośnie życia, odrazu zwracając na siebie uwagę krytyki i zyskując chętnych czytelników dla swych klasycznych iście w prostocie swej zwięzłej a poetycznej opowieści na wiernem aż do lokalności tle ojczystej swej Sardynii. Od paru lat sława jej przekroczyła granice Włoch. Nowele i powieści toczyły się szybko. Mowy w r. 1896 „Anime Oneste” poczem wnet następują: „La Via del Male”, „Il Teroro”, La Giuslizia”, „Le Tantazioni”, „Il Vecchio della Montagna”, „Elias Porlolu” (którego przekład, w 1903 pomieścił „Revue de Deux Mondes“) „Roeonti Sardi”, wreszcie „Dopo il Divorzio” — którego przekład tu podajemy — a po którym pismo peryodyczne, włoskie: „Nuova Antologia” drukuje „Cenere”.

 Są tam arcydzieła prawdziwe, jak „Pecchio della Montagna”, takie perły obserwacyi i opisowości, jak „Il Marvu”, „Giumenta Nera”, są rzeczy słabsze, jak „Il Tesoro”, lecz całość odznacza się głębokiem wniknięciem w duszę ludzką i jej środowisko, wyborną charakterystyką, realistyczną plastyką, zgodną z tchnieniem szerokiej poezyi, zwłaszcza w odczuciu przyrody i oddziaływaniu jej na człowieka. Wybitnemi rysami Gracyi Deleddy jest: oryginalność, świeżość, prostota, dodałabym chętnie — i szczerość, to jest to właśnie, czem beletrystyka współczesna jaknajmniej grzeszy pod tchnieniem dekadentyzmu. Kto wie, czy rozbujałe to na przełomie dwóch naszych wieków tchnienie bliska już przyszłość nie nazwie „niemocą”, niemocy bowiem jałowej posiada znamienne cechy. Wszak nikt znający się choć trochę na rzeczy, w dobrej wierze i poza stronniczemi względami, za oryginalność poczytać nie może najpracowitszego bogdaj uganiania się za nowością po manowcach dziwactwa. O świeżość i prostotę to już modernistom najmniej chyba chodzi. A prawda, szczerość? Najgłośniejsze właśnie modernistyczne utwory grzeszą i własną, etyczną i artystyczną wartość obniżają, paraliżują rzut rzetelnego nieraz talentu tem właśnie, że są tak bardzo sztuczne, gdyż cóż sztuczność ze sztuką, w jej poważnem znaczeniu, mieć może wspólnego? We Włoszech, czy to dzięki klasycznym wzorom romańskiej jasności; czy właściwemu geniuszowi rasy, poczucie piękna, w połączeniu z ładem, porządkiem, czy klimatycznym wpływem: pogodzie nieba, przezroczystości wód i powietrza, niesprzyjających błąkaniu się północnych majaków, dekadentyzm, pomimo poetyckiej siły Gabryela d’Annunzio, najsłabsze zapuścił korzenie. Zmysłowo mistyczne rozbujałości autora „Il Piacere“, „Le Pergine della Boeche“, „Il Teroro“, równoważyły na szali smaku czytelników i krytyki podobnąż, a nawet na miejscu większą wziętością cieszące się powieści Fogazzaro. Dziś Grazzia Deledda zdaje się szalę przechylać jeszcze bardziej na stronę tradycyi..... Niech okrzyczane to dziś słowo nie płoszy czytelników. Tradycya godzi się wybornie z oryginalnością, świeżością i nowością samą, bez których sztuka, tak jak etyka, straciłyby swą żywotność. Pozostaje jednak gruntem, na którym sztuka, tak jak i etyka przerabiać winna formy swe i treść samą.

 W „Dopo il Divorzio“ Gracya Deledda opanowała talent swój i formę, treść czerpiąc w starej jak świat głębi duszy człowieczej, w starciu się jej z niezmiennych konieczności wałem, z uosobionemi przez czar i obyczaj zasadami, tkwiącemi w środowiskach i sumieniu ludzi długo potem, aż niemi wstrząsną nowe prawodawstwa.

Wila Zyndram Kościałkowska.

 

 

CZĘŚĆ I.

 

I.

 

 W Porru, w gościnnym pokoju, siedziała płacząca kobieta. Siedziała na ziemi, przy łóżku, obejmując obiema rękami podniesione kolana, na które opuściła głowę. Łkając, wstrząsała nią od czasu do czasu, jakby dla stwierdzenia, że ostatnia nadzieja stracona. Jej pulchne, okrągłe ramiona, piersi uwięzione w ciasnym, żółtym gorsecie, wznosiły się i opadały, jak przypływające i odpływające fale.

 W pokoju mrok panował: nie było okna, tylko przeze drzwi, otwierające się na balkon murowany, widać było głębie szarego, raz wraz to zaciemniającego się nieba. Na tle szarem połyskiwała het, precz, wysoko, daleko gwiazdeczka mała; niżej, w dziedzińcu, świerszcz się odzywał, a od czasu do czasu dychać było uderzenie końskiego kopyta o kamienie twarde.

 Na progu, ze świecą zapaloną w czteroramiennym żelaznym świeczniku stanęła druga kobieta, nizka i gruba, z wielką, zmarszczoną, w tłuszczu nurzającą się twarzą.

 — Giovanna [Gohanna] Esa! — zawołała ostrym głosem — co robisz tu pociemku? Słyszysz! co robisz? Płaczesz jak widzę, głupia, szalona dziewczyno.

 Lecz tamta zaszlochała tylko głośniej.

 — Ah! ah! ah! — przedrzeźniała ją stara, wchodząc do izdebki. — Zgadłam! płaczesz! czego płaczesz? Matka twoja jest tu i czeka cię, a ty płaczesz szalona.

 Ale tamta płakała coraz, coraz głośniej. Gruba kobieta zawiesiła świecznik na kruku, na ścianie, obejrzała się dokoła i zaczęła kręcić się około płaczącej, starając się ją uspokoić, pocieszyć, lecz nie znajdując słów odpowiednich, powtarzała tylko.

 — Waryatką jesteś, Giovanno!

 Pokój gościnny — a w każdym starodawnym domu w Nuoro znajduje się pokój tak zwany, a przeznaczony dla sąsiadów i przyjaciół przybywających do miasta — obszerny był, pomalowany na czerwono, z ogromnem drewnianem łóżkiem, stołem zasłanym perkalową serwetą w kwiaty, na którym stały filiżanki fajansowe i szklane wazoniki, z kilku obrazami w ciemnych ramach, zawieszonemi tak wysoko, że dotykały niemal drewnianych belek ledwie oheblowanego, drewnianego sufitu. Z belek zwieszały się gęsto grona przyschłych winogron i pęki żółtych gruszek, roniąc woń właściwą sobie, przenikliwą. Sakwy, pełne wełny, stały proste po kątach.

 Gruba kobieta, widocznie pani domu, wzięła jednę z tych sakw, przestawiła w inne miejsce i znów odniosła na poprzednie.

 — Ecco! skończyłam — rzekła, sapiąc ze zmęczenia. — Co ty myślisz, kobieto! Do czego to prowadzi? Po co rozpaczać, gołąbko! Złego nie zmienisz. Jeśli sąd przysięgłych skażę go do ciężkich robót, nie poradzisz, nie wmówisz w świat, że wszyscy przysięgli są tak, jak on, wściekłemi psami...

 Ale tamta, zanosząc się od płaczu i energicznie wstrząsając głową, przeczyła.

 — Nie! nie! nie!

 — Tak, tak, tak! — twierdziła stara, podnosząc gwałtem z ziemi płaczącą. — Mówię ci, że tak. Wstawaj, bo zawołam twą matkę.

 Teraz ukazała się dopiero twarz okrągła i rumiana, otoczona gęstemi, czarnemi, potarganemi włosami, o oczach czarnych, błyszczących, chociaż zapuchłych od płaczu, o brwiach czarnych, gęstych, zrosłych niemal.

 — Nie! nie! — broniła się Giovanna — Dajcie mi się napłakać do woli, ciotko Porreda. [Porreda, rodzaj żeński nazwiska Porru].

 — Wyjdziesz mi, czy nie wyjdziesz? Wstawaj!

 — Nie wstanę! nie wstanę, ciotko! Skarżą go, wiem to, na lat trzydzieści, co najmniej. Czyż nie rozumiecie, ciotko, że go skarżą na lat trzydzieści?

 — Zobaczymy jeszcze. Zresztą, wielka mi rzecz lat trzydzieści! Ach! jesteś jak kot dziki, słyszysz!

 Ale tamta szlochała, rwała sobie włosy na głowie, w porywie dzikiej rozpaczy krzycząc:

 — Trzydzieści lat! mała to rzecz lat trzydzieści, ależ to całe ludzkie życie! pomyśleć tylko, ciotko Porreducho! życie całe! Nie rozumiecie chyba. Odejdźcie! pozostawcie mnie w spokoju, dajcie mi wypłakać duszę...

 — Nie odejdę, krokiem ztąd się nie ruszę — upierała się stara. — Mam spełniać rozkazy we własnym swym domu. Ja tu, czy nie ja gospodynią jestem? Wstawaj, mówię ci, dyabelska ty córko. Kto cię tu skrzywdził? Ot, poczekałabyś do jutra z rwaniem sobie włosów. Dziś jeszcze sąd na twego męża nie zapadł, jutro — to co innego...

 Giovanna opuściła znów twarz na kolana, płacząc teraz cicho, skarżąc się rzewnie rozdzierającą serce skargą.

 — O mój Konstanty, luby mój — zawodził jak nad świeżo usypaną mogiłą. — Jesteś już dla mnie jak umarły, stracony na zawsze. Obskoczyły cię te psy wściekłe, powaliły, związały, uwięziły. Pustą będzie nasza chata, puste, zimne łoże! Rodzina rozerwana, zniszczona. O skarbie ty mój, jagniątko moje białe! zamrzesz ty dla świata, ludzi... Niechby tak zamarli nieprzyjaciele nasi.

 Boleść młodej kobiety wzruszyła Porreduchę. Nie wiedząc jednak, jak ma z tem sobie poradzić, wyszła na balkon, wołając:

 — Bachisia Era, chodź tutaj, córka twoja postradała zmysły.

 Na schodach rozległy się kroki. Porreducha wróciła do izby, a za nią weszła kobieta wysoka, tragiczna, odziana w czerni, w kapeluszu podwiązanym czarną wstążką, z pod którego wyglądała twarz żółta, z garbatym nosem drapieżnego ptaka, z dwoma małemi błyszczącemi zielonkawemi punkcikami oczu, okrążonych z dołu ciemnemi sińcami i krzaczastemi, czarnemi brwiami z góry.

 Samo jej zjawienie się uspokoiło płaczącą kobietę.

 — Wstawaj! — zawołała rozkazująco.

 Na rozkaz matki Giovanna powstała. Urody była pięknej, pełna, choć wysmukła, cienka w pasie przy rozwiniętych biodrach. Suknia jej ciemno-czerwona, lamowana suknem zielonem, krótka była, odsłaniając nogi małe, obute w otwarte trzewiki i zawięź zgrabnych łydek.

 — Czemu robisz tyle ambarasu poczciwym tym ludziom? — pytała srogo matka. — Skończ-no i zejdź na wieczerzę, nie psuj wesela w błogosławionym tym domu.

 Wesele poczciwych tych ludzi spowodowane było powrotem do domu na wakacye syna, studyującego prawo na którymś z uniwersytetów.

 Giovanna uspokoiła się. Słowa matki trafiły jej snąć do przekonania. Zrzuciła z głowy chustkę wełnianą, odkrywając kawał wstążki jedwabnej, z pod której wysuwały się pukle czarnych włosów i zbliżywszy się do miednicy z wodą, zaczęła myć twarz spłakaną. Porreducha spojrzała na ciotkę Bachisię i kładąc palec na ustach, wyszła na palcach z pokoju.

 Bachisia milczała, patrząc, jak się córka myje i przygładza włosy, poczem obie razem wyszły na ganek i schody.

 Noc zaszła spokojna, ciepła, pogodna i głęboka. Do pierwszej zeszłej na horyzont złotej gwiazdki przyłączyło się tysiące innych srebrnych droga mleczna rozlewała swe połyskujące przezrocza, a z ziemi podnosiły się w powietrzu zapachy skoszonego siana.

 W dziedzińcu, pod szpalerem zielonym odzywały się niewidzialne świerszcze. Na bruku koń grzebał kopytem, gdzieś z dali doleciał śpiew smętny...

 Drzwi kuchni, jako też izby przyległej, a służącej w potrzebie za stołową, wychodziły na dziedziniec i były naościeź otwarte. W kuchni, tuż przy kominie, Porreducha krajała makaron. Posługiwała jej dzieweczka, odziana jak panienka w sukienkę czarną, blondynka, ale z roztrzepanemi włosami, bosa, co chwila odpychając od siebie chłopca małego, równie tłustego i czerwonego, jak jego babunia.

 Dziewczynka klęła, przyzywając wszystkich dyabłów, chłopiec to ciągnął ją za sukienkę, to trącał w łokieć.

 — Czy skończycie choć raz, obrzydłe dzieci! — upominała Porreducha.

 — Mama Porru! — wrzeszczał chłopiec, skarżąc się na dziewczynę. — Ona mnie łaje, wymyśla mi od dyabłów. Mówi: idź do czarta! który cię zrodził! Tak mówi.

 — Ah Miniu! sama pewno pójdziesz żywcem do piekła — upomniała dziewczynkę babka, nie odrywając się od roboty.

 — On to mnie szczypie za boki! hi! hi! jak szczypie! — lamentowała dziewczynka, a zwracając się rozzłoszczona do chłopca, wrzeszczała:

 — A żeby cię ze skóry odarto, zatraceńcze przeklęty! Ażebyś tyle otrzymał szturchańców, ile masz włosów na głowie!

 — Minia! czy to pięknie tak wrzeszczeć?

 — Babciu! ukradł mi portmonetkę, tę z papieżem, którą mi przywiózł wujcio Paweł.

 — Nie prawda, kłamiesz — oj ostrożnie, bo i ja powiem, co wiem — krzyczał chłopiec — powiem, kto kradnie...

 Dziewczyna zamilkła, jak zaklęta; lecz po chwili chłopiec kijem zakrzywionym zaczął przyciągać ją za nogę. Minia rozpłakała się na dobre, babka zwróciła się z wałkiem w ręku.

 — Ciszej! bo obiję oboje! — krzyknęła. — Złe, niegodziwe dzieci! Poczekajcie, dam wam.

 Ale już dzieci nie było w kuchni. Wybiegając na dziedziniec, potrąciły wchodzącą we drzwi Giovannę i jej matkę.

 — Co to, co to? — pytały.

 — Ab! to te dzieciska! głowę przy nich stracić można — odpowiedziała Porreducha.

 W tej samej chwili na progu stanęła postać w czerni i głos młody a wzruszony zawołał:

 — Wrócili, babciu, są już tu!

 — A! niech sobie wraca kto chce! — odparła stara. — Gracyo — dodała — pilnowałabyś lepiej młodszego rodzeństwa, bo drą się jak koty.

 Gracya nic na to nie odpowiedziała, lecz dostrzegłszy, w ręku ciotki Bachisii [ciotką, „zia” zowią, w Sardynii każdą wiekową, kobietę, wujem „zio” każdego starego mężczyznę] czteroramienny świecznik, odebrała go śpiesznie, a chowając za kominem, mruczała:

 — Wstydzilibyście się, babciu, takich świeczników, teraz zwłaszcza przy wujciu Pawełku.

 — Co tam wujcio Pawełek. Myślałby kto, że się chował w pałacu.

 — Ale... przybywa z Rzymu.

 — Głupstwo. W Rzymie jeśli nie używają lamp podobnych, to tylko dlatego, że oliwa tam droga.

 — Dobrze w to wierzyć — zawołała dziewczyna i wybiegła na dziedziniec, gdzie się już dawały słyszeć dwa męzkie głosy: jej dziadka i nowoprzybyłego wuja, studenta.

 — Giovanna! witaj! — mówił chłodno student — witajcie ciotko Bachisia. Zdrów jestem, dziękuję. Oh! smucę się, wierzcie mi, waszem nieszczęściem. Cóż robić? Odwagi! Może to się skończy lepiej, niż przypuszczamy. Co, jutro wyrok?

 Wszedł do izby, gdzie stał stół nakryty, zanim kobiety i dzieci tak rozbawione, jak i onieśmielone przybyciem wuja.

 Wzrostu był małego, kulał trochę na jednę nogę, którą miał krótszą od drugiej. Nazywano go też pomiędzy kolegami kulasem, za co się Paweł Poderru bynajmniej nie gniewał, mówiąc, że lepiej mieć nogę przykrótką, niż głowę dla proporcyi na karku.

 Jego okrągła, wygolona twarz, pomiędzy wązkiemi baczkami blond włosów, uśmiechała się z pod czarnego filcowego kapelusza. Doktór Poderra — jak go nazywano — mianował się socyalistą.

 Wszedłszy do stancyi, usiadł na łóżku z nogami wiszącemi w powietrzu i przyciągnął do siebie siostrzana i siostrzenicę, przypatrujących mu się ciekawie, popychających się wzajemnie i nie zważających wcale na smutne opowiadania ciotki Bachisii. Od czasu do czasu doktór Poderra rzucał spojrzenie na Gracyę, której trzynastoletnią, długą i szczupłą figurę obciskał za ciasny czarny stanik. Jasne, o metalowych połyskach oczy z ciekawością patrzyły na wuja.

 — Otóż — opowiadała grubym głosem ciotka Bachisia — rzecz tak się ma: Konstanty Ledda miał stryja, nazwiskiem Bazyli Ledda, przezwany: l’Aooltojo - Jastrząb Niech go Bóg przyjmie do swej chwały, chociaż, co prawda, skąpstwem swem zasłużył na dyabelskie szpony.

 — Był to — ciągnęła — sknera całą gębą, żółty jak wosk na twarzy, zagłodził, słyszę, własną żonę. Otóż Konstanty Ledda był pod jego opieką jako sierota. Posiadał, słyszę, po rodzicach jakiś fundusik, lecz stryj to roztrwonił, obił go w dodatku, uwiązał do drzewa w polu, tak, że mu o mało osy nie wygryzły oczu. Dość, że Konstanty, nie-mogąc dłużej wytrzymać, uciekł od opiekuna, od którego same miał krzywdy. Liczył lat siedemnaście. Do pełnoletności brakło mu lat trzech. Mówi, że czas ten strawił w kopalniach. Nie wiem, tak mówi.

 — Tak, tak, ciężko pracował, był górnikiem — wtrąciła żywo Giovanna.

 — Nie wiem, tak mówi — skrzywiła z niedowierzaniem usta matka — dość, że już podczas nieobecności Konstantego ktoś strzelał do Bazyla, gdy był w polu. Snadź miał nieprzyjaciół stary sknera. Gdy Konstanty wrócił, nieraz odzywał się z tem, że nienawidzi stryja, że chętnieby go zgładził z tego świata, tymczasem jednak zdawało się, że gotów pogodzić się ze starym... Otóż słuchaj, Pawle Porru...

 — Doktorze, doktorze Porra — a jeśli się wam lepiej podoba, „doktorze kulasie”! — poprawił staruj młodzieniec. Ta spojrzała nań ze złością, podnosząc rękę gotową do uderzenia. Widząc to Giovanna uśmiechnęła się; z kolei Gracya, dojrzawszy uśmiech na twarzy smutnej kobiety mającej męża w więzieniu, co ją otaczało jakąś romantyczną aureolą, wybuchnęła głośnym śmiechem, za Gracyą śmiać się poczęła Minia, wtórował jej braciszek, wuj Paweł wtórował, a ciotka Bachisia rzucała dokoła rozzłoszczone spojrzenie, sama nie wiedząc z czego ci się Śmieja? Ot powaryowali chyba, czy co? z podniesioną żółtą ręką, wahając się czy ma uderzyć które z niesfornych dzieci czy własną córkę, śmiejącą się Bóg wie czemu.

 Ale w tej samej chwili wszedł do izby Efer Masia Porra, gospodarz domu, człek mocno otyły, napuszony, z gorsem obciśniętym błękitnym kaftanem. Był to wieśniak pozujący na literata, z twarzą ziemistą, podobną do marmurowej maski, z krótką, kędzierzawą brodą, dużemi otwartemi zawsze usty i wyłupiastemi jasnemi oczyma.

 — Do stołu! do stołu! — wołała odedrzwi, wchodząc z półmiskiem makaronu, Porreducha. — Ah! śmiejecie się! wybornie! pewnie mój doktorek was rozbawił.

 — Miałam uderzyć po twarzy twego wnuka — odrzekła ciotka Bachisia.

 — Za co, duszko? Tymczasem prędzej do stołu. Giovanna tu. A ty doktorku tu.

 Ale student wyciągnął się jak długi na łóżku z rękoma i nogami w powietrzu, zatrzepotał niemi, powstał, ziewnął.

 Dzieci, Gracya, Giovanna śmiali się do rozpuku.

 — Trochę gimnastyki nie zawadzi — mówił student. — Ach! jakże dziś wybornie spać będę! Wszystkie kości mnie bolą. Ho! ho! jakeś wyrosła, Grazietto, jak tyczka.

 Dziewczyna zarumieniła się po uszy i spuściła oczy, Bachisia zagryzła usta, zagniewana na studenta za zwracanie tak mało uwagi na jej opowieść. Zła była. Wszyscy, ilu ich tam było, nie brali do serca sprawy jej zięcia. Sama Giovanna zdawała się zapominać o swej niedoli i dopiero twarz się jej zachmurzyła, gdy Porreducha, nakładając na talerz olbrzymią porcyę różowych, zalanych sosem pomidorowym makaronów, zachęcała ją do jedzenia.

 — Nie będę, nie chcę — opierała się młoda kobieta.

 — Nie dróż się — upomniała ją ostro matka — poco zakłócać radość gospodarzy.

 A Efer Masia, obwiązując serwetę pod brodą, wygłosił literacką sentencyę:

 — Cuor porte, coutro la sorte. — Stawmy czoło niedoli, mówi Dante Alighieri. Odwagi, Giovanno Era; pokaż, że chociaż górskiem jesteś kwieciem, posiadasz wytrzymałość kamienia. Czas wszystko łagodzi.

 Giovanna zaczęła jeść, chociaż ją w gardle ściskało, łzy dusiły.

 Student milczał, cały zajęty jadłem opróżnił talerz, zanim Giovanna połknęła pierwsze kęsy.

 — Zmiatasz jak wicher! — mówiła do syna Porreducha — zdajesz się być zgłodniały jak pies. Chcesz więcej? Dobrze, jedz jeszcze, dobrze.

 — Brawo! — potakiwał ojciec — chyba żeś tam w stolicy głodem się morzył.

 — Zawszeni to myślała — zadecydowała matka! — Ulice szerokie, pałace, ale kęs chleba na wagę złota. Słyszałam, że po domach nie ma spiżarni, jak u nas, a gdzie brak spiżarni, czemże się nasycić można?

 Ciotka Bachisia westchnęła. Wiedziała, oj wiedziała, co to dom bez spiżarni!

 — Czy tak, mój doktorku? — pytała matka studenta.

 — A tak, najzupełniej — odpowiadał jedząc, śmiejąc się, wymachując rękoma niespracowanemi, białemi o długich paznogciach.

 — Dlatego też zmienił się w pijawkę, w wampira — mówił Efer Masia, zwracając się do gości. — Wysysa mi ostatnią krople krwi z pod serca. Oho! wiem dobrze, co ten Rzym kosztuje.

 — Bo też — przerwał sobie jedzenie syn — wszystko szalenie drogie! Jedna brzoskwinia dwadzieścia centymów.

 — Dwadzieścia centymów! — zdziwiono się jednogłośnie.

 — A więc, ciotko Bachisio! jakże tam było... gdy Konstanty wrócił... — zwrócił się do gościa student.

 — A więc Pawle Porru! — odrzekła kobieta — o mało co nie oberwałeś odemnie, chociaż masz zostać doktorem obojga praw, o mało nie oberwałeś, jak to kiedyś bywało...

 — Nie pamiętam — odrzekł student, a nozdrza Gracyi zadrgały powstrzymywanym chichotem.

 — Mówiłam, że Konstantego nie było przez trzy lata.

 — Mówiliście. Był górnikiem. Potem wrócił i pogodził się ze stryjem.

 — I spotkał się z Giovanną, córką moją, zakochał się w niej. Stary sknera ani chciał słyszeć o tem, bo dziewczyna nie miała posagu. Zaczęły się nowe kłótnie. Konstanty, widzisz, pracował dla sknery, a ten mu nie płacił grosza. Wówczas chłopiec przyszedł do mnie i mówi: Ubogi jestem, nie mogę kupić klejnotów dla narzeczonej, ani też sprawić wesela jak przystoi, biorąc ślub w kościele. I wyście nie bogate. Otóż, widzicie matko, nie możemy temu zaradzić inaczej, jak poprzestając tymczasem na ślubie cywilnym. Potem, da Bóg pracując wspólnie, zbierzemy, coś na gody weselne i pójdziemy do kościoła. — Nie my pierwsi, nie ostatni. Zrobiliśmy jak prosił i żyliśmy wszyscy w zgodzie. Stary sknera o mało nie pękł ze złości. Godzien przychodził wrzeszczeć na naszej ulicy, wyzywając i drażniąc Konstantego. A my nic, pracujemy. Aż po winobraniu, zeszłego roku, właśnie gdyśmy się gotowali do godów weselnych i piekli pierogi, znaleziono Bazyla Ledda zabitego we własnym domu. Z wieczora, w wigilię widziano wchodzącego tam Konstantego. Właśnie poszedł pogodzić się ze starym i zaprosić na ślub kościelny i weselne gody. Ah, nieszczęsny! wyobraź sobie, nie chciał uciekać jak mu doradzałam...

 — Gdyż nie poczuwał się do winy, niewinny był — wtrąciła, zaczynając znów płakać córka.

 — Znów się rozbeczała — ofuknęła stara. — Jeśli nie przestaniesz, głupia, nie będę dalej opowiadać. Otóż, Konstantego zaaresztowano, a teraz właśnie go sądzą i prokurator dopomina się o ciężkie roboty. Pies wściekły ten prokurator wraz ze wszystkimi tam tymi sędziami. Mówi, że widziano Konstantego gdy wchodził do stryja, który mieszkał sam jak prawdziwy ptak drapieżny. Konstanty bynajmniej nie przeczy temu — i to ma być poszlaką? Innych dowodów nie ma. Konstanty jest pełen sprzeczności, mówi, że stryja nie zabił, a płacze, wyrzeka na wyrzuty sumienia, oskarża się o spełnienie śmiertelnego grzechu. Słyszał kto coś podobnego! Utrzymuje, że zasłużył na karę, którą Bóg mu zesłał, gdyż żył z żoną bez kościelnego błogosławieństwa...

 — Powiedzcież mi, ciotko...

 — Poczekaj! wszystko powiem z kolei, jak przystało. Wyobraź sobie, że się pobrali w więzieniu, co za okropność! Znów beczysz, Giovanna! — zwróciła się do córki — jeżeli mi natychmiast nie przestaniesz, rzucę ci w twarz ten talerz. Ach! głupia! Wszyscy mówili, odradzali, nie bierz kościelnego ślubu. Jeżeli mąż twój okaże się winnym i skarżą go, będziesz wolna, wyjdziesz za drugiego...

 — Ach, nikczemni! — zawołała z ogniem w oku młoda kobieta, lecz ją spiorunowało spojrzenie matki, zamilkła.

 — Może to moje były słowa? — spytała rozgniewaną stara. — Nie moje. Mówili to inni, wszyscy, a mówili, gdyż ci życzyli dobrze.

 — Dobrze, piękne mi dobrze! — szlochała Giovanna, kryjąc twarz w dłoniach. — Szczęście moje skończone, skończone, skończone!

 — Czy masz dzieci? — spytał płaczącą Paweł.

 — Mam jedno. Gdyby nie dziecko, niestety! gdyby nie dziecko, wyrok na Konstantego... — Nie skończyła, porwała się jak szalona za głowę.

 — Utopiłabyś się, powiesiła, co może? pytała matka wzgardliwie. Studentowi zaś rozpacz i ruch Giovanny przypomniały jakąś sławną aktorkę, którą widział w jakiejś francuskiej komedyi, przywołując mu na usta wobec rozpaczy młodej kobiety, słowa pełne sceptycyzmu.

 — Ecco!wszak już zapadło prawo o rozwodach, więc się nic tak złego nie stało. Każda żona sadzonego i przez sąd skazanego przestępcy zostaje zwolnioną z więzów małżeńskich.

 Zdawało się, że młoda kobieta nie słyszy lub nie rozumie studenta, płakała z zatopioną w dłoniach twarzą. Ale Porreducha oburzyła się głośno.

 — Furda, prawo! — Sam Bóg nie może rozwiązać, co raz zwiąże.

 Efer Masia zauważył drwiąco:

 — W gazetach stało, sam czytałem! Co prawda, działo się to zawsze, zwłaszcza na stałym lądzie, że się mężczyźni i kobiety pobierali niejednokrotnie, lecz co prawda bez księdza i syndyka. Teraz zaś...

 — Nie, dziadku — wtrąciła Gracya — nie na stałym lądzie, lecz w Turcyi.

 — A i tu, i tu — twierdziła stara Bachisia Era.

 Skończono wieczerzać, a goście, matka i córka wyszły na miasto, do adwokata.

 — Gdzie będę nocować? spytał student. — gościnnym pokoju?

 — Nie inaczej — odrzekła matka — albo co?

 — Bo wołałbym sam tam nocować. Tu tak duszno. Możeż być gość większy odemnie?

 — Bądź cierpliwy do jutra, syneczku mój ukochany... Kobiety to biedne, w nieszczęściu, no i goście przecie.

 — Ah! co za dzikie zwyczaje! Kiedyż się to skończy? — zauważył lekceważąco student.

 — I mnie to nudzi — zauważył Efer Masia, rozkładając gazetę. — Dość mam tych bab. Co mówisz o nowem ministeryum?

 — Drwię sobie z niego, jak i ze wszystkiego zaśmiał się syn, przypominając sobie „Damę od Maksyma” w teatrze Manzoni, gdzie najczęściej bywał.

 Wstał i poszedł układać w szafie książki, które z sobą przywiózł. Minia z braciszkiem wyśliznęli się natychmiast po wieczerzy na dwór, Gracya siedziała rozparta łokciami na stole, z oka nie spuszczając młodego wuja. Zwrócił się do niej.

 — Czytujesz romanse? — spytał.

 — Ja nie — zająknęła się, płonąc rumieńcem.

 — A ja ci mówię — ciągnął niewzruszony — że jeśli znajdę w twym ręku niektóre z tych moich tu książek, będziesz się miała zpyszna.

 Wargi dziewczęcia drgnęły Chcąc skryć napływające jej do oczu łzy, wstała i wyszła na dwór, i słyszała jak braciszek i siostrzyczka wytaczali przed dziadkiem nierozstrzygnięty przed wieczerzą przez babkę proces o portmonetkę.

 — Nie, to ona kradnie — wołał chłopiec. — Gracya milczała, sucha tyczka! bo i ona wówczas gdyście sprzedali wino, a brakło solda...

 — Ah! ty łgarzu — zawołała Gracya i przechodząc targnęła brata za ucho. Malec zaczął głośno płakać.

 Na dworze odzywały się świerszcze. O bruk uderzał koń kopytem. Gwiazdy roniły opalowe blaski na dziedziniec, pełen świeżej woni suchego, świeżego siana.

 — Bądź dobrym dla naszej sieroty — wstawiała się do syna za Gracyą Porraducha. Gracya i jej rodzeństwo byli dziećmi starszego jej syna, bogatego hodowcy trzody — i młodej jego, zmarłej przed rokiem żony. — Nie broń jej czytać, co się jej podoba.

 — Nie trzeba nigdy wzbraniać czytania odezwał się sentencyonalnie Efes Masia.

 — Ach, czemuż — ciągnął z głębokiem westchnieniem — nie dano mi, w młodości mojej książki do rąk! Zostałbym może astronomem... ja ksiądz uczonym.

 Astronom był w wyobrażeniu Efera Masii najwyższem słowem nauki. Nie odróżnia zresztą astronoma od filozofa.

 — Widziałeś papieża, synku mój drogi, — pytała studenta Porreducha, której wzmianka o księżach przypomniała arcykapłana, Chrystusowego na ziemi namiestnika.

 — Nie widziałem.

 — Nie widziałeś? — zdziwiła się bardzo kobieta. — Nie widziałeś papieża?

 — Co też matka myśli! Czy to tak łatwo. Papież siedzi zamknięty w szafie, za szkłem. Aby go zobaczyć, trzeba zapłacić, oho, grubo płacić.

 — Oh! — oburzyła się matka — bezbożnik jesteś.

 Wyszła na dziedziniec, gdzie wnukowie bili się i targali za włosy. Wpadła na nich, odepchnęła jednego w lewo, w prawo drugiego krzycząc:

 — Skończcie raz przecie, złe, niegodziwe dzieci... wszyscyście nicponie! Wszyscy!

 Długo w noc jasną, pogodną słychać było szlochanie dzieci, któremu wtórowały strzykania świerszczów pod gęstym szpalerem.

 

II.

 

 Nazajutrz rano Giovanna obudziła się pierwsza. Przez szkło wprawione w okno wdzierał się brzask jutrzenki, a w ciszy poranku słychać było świegot jaskółek.

 Zbudziwszy się, młoda kobieta czuła zrazu jakąś błogość. Raptem przygniótł ją jakiś ciężar. Przypomniała sobie.

 W dniu tym miały się rozstrzygnąć losy jej męża. Pomimo pewności, że wyrok będzie ostry, oddawała się nadziei.

 Czy był, czy nie był winnym, o tem nie myślała teraz, jak nie myślała może nigdy. Odczuwali jedynie następstwa konkretne, bała się rozłączenia na zawsze z mężem młodym, smagłym, zwinnym, o dłoni miękkiej i ponsowych wargach. Teraz myśląc o tem, uczuła ból dotkliwy, porwała się z łóżka Wołając gorączkowo:

 —Późno już, późno, późno!

 Ciotka Bachisia otworzyła swoje małe, zaspane oczy i podniosła się też z pościeli. Ta świadomą była dostatecznie tego co będzie dziś i jutro i pojutrze, za rok, za lat dziesięć i nie płakała, ani też śpieszyła. Odziała się, umoczyła ręce w wodzie i przeciągnęła je po twarzy; z pewnem staraniem podwiązała pod brodą czarne wstążki kapelusza.

 — Późno! — powtarzała Giovanna. — Boże mój, późno.

 Ostatecznie oddziaływał i na nią spokój i chłód jej matki. Weszła za nią do kuchni, gdzie stara zgotowała kawy na mleku dla więźnia, gdyż udzielono kobietom pozwolenia dostarczania mu prowizyi, razem z chlebem schowała ją do kosza i wyszła na ulicę. Córka poszła za matką.

 Ulica pusta była; słońce, wychylając się po nad wierzchołkiem granitowym Orthobene, rzucało w powietrze snop różowo-złotych promieni; niebo było tak błękitne, ptaki świegotały tak wesoło, tyle było świeżości i woni, że poranek ten zdawał się zapowiadać dzień świąteczny i tylko słuchać trzeba było, jak zagrają dzwony kościelne, a na ulice wysypią się rojnie, świątecznie przyodziane tłumy. Giovanna, idąc ulicą, co od stacyi kolei żelaznej — przy której zamieszkiwali Porru — wiedzie do więzienia, patrzyła na swoje rodzime góry, pochylające się niby olbrzymi ametystowy dyadem nad obrębem łąk zielonych; pełną piersią oddychała wonnem, porannem powietrzem, myśląc o swoim małym domku z kamienia łupkowego, o swym synku, o minionem szczęściu... Zdawało się jej, że niedoli swej nie przeżyje.

 Matka szła naprzód, szybko, wyprostowana, niosąc kosz na głowie. Kobiety zbliżały się do okrągłego, pobielonego, obszernego budynku więziennego. U drzwi więziennych straż trzymający żołnierz zdawał się statuą kamienną, nieruchomą w ciszy i przezroczystej pogodzie poranku. Mały kawałek zielony, odbijając od nagich murów więziennych, wzmagał wrażenie pustki i smętku. Na zielono pomalowana furtka, przymykająca się od czasu do czasu, niby wargi sfinksa, otwarła się przed kobietami. Znane tu były wszystkim od głównego dozorcy więzienia, czerwonego na twarzy i napuszonego godnością swą, aż do ostatniego posługacza, bladego blondynka z pretensyami do dystynkcyi i elegancji.

 W wejściu wązkiem, mrocznem, cuchnącem był już przedsmak więzienny. Tu się zatrzymały kobiety, a blady posługacz o blond wąsikach przyjął od nich kosz z prowizyami. Giovanna spytała go zcicha, jak mąż jej noc spędził.

 — Spał — odpowiedział posługacz lecz niespokojne sny mieć musiał, gdyż zrywał się, mi licząc;

 — Grzech, grzech śmiertelny!

 — Pal go dyabli z tym jego „grzechem śmiertelnym” ofuknęła Bachisia. — Skończyłby raz przecie.

 — Mamo! nie przeklinaj go! Nie dość, że już Jest nieszczęśliwy? — wstawiła się za mężem Giovanna.

 Wyszedłszy na ulicę, obie kobiety postanowiły czekać tam na wyprowadzenie więźnia. Gdy Giovanna spostrzegła żandarmów i karabinierów, mających towarzyszyć więźniowi do sądu, zaczęła drżeć na całem ciele.

 Było tak samo wówczas, gdy go aresztowano i prowadzono do więzienia. Czarne oczy, rozwarte szeroko, utkwiła w drzwiach zaryglowanych, z wyrazem obłąkania. Serce jej biło w piersiach gwałtownie, spazmatycznie. Minuty przedłużały się bez końca... Uchyliły się wreszcie wargi Sfinksa i pomiędzy żandarmami o kamiennych twarzach i czarnych bokobrodach zjawiła się postać jej męża. Smukły był i wysoki jak topola młoda, a pukle długich, czarnych, lśniących włosów otaczały twarz gołobrodą, delikatną i bladą, wydelikaconą jeszcze zamknięciem więziennem. Oczy miał duże, barwy kasztanowatej, a usta drobne, łagodne, jak u niewinnego dziecięcia. Rozdwojona broda czyniła go jeszcze bardziej podobnym do Apollina.

 Spostrzegłszy Giovannę, chociaż spodziewał się ją widzieć, pobladł bardziej jeszcze i przystanął pomiędzy popychającymi go żołnierzami. Giovanna rzuciła się ku niemu, jęcząc i wyciągając dłonie.

 — Stój! — powstrzymał ją łagodnie jeden z karabinierów. — Wiecie, kobieto, że to się nie dozwala.

 Stara Bachisia przeszywała żołnierzy swemi przenikliwemi, zielonemi oczkami drapieżnego ptaka, wciskając się pomiędzy nich. Żołnierze przystanęli, formując zwarty czworobok dokoła więźnia; Konstanty skorzystał z tej chwili, aby pewnym głosem przemówić do kobiet:

 — Odwagi! odwagi! — Miał przytem siłę uśmiechnąć się do żony.

 — Adwokat oczekuje cię w sądzie — zawołała stara, a żołnierze usunęli łagodnie obie kobiety.

 — Odejdźcie, odejdźcie, proszę — mówili ściskając szeregi dokoła więźnia. Ten rzucił znów uśmiech żonie, błysnął dwoma rzędami zębów białych pomiędzy pobladłemi wargami, dając się wieść straży.

 Stara Bachisia z kolei odciągnęła córkę, co się upierała iść za mężem, i odwiodła ją do domu Porru dla zjedzenia śniadania przed udaniem się do sądu. Słońce zalewało dziedziniec, przenikając w szpaler, z którego zwieszały się grona niedojrzałych winogron. Wyglądały, jak wyciosane w marmurze szaro-zielonym. Jaskółki przerzynały powietrze, a Efer Massia, dosiadłszy gniadego konia, miał już odjechać w pole. Światło i wesoła pogoda zalewały dziedziniec, opasany nizkim murem, po za którym widać było szerokie, dalekie horyzonty. Dzieci, siedząc na progu kuchni zajadały z głębokich misek kawę mleczną, a Gracya spijała swoją gdzieś w kątku, może kryjąc się przed studentem z tem nazbyt prozaicznem zajęciem, gdy ten tymczasem, bez surduta, ze stopami w chodakach, zjadał z wazy olbrzymią porcyę zupy.

 — A jak duży święty Piotr? — pytała syna Porreducha, piorąc w balii pończochy.

 Po raz pierwszy Paweł wracał z Rzymu i matka opowiadań jego dość się nasłuchać nie mogła.

 — Wielki, jak cała tańca. Nikt się tam też nie modli, bo i ktoby się modlił w takiej zagrodzie. Aniołowie, i to ci mali, co podtrzymują konchy z wodą święconą, większe będą od drzwi tych...

 — Więc jakże? Trzeba przystawiać drabinę, aby palce umoczyć w święconej wodzie?

 — Drabiny przystawiać nie trzeba, gdyż aniołowie klęczą, czy tam coś podobnego. Matko! prosiłbym o więcej kawy mlecznej. Patrz, już niema.

 — Widzę, żeś wysuszył do dna. A toż cię tam, biedaku, zagłodzili! Pożerasz, jak pies morski.