Popiół - Grazia Deledda - ebook

Popiół ebook

Grazia Deledda

0,0

Opis

Grazia Deledda, laureatka Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, przedstawia w powieści "Popiół" poruszającą historię miłości, wstydu i odkupienia osadzoną na malowniczej Sardynii. Olì, młoda kobieta z wiejskiej społeczności, zakochuje się w żonatym mężczyźnie, co prowadzi do narodzin syna, Ananii. W wyniku skandalu Olì zostaje wygnana z domu rodzinnego. Kilka lat później, zrozpaczona i niezdolna do zapewnienia synowi godnego życia, pozostawia siedmioletniego Ananię pod drzwiami jego ojca, który podejmuje się wychowania chłopca. Dorastając, Anania odczuwa brak matki i wyrusza na jej poszukiwania. Poszukiwania te prowadzą go do bolesnych konsekwencji, w tym utraty narzeczonej, która nie potrafi zaakceptować zhańbionej teściowej. "Popiół" to mistrzowsko napisana opowieść o trudnych wyborach, poszukiwaniu tożsamości i skomplikowanych relacjach rodzinnych. Grazia Deledda z wyjątkową wrażliwością ukazuje dylematy moralne i emocjonalne zmagania swoich bohaterów, tworząc niezapomnianą narrację o ludzkiej naturze i przebaczeniu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 357

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Grazia Deledda

 

Popiół

 

przełożyła

Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

 

Na okładce: Na okładce obraz wygenerowany przez fotor-ai 

 

Tekst wg edycji z roku 1906. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-623-1 

 

 

 

Słowo wstępne.

 

 Grazia Deledda nabiera coraz większego rozgłosu, tak w ojczyźnie swej, jak w czułej zawsze na zalety literackie — Francyi. Ostatnia jej powieść „Cenere”, której przekład obecnie podajemy, zajmie zapewne w wszechświatowem piśmiennictwie miejsce pobliskie „Dawida Copperfield’a”. I tu, jak tam, znajdzie czytelnik subtelne wniknięcie w dusze dziecka i młodzieńca wśród galeryi oryginalnych typów i portretów. Różnica tkwi tylko w środowisku, szerokości geograficznej i w artystycznym rozmachu. Deledda nie posiada bowiem przedziwnej, kolosalnej, wszystko przeistaczającej fantazyi Dickens'a . Nie ma jego barwności rozrzutnej, ani siły plastycznej, w zmorę nieraz przechodzącej ewokacyi. Jako większa realistka, tworzy ona na gruncie ścisłej obserwacyi a w przedmiot wnika z miłością wielką i z prostotą, co odbija się nawet w przedziwnej przezroczystości jej stylu. Liryzm jej nie dorównywa wzniosłemu patosowi dickensowskiego liryzmu, lecz tchnienie szczerej, głębokiej poezyi, odczucie przyrody samej w sobie i w związku z ludźmi, opromienia jej dzieło.

Wila Zyndram — Kościałkowska.

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA.

 

I.

 

 Noc wigilii Św. Jana zapadła. Z domku bielącego się przy drodze, z Nuoro do Mamojado, wyszła Ola, kierując kroki w pole. Było to wysokie i piękne, piętnastoletnie dziewczę, o oczach figlarnych, modrych, nieco skośnych, o ustach zmysłowych, których dolna wydęta i rozdwojona warga, podobna była do dwóch dojrzałych wiśni. Na głowie miała czerwony, pod brodą zawiązany kapturek, z pod którego wyglądały dwa pasma czarnych, błyszczących, za uszy zakręconych włosów, a spódniczka czerwona i wdzięczny gorsecik z brokateli, dopełniając jej stroju, użyczał wschodniego jakiegoś wdzięku. W palcach, pokrytych metalowemi, świecącemi obrączkami, niosła tasiemki i wstążeczki czerwone, któremi zamierzała zaznaczać św. Jańskie zioła, to jest krzaczki dziewanny, tymianku i złotocienia, by o świcie narwać ziółek na leki i amulety.

 Zresztą nie groziło jej, by ją ktokolwiek podpatrzył znaczącą cudotwórcze zioła. Do koła zamieszkanej przez nią z ojcem i dwoma małemi braciszkami chatki, było pusto i bezludnie. Jeden jedyny dom widniał tylko z dala, wyłaniając się z zielonych łanów zboża, jak skała z zielonych wód zalewu. Na polu dogorywała wiosna, wiejska, dzika. Złocienie roniły liście, rozsypywały się paciorki jałowca, więdły i opadały róże polne, trawy żółkły, a w powietrzu rozchodził się świeży zapach sianożęć.

 Na zachodzie kłębiły się obłoczki białawe i droga mleczna rozświecała zmierzchy wieczorne. Nad strumieniem, odbijającym gwiazdy i ciemne tło nieba, Ola spostrzegła braciszków swych, polujących na świerszcze polne.

 — Do domu! Natychmiast! — zawołała młodym, dziecinnym niemal jeszcze głosem.

 — Ani się nam śni! — odparł przekornie młody chłopak.

 — Dobrze — odparła — nie zobaczycie roztwierąjącego się dzisiejszej nocy nieba, bo wiadomo, że tylko grzeczne i posłuszne dzieci widzą w wigilię Świętego Jana otwierające się niebo, a w niem Boga Ojca i aniołów świętych i... Ducha Świętego... Wam, nieposłusznym, pokaże się rogaty, we własnej osobie. Zobaczycie! pokaże się, jeśli nie wrócicie natychmiast do domu.

 — Wracajmy! — zaproponował starszym przekonany wymową siostry. Młodszy opierał się chwilkę. Świerszcze uśmiechały mu się snąć więcej od raju... Ostatecznie dał się uprowadzić starszemu bratu.

 Ola szła po za strumień, ścieżką, w krzaki i zarośla; tu i owdzie przystawała, przewiązywała wstążką upatrzone ziele, a gdy się podnosiła bystrem spojrzeniem obrzucała okolicę.

 Serce jej kołatało lękiem, nadzieją, radością. Noc wonna, świeża, pełną była szmerów miłosnych... i Ola kochała... wszak miała już lat piętnaście i pod pretekstem znaczenia świętojańskiego ziela dążyła na schadzkę z kochankiem.

 Przed pół rokiem, w długi wieczór zimowy, do chaty wstąpił był wieśniak prosząc o ogień. Był parobkiem u jednego z bogatych mieszkańców Nuoro i właśnie obsiewał grunta do koła domu, widocznego z okien chaty. Był to chłop młody, rosły, o długich, czarnych jak smoła a lśniących od pomady włosach, o oczach czarnych a tak ognistych, że aż paliły. Ola patrzała w nie śmiało, nieprzywykła bowiem spuszczać powiek.

 Ojciec Oli, młody był jeszcze, lecz już szpakowaty, znękany życiem i pracą, złamany nędzą. Przyjął sąsiada uprzejmie, użyczył mu żądanych żużli, rozpytał o „gospodarza”, którego grunta wieśniak obrabiał, zaprosił, by wstępował, przechodząc.

 Chłop korzystał z zaproszenia i od onego wieczoru „wstępował” często, coraz częściej. Gdy deszcz lał na dworze, rozpowiadał bajki zasłuchanym, do komina tulącym się malcom; w dnie pogodne wskazywał Oli miejsca, gdzie najobficiej rosły grzyby, najwięcej było dzikiej, jadalnej zieleniny.

 Pewnego dnia zawiódł ją na wzgórze, gdzie, pomiędzy krzakami różowych kampanuli, sterczały kamienie i opowiadał, że pod rozwalonemi grobowcami bywają ukryte skarby.

 — Tyle jest tego tu i owdzie — mówił zupełnie seryo, do zbierającej dzikie finochi (kopr) dziewczyny — mógłbym natrafić kiedy, a wówczas...

 — A wówczas? — pytała nieco drwiąco Ola, wznosząc nań oczy zielonkawe, zapewne od odbijającej się w nich pól zieleni.

 — Wówczas — ciągnął z tropu nie zbity — wyjadę daleko i, jeśli zechcesz, wezmę cię z sobą. Wyjadę na ląd stały. Znam się z tem. Dopiero niedawno skończyłem służbę wojskową. Byłem w Rzymie, w Kalabryi byłem i w wielu jeszcze innych miejscach. Cudnie tam! Gdybyś wiedziała jak cudnie.

 Ola śmiała się niedowierzająco, lecz wesoło. Za kamieniami ukryci jej braciszkowie walili wróble w krzakach. Zresztą, jak okiem sięgnąć, nie widać, nie słychać nikogo. Parobek w pół objął dziewczynę, podniósł, przymknął oczy, pocałował. Odtąd kochali się gorąco, z uczuć swych zwierzając się krzakom dzikim i milczącym, na samotnych wzgórzach, kamieniom.

 Wzrosła w samotności i ubóstwie Ola, pokochała go za to wszystko, co jej przedstawiał pożądań godnego: za kraje cudne, które zwiedzał i o których cuda opowiadał, za miasto, z którego pochodził, za bogactwa „gospodarza.”, któremu służył, za fantastyczne jego rojenia, za ślepą wiarę w lepszą przyszłość. On, kochał ją, bo młodą była, piękną, namiętną, oboje zaś: nierozwinięci, pierwotni, gwałtowni, egoiści, kochali się z nadmiaru sił żywotnych, z bujności, instynktownie szukając tego, co im życie uprzyjemnić mogło.

 Zresztą matka Oli — wedle opowiadań córki — dziwaczną była i namiętną.

 — Z dobrego była domu — mawiała Ola — krewnych miała pomiędzy szlachtą. Chcieli ją wydać za starego bogacza. Dziad mój, ojciec mojej matki był poetą. Na jeden wieczór układał po trzy, cztery piosenki tak łatdne, że je powtarzali wędrowni śpiewacy, słuchaczy wprawiając w zachwyt. — O! tak! dziad mój, był wielkim poetą! pamiętam jeszcze niektóre jego wiersze. Nauczyłam się ich od matki mojej, posłuchaj.

 Recytowała strof parę w dyalekcie miejscowym i ciągnęła:

 — Brat mojej matki, wuj Merzioro Desogos, był artystą: malował po kościołach i rzeźbił pulpity. Zastrzelił sic. Wołał się zabić, niż spłacić zasądzoną sumę. Tak jest! Krewni mojej matki szlachcice i uczeni; lecz matka nie chciała wyjść za starego bogacza; spotkała mego ojca; młody był, piękny jak malowanie; zakochała się, uciekła z nim. Matka, pamiętam, mawiała często: „Ojciec mnie, wydziedziczył, lecz mniejsza z tem! Niech tam inni cieszą się bogactwy, ja mam mego Michała!”

 

II.

 

 Pewnego dnia ojciec Oli udał się do Nuoro, po zakup krup i mąki.

 — Strzeż się Ola, — mówił, wróciwszy, do córki, wygrażając jej pięścią. — Niech mi tam ten twój gagatek nie obija progów. Oszust, naciągnął nas, bo się nie nazywa Luisico, lecz Anania, rodem jest z Orgosolo. Sępia to rasa! Korszuny, kmotry zbójów i kajdaniarzy. Strzeż się Ola! mówię ci: żonaty.

 Dziewczyna rozpłakała się, łzy jej, wraz z przyniesionem przez ojca ziarnem, spadały do żaren, lecz zaledwie ojciec odszedł do swych zajęć wybiegła w pole, szukając kochanka.

 — Wiem! wiem! — wołała zdala a oczy jej ciskały błyskawice gniewu — Nie Luisico się nazywasz, a Anania i żonaty jesteś!

 Anania kończył zasiew z oranych gruntów. Dwie ptaszyny świergotały bujając się na pobliskim krzaku; kłębiące się białe obłoki podnosiły głęboki szafir nieba; wszystko tchnęło ciszą, spokojem pogodą.

 — Ecco! — odrzekł spokojnie młody człowiek, nie wypuszczając z rąk worka z ziarnem, — i cóż ztąd? Żonę mam, prawda, ale starą. Narzucono mi ją gwałtem, zupełnie tak, jak gdy krewni chcieli wydać twą matkę za starego bogacza... Widzisz, i ja ubogi jestem, a ona bogata! Cóż ztąd? stara umrze prędko a myśmy z tobą oboje młodzi i ja ciebie tylko, Olo! kocham. Umrę jeśli mnie porzucisz.

 Dziewczyna rozczuliła się, uwierzyła mu na słowo.

 — Cóż poczułem teraz, co poczniem? — biadała. — Ojciec obije mnie; zabronił cię widywać.

 — Cierpliwości jagniątko moje miłe, cierpliwości! Żona moja stara, umrze prędko, a chociażby nie umarła umkniem na ląd stały, za morze, skoro skarb znajdę.

 Ola oburzała się, płakała, pewności co do znalezienia skarbu nie miała ale... kochała dalej, jak kochała przedtem.

 Skończyła się siej ba, Anania jednak wychodził często w pole, doglądać wschodzące żyto i wypleniać chwasty. W godzinach, przeznaczonych na spoczynek, zamiast sypiać, szedł na wzgórze, w zarośla, grzebał pomiędzy rozwalonemi grobowcami, pud pretekstem zbierania kamieni na obmurowanie zagrody, w rzeczy samej szukając ukrytych skarbów, w które niezachwianie wierzył.

 — Tu, czy gdzieindziej są i znajdę je — mawiał Oli. — W Maras, oracz, ot taki sam, jak i ja, wykopał sztaby złote. Nie poznał się na nich, odstąpił kowalowi... Nie taki ja głupi! poznam się od razu.

 — Na wzgórzach tych — ciągnął — przed laty, przed wieki, mieszkali olbrzymy, wielkoludy, w których wszystko, nawet ćwieki w podeszwach obuwia, złote były. Wszystko to teraz leży w ziemi, byle odszukać! W Rzymie, gdym był żołnierzem, widziałem, i nie w jednem miejscu, za szkłem, w szafach, w salach większych, jak pół tego zagona, złote monety, naczynia, przeróżności! znalezione, wykopane, tam, gdzie je niegdyś olbrzymy zakopali. 8am widziałem! Ha! alboż to i teraz, na drugiej półkuli niema wielkoludów tak bogatych, że nawet pługi i kory mają ze szczerego srebra.

 Mówił to z przekonaniem, z oczyma, rozbłysłemi od ciągłych rojeń o złocie, o srebrze. Nic potrafiłby zapewne określić, co by zrobił ze znalezionym skarbem, marzył jeno o ucieczce z Olą na ląd stały i błoga przyszłość przedstawiała mu się w nieokreślonych bez barwy widmach.

 Okolo Wielkiejnocy, Ola wybrała się sama do Nuoro i rozpytała o żonę Anania. Dowiedziała się, że jest kobietą podżyłą, lecz bynajmniej nie tak jeszcze bardzo starą, zdrową, rzeżką, wcale zresztą nie bogata.

 — Ebbene — odpowiedział Anania, gdy mu zarzuciła kłamstwo. — Cóż z tego, teraz biedna, lecz gdym się z nią żenił bogatą była. Po ożenku służyłem w wojsku, chorowałem i ona chorowała, a nie wiesz Olo, ile to choroba zjada pieniędzy. Pożyczaliśmy temu, owemu, straciliśmy. Zresztą, powiem ci, pewien jestem, że baba, w nieobecności moej, sprzedawszy ziemię, pieniądze trzyma w schowaniu. Przysiądz bym gotów.

 I to mówił szczerze, z przekonania, to też łacno przekonywał Olę. Wierzyła z potrzeby wierzenia weń, wciągnięta zresztą w jego rojeń fantastyczne koło. Trzebaż, że pierwszych dni czerwca, pracując w ogrodzie swego „gospodarza”, wykopał obrączkę metalową, miejscami błyszczącą. Przekonany był, że złotą była.

 — Tu, tu właśnie być musi skarb ukryty — mówił pokazując Oli znalezioną obrączkę.

 W polu wiosna zakrólowala bez podziału. Błękitne wody strumienia odbijały kiście bzów kwitnących. Trawy roniły woń balsamiczną, powietrze samo zdawało się upajającem.

 Ola chodziła z oczami płonącemi. W zmroki jasne, przejrzyste, w południe oślepiające, gdy dalekich gór wierzchołki zlewają się z nieboskłonami, wzrokiem goniła swych, w pól nagich, niby z bronzu ulanych, śniadych, ogorzałych braciszków, rozigranych w słońcu, naśladujących świegot piskląt w gnieździć. Goniła wzrokiem i myślała o, dniu, w którym porzuci to wszystko, uchodząc z kochankiem.

 Pokazał jej znalezioną obrączko, twierdząc, że jest złotą i ukrytych w tem miejscu skarbów zapowiedzią. Wierzyła, czekała ziszczenia się nadziei, a tym czasem chłonęła w siebie wszystkie wiosny upadające balsamy i... trucizny.

 

* * *

 

 — Olo! — ozwał się głos Anania, z po za krzaku.

 Drgnęła, zwróciła się, podła mu w ramiona. Usiedli razem na ciepłej trawie, na kwitnących czombrach, pod krzakiem oleandrów, roniących woń korzenną.

 — Ledwom się wyrwał — mówił Anania, obejmując Olę. — Wyobraź sobie, gospodyni była w połogu, żona moja ją pielęgnuje i chciała zatrzymać mnie na noc w domu. Nie! — odrzekłem — nie zostanę za nic — gdyż muszę zbierać czomber i dziewannę, chybaś zapomniała, że dziś wigilia Św. Jana”, mówię, i odszedłem. Ecco! Jestem.

 Zaczął szukać coś w zanadrzu, a Ola zrywając dziewannę pytała się, czemu właściwie służyć mogą świętojańskie ziółka?

 — Jakto nie wiesz? — mówił — dziewanna, dziś naznaczona, zerwana jutro rano, posiada moc cudowną: służy na leki i w innych wielu razach. Dość naprzykład wysypać tem obwód winnicy lub owczarni, a żaden szkodnik nie wejdzie.

 — Przecieżeś nie owczarz — zauważyła Ola.

 — Teraz nie, lecz kto wie czem zostać mogę. Sani „gospodarz” może mi powierzyć swą winnicę. Zresztą, dość położyć trochę tego ziółka w stodole, a mrówki i myszy nie tkną ziarna. Jak będzie młócka, przyjdziesz do nas, prawda? Zbierze się nas wielu, będziemy śpiewali, zabawim się.

 — Gdyby to ojciec puścił — westchnęło dziewczę.

 — Eh! dziwak! żeby też choć widział na własne oczy moją żonę, przekonałby się, że stara jak grzyb. — Mówiąc to szukał ciągle w zanadrzu. — Gdzież się podział? Gdzie?

 — Co, żona — spytała figlarnie Ola.

 — Krzyżyk srebrny... aha! znalazłem. Szczero srebrny. I to znalazłem na...

 — Znalazłeś — zawołała rozradowana Ola — gdzie? tam gdzie i pierścionek? Mów, mów prędzej. — Ola oglądała, macała podany sobie krzyżyk.

 — Czy aby srebrny? Ależ tam pewnie są ukryte skarby!

 Anania nie śmiał rozwiać złudzenia Oli, przyznając się, że krzyżyk znalazł na drodze.

 — Tak — twierdził — muszą tam być ukryte skarby.

 Olę zdjęły nowe wątpliwości.

 — Czy aby skarb, leżący w ziemi „gospodarza”, nie należał do niego.

 — Skarb zostaje własnością tego, co go znajdzie — twierdził Anania i dla lepszego przekonania Oli zaczął ją całować.

 — Zobaczysz, znajdę skarb, lada dzień wykopię — mówił, drżąc cały. — Byłe prędzej, bo żyć bez ciebie nie mogę, różyczko luba! Kwiatku ty mój! Gdy patrzę na mą żonę cni mi się, zamieram! przy tobie, z tobą żyćbym chciał wiek cały!

 Olę przebiegały długie dreszcze. Do koła panowała głęboka cisza. Gwiazdy perliły się na niebie, kwiaty omdlewały w ciepłem powietrzu, wzmagała się woń siana i ziół aromatycznych.

 — Stara umrze, prędko umrze — mówił z przekonaniem Anania — Po co starzy żyją? Potrzebne to komu! Kto wie, może za rok, za pół, pobierzem się z tobą Olo!

 — Dałby to Święty Jan! — wyrwało się Oli, lecz natychmiast dodała:

 — Śmierci życzyć nie wolno nikomu.

 — Zostań — błagał ją coraz natarczywiej chłop, pieszczotliwie jak, rozpieszczone dziecko — choć chwilkę jeszcze, nie odchodź, zostań. Zwaryuję bez ciebie.

 Ale Ola, drżąca cała, powstała z trawy.

 — Spotkamy się jutro rano — mówiła szybko, zmieszana. — Przed wschodem słońca rwać będę naznaczone dziś zioła... zobaczysz... zrobię ci z nich amulet przeciw pokusom...

 Co mu tam pokusy. Klęczał przed dziewczyną, przytrzymując ją silną dłonią.

 — Zostań! nie odchodź! Olo! Kwiatku mój, różyczko! życie ty moje, ukochanie! Patrz, całuję ziemię, po której stąpasz... zostań! Umrę, jeśli odejdziesz.

 Nalegał, błagał, a głos jego był tak przejmujący, słodki, że do łez wzruszał Olę. Została.

 

* * *

 

 Pod jesień Michał spostrzegł, że się coś złego z Olą święci. Ból i gniew zawrzały w piersiach słabego, znękanego, schorowanego człowieka. Przecierpiał wiele, oswoił się ze złą dolą, ale ba... Zbuntował się biedak, zawziął, córkę precz z domu wygnał.

 Płakała, łamała ręce. Nic nie pomogło, ojciec pozostał niewzruszony. Czyż nie ostrzegał, czy nie mówił? Zawiodła go, a on jej ufał! Gdyby to było z nieżonatym, wybaczyłby może, ale tak, nigdy.

 Ola schroniła się do pustego domu pośród pola, które Anania uprawiał. Braciszkowie przynosili jej chleb i resztki strawy, lecz ojciec dopatrzył i obił chłopców.

 Przyciśnięta głodem i chłodem — jesień chłodna była, chmury pokryły niebo, wiatr wstrząsał obmokłe krzaki — zdecydowała się szukać wsparcia u kochanka i wybrała się do Nuoro. Przypadkiem, czy, że był uprzedzony, Anania spotkał ją w pół drogi, pocieszył, uspokoił, przykrył swym płaszczem i odprowadził w góry, do Fonni, do Mamojady.

 — Uspokój się, nie bój — uspakajał ją — umieszczę cię u mojej krewnej, dobra kobieta i dobrze ci tam będzie. Bądź spokojną, nie opuszczę cię nigdy.

 Zawiódł ją do wdowy, która miała przy sobie czteroletniego synka. Spostrzegłszy chłopca śniadego, ogorzałego, obdartego, z odstającemi uszami, i ogromnemi czarnemi oczami, Ola przypomniała sobie swych braciszków i rozpłakała się szczerze.

 — Ach! Któż tam będzie miał o nich pieczę? Kto nakarmi, napoi? Biedne sierotki! Kto usłuży schorzałemu ojcu, chleba upiecze, bieliznę u pierze?

 Płakała dzień cały, noc cala płakała. Potem suchemi już, lecz ponuremi oczami, zaczęła się rozglądać w nowej siedzibie.

 Anania odszedł. Wdowa blada, chuda, podobna do widma, z żółtą nad czołem opaską, przędła, siedząc, przed dogasającym kominem. W izbie wszystko ubogie było, stare, szare, zakopcone. Z pułapu i po kątach zwisały płachty opylonych pajęczyn. Stoły i stołki poczerniałe były, poobłamywane. Chłopak o czarnych oczach i odstających uszach, cichy był, nie śmiał się, nie płakał, nie odzywał i całą jego zabawą, całem zajęciem było pieczenie kasztanów w dogasających na kominie żarach.

 — Cierpliwości córko — mówiła wdowa, nie odrywając oczu i chudych palców od wrzeciona. — Różnie się na świecie dzieje. Ty nie pierwsza, nie ostatnia. Rodzimy się, by cierpieć! I ja młodą byłam, śmiałam się chętnie, a potem płakałam. Wszystko minęło.

 Pokiwała głową. Oli serce się ściskało od nadmiaru otaczającego ją smutku. Mroki zwiększały się, zimno było i na dworze wiatr dął i huczał, jak zbałwanione morze. Przy dogasających węglach wdowa przędła, pogrążona w smutku i we wspomnieniach. Ola, przykucnąwszy na ziemi, w rogu komina, przypomniała sobie noc inną, wonną, czerwcową, w blaskach miesiąca, z perlistem i na niebie gwiazdami i perlistą na pachnących ziołach rosą.

 Kasztany małego Zuanna pękały w gorących popiołach, wiatr, niby rozgniewany dach nadbiegającej nocy, kołatał we drzwi chaty. Dokoła chłód, ciemność, pustka.

 — A ja — ciągnęła monotonnie, po długiej chwili milczenia wdowa — nie z byle jakiej byłam rodziny i nie za byle kogo wyszłam za mąż. Ojciec tego ot chłopca nazywał się też Zuanne. Wiedz córko, że synom, chcąc, by do ojców podobnemi byli, trzeba dawać na chrzcie świętym ojców imiona. Mąż mój zdolny był, zręczny i silny. O! silny, wysoki jak topola. Patrz! na ścianie w kącie płaszcz jego wisi. Długi, co?

 Ola obejrzała się. Na szarem tle ściany dostrzegła fałdy długiego płaszcza, śród których pająki snuły sieci.

 — Nie ruszę go z miejsca — mówiła wdowa — chociażbym zmarznąć miała, nie ruszę. Dla synów gdy dorosną, dla tego, co najpodobniejszy będzie do ojca, jak on zdolny, zręczny.

 — Lecz kimże był — spytała zaciekawiona Ola?

 — Kun był — ciągnęła z ożywieniem i dumą na trupio bladej twarzy, lecz głosu nie zmieniając i chudych palców od Kądzieli nie odrywając wdowa — był bandytą. Był nim przez lat dziesięć, tak przez całe lat dziesięć. Poszedł w parę miesięcy po ślubie. Ileż to razy chadzałam do niego w góry Gennuargentu! Polował na kozy dzikie, na orły, sępy, a za każdym razem, gdym go odwiedzała pieczono pół kozła, by mię ugościć. Sypialiśmy pod gołem niebem, na wiatrach, na dżdżu, na gór szczytach, pod tym oto płaszczem, lecz dłonie mego męża płonęły wówczas nawet, gdy śnieg padał. Innym razem wesołe zbierało się towarzystwo.

 — Jakie — pytała coraz bardziej zaciekawiona i na chwilę o troskach swych zapominająca Ola, a chłopiec o wielkich, czarnych oczach, nastawiał ciekawie odstające uszy, podobny do wilczątka, wsłuchującego się w wycie oddalonej wilczycy.

 — Jakie? Wiadomo jakie, bandytów. Byli to ludzie zdolni, zręczni, silni, odważni na śmierć, na życie. Ty głupia, myślisz może, że bandyci są ludźmi niegodziwymi? Mylisz się, córko. Są to ludzie zacni, potrzebujący zużytkować moc swą i zdolności. Tyle, tylko tyle. Mąż mój nieboszczyk mawiał, że niegdyś ludzie wojowali ciągle pomiędzy sobą, a gdy to ustało muszą napadać, grabić, rozbijać; nie ze złości, broń Boże! lecz dla zabicia czasu, z bujności...

 — Piękna mi bujność! lepiej by o mur rozbijali własne głowy. — Zawołała Ola.

 — Nie znasz się zgoła na tem. Co przeznaczenie przeznaczy, to się staje. Nie zmienisz, nie umkniesz i pod ziemię się nie skryjesz. Chcesz, opowiem ci jak i kiedy, nieboszczyk mój bandytą został.

 — Opowiedzcie ciotko! — prosiła Ola, czując już dreszcze przyjemnej ciekawości i dziecinnego strachu.

 Ciemność się wzmagała, wiatr dął coraz silniej, zdawało się, że wywróci, zdmuchnie małą chatę. Trupio-bladą twarz wdowy rozświecały od czasu do czasu tryskające z komina żywsze iskry. Oli zdawało się, że przeżywa jedną z tych strasznych baśni, jakie zeszłej zimy Anania opowiadał jej braciszkom. Czyż losy jej nie były straszną bajką?

 Wdowa opowiadała:

 — Pobraliśmy się byli przed kilku zaledwie miesiącami; byliśmy zamożni, żyta, kartofli, kasztanów było poddostatkiem. Mieliśmy wina, rodzenek, dom był, ogród, koń, pies. Mąż mój nie potrzebował pracować, więc się nudził i nie znosząc bezczynnego życia chciał zostać kupcem. Silny był, zdrów, zdolny, zręczny, a w bezczynności, mawiał, złe przychodzą myśli. Na handel nie mieliśmy jednak gotowego grosza. Wówczas jeden z przyjaciół mówi mu: „Znamię Atouzu — tak się zwał nieboszczyk mąż mój — przystań do bardana”, to jest do bandy, wybierającej się na wyprawę, — objaśniła, głosu nie zmieniając, wdowa.

 — Banda liczną była, a wyprawę zamierzano w okolicę oddaloną, nieznaną; napaść na dom pewnego jegomościa, o którym wiedziano, że ma pieniądze i trzy skrzynie sreber. Wiedziano o tem od człowieka, co przybył ztamtąd umyślnie do Saspasii dla powiadomienia naszych bandytów i ofiarowywał się za przewodnika, bo droga daleką była, za góry, za rzeki. „Pôjdź z nami Zuanne” — namawiano mego męża. Gdy mi się z tem zwierzył; „słuchaj — mówię mu — potrzebne bo ci bogactwa tego jegomościa?” On na to odpowiada: „o bogactwa nie dbam, lecz są do przebycia góry, rzeki, tyle się ciekawych zobaczy rzeczy, pozna ludzi. Ciekaw jestem bandytów i ich życia; tu mi się nudzi w bezczynności. Pomyśl, byłoby gorzej gdybym uczęszczał do karczmy i rozpił się, jak to się nie jednemu przytrafia. Tam, nie bój się! nic mi się złego nie stanie. Tylu innych, młodych rusza rok rocznie, ot tak, po prostu, dla spędzenia czasu, zużytkowania sił i zdolności” — tak mówił nieboszczyk mąż mój.

 Wdowa zamilkła na chwilę.

 — Płakałam, zaklinałam go, by pozostał — ciągnęła, nie odrywając oczu i chudych palców od przędziwa. — Nie pomogło, poszedł, ludziom mówiąc, że się udaje do Gagliardi, w interesie.

 — Poszedł — westchnęła — zostałam sama, a ciężarną już byłam. Banda składała się z sześćdziesięciu ludzi. Szli rozbici na małe partye, schodząc się w nocy na narady. Przewodnikiem był ów, tamtejszy, co ich o bogaczu powiadomił; wodzem sam słynny Corteddu. Słyszałaś o nim pewnie? Oczy miał, jak rozpalone żużle a pierś porosłą rudą szczeciną. Olbrzym! Goliat! jak lew silny, w przedsięwzięciach jak błyskawica szybki. W pierwszych dniach wyprawy deszcz lał, jak z cebra, przeciągały burze, piorun raził jednego z towarzyszy, strumienie górskie wezbrały, a w nocy same błyskawice wskazywały drogę. Przybywszy do lasu, pod Monte del Sette tratelli pod górą Siedmiu braci, Corteddu, zebrał starszych. „Żle mi się widzi — mówi — wątpię, by się nam udało, niebo się przeciw nam sprzysięgło, a przewodnik pachnie mi zdrajcą. Kto wie, czy nie zwabił nas w zasadzkę. Rozejdźmy się. Innym razem lepiej nam się uda.

 — Wielu — ciągnęła wdowa — zgodziło się na wniosek wodza, ale Piłata Barras, z Ulani, ten, co miał nos srebrny, bo mu jego własny, w potyczce obciął pałasz żandarma, założył protest. „Bracia w Chrystusie — zawsze tak przemawiał! — zawołał — że deszcz pada niezaprzeczoną jest prawdą, lecz nie dowodzi to bynajmniej, by niebo nam nie sprzyjało. Owszem, zsyła raczej próbę dla zahartowania młodych, których wyprawa niniejsza jest początkiem karyery. Jeśli przewodnik zdradzi nas, zabijemy go i tyle. Naprzód bracia! Naprzód, źrebce wy moi nieustraszeni”. Corteddu wstrząsał swą grzywą, a ktoś z boku zauważył, że Piłata „węchu” nie ma. Wówczas ten wrzasnął: „Węszą psy, a nie ludzie. Nos mój ze srebra, lecz twój, głupcze, z trupiej kości. Cofając się zasłużym na miano tchórzów i jakiż przykład damy młodym, którzy poszli z nami? Niech odraz u rozwiną odwagę na kształt nowego, bojowego sztandaru, a wówczas dowiemy się ile są warci. Wracając bez wypróbowania sił i zdolności w domowe progi, rozpróżniaczą się na nic, straceni będą. Naprzód, naprzód bracia w Chrystusie i wy, źrebce moje miłe”.

 — Wówczas — ciągnęła wdowa — wszyscy stanęli po stronie Piłata, ale Corteddu, doświadczeńszy. miał racyę. Przewodnik zdrajca, wiódł ich w zasadzkę. W domu bogacza czekali ich ukryci żandarmi. Wszczęła się bójka, jednego zabito, kilku raniono, wielu porwano i zanotowano. Zabitemu, by go niepoznano, towarzysze odcięli głowę i zabrali z sobą, by pogrzebać, jak przystało, w lesie. Mąż mój został poznany i zanotowany. Tak mu było przeznaczone... widzisz, nie było innej rady, jak zostać bandytą... Poroniłam.

 Wdowa przestała prząść i chude ręce trzymała nad żarzącemi się żużlami. Ola drżała ze strachu, z zimna, z ciekawości. Jakże straszne, lecz jak ciekawe i piękne były te historye! Tak, prawda! dotąd myślała Ola, że bandyci są ludźmi złymi, teraz dowiadywała się, że ulegają przeznaczeniu, odważni są, prześladowani, wykolejeni. Nie byłaż ona sama wykolejoną losu ofiarą?

 — Pora wieczerzać — odezwała się wdowa powstając z miejsca. Zapaliła świece w starym, czarnym, żelaznym lichtarzu i postawiła na stole kartofle. Codzień kartofle! Od dwóch dni Ola żywiła się samemi kartoflami i kasztanami.

 — Anania krewnym jest waszym, ciotko? — spytała przerywając milczenie.

 — Krewnym mego męża, ale dalekim, — odrzekła wdowa i dodała wzgardliwie:

 — To też Anania wcale do nieboszczyka me podobny. Mąż mój powiesiłby się raczej na pierwszym lepszym dębie, niżby miał postąpić tak, jak Anania postąpił z tobą.

 Ola rozpłakała się, cofając za komin, a że mały. Znamię znalazł się w pobliżu, przygarnęła do piersi senną jego główkę, ujęła w swe dłonie, śniadą, brudną rączkę dziecka i płakała długo cicho, rzewnie, myśląc o swych biednych, opuszczonych braciszkach. Nagłe przemówiła głośno:

 — Są jak nieopierzone pisklęta, gdy zraniona przez strzelca matka do gniazda nie wróci. Kto ich nakarmi, kto matkę zastąpi? Pomyślcie ciotko! młodszy nie umie sam się jeszcze rozebrać, ani umyć!

 — Kładzie się nie rozebrany — pocieszała ją wdowa. — Nie płacz! Na nic się to nie przyda! Cierpliwości! Pan nasz, Ojciec niebieski karmi ptaki powietrzne i lilje polne odsiewa.

 — Jakże wiatr wieje, huczy — szlochała Ola, a po chwili uspakajając się nieco, spytała wdowy:

 — Ciotko! czy wierzycie w umarłych?

 — Ja! — odrzekła kobieta — gasząc niepotrzebną już świecę, ujmując wrzeciono i siadając przed kominem — nie wierzę ani w umarłych, ani w żywych.

 Zuanne podniósł z kolan Oli czarną główkę.

 — Ale ja wierzę — odezwał się cicho, cichutko i znów skrył twarzyczkę w fałdy jej sukni.

Tymczasem wdowa wróciła do przerwanej wieczerzą opowieści.  — Poroniłam pierworodne nie dzieciątko. Miałam potem drugiego syna. Ma teraz lat 8 i jest owczarkiem w jednej owczarni. Potem ten mi się urodził — ciągnęła, ruchem głowy wskazując małego Zuanne. — Byliśmy już wówczas ubodzy, bo mąż mój złodziejem nie był, a życie kosztowało drogo, poszedł dostatek, mienie poszło, nie nie zostało oprócz tej oto chaty.

 — Jak, kiedy umarł? — pytała niecierpliwie niemal Ola, gładząc włosy uśpionego, jak sądziła, na jej kolanach dziecka.

 — Jakże miał umrzeć? Wiadomo, jak mu przystało, na wyprawie. Mąż mój ani dnia jednego nie odsiadywał w więzieniu. Nie dałby się, za nicby się nie dał. Bywało żandarmi, szukając go, przetrząsają góry i lasy, a on, zmyliwszy pogoń, najspokojniej nocuje w tamtej oto komorze, lub gwarzy ze mną, siedząc u komina, tam, gdzie właśnie teraz siedzisz.

 Dziecko podniosło z kolan Oli główkę. Obrzuciło okiem izbę, po chwili ukryło znów twarzyczkę na kolanach Oli.

 — Dwa lata temu, dwa roki bez mała — ciągnęła monotonnym głosem wdowa, oczu i chudych palców nie odrywając od wrzeciona — dowiedział się, że żandarmi odeszli w góry, na poszukiwania. „Szukać mnie tam będą, mówi, więc najstosowniejsza chwila dla przedsięwzięcia nowej wyprawy. Z powrotem spędzę noc w domu. Wyczekuj mnie, żoneczko...”. I odtąd — ciągnęła głosu nie zmieniając — czekałam go noc jedną, drugą, trzecią. Uprzędłam cały kłąb wełny czarnej. Noc czwartą czekałam...

 — Gdzież był — przerwała dziewczyna?

 — Kto go wie, nie mówił gdzie idzie, mówił tylko, że na nową idzie, wyprawę — odparła wdowa z pewną niecierpliwością. — Czekałam go cztery noce, lecz smutna byłam i serce mi biło za lada szelestem! Czwartej nocy zapukano do drzwi: „Przestań go czekać kobieto, nie wróci już nigdy” rzekł zamaskowany jakiś człowiek, podając mi ten oto płaszcz mego męża.

 Wdowa westchnęła. Westchnienie to do jęku podobne było. Zamilkła. Ola patrzała na nią długo. Nagle spostrzegła wystraszone oczy Zuanne, którego rączęta ciemne i twarde jak dzikiego ptaka piszczele, wskazywały ścianę.

 — Co ci jest, co tam widzisz? — spytała dziecko.

 — Tam się coś rusza — szepnął. — Cień... widmo... Umarły.

 — Jaki tam umarły! — zaśmiała się Ola — lecz w nocy, leżąc w izdebce ciemnej i chłodnej, słysząc wiatru wycie myślała o opowieści wdowy, o tym nieznajomym, zamaskowanym, co rzucając od proga ciemny płaszcz ostrzegał: „Nie czekaj go kobieto! nie wróci już...” i myślała o tem dziwnem dziecku, któremu się pokazują umarli... o pisklętach nieopierzonych w opuszczonych gniazdach... o braciszkach swoich, skarbach ukrytych, o nocy wigilii św. Jana, o zmarłej swej matce... Strach ją zdjął wielki... smutek jeszcze większy, tak wielki, że gdyby nie lęki piekła, zapragnęłaby śmierci.

 

III.

 

 Syn Oli urodził się w Fonui, wczesną wiosną. Za poradą wdowy po rozbójniku, która też służyła dziecku za matkę chrzestną, nazwano je imieniem ojca, Anania. Chłopiec spędził dzieciństwo w Fonni i głęboko wrył mu się w pamięć krajobraz wioski, przyczepionej do skały, niby jastrzębie gniazdo. Zimą wszystko to spowijały mgły lub śniegi, lecz na wiosnę trawa pokrywała ścieżki i zaułki wioski, zieleniąc się pomiędzy kamieniami niedbale brukowanych ulic, po których pełzały spokojnie żuczki, a mrówki śpieszyły bez przeszkody do mrowiska. Lepianki z kamieni szarych, chropowatych jak łuska rybia, wychodziły na zaniki przed sienią mroczną, ganeczkiem z poczerniałych brewion, schodkami koszlawemi, oplecionemi zielonością. Malownicza dzwonnica bazyliki św. Męczenników, wyłaniając się z wieńca dębów klasztornego dziedzińca, królując nad okolicą, tonęła, w błękitnych przezroczach południowego nieba. Horyzonty, jak wymarzone, opasywały wioskę: wysoka góra Gennargentu z osrebrzonemi wierzchołkami, panowała nad wzgórzami Barbagia, wznoszącemi się niby konchy zielone, precz aż pod skałę, na której zboczu Fonni przysiadło swemi szaremi lepiankami, wyziewając wiatry halne i błyskawice nocne.

 Zimą wioska wyludniała się niemal, gdyż zamieszkujący ją pasterze trzód, jak wichry halne silni, a jak wilki przebiegli, zstępowali z trzodami na pastwiska cieplejsze, od strony południa, lecz na wiosnę wioskę napełniali jeźdźcy, konie, psy, starsi i młodzi, gromadni pasterze.

 I Zuanne, syn wdowy po rozbójniku w jedenastym już roku życia swego został pasterzem. Dniem wiódł na samotne pastwiska w górach pewną liczbę kóz, należących do rozmaitych mieszkańców wioski. Ze świtem przebiegał ulice i zaułki, zwołując kozy, które wychodziły z zagród na głos jego. Pod wieczór odprowadzał je do wioski i kozy rozchodziły się same, rozpoznając zagrody do których miały wracać.

 Mały Anania towarzyszył wiernie swemu przyjacielowi, małemu Zuanne, o dużych, odstających uszach. Obaj biegali boso, w porteczkach i kurtkach podartych, zbrukanych, z rozwianemi czarnemi czuprynami. Anania chory na oczy, miał je zaczerwienione a i z noska ciekło mu często, umorusany był, brudny. Kiedy kozy pasły się spokojnie, pomiędzy kwitnącemi krzakami i gronami dzikiego kapryfolium, chłopcy wybiegali na drogę, obrzucali kamykami przechodniów, zakradali się w pola obsadzone kartoflami, szukali u stóp drzew opadłych orzechów. Zuanne słuszny był i szczupły, Anania niższy i przysadzisty, obaj pełni sił bujnych i pomysłów dzikich. Zuanne często mówił o swym ojcu, przechwalał się, obiecywał wstąpić z czasem w jego ślady i pomścić jego krzywdę. Anania chciał zostać żołnierzem...

 — Przyaresztuje cię, wydam w ręce władzy — mówi najspokojniej i jaknajłagodniej.

 — O, ja cię wpierw zabiję! — odpierał żywo Zuanne.

 Bawili się w rozbójników, uzbrojeni w kije z któremi obchodzili się jak z fuzyaini. Posiadali kryjówki i Anania nie mógł nigdy odnaleźć towarzysza gdy się skrył w górach chyba, że Zuanne udawaniem kukułki na ślad swój go naprowadzał.

 Na nawoływania te prawdziwa kukułka odpowiadała z oddali, pobudzając chłopców do zbójeckich, względem siebie, zamysłów i szczęściem bezowocnych poszukiwań. Głos kukułki oddalał się, w miarę jak się do niego zbliżali. Wówczas siadywali na trawie, zadawalniając się rzucaniem kukułce wyrocznych pytań.

 Skromniejszy Zuanne skromne też zadawał pytania:

 — Powiedz mi kukułko! kukułeczko miła, która być może godzina? — pytał.

 — Ku-ku — ku-ku — powtarzało się w oddali do dziewięciu lub dziesięciu razy.

 — Powiedz mi kukułko, kukułeczko miła, za ile lat się ożenię — wołał śmiało Anania.

 — Ku-ku! ku-ku!

 — Za cztery! — zaśmiał się Zuanne. — A toż się wcześnie ożenisz!

 — Cicho bądź — upominał go młodszy chłopiec — wsłuchajmy się dobrze, co powie.

 — Kukułko, kukułeczko miła, za ile lat będę miał syna?

 Kukułka kukała bez końca i liku, a dwaj chłopcy, w wiejskiej samotni, w ciszy przerywanej jeno smętnem kukaniem kukułki, zadawali jej coraz zuchwalsze i smutniejsze pytania.

 — Kukułko powiedz, powiedz moja miła, za ile lat umrę niebogi?

 Pewnego razu Anania udał się sam w góry, wznosząc się coraz wyżej pomiędzy głazy białawe, krzaki dzikich, silnych mirtów, wzorzyste dzierzganie fijoletowyeh czombrów na skalnym gruncie. Dotarł do samego szczytu. Słońce było już zaszło lecz w dali, po za sinemi wzgórzami paliło się jeszcze, rzucając na niebo czerwone smugi.

 Przeląkł się chłopiec tej pożogi wyżyn, na których się oparł, samotności, ciszy. Przypominał mu się ojciec towarzysza, bandyta, z trwogą obejrzał się w koło. Pomimo wojownicze swe usposobienie, bał się strasznie rozbójników, który cli ujrzeć Zuanne pragnął znów sercem całem. Bał się Anania nawet długiego płaszcza, wiszącego śród kurzu, i pajęczyn, w chacie wdowy. Zbiegając z góry, posłyszał nawoływania swego towarzysza, a spostrzegłszy go opowiedział mu gdzie był, co widział, o niebie całem w ogniu i dodał, że mu się on tam pokazał. Syn wdowy nie bardzo mu zrazu dowierzał, lecz z dziwnem jakiemś spoglądał nań odtąd uszanowaniem. Razem wrócili do wioski, milczący i zadumani, wiodąc za sobą stado kóz, których żałosne beczenie rozlegało się w smętku zapadającego wieczoru.

 Gdy nie towarzyszył pastuszkowi kóz, mały Anania spędzał dnie na cmentarzu okalającym bazylikę św. męczenników, bawiąc się z dziećmi fabrykantów świec woskowych, pracujących za kościołem. Ogromne, stuletnie dęby ocieniały obszerny cmentarz, otoczony szeregiem lodżyi zrujnowanych. Kamienne schody wiodły do kościoła, na którego nagim frontonie czernił się krzyż duży. Na wschodach tych, Anania z towarzyszami spędzał godziny całe, bawiąc się barwnemi kamykami, lub z odłamków korka lepiąc miniaturowe gromnice. Z okien pobliskiego, na koszary zamienionego klasztoru, wyglądały wąsate twarze żołnierzy; przez otwarte drzwi dawniejszych celi, widać było buty z ostrogami i rozwieszone tu i owdzie mundury. Głos jakiś grzmiał w oddali basem:

 „A te questo rosario,” czy innej jakiejś żołnierskiej piosenki zwrotkę. Jakiś braciszek, ostatni zapewne z pozostałych, w uszczuplonym, w gruzy rozpadającym się klasztorze, w poszarpanej sutannie, podartych sandałach przesuwał się po korytarzu, szepcząc pacierze. Czasem żołnierz z okna, lub braciszek zadawali dzieciom dziecinne, żartobliwe pytania. Czasem który z żołnierzy zagadnął wprost już Anania:

 — Co porabia twa matka?

 — Przędzie — odpowiadało dziecko.

 — A co jeszcze?

 — Chodzi do studni po wodę.

 — A no, powiedz jej, niech tu przyjdzie, mam jej coś do powiedzenia — kończył żołnierz.

 — Sessignoria — odpowiadało najniewinniej dziecko, a gdy powtarzało propozycyę matce, dostawało w nagrodę szturchańca i Ola zabraniała synkowi powrotu na cmentarz, chociaż Anania widział ją raz rozmawiającą z żołnierzem. Naturalnie, nie słuchał matki, gdyż cóżby robił, nie mając do zabawy pod nieobecność Zuanne, dzieci fabrykantów świec woskowych.

 Oprócz w niedziele i w święta św. męczenników, wiosna i samotność panowały bez podziału, na ocienionym przez stuletnie dęby cmentarzu, w otaczających go podziemiach i lodżyach, pełnych zapachu wosku.

 Drzewa orzechowe wydawały się Ananii wyższe od samej góry Genuargentu, mroczne jak sam kościół ze swą opadającą gipsaturą i pobladłemi malowidłami, polnemi smutku i opuszczenia. Później przez życie całe, przypominał mu się ten smutek zaznany w dzieciństwie na cmentarzu opuszczonego klasztoru, gdzie na wiosnę trawy rosły pomiędzy kamiennemi, popękanemi płytami, a w jesieni słały się żółte kobierce suchych liści, podobnych do opadłych piór nieżywych ptaków. Zuanne, który się palił chęcią bawienia się z dziećmi, na kościelnym cmentarzu, i smucił, gdy Anania nie dopisywał mu na posterunku, towarzystwa zazdrości! dzieciom fabrykantów świec woskowych i starał się od nich odciągnąć małego swego przyjaciela.

 — Pójdź jutro ze mną — mawiał mu, sypiąc kasztany na żar w kominie — pokażę ci gniazdo zajęcy. Jest ich tam tyle, ot takich malusich, bez szerści jeszcze, a uszy już mają, ot, jak długie! Oj długie! — kończył mrużąc oczy.

 Nazajutrz Anania udawał się z nim na poszukiwanie rzeczonego gniazda i naturalnie nic nie mógł znaleźć, ale Zuanne klął się na wszystkie bogi, że wczoraj jeszcze na własne widział oczy. Ktoś musiał znaleźć. Szkoda, że Anania wcześniej nie przyszedł, miałby małe zajączki.

 — Widzisz! wolisz się bawić z temi tam szubrawcami — mówił Zuanne — lepsze ci świeczki woskowe od żywych zający. Gdybyś tu wczoraj był ze mną...

 — A czemuś ich wczoraj nie zabrał — zarzucał mu Anania.

 — Chciałem, byś sam znalazł gniazdo — odpowiadał tamten — teraz chodź, poszukajmy gniazda wrony.

 Mały pastuszek dokładał wszelkich starań, by zająć i zatrzymać u swego boku małego przyjaciela lecz Ananii zimno było w górach, na które spuszczały się mgły jesienne, wołał pozostawać w wiosce! O matce swej, z tej epoki swego życia, niejasne zachował wspomnienie. Widywał ją mało, rzadko zastawał w domu; pracowała jako najemnica w polu lub u obcych ludzi, a wracała wieczorem zmęczona, zziębnięta, głodna. Ojciec chłopca, od dłuższego już czasu nie pokazywał się w Fonni, i chłopiec nie pamiętał nawet, czy go kiedy widział.

 Tylko wdowa po rozbójniku zajmowała się nim nieco i o niej dziecko zachowało wyraźne wspomnienie. Tyle go razy usypiała, koiła swemi dziwnie smętnemi piosenkami. Ona to czesała mu włosy, obcinała brudne u nóg i rąk paznogcie, ocierała — niezbyt zresztą łagodnie — nos, mylą go czasem, upominała. Wieczorem, przędąc u skąpego ogniska, rozpowiadała o heroicznych czynach nieboszczyka męża swego. Obaj chłopcy wsłuchiwali się z nienasyconą ciekawością, lecz Ole opowiadania te przestały zajmować i wzruszać. Przerywała wdowie, lub udawała się na spoczynek do swej ubogiej izdebki. Anania sypiał z matką, często zastawał ją już śpiącą, lecz bladą zawsze, zziębłą i szukającą przez sen, zimnemi stopami jego ciepłych pleców i ramion.

 Nie raz słyszał, jak wzdycha i szlocha w nocnym mroku, lecz nie śmiał spytać co jej dolega, gdyż bał się matki. Zwierzył się przyjacielowi, małemu Zuanne, który uważał za obowiązek oświecać go.

 — Musisz wiedzieć — mówił — że jesteś bękartem, to jest, że ojciec twój nie jest mężem twej matki. Zdarza się to zresztą bardzo często.

 — Czemuż się z nią nie ożenił? — pytał naiwnie Anania.

 — Ba! inną ma żonę. Gdy umrze tamta, z tą się ożeni.

 — A kiedy tamta umrze?

 — Kto wie! życie w ręku Boga! Ojciec twój przychodził tu dawniej często. Znam go.

 — Znasz! — zawołał Anania zaciskając piąstki w instynktownym żalu do nieznanego, zapominającego o nim ojca. — On to, on pewnie był przyczyną łez matki.

 — Znam — mówił Zuanne, zbierając rozpierzchłe wspomnienia — Przystojny, wysoki, patrz! ot taki i oczy ma błyszczące jak iskry... nosi szynel jak żołnierze.

 — A gdzie mieszka?

 — W Nuoro. Nuoro to nie wioska, to duże miasto, tam, za Genuargenta, za górami. Znam Monsiniora z Nuoro, tego, co mię bierzmował.

 — Jakto! byłeś w Nuoro?

 — Byłem — skłamał po chwili wahania Zuanne.

 — Nieprawda! nie byłeś! — zarzucił mu Anania, pamiętałbym.

 — Byłem bo, widzisz, przed twem urodzeniem — twierdził starszy.

 Odtąd Anania chodził znów chętnie w góry z pastuszkiem, chociaż bał się zimna. Rozpytywał go o swego ojca, o miasto, tajemnicze owe Nuoro, o drodze, co doń wiedzie, i w nocy potem śniła mu się ta droga i miasto pełne kościołów, domów wysokich... ba, chyba wyższych od najwyższej góry.

 Pewnego wieczoru, ostatnich dni listopada, Ola, wróciwszy z Nuoro, gdzie chodziła na odpust, posprzeczała się z wdową. Od jakiegoś czasu sprzeczała się ze wszystkiemi i napadała częstej na dzieci.

 Anania słyszał potem, jak płakała noc całą, a chociaż obiła go wieczorem, żałował jej bardzo, chciałby jej powiedzieć:

 — Ucisz się, ucisz matulo! Zuanne twierdzi, że płaczesz nademna. Uspokój się. Niedługo wyrosnę, pójdę do Nuoro, ojca odszukam i poproszę, by przyszedł do nas. Albo... pójdę teraz... zaraz puść mię tylko...

 Chciał to powiedzieć, lecz nie śmiał.

 Dzień nie wzszedł był jeszcze, gdy Ola zerwała się z posłania, wybiegła do kuchni, wróciła z węzełkiem jakimś.

 — Wstawaj! — zawołała na dziecko.

 Ubrała go sama, uściskała, potem zawiesiła mu na szyi, na łańcuszku woreczek jedwabny, zielony, szczelnie zaszyty. [Amulet, znany „rezetta,” zrobiony z ziół, zrywanych w noc św. Jana, węgli, kamyków, popiołu i kawałków drzewa uchodzących za „vera croce”].

 — Co tam jest wewnątrz? — pytał ciekawie Anania.

 — Rezetta — odrzekła Ola. — Amulet, co ci przyniesie szczęście. Nie mam nic cenniejszego... Dał mi to kiedyś starzec, braciszek wędrowny, kwestarz... Strzeż tego, noś zawsze na piersiach... pamiętaj, byś nie zgubił...

 — A jak wygląda! stary kwestarz? Czy długą miał brodę i wielki kij w ręku

 — O tak! wielki.

 — A może... był to On sam.

 — Kto?

 — Pan nasz, Jezus Chrystus?

 — Może... — odrzekła kobieta. — Otóż obiecaj mi, że nie zgubisz, a zawsze na sobie na samych nagich piersiach nosić będziesz i nikomu nigdy ani słówka nie piśniesz o tym woreczku. Obiecaj! Przysięgnij.

 — Przysięgam — ndrzekł z powagą mały Anania — tylko, czy łańcuszek mocny?

 — O! mocny!

 Ola wzięła zawiniątko, ujęła dziecko za rączkę, powiodła do kuchni, dała mu napić się trochę ciepłej kawy z kawałkiem chleba, otuliła go w podartą chustę i wyszła z nim razem.

 Dniało.

 Zimno było przejmujące, mgła wypełniała dolinę, czepiając się stoków gór. Same wierzchołki wyglądały tu i owdzie, srebrzyste śród mlecznego mgły zalewu, a góra Spada zdawała się, pływającym śród wód olbrzymim łomem bronzu.

 Anania przeszedł z matką puste ścieżki, spoglądając na nurzający się w mgłach krajobraz, kierując kroki dalej, dalej w nieznane sobie okolice. Serce mu biło gwałtownie, a droga szara, wilgotna, po za którą pozostały lepianki Fonni, wznosząca się wyżej, coraz wyżej, była, wiedział to, drogą, wiodącą do Nuoro!

 Zimno było, dla rozgrzania się chłopiec od czasu do czasu, biegł szybko, nie czuł się jednak zmęczonym; przywykł używać wiele ruchu, lekko mu było, jakgdyby miał skrzydła, ciepło, wesoło.

 — Dokąd idziemy? — pytał matki.

 — Po kasztany — mówiła mu raz, a innym razem: — W drogę, w pole, zobaczysz.

 Anania biegał, skakał, przewracał koziołki, lecz ciągle macał się, szukając w zanadrzu zielonego, jedwabnego woreczka, tajemniczego, lecz snąć potężnego talizmanu. Mgły opadały.

 Po lazurowem niebie wlokły się leniwie pasma białawych obłoków, góry zdawały się odświeżone wilgocią, aż wreszcie żółty promień musnął kaplicę, wznoszącą się na ostrym szczycie góry, odrzynającej się na ołowianem tle chmur.

 — Tam to idziemy? — pytał Anania, wskazując gaj kasztanów. W ciszy porannej słychać było świegot samotnej ptaszyny.

 — Dalej — odpowiedziała krótko Ola.

 Anania biegł dalej. Nigdy jeszcze nie odchodził był tak daleko od wioski i wszystko go zajmowało, zaciekawiało: droga nieznana, horyzonty nowe, mury opleśniałe, olszynki gęste, krzaki, osypane czerwonemi jagodami, ptaszki, wszystko zdawało mu się nowem, ślicznem...

 Mgły opadły, słońce rozpuściło jasne promienie, a chmura, na której rysowała się góra Gonare, z ołowianej zmieniła się na różową i na tle tym kapliczka zdawała się bliższą, bliską.

 — Ale kiedyż dojdziemy do końca drogi? — pytał Anania, ciągnąc matkę za rękaw.

 — Natychmiast. Zmęczyłeś się?

 — Wcale nie — odrzekł i pobiegł dalej. Czuł jednak znużenie i ból w kolanach, to też po chwili zwolnił kroku, znalazł się u boku matki i zaczął zarzucać ją tysiącznemi pytaniami. Ola, z koszem na głowie, blada, z podbitemi oczyma odpowiadała mu zaledwie i z roztargnieniem.

 — Czy wrócim na noc do domu? — pytał, — nie powiedziałem Zuanne, że odchodzę; szukać mnie będzie. Daleko też do tego gaju? A może to aż w Mamojada?

 — Tak... właśnie!

 — A! w Mamojada! A kiedy tam odpust? Może to być mamo, by Zuanne był aż w Nuoro. To droga do Nuoro, prawda? Słyszałem, że trzeba, dziesięciu godzin, by zajść tam pieszo. Byłaś nieraz mamo w Nuoro, prawda? Kiedy tam odpust?

 — Był onegdaj — odrzekła, drgnąwszy, Ola i po chwili spytała syna:

 — Chciałbyś mieszkać w Nuoro?

 — Czemu nie! bo... bo...

 — Wiesz, w Nuoro mieszka twój ojciec — rzekła Ola, domyślając się co Anania ma na myśli. — Chciałbyś mieszkać u niego?

 Chłopiec zamyślił się chwilkę.

 — Chciałbym — odrzekł po chwili żywo, lecz brwi zsuwając.

 Co myślał mówiąc to? Ola się nad tem nie zastanawiała.

 — Chciałbyś, bym cię doń zaprowadziła — pytała.

 — Dobrze — odrzekł obojętnie.

 O południu zatrzymali się przy ogrodzie, w którym kobieta w spódnicy, spiętej naksztalłt szarawarów, kopalń ziemię zawzięcie. Kotka biała to się do niej łasiła, to znów czatowała na jaszczurkę, przebiegającą wzdłuż muru.

 Wszystkie te szczegóły wryły się w. pamięć, dziecka, zapamiętał je już na zawsze.

 Dzień, po chłodnym poranku, był ciepły, nie bo błękitne, góry owiane sinawym brzaskiem, gaje ciemne a trawa przy drodze i woda w ruczajach połyskiwały w słońcu.

 Ola, usiadłszy na ziemi, zdjęła kosz z głowy, przywołując chłopca, który oparty o murek, ciekawie spoglądał w ogród, na kopiącą ziemię kobietę, kotkę białą, zieloną jaszczurkę.

 W tej właśnie chwili zjawił się na drodze wóz pocztowy. Z kozła powoził człowieczyna z rudemi wąsami, obrzękłą, uśmiechniętą twarzą.