Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Martyna samotnie wychowuje syna, z którym z roku na rok ma coraz słabszy kontakt. Chłopiec preferuje towarzystwo smartfona zamiast ludzi, a ona – wiecznie zapracowana, by zapewnić mu wszystko – czuje, jak czas dorastania dziecka przecieka jej przez palce.
Pod wpływem impulsu kobieta decyduje się zabrać dwunastolatka na wspólne wakacje, na których nie byli od dobrych kilku lat. Pomysł początkowo wydaje się świetny, ale… no właśnie! Najpierw, tuż po przyjeździe do lubuskiego, o mało nie potrąca jej samochód, którego kierowcą okazuje się przystojny instruktor golfa z pobliskiego pola. Później jej syn dowiaduje się, że na tych wymarzonych wakacjach mama zamierza mu zabrać telefon. Jakby tego było mało, urokliwy klimat ośrodka wypoczynkowego nad jeziorem zaburza podejrzany mężczyzna z „psem mordercą” u boku. Co z tego wszystkiego wyniknie?
Ta powieść dostarczy czytelnikom humoru, ale i nutki przestrachu. Pokaże, do czego zdolny jest nastolatek z wybujałą wyobraźnią i jak daleko mogą zaprowadzić rzucone na kogoś podejrzenia. Dobra zabawa, młodzi spuszczeni z rodzicielskiego oka i wreszcie wakacyjny romans dwojga dorosłych, którzy po urlopie nie planują dalszego ciągu znajomości. Co przyniesie im życie i czym zaskoczy?
Miejsce akcji: Niesulice nad jeziorem Niesłysz.
Czas: dwa tygodnie lipcowego urlopu.
Ona: poukładana księgowa z dzieckiem.
On: skończony singiel spod znaku kija golfowego.
Porywająca, wakacyjna opowieść z mnóstwem uśmiechu!
„Po urlopie się żegnamy” w perfekcyjny sposób pokazuje, że każdy pragnie czyjejś obecności. Czasem tylko na chwilę, a czasem… na nieco dłużej. Jestem poruszona i oczarowana. Obyczajówka w wykonaniu autorki mrocznych thrillerów? Alex Sand udowadnia, że można, i robi to w doskonałym stylu! Serdecznie polecam! – A.P. Mist
Najnowsza książka Alex Sand totalnie mnie zaskoczyła. Cudowna, ciepła wakacyjna opowieść o niełatwych wyborach, drugich szansach na lepszą przyszłość oraz trudzie rodzicielstwa. Piękna i realistyczna historia przeniesie Was nad polskie jezioro, które będzie świadkiem wielu rozterek i intryg. Polecam tę nietuzinkową powieść niosącą ze sobą niejedno ważne przesłanie. Będziecie zachwyceni. – AT. Michalak, pisarka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 375
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tej autorki w Wydawnictwie WasPos
CYKL PAN STRACH
Pan Strach #1
Człowiek w bandażach #2
POZOSTAŁE POZYCJE
Nie zapomnisz o tym, co Ci zrobiłem
Nie denerwuj jej
Po urlopie się żegnamy
W PRZYGOTOWANIU
Transfer. Pradawny dzwon #1 (duet z Tomasz Niedzielski)
Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka
Copyright © by Alex Sand, 2023Copyright © Wydawnictwo WasPos, 2023All rights reservedWszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Kinga Szelest
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Patrycja Kiewlak
Zdjęcie na okładce: © PeopleImages.com - Yuri A/Shutterstock
Zdjęcie na 6 stronie:Obraz Kathryn A/Pixabay
Wektor przy nagłówkach: Obraz Raw Materials Design/Pixabay
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I – elektroniczne
ISBN 978-83-8290-366-9
Wydawnictwo WasPosWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Kilka słów od autora
Podziękowania
Dla mnie romans nie oznacza ckliwej,przesłodzonej sentymentalności.Jest jak curry, doprawione ekscytacją i humorem,a także zdrową porcją cynizmu.
Loretta Chase
Rozdział I
Z dala od pracy
Martyna Wójtowicz upewniła się, że czerwony, świeżo położony na paznokciach lakier już wysechł, a później wstała od czytanej przy kuchennym stole książki i podeszła do zlewozmywaka. Ze stojącej przy nim suszarki zdjęła talerze, uważnie przetarła je ściereczką i schowała do szafki.
– Maks! – krzyknęła do syna, niepokojąc się panującą w mieszkaniu ciszą. – Spakowałeś się?!
Nie usłyszała odpowiedzi, więc tylko zmarszczyła czoło, dobrze wiedząc, co to znaczy. Dokończyła wkładać do szuflady czyste sztućce, a później westchnęła i poszła do pokoju swojego dziecka.
– Maks, pytałam o coś – powiedziała, wchodząc bez pukania. – Spakowałeś się?
Jej dwunastoletni syn nawet nie podniósł głowy. Leżał na łóżku z nosem w smartfonie i zdawał się kompletnie nie słyszeć, co do niego mówiła. Martyna naprawdę nie zamierzała na niego krzyczeć, bo ten dzień miał być miłym startem ich wspólnego urlopu, ale z tym chłopakiem czasem nie dało się inaczej.
Cofnęła się do kuchni, podeszła do ustawionego na lodówce routera i po prostu go wyłączyła. Potem oparła się o futrynę i podziwiając ogniście czerwony lakier swoich wreszcie zrobionych paznokci, spokojnie czekała na syna. Nie minęło nawet kilka sekund, kiedy z pokoju Maksa dało się słyszeć rozdzierający krzyk.
– Maaaaamo! Nie ma Internetu!
Uśmiechnęła się pod nosem, ale nie odpowiedziała. Obróciła dłoń, uznając, że kolor lakieru mógłby jednak być mniej intensywny.
– Maaaamo!
Po chwili dwunastolatek wybiegł z pokoju i z miną wściekłego psa przyszedł do kuchni i spojrzał na router.
– Co jest z netem? – spytał.
– Spakowałeś się już? – powtórzyła po raz trzeci.
– Ja nigdzie nie jadę – warknął i wyciągnął rękę w stronę lodówki. – Router się zgasił? – spytał, jakby nie było nic ważniejszego.
– Jedziesz, Maks. – Nic sobie nie robiła z jego bezczelnego tonu. – A router już się nie włączy. Za dwie godziny ruszamy, a ja wciąż nie widzę tu twojej walizki.
– Nie jestem dzieckiem, mamo! – odparował, przyjmując pozę do ataku. – Zostanę, a ty jedź sobie sama na te cudowne wakacje.
Martyna wzięła głęboki oddech i na jego oczach wyjęła z routera jedyny kabel doprowadzający do niego Internet. Drugą część przewodu wysunęła z urządzenia tkwiącego w ścianie, a później całość włożyła do kieszeni swojej bluzy. Obiecała sobie, że nie będzie się zachowywać jak paranoiczka, ale naprawdę zależało jej na wspólnym wyjeździe. Od lat nie byli nigdzie razem i nie zamierzała zmarnować kolejnych wakacji z powodu jego kaprysów.
– Pojawi się walizka, włączę router – powiedziała tak spokojnie, jak tylko mogła, i cofnęła się w stronę kuchennego stołu.
– Mamo! – Maks zaczął krzyczeć, a Martyna założyłaby się o wszystko, że gdyby teraz odwróciła się do niego, to zobaczyłaby, jak tupie ze złości.
Jej syn „gotował się” przez chwilę, a później wrócił do swojego pokoju i z impetem trzasnął drzwiami. Martyna dopiero teraz spojrzała przez ramię i pokręciła głową, zastanawiając się nad tym, kiedy ten dwunastolatek stał się taki nieusłuchany. Owszem, zdawała sobie sprawę z tego, że pracowała na półtora etatu i nierzadko przynosiła pracę do domu, więc nie miała dla niego tyle czasu, ile powinna była mieć. Ale… coś przecież musieli jeść. No i on również miał swoje potrzeby, czego absolutnie mu nie zarzucała, w końcu był dzieckiem, a ona chciała zapewnić mu wszystko.
Sęk w tym, że w pogoni za każdą kolejną złotówką traciła z nim kontakt. Nie chciał już opowiadać jej o tym, co w szkole, nie prosił o wspólne wyjście do kina i nie mówił nic o kolegach z klasy, więc zaczęła zastanawiać się nad tym, czy on ich w ogóle ma. Później przyszło jej do głowy, że za dziesięć lat Maks nie podziękuje jej wcale za nowy komputer, konsolę czy wypasiony smartfon, a wypomni to, że nie miała dla niego czasu. Że wszystko, co ważne, przeżył sam, a jej przy tym nie było.
Ta myśl dotknęła ją tak mocno, że kilka dni wcześniej poszła do gabinetu swojego pracodawcy i powiedziała, że od pierwszego lipca bierze dwa tygodnie urlopu. Szef był wstrząśnięty, bo czegoś takiego nie zrobiła ani razu, a pracowała dla niego już sześć lat. Mężczyzna chwilę burczał coś pod nosem, ale oczywiście nie miał wyjścia. Wolne jej się przecież należało. Na fali jego zgody i własnego pomysłu Martyna przeszła więc do realizacji. W Internecie znalazła ośrodek wypoczynkowy nad jeziorem gdzieś na drugim końcu Polski i zarezerwowała całe dwa tygodnie, płacąc z góry. Tamtego dnia chodziła cała w skowronkach, a Maks, choć na początku wydawał się zachwycony tym planem, to im bliżej było do wyjazdu, tym gorzej to znosił.
– Proszę! – burknął, wychodząc nagle z pokoju i ciągnąc po podłodze walizkę na kółkach. – Spakowane. Dostanę ten Internet?
– Zaraz zobaczymy – odpowiedziała, wyrywając się z zamyślenia. – Otwórz i powiedz, co zabrałeś.
– To, czego potrzebuję! Dostanę Internet?! – Znów podniósł głos.
– Maks, kochanie, nie krzycz na mnie, bo nie włączę ci tego routera, rozumiesz?
– O Jezus! – jęknął i przewrócił oczami.
– Żaden Jezus, wystarczy „mamo”.
– Maaamo! – zawodził, dobrze wiedząc, jak Martyna nie znosi tego tonu.
– Walizka. – Wskazała palcem.
Chłopiec poczłapał do bagażu i otworzył go, wymownie wzdychając. Martyna spojrzała do środka i zobaczyła, że wewnątrz jest tylko jego ładowarka do smartfona.
– No chyba sobie żartujesz.
– Ja nie potrzebuję nic więcej – odpowiedział poważnie i wydął usta na ostateczne potwierdzenie tego faktu.
– Chcę tu widzieć koszulki, spodenki, majtki, kąpielówki, skarpetki, ciepłą bluzę i długie spodnie – wyliczała. – Maszeruj z tym z powrotem. – Palcem wskazała mu jego pokój.
Maks fuknął coś pod nosem, z wielce obrażoną miną zamknął walizkę i pociągnął ją za sobą. Po chwili ponownie usłyszała donośny trzask drzwi. Zniecierpliwiona jego humorami zaczęła zastanawiać się nad tym, ile nerwów będą ją kosztować te wymarzone, wspólne wakacje. Na razie jeszcze nie wyjechali, a Maks już dawał jej popalić. Próbowała skupić się na czytanej książce, ale tym razem przerwał jej dźwięk dzwonka. Sięgnęła po telefon i zobaczyła nazwisko szefa na ekranie.
– Wójtowicz, słucham? – przedstawiła się, odebrawszy połączenie.
– Dzień dobry, pani Martyno. Klient z Polmexu pyta o kwotę podatku, jaką ma do zapłacenia za maj, podobno mu jej pani nie podała? – zapytał wprost.
– Słucham? – zdziwiła się. – Za maj? Podatki dawno zostały rozliczone i wysłane. Robię to zawsze do piętnastego dnia kolejnego miesiąca, więc musiał się pomylić – wyjaśniła, przyjmując formalny ton.
– Klient twierdzi, że nie widzi na swoim koncie, żeby przelew wyszedł, więc nie podała mu pani kwoty – ciągnął szef.
– Klient sam odpowiada za swoje przelewy. Mailowo co miesiąc, i to od paru lat, dostaje ode mnie wyliczenia i teraz również je dostał – powiedziała. – Proszę mu przekazać, żeby ponownie sprawdził mail.
– Może sama mu to pani przekaże?
– Szefie, jestem od dziś na urlopie, a sprawdzenie poczty to kilka sekund – odparła. – Klient na pewno sobie z tym poradzi.
– Formalnie ma pani urlop od jutra – przypomniał.
Zapadła cisza. Kobieta uznała, że nie będzie wdawać się w niepotrzebne sprzeczki z pracodawcą. Zalogowała się na swoją pocztę na smartfonie i szybko sprawdziła wysłane wiadomości.
– Mam – powiedziała. – Mail z wyliczeniem podatku za maj został wysłany do Polmexu piętnastego czerwca i mam również potwierdzenie jego odbioru przez klienta – dodała z nutką triumfu w głosie. – A teraz kończę, pakuję się. Do zobaczenia za dwa tygodnie, szefie – rzuciła szybko i wcisnęła czerwoną słuchawkę, zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć.
Przezornie od razu wyciszyła dźwięki w telefonie i nie myliła się! Po kilku sekundach szef już do niej oddzwaniał – jak przypuszczała – wkurzony, ale nie zamierzała odbierać połączenia. Do wyjazdu zostało niewiele czasu i chociaż była już spakowana, to poza czekaniem na Maksa miała ochotę doczytać dwie strony książki pozostałe jej do końca rozdziału, spokojnie napić się kawy i przejrzeć jeszcze raz mapy Google, żeby dobrze zaplanować podróż.
Po dwóch kolejnych próbach jej namolny szef wreszcie się poddał. Martyna doczytała fragment i w międzyczasie zalała sobie wielki kubek kawy. Włączyła mapy na smartfonie i wbiła wzrok w ekran. Z Katowic do Niesulic – małej wioski położonej w zachodniej Polsce – miała najszybszą trasą około czterystu kilometrów, więc nie powinno jej to zająć więcej niż cztery, może pięć godzin. Dawno nie jechała przez Wrocław, więc spodziewała się tam pewnych utrudnień, dlatego doliczyła sobie mały zapas. Siorbnęła kawę i spojrzała przez okno.
Dziś w mieście zadymienie było tak duże, że ucieszyła się z wyboru miejscowości w „zielonych płucach Polski”, jak to ładnie mówili o województwie lubuskim. Miała tylko nadzieję, że to prawda, a nie marketingowa papka wymyślona przez ośrodki wczasowe celem opchnięcia turystom wspaniałych wakacji. Cóż, okaże się na miejscu.
Wróciła myślą do smogu wiszącego nad Katowicami i kiedy wpatrywała się w jedną z ciemnych chmur nad sąsiednimi blokami, miała wrażenie, że widzi w niej roześmianą twarz swojego męża. Jego niebieskie, skrzące się radością oczy, które pochłaniały Martynę dogłębnie i sprawiały, że dla niego była gotowa na wszystko. Potrząsnęła głową, chcąc odpędzić te myśli. Jego już dawno nie było, a ona została w tym cholernym mieście pełnym bolesnych, chociaż wspaniałych wspomnień. Sama z dzieckiem.
Los doprawdy potrafił robić sobie z człowieka jaja.
***
Martyna taszczyła pierwszą walizę, schodząc po schodach z drugiego piętra i psiocząc w duchu na brak windy. Niby na co dzień nie mogła narzekać, bo wspinanie się i schodzenie po schodach to zawsze jakaś aktywność fizyczna, ale w tym momencie nie myślała o tym, ile dobrego robi to dla jej krążenia i sylwetki, a klęła na ciężar niesionych tobołów. Dwa tygodnie to w końcu trochę czasu, więc zabrała sporo rzeczy, ale nie przypuszczała, że będą tak ciężkie.
– Dzień dobry, pani! – Usłyszała czyjś głos za plecami i odruchowo zatrzymała się na półpiętrze.
Kilka stopni nad nią stał jeden z sąsiadów.
– A dzień dobry, dzień dobry.
– Czyżby wakacje? – spytał z niedowierzaniem.
– A i owszem, najwyższa pora. – Uśmiechnęła się i podziękowała mu, widząc, że złapał w dłoń jej bagaż i zaproponował pomoc.
– O cholera – jęknął mężczyzna. – Kamienie pani taszczy w góry czy piach na plażę? – zapytał, ledwo dźwigając walizę z ziemi.
– No coś w tym stylu. – Zaśmiała się.
– Uf, no powiem, że niezły mam przedsmak przed siłownią – rzucił, a potem minął ją i zaczął schodzić na dół. – Daleko jedziecie?
– Czterysta kilometrów z kawałkiem – odpowiedziała. – Znalazłam fajne, czyste jezioro w lubuskim i zaszalałam z podkoszulkami – dodała, wskazując na walizkę.
– Ma tu pani same podkoszulki? – Młody chłopak aż stanął z wrażenia.
Zaprzeczyła ruchem głowy, lecz jej uwadze nie umknęło to, jak spojrzał w tym momencie na jej biust. Niby przelotnie, ale jednak zatrzymał się na uwypuklonym przez obcisłą koszulkę rowku między jej piersiami i nerwowo przełknął ślinę. Gdyby była bardziej pruderyjna, to pewnie zrobiłaby się czerwona, ale szczerze mówiąc, schlebiało jej, że dwudziestokilkuletni mężczyzna z charakterystycznym błyskiem w oku oceniał jej biust. Tym akurat natura hojnie ją obdarzyła, chociaż od lat nikt nie miał okazji oglądać go bez stanika. No, może tylko ona – za każdym razem, gdy wchodziła pod prysznic.
Na parterze podziękowała sąsiadowi za pomoc, wysunęła kółka ze spodu walizki i ruszyła na parking. Wyjęła pilot do auta i kliknęła przycisk. Cichy sygnał dźwiękowy, który tak lubiła, oznajmił gotowość jej bestii do jazdy. Minutę później żwawo poderwała z chodnika ciężką walizę i wpakowała ją do bagażnika swojego niebieskiego suzuki. Domknęła klapę i uśmiechnęła się na samą myśl o przygodzie, która czekała i ją i Maksa. Wreszcie długa podróż w nieznane!
Kiedy człowiek pracuje w biurze rachunkowym i przez większość roku podróżuje jedynie do marketu na zakupy oraz odwieźć syna do szkoły, to taka trasa wydaje mu się prawdziwym cudem. Długa droga, autostrady, ludzie, prędkość dociskanego gazu, postoje z burgerami na trasie i wreszcie cel w postaci bajkowego jeziora – ta myśl totalnie ją ekscytowała.
Wróciła do mieszkania po rzeczy Maksa, który wreszcie się jednak spakował i teraz siedział w Internecie, robiąc nie wiadomo co i nie wiadomo po co. On jeszcze nie wiedział, że na miejscu, w ramach cywilizacyjnego detoksu, zamierzała zabrać mu telefon na kilka dni i… miała pełną świadomość tego, że nie powinien o tym wiedzieć wcześniej. Z trudem wylazła z powrotem na drugie piętro i weszła do mieszkania. Ku jej zdziwieniu Maks siedział w kuchni z walizką ułożoną przed swoimi nogami i bez telefonu w ręce.
– Wszystko w porządku? – zapytała, bacznie mu się przyglądając.
– Musimy poważnie porozmawiać, mamo – powiedział, siląc się na uprzejmość, ale Martyna czuła, że chłopak coś kombinuje.
Usiadła na sąsiednim krześle.
– No mów.
– Uważam, że jestem już na tyle duży, że mogę decydować o tym, czy chcę jechać z tobą na wakacje, czy nie – zaczął. – A nie chcę i mogę to uargumentować – dodał.
Martyna prawie parsknęła, słysząc to „uargumentować”, bo to było jedno z jej ulubionych słówek powtarzanych podczas telefonicznych konsultacji z klientami. Musiał je gdzieś usłyszeć i teraz wykorzystał, dodając swojej wypowiedzi powagi.
– Proszę, uargumentuj – powiedziała z ciekawości, chociaż wiedziała, że zostawienie dwunastolatka w domu nie wchodziło w grę.
– Po pierwsze, nie znam tam kompletnie nikogo, więc przez dwa tygodnie będę się nudził i wariował – podjął.
– Bez obaw – przerwała mu. – Mam w planie spędzić z tobą dużo czasu, wzięłam gry, popływamy, zapiszemy się na lokalne atrakcje, skorzystasz ze zjeżdżalni do jeziora, posiedzisz przy ognisku – wyliczała. – Będzie fajnie.
– Mamo… my prawie nie rozmawiamy, a teraz mam z tobą jechać do jakiejś dziury i skakać z radości przy planszówkach? – spytał.
– Nie musisz skakać, Maks, ja tego nie oczekuję – odparła, starając się potraktować tę rozmowę poważnie. – Ale możesz dać mi szansę, prawda? Oboje sporo przeszliśmy i przyda nam się zmiana klimatu.
Maks fuknął coś pod nosem, ale ona zauważyła, że był zadowolony, słysząc, że uwzględnia go w tym i że wie, iż on również sporo przeszedł.
– Ale nie będziesz mnie zmuszać do głupich gier dla dzieci czy śpiewania tych debilnych piosenek przy ognisku?
– Nie będę – odpowiedziała. – To jak? Idziemy?
– Miałem jeszcze trzy inne argumenty, ale dobrze, dam ci szansę, mamo – rzucił łaskawie.
Wstała z krzesła i powstrzymując się od śmiechu, ruszyła w stronę drzwi.
– A moja walizka? – zapytał nagle.
– Co? – Odwróciła się i spojrzała na niego jak na dorosłego. – Przecież sam mówiłeś, że nie jesteś już dzieckiem.
Maksa na moment zatkało, a potem złapał uchwyt swojego bagażu i pociągnął za niego bez dodatkowego komentarza. Wiedziała, że tak będzie, przecież nie mógł się poddać w takiej chwili. Kiedy zamykała za nimi drzwi wejściowe, Maks już tarabanił się z walizą po schodach. Naprawdę chciała mu pomóc, ale czuła, że zmiana frontu i potraktowanie go jak malucha uderzy w jego najwyraźniej budzące się już do życia męskie ego.
Obserwując go z tyłu, zastanawiała się nad tym, jak wiele ich dzieli. Nie pokazała tego po sobie, ale jego słowa o tym, że prawie ze sobą nie rozmawiają, mocno ją uderzyły. Jakby ktoś zasunął jej pięścią w brzuch.
Tak, dzieciak miał rację. Odwoziła go do szkoły, jechała do pracy, a po powrocie on siedział u siebie, a ona jeszcze dzwoniła do klientów albo skupiała się na kolejnym internetowym szkoleniu dla księgowych.
Czy to była jej wina, że polskie prawo podatkowe zmieniało się z prędkością światła i po prostu musiała być na bieżąco? Dziś klienta trzeba było rozliczyć tak, a tydzień później było to już naruszenie podpadające pod kontrolę i karę.
A może zapracowanie to tylko wymówka, która pozwalała jej nie myśleć o braku męża i o tym wszystkim, co na nią spadło? Szczerze mówiąc, choć nigdy nie powiedziałaby tego głośno, tę drugą możliwość wolałaby wyrzucić sobie z głowy.
– Gdzie auto? – zapytał Maks, który właśnie wychodził z klatki schodowej.
Wskazała palcem.
– Po prawej, tam koło drzewa.
Specjalnie pozwoliła mu iść przodem, a kiedy doszli na miejsce, otworzyła klapę bagażnika i schyliła się po jego walizę. Maks powstrzymał ją ruchem ręki.
– Nie – powiedział. – Sam włożę, mam tam ważne rzeczy.
Martyna znowu miała ochotę się zaśmiać, ale wiedziała, że nie powinna lekceważyć wagi jego spraw, więc tylko przesunęła swój bagaż tak, żeby miał więcej miejsca. Maks, sapiąc z wysiłku, załadował toboły do bagażnika i poszedł wsiąść do samochodu.
Kątem oka widziała, jak do uszu wciska sobie słuchawki i uruchamia telefon.
***
– Zaraz się zsikam, mamo, daleko jeszcze?
Syn od pół godziny przebierał nogami na siedzeniu pasażera i dosłownie nie mógł już wytrzymać.
– Dziesięć minut i jesteśmy na miejscu – odparła i lekko docisnęła gaz. – Wytrzymasz?
– Nie – jęknął boleśnie.
– Okej, sekunda, tu widzę parking, zjadę i skoczysz do lasu, tak?
– Mhm – mruknął chłopak i z nadzieją spojrzał na prawo.
Właśnie wjechali do Niesulic i przed nimi zamajaczyła pierwsza tablica lokalnej smażalni ryb. Po prawej ciągnął się dość gęsty las, a tuż przy nim parking, na który właśnie zjeżdżała Martyna. Zdążyła zatrzymać auto, a Maks, nie czekając nawet, aż zgasi silnik, wypadł na zewnątrz. Ostatnimi siłami powstrzymywał napięty pęcherz i pędem pobiegł w głąb lasu.
Martyna sięgnęła po telefon i wysiadła z samochodu, a później przeciągnęła się szeroko, rozprostowując kości. Do celu zostało im wprawdzie niewiele, ale skoro i tak mieli tu spędzić bite dwa tygodnie, to nie musiała się już spieszyć. Kawałek z przodu zauważyła tablicę z kierunkowskazem na miejską plażę i ciesząc się, że już tu dotarli, wciągnęła w płuca świeże, leśne powietrze. Tutaj naprawdę pachniało inaczej niż w Katowicach.
Spojrzała w stronę lasu, ale Maksa jeszcze nie było widać, więc zamiast stać w parkingowym piachu, który pewnie zaraz wpadłby do jej adidasów, wyszła na pustą drogę. Odblokowała ekran i zobaczyła trzy SMS-y oraz pięć nieodebranych połączeń od szefa. Paliło się czy co? Odczytała wiadomości z informacją, że szef nie może znaleźć w jej biurze jakichś ważnych papierów. Westchnęła, wiedząc, że ma idealny porządek zarówno na biurku, jak i w szafach na segregatory, więc skoro czegoś tam szukał, to na pewno zostawił niezły bajzel. A to przecież dopiero pierwszy dzień jej wyjazdu! Czuła nosem, że po powrocie zastanie masakrę.
Druga szuflada biurka, niebieska teczka, tam są.
Nagle dobiegł ją rozdzierający krzyk Maksa.
– Maaamo!
Odwróciła się niemal w tej samej sekundzie. Zanim jednak zdążyła zlokalizować syna i cokolwiek zrobić, usłyszała za sobą ogłuszający dźwięk klaksonu i aż podskoczyła. Sekundę później dostrzegła zbliżający się do niej biały samochód. Sparaliżowało ją natychmiast. Gwałtownie spięła wszystkie mięśnie, ale nie mogła się ruszyć. Widziała światła pojazdu coraz bliżej i nie była w stanie oderwać stóp od asfaltu. Jakby do niego przyrosły. Stała tak jak słup soli i z rosnącym przerażeniem w oczach patrzyła prosto na białą blachę, która zbliżała się ku niej w mgnieniu oka. Nawet nie drgnęła.
Prowadzący auto mężczyzna nerwowo zaciskał wargi, próbując wyhamować. Po chwili Martyna poczuła lekkie muśnięcie i zamknęła oczy. Serce podeszło jej do gardła.
– Mamo! – Usłyszała wydzierającego się do niej Maksa.
W tle trzasnęły drzwi samochodu.
– Kurwa mać! – krzyczał mężczyzna. – Nic pani nie jest?!
Kobieta otworzyła oczy i zobaczyła, że nadal żyje, a jej kolan niemal dotyka zderzak stojącego przed nią pojazdu. Milimetry!
– Jezus Maria, w ostatniej sekundzie – powiedział facet, patrząc na jej nogi.
Maks wybiegł na ulicę i nerwowo złapał Martynę za rękę, próbując nią potrząsnąć.
– Mamo?
– Nic pani nie jest?
Martyna wypuściła powietrze z płuc, ciągle będąc w szoku, i mocno przytuliła do siebie Maksa. On też był cały roztrzęsiony.
– W porządku – wykrztusiła po chwili. – Chyba mam atak paniki.
– Niech pani zejdzie z drogi – rzucił mężczyzna, którego wyglądu Martyna nawet nie zdążyła zarejestrować. Wskazał palcem na jej samochód. – Zjadę tu obok i zaraz do pani podejdę.
– Chodź, mamo. – Maks pociągnął ją za rękę i zeszli z ulicy, a po chwili syn pomógł jej się oprzeć o ich auto.
Chłopiec z przerażeniem patrzył, jak jego mama ciężko oddycha i próbuje się do niego pocieszająco uśmiechnąć.
Mężczyzna z białego pojazdu zjechał z drogi i zaparkował koło nich. Martyna tępym wzrokiem patrzyła na jego białe volvo i bardzo powoli zaczynała wracać do równowagi. Nie mogła uwierzyć w to, co się stało. Kiedy wysiadł i podszedł do niej z butelką wody mineralnej, była już prawie gotowa na to, żeby go zabić.
– Ile, do cholery, miał pan na liczniku? – spytała, podnosząc głos.
– Przepraszam – odpowiedział. – O tej porze zwykle nie ma tu ruchu, jechałem za szybko.
– Mógł mnie pan zabić! – dodała. – Myśli pan czasem o takich rzeczach, kiedy pędzi jak psychopata? – warczała, zdając sobie sprawę z tego, że do nieszczęścia było naprawdę niedaleko.
– Bardzo panią przepraszam – odparł autentycznie skruszony, a ona dopiero teraz zauważyła, że drży mu dolna warga.
Mężczyzna podał jej wodę, a ona, czując suchość w ustach, odkręciła nakrętkę i wypiła dwa łyki. Potem nabierała oddech za oddechem i z namysłem wypuszczała powietrze tak, jak to czasem robiła w samolocie, kiedy denerwowała się podczas startu.
– W porządku, chłopie? – spytał mężczyzna, patrząc na rozdygotanego Maksa.
– Tak – odparł powoli nastolatek, chociaż wciąż cały się trząsł na myśl o tym, że jego mama właśnie o mało nie zginęła. – Mamo? – zwrócił się do niej, zadzierając głowę.
– W porządku, Maks. – Kiwnęła głową. – Daj mi chwilkę, zaraz się uspokoję – dodała.
– Stałaś z telefonem w ręce na środku drogi! – Maks jakby nagle oprzytomniał i podniósł na nią głos. – Jak mogłaś?!
– Słucham? – spytała zaskoczona.
– Auta nie było słychać, ale ty stałaś na drodze! – oburzał się na nią.
– No tak, chłopak ma rację, trochę nieostrożnie pani zrobiła – podchwycił mężczyzna.
Martyna głęboko wciągnęła powietrze, żeby na kogoś zaraz nie krzyknąć. Faktycznie skojarzyła, że odpisywała szefowi na SMS i nie musiała tego robić na środku jezdni, ale to kierowca pojazdu zawsze powinien mieć oczy dookoła głowy.
– To nie zmienia sytuacji! Leciał pan co najmniej osiemdziesiąt w zabudowanym – powiedziała zdenerwowana.
– Przepraszam, ja wiem, że to moja wina, ale rzeczywiście nie powinna była pani stać na środku drogi z telefonem w ręce – rzucił. – To trochę szczeniackie, biorąc pod uwagę fakt, że ma pani dziecko pod opieką.
– Słucham? – Uniosła brew. – Zamierza mnie pan teraz umoralniać?
– Skądże, nie zamierzam, stwierdzam tylko fakty.
– Mamo, przestań już. Jak w ogóle mogłaś mi to zrobić?! – denerwował się Maks. – Oboje jesteście winni i oboje nie uważaliście.
Martynę zatkało, podobnie jak stojącego obok kierowcę volva.
– Ile ty masz lat? – zapytał z ciekawości.
– Dwanaście.
– Niezły ten pani chłopak. W zasadzie ma rację – zauważył.
Martyna pogłaskała Maksa po włosach, a on otrząsnął się, jakby to była ujma.
Mężczyzna tymczasem wyciągnął do niej rękę.
– Nazywam się Piotr Kanda.
– Martyna Wójtowicz – przedstawiła się. – A to jest Maks – dodała.
Przez chwilę stali w ciszy, próbując uspokoić w sobie emocje. Martyna popatrzyła na jego auto i dopiero teraz zauważyła charakterystyczne kształty.
– To hybryda? – zapytała.
– Tak – potwierdził.
– Pewnie dlatego jej nie usłyszałam. Podobno są strasznie ciche i to jedna z ich głównych wad.
– To prawda – przyznał Kanda. – Niestety dowiedziałem się o tym już po zakupie. Gdzie się zatrzymaliście? Może podjadę tam z wami dla pewności? – zaproponował.
– Damy sobie radę – odmówiła. – Po kolanach czuję, że jest dobrze, ledwie je musnęło.
– Wolałbym się upewnić – naciskał. – Przy takiej adrenalinie ból często pojawia się dopiero po czasie.
– Czyżby prawie puknął mnie lekarz? – zapytała, unosząc brew.
– Niestety nie, jedynie instruktor golfa – wyjaśnił. – Prowadzę zajęcia tu niedaleko, na polu golfowym i właśnie jechałem do pracy. Jeszcze raz przepraszam.
Martyna machnęła ręką i otworzyła drzwi swojego samochodu.
– Muszę usiąść – powiedziała i zgięła kolana, celowo sprawdzając, czy nie poczuje jakiegoś bólu, ale na szczęście mogła bez problemu usiąść i wstać. – Chyba miałam szczęście – dodała.
Maks przysunął się bliżej i złapał ją za rękę, gładząc pocieszająco po wierzchu dłoni, a ona spojrzała na niego zdziwiona. Zupełnie nie pamiętała, kiedy syn okazał jej tyle czułości. W duchu musiała przyznać, że to było bardzo miłe.
Dała sobie kilka minut na zebranie myśli, a potem powiedziała Maksowi, żeby wracał do auta.
– Myślę, że już spokojnie dojedziemy. – Podniosła wzrok na Piotra Kandę. – Nasz ośrodek jest niedaleko.
Trafiła na ciemne, uważnie wpatrujące się w nią oczy i na chwilę się na nich zatrzymała. Dopiero teraz lepiej przyjrzała się mężczyźnie, oceniając przez moment jego wypielęgnowaną, równo przyciętą brodę i nieznaczny wąsik rysujący się pod nosem. Elegancik z miasta, jak nic. Piotr Kanda miał na sobie jasną koszulkę polo i spodnie z dobrego materiału. Zwróciła na nie uwagę tylko dlatego, że dzisiaj mało kto nie miał na sobie jeansów.
– Niech pan jedzie do pracy, ostatecznie nic się nikomu nie stało, więc damy sobie radę – powiedziała pewnym głosem. – Do widzenia!
Podniosła rękę w geście niby to machania, a potem zamknęła drzwi samochodu od środka i zapięła pasy. Piotr Kanda cofnął się do swojego auta i patrzył, jak kobieta spokojnie rusza z parkingu, kierując się w głąb Niesulic. Wsiadł do samochodu i pojechał w tym samym kierunku.
Niecałe dziesięć minut później Martyna zatrzymała się przed wjazdem do ośrodka wypoczynkowego Kormoran. Maks zerknął w tylną szybę.
– Mamo, ten pan też tutaj przyjechał.
Kobieta odwróciła się, widząc, jak niedoszły sprawca wypadku wysiada z volva i idzie w ich kierunku. Kiedy otwierała drzwi i wystawiała nogę ze swojego wozu, on już stał obok.
– Byłbym totalną świnią, gdybym nie pomógł wam z bagażami – powiedział.
Martyna przypomniała sobie cholernie ciężką walizkę i uznała, że właściwie jest to całkiem dobry pomysł. Wykorzysta jego wyrzuty sumienia.
– Dziękuję.
Podeszła do bagażnika, uchyliła klapę i wyjęła lekki bagaż Maksa.
– Przy tej przyda się wsparcie – powiedziała do Piotra Kandy, wskazując mu swoje rzeczy.
Mężczyzna lekko wyciągnął rękę i złapał walizkę, a potem spróbował ją podnieść.
– O choroba – sapnął.
Pomógł sobie drugą ręką i z trudem wytaszczył bagaż z samochodu.
– Na długo przyjechaliście? – zapytał, udając, że to nie było nic trudnego.
– Dwa tygodnie – rzucił mu za plecami Maks.
Martyna podniosła wzrok i zaczęła rozglądać się za ośrodkową recepcją. Zobaczyła ją kawałek dalej i ucieszyła się, że nie będzie musiała iść daleko.
– Pójdę nas zameldować, poczekacie?
Kanda skinął, a Maks spojrzał na niego podejrzliwie.
– Popilnuję tego pana, gdyby chciał ukraść twoją walizkę, mamo – powiedział poważnie.
Martyna zdębiała i zaczęła się śmiać, co z kolei rozbawiło też Piotra Kandę.
– Mówisz, że są w niej jakieś cenne rzeczy? – zapytał tonem, który sugerował wysokie zainteresowanie jej zawartością.
– Nie pana interes. – Usłyszał rezolutną odpowiedź dwunastolatka i uniósł kąciki ust.
– To ja idę. Zaraz wracam. – Martyna odwróciła się do nich plecami i ruszyła szybkim krokiem do recepcji.
Między Maksem i Kandą zapadła cisza. Chłopiec wpatrywał się w niego, nie spuszczając go z oczu nawet na moment. Mężczyzna o mało nie zabił mu mamy, a poza tym w oczach dziecka wyglądał podejrzanie.
– Dlaczego pan tak śmiesznie wygląda? – zapytał wreszcie Maks, oceniając jego dziwne, niemodne spodnie.
– Śmiesznie?
– No. Dziwne spodnie pan ma.
– Aaa – zreflektował się Kanda. – To strój na pole golfowe. Grałeś kiedyś w golfa?
– W ten sport dla starych dziadków? – zdziwił się Maks. – W życiu nigdy.
– Wcale nie takie dziadki grają. – Kanda się uśmiechnął. – A na polu obowiązują pewne zasady co do stroju, dlatego tak wyglądam.
– Acha… taki jakby mundurek?
– Coś w tym stylu. Może podejdziemy w kierunku recepcji i poczekamy tam na twoją mamę? – zapytał, zmieniając temat.
– Możemy.
Maks zaczął ciągnąć swoją walizkę i przez ramię zerkał na to, jak Piotr radzi sobie z bagażem jego mamy. Po chwili stali przy budynku, w którym zniknęła, i czekali, aż wyjdzie. Kilka minut niezręcznej ciszy, która komuś, kto by się temu przypatrywał, uświadomiłaby, że Piotr Kanda nie miał zbyt częstych kontaktów z dziećmi i niespecjalnie potrafił z nimi rozmawiać. Może i udzielał czasem lekcji golfa młodszym grupom, ale praca to praca, a rozmowa z obcym dzieciakiem twarzą w twarz to coś zupełnie innego. Z kłopotliwego milczenia wybawiła ich wychodząca z recepcji Martyna. Dopiero teraz Kanda przyjrzał się jej uważniej. Na twarz kobiety padły promienie słońca, które dzisiaj grzało wyjątkowo mocno i tym bardziej podkreślały jej ciemnowiśniowy kolor włosów. Wyglądała naprawdę ładnie i pewnie przyjrzałby się jej twarzy lepiej, ale wzrok mimowolnie zsunął mu się na jej duże, pełne piersi. Mimo luźno zakrywającej je koszulki wyglądały imponująco. Zapatrzył się.
– Jestem! – zawołała, unosząc w ręce klucze do domku.
Podeszła do nich z uśmiechem, który chyba zapowiadał powrót jej dobrego nastroju. Kanda obserwował, jak kobieta idzie, delikatnie kołysząc biodrami na boki. Cicho przełknął ślinę, gromiąc sam siebie za myśl, która przyszła mu teraz do głowy.
– Domek jest niedaleko – powiedziała. – Z widokiem na jezioro, tak, jak zarezerwowaliśmy – mówiła zadowolona do syna. – Pomoże pan z tym bagażem? Byłabym wdzięczna – dodała, wskazując Kandzie kierunek.
– Jasne. Piotr, bez pan – powiedział.
– Aha… – odpowiedziała trochę zaskoczona.
– Jak twoje nogi, mamo?
– Dobrze, nie czuję żadnego bólu, więc obejdzie się bez gipsu i dramy.
– Tym razem się wam upiekło – skwitował Maks.
– Nam?
– Tobie, że byłaś zapatrzona w telefon, i jemu, że jechał jak wariat – podsumował. – A podobno to ja mam problem z nieodkładaniem smartfona – dodał złośliwie, gromiąc ją spojrzeniem.
Martyna nie skomentowała.
W tym przypadku jej syn miał rację.
Rozdział II
1 lipca
Poniedziałek
Otworzyła oczy o piątej trzydzieści, i to bez pomocy budzika. Jej zawodowy rytm dnia wyraźnie wskazywał, że trzeba wstawać do pracy, i chociaż Martyna miała urlop, nic się w tej kwestii nie zmieniło. Spojrzała w okno, za którym rozciągała się już niemal całkowita jasność, i wciągnęła w płuca zapach drewnianego domku. Zachwyciła ją wyczuwalna ostrość żywicy, chociaż przez moment zastanawiała się, czy to nie są jednak halucynacje. Bo czy to normalne, by nosem przyzwyczajonym do wszechogarniającego, katowickiego smogu wyłapywać las i drzewa?
Wygodna ciepła pościel sprawiała, że nawet teraz Martynie było pod kołdrą wyjątkowo przyjemnie, więc zapatrzyła się na wystrój pokoju, który wybrała sobie do spania. Domek Dąb View numer dwanaście był wprawdzie pięcioosobowy, a ich było tutaj tylko dwoje, ale specjalnie wzięła właśnie taki i nie przeszkadzała jej cena. Lubiła, gdy pomieszczenia były przestronne, no i chciała zostawić Maksowi trochę więcej przestrzeni. Wysunęła stopę spod kołdry i spojrzała na swoje czerwone paznokcie. Ładnie wyglądały na tle wstawionych tu mebli i choć poczuła chłód panujący poza nagrzaną pościelą, było to miłe uczucie. Coś, jakby muskała ją poranna bryza dnia wolnego od pracy.
Uśmiechnęła się sama do siebie i odgarnęła przykrycie na bok, wyskakując z łóżka.
Przeciągnęła się szeroko i postanowiła sprawdzić, czy Maks jeszcze śpi. Narzuciła cieplejszą bluzę, przeszła cicho do jego pokoju i zobaczyła, że leży w łóżku z zamkniętymi oczami. Wyglądał tak spokojnie, że nie miała serca nawet pytać, czy już chce wstać i cieszyć się razem z nią tym pierwszym dniem wspólnych wakacji.
Poczłapała do salonu, w którym znajdował się aneks kuchenny i nalała wody do elektrycznego czajnika. Dobrze, że przezornie wzięła go ze sobą z domu, bo na miejscu była tylko możliwość zagrzania wody na gazie, a to pewnie trwałoby wieki. Pstryknęła przycisk, marząc o swojej ulubionej kawie, pitej z widokiem na jezioro. Czekając na bulgoczącą wodę, otworzyła drzwi domku i wpuściła do środka świeże powietrze. Potem wyszła na niewielki taras, z którego rozciągał się bajeczny widok na plażę, pomosty oraz jezioro, i zachwycała się widokiem.
– Tego mi było trzeba – westchnęła. – Nareszcie!
Dość kominów, blokowisk i drażniącego smogu krążącego nad oknami. Czajnik w kuchni pyknął delikatnie, więc cofnęła się do środka i zalała kawę. Chwyciła kubek w dłoń, a potem w spodniach od piżamy i w rozciągniętej bluzie dresowej wyszła na zewnątrz. Pod ich domkiem, w otoczeniu drzew, stały ławeczka i drewniany stolik. Uznała, że na dzisiaj będzie to miejsce idealne. Szybko zeszła po schodkach, usiadła na ławce i rozglądając się po okolicy, sączyła pierwsze łyki gorącego napoju. Dziś smakował jej zupełnie inaczej niż w mieście.
– Chyba jestem w raju – powiedziała i w tym momencie usłyszała nad sobą ciche skrobanie.
Szybko zadarła głowę i spojrzała w górę, widząc pędzący właśnie ku szczytowi drzewa ogon wiewiórki.
– No nie wierzę! – podekscytowała się.
Martyna Wójtowicz była typową mieszkanką wielkiego miasta i takie widoki były dla niej czymś całkiem nowym. Przez dłuższy moment obserwowała wiewiórkę, podziwiając jej soczysty, rudy kolor i energiczne ruchy.
– Maaaamo! – Usłyszała nagle głos Maksa, który wydawał się rozzłoszczony.
– Tu jestem! – odkrzyknęła, odwracając się w stronę domku.
– Telefon ci wibruje! Wyłącz, bo nie mogę spać! – wołał.
– Jaki wrażliwy – prychnęła, ale podniosła się i wróciła do środka.
Telefon znalazła ułożony na talerzu – nie miała pojęcia, kiedy i po co go tam zostawiła – i podczas połączenia, mimo że miała wyciszone dźwięki, wibracje były tak donośne, że nie dało się tego wytrzymać. Podniosła komórkę i krzyknęła do syna.
– Przepraszam! Już wyłączam!
– Masakra no – warknął w odpowiedzi.
– Halo, Wójtowicz – odebrała połączenie i ściszając głos, wróciła na ławeczkę przed domkiem.
– Pani Martyno, mam kilka pytań od klienta z Wanbudu. – Usłyszała głos szefa.
Spojrzała na zegarek i z niedowierzaniem zarejestrowała, że jeszcze nie ma szóstej.
– Słucham? – W jej głosie brzmiało oburzenie. – Jest blady świt, a ja jestem na urlopie.
– Klient z Wanbudu ma pytania, zaraz pani przeczytam. – Pracodawca w ogóle nie zwrócił uwagi na to, co powiedziała.
– Chwileczkę – powstrzymała go mocniejszym głosem. – Szefie, z całym szacunkiem, ale jestem na urlopie, a wszystkimi moimi sprawami zajmuje się Helenka Czaj i to do niej proszę kierować pytania – dodała.
– Pani Heleny jeszcze nie ma w pracy – odparł, jakby miało to jakieś znaczenie.
– Nie dziwię się, dochodzi szósta rano! – obruszyła się.
– Taaak? – spytał, wcale tego nie zauważając.
– Tak. Helenka będzie o ósmej i klient na pewno do tego czasu poczeka. Szefie, wyłączam dźwięki i wibracje, więc nie będę słyszeć połączeń, a w razie gdyby się paliło, to co trzy dni sprawdzę maila. Powodzenia i do zobaczenia za dwa tygodnie – rzuciła stanowczo i przeciągnęła palcem po ekranie, kończąc rozmowę i nie dając mężczyźnie szansy na kolejne pytanie.
Ten facet naprawdę był bezczelny. Zawracał jej tyłek na pierwszym urlopie od wielu lat, i to zaraz po wschodzie słońca.
No chyba oszalał. Nie było możliwości, żeby się na coś takiego zgodziła!
Powoli dopiła ostatnie łyki kawy, starając się nie patrzeć na ekran i uspokoić myśli.
Dopiero później poszła szykować śniadanie.
Celowo nie wykupiła wyżywienia w ośrodku, bo jej plan odbudowywania relacji z Maksem zakładał wspólne posiłki na świeżym powietrzu i brak konieczności wracania do ośrodkowej stołówki na ściśle wyznaczoną porę. Nie była oczywiście kulinarnym mistrzem, a obok perfekcyjnej pani domu nawet nie stała, ale w Katowicach rzadko miała czas zjeść razem z synem i jeszcze coś przygotować, więc postanowiła, że tutaj to nadrobi.
Wczoraj, kiedy Piotr Kanda odprowadził ich domku i odjechał, wybrała się z Maksem na spacer do pobliskiego sklepu i kupiła trochę rzeczy, z których mogła spokojnie ogarnąć dla nich przyzwoite śniadanie. Wyjęła mały garnuszek, wsadziła do niego jajka i postawiła na kuchence gazowej, a potem zabrała się do kanapek. Jej plan był prosty; robi śniadanie, budzi Maksa i razem jedzą nad jeziorem. Nie widziała sensu w tym, żeby marnować piękną pogodę na siedzenie w czterech ścianach.
– Mamo! – zawołał Maks. – Wi-Fi mi tu zacina!
– Możliwe – odpowiedziała głośniej. – To jest wioska, a nie wielkie miasto, pewnie mają słabsze zasięgi – dodała.
– To jak mam sprawdzać w necie wszystko?! Kurde no! – złościł się.
– Chodź do kuchni, szykuję śniadanie – powiedziała, układając na chlebie plasterki wędliny. – Czytałam na ich stronie, że na plaży jest lepsze Wi-Fi, to tam zjemy i sobie sprawdzisz.
– O! Serio? – Maks nagle pojawił się za jej plecami.
Nie podskoczyła tylko dlatego, że znała już ten jego talent do pojawiania się znikąd.
– Tak napisali.
– Dobra, to ubiorę się i idę tam – stwierdził z ożywieniem.
– Czekaj, pomożesz mi z rzeczami. – Spojrzała na wodę bulgoczącą w garnku. – Jajka są już prawie gotowe.
– Będziemy jeść jajka na plaży? – Maks aż się skrzywił. – To siara.
– Jaka znów siara? To są wakacje, poza tym na plaży i tak jeszcze nikogo nie ma.
Jej syn podszedł do drzwi i spojrzał w stronę jeziora. Rzeczywiście plaża była pusta.
– No dobra, zaraz wracam – mruknął ł i zniknął w swoim pokoju.
Martyna uśmiechnęła się, zdając sobie sprawę z tego, że mimo trzydziestu dwóch lat wciąż pamięta etap, kiedy jedzenie jajek na twardo w miejscach publicznych wydawało jej się obciachem. Na szczęście im starszym się jest, tym więcej ma się w dupie, dlatego od dawna takie rzeczy już jej nie przeszkadzały. Dokończyła kanapki, zawinęła je w papier i wsadziła do niewielkiego plecaczka. Chwilę później obok wylądowały również schłodzone zimną wodą jajka i solniczka.
Przeszła do pokoju Maksa i zapukała do drzwi.
– Jestem gotowa – rzuciła, nie otwierając ich.
– Już idę!
Za moment chłopiec wysunął się z pokoju w czystych, krótkich spodenkach i dresowej bluzie. Nos trzymał skierowany w dół, nie spuszczając z oczu smartfona. Szedł do przodu zupełnie tak, jakby nie musiał patrzeć pod nogi i zatrzymał się na wprost Martyny.
– Mamo, nie rób wiochy, włóż krótkie spodenki – powiedział, widząc, że wciąż jest w spodniach od piżamy.
Martyna spojrzała na siebie i zaczęła się śmiać.
– Poczułam wakacje – parsknęła i szybko ruszyła do walizki leżącej w sypialni.
W trzy sekundy zdjęła piżamę, rzuciła ją na łóżko i zaraz była gotowa.
– Idziemy! – zarządziła, łapiąc plecak w rękę. – Weź tylko sok z blatu – dodała.
– Który?
– Pomarańczowy może być.
– Dobra. – Maks złapał karton i wyszedł przed domek.
Powoli zszedł po schodkach i zerkając w stronę telefonu, skierował się na plażę. Chłopiec doskonale wiedział, że im szybciej złapie dobry zasięg, tym bliżej będzie musiał iść następnym razem, więc nie zważając na wyprzedzającą go mamę, ciągnął się za nią krok za krokiem.
– No pospiesz się. Zaczyna mi burczeć w brzuchu.
– Mhm – mruknął.
Doszli do kamiennych schodów prowadzących na plażę i na ich końcu Martyna zdjęła sandały, żeby poczuć piasek pod stopami. Był jeszcze dość chłodny, ale wyczuwała przyjemność naturalnego peelingu, jaki będzie ją tutaj codziennie czekał. Pomyślała, że stopy wygładzi sobie na bóstwo! To pewne. Doszli prawie do brzegu i Martyna zamarła na moment, widząc, jak czysta jest tutaj woda. Przy samej granicy z piaskiem pływały nawet maleńkie rybki.
– Zobacz, rybki! – zawołała do Maksa, ale ten był dopiero w połowie plaży i rybki kompletnie go nie interesowały.
Usiadła na piasku, otworzyła plecak i wpatrując się w dal, sięgnęła po pierwszą kanapkę.
– Bosko – powiedziała ni to do syna, ni do siebie.
– A nie możemy usiąść na pomoście? – zapytał Maks, stając jej za plecami.
– Siadaj, tu jest fajnie.
– Piasek mi się powbija w buty, a to obrzydliwe. – Skrzywił się.
– No rzeczywiście, to byłby dramat – prychnęła. – Zdejmij te buty, po co ci one?
– A jak wdepnę w jakąś osę?
– Nie wdepniesz, daj spokój, to jest plaża, nie łąka.
– Dobra, tylko żeby nie było, że nie mówiłem.
Martyna przewróciła oczami, zastanawiając się, skąd w jej synu takie irracjonalne strachy, ale po chwili zdjął buty i siadł obok niej, więc odpuściła sobie wnikanie.
– Z szynką czy z serem? – zapytała, zerkając do plecaka.
– Z serem.
Podała mu kanapkę, a potem zaczęła obierać do woreczka pierwsze jajko. Zarejestrowała oczywiście, że Maks rozejrzał się dookoła, sprawdzając, czy nikt tego nie widzi.
– Jest zasięg! – zawołał nagle, jakby to było w tej chwili najważniejsze.
– Mhm, fajnie.
Od razu pomyślała, że da mu jeden dzień na zaaklimatyzowanie się i dopiero jutro zabierze telefon. Cały czas zastanawiała się, jak to rozegrać, żeby nie było histerii, i jedyne wyjście, jakie przychodziło do głowy, to jeden na jeden – dzień ze smartfonem, dzień bez. Może wtedy nie dozna takiego szoku.
Ciszę na plaży przerwał głos jakiegoś chłopaka, a Maks w tym momencie mało nie zakrztusił się jajkiem.
– Aaaa! Juhuuuu! – wołał biegnący właśnie w ich kierunku nastolatek w kąpielówkach.
Tempem godnym podziwu przebiegł plażę, minął ich i z impetem wparował do jeziora. Wokół niego rozprysnęła się woda i za chwilę zniknął, nurkując.
– Ale ekstra! – krzyknął, gdy tylko się wynurzył. – Dzień dobry! – Pomachał do nich.
– Dzień dobry – rzuciła Martyna. – Ciepła woda?
– Idealna! – odkrzyknął i znowu zanurkował.
Siedzący obok Maks dopiero teraz potajemnie ugryzł jajko drugi raz, wiedząc, że chłopak go już nie widzi. Wyglądał na trochę starszego, więc dwunastolatek z pewnością nie chciał sobie przy nim robić obciachu.
– Nie masz ochoty popływać? – spytała Martyna.
– Jem – burknął. – Sama mówiłaś, mamo, że nie pływa się zaraz po jedzeniu.
Martyna nie miała kontrargumentu na własne argumenty, więc wzruszyła tylko ramionami i ugryzła kolejny kęs kanapki. Tymczasem chłopiec pływający w jeziorze stanął na nogi, otrzepał się i zaczął iść w ich stronę.
W przeciwieństwie do Maksa miał trochę więcej ciała i dłuższe włosy, ale wyglądał na bardzo aktywnego.
– Hej – kiwnął głową w kierunku jej syna – Dawid jestem, a ty?
– Maks.
– Fajnie poznać, z którego domku jesteście? – spytał, otrzepując włosy z wody.
– Ej, zimna! – Ochlapany Maks aż się wzdrygnął.
– Spoko, nie rozpuścisz się, to nie kwas – prychnął Dawid. – Mieszkam tu po prawej z rodzicami – powiedział, wskazując domek sąsiadujący z ich dwunastką.
– O, to jesteśmy sąsiadami – podchwyciła Martyna.
– Super! – Chłopak prawie się ucieszył, a Martyna dostrzegła, że łapczywie przygląda się ich śniadaniu.
– Rodzice jeszcze śpią? – spytała.
– Taaak – odparł, przeciągając głoskę i nieznacznie oblizując wargi.
– To może się poczęstujesz? – zaproponowała, uchylając plecak i pokazując mu, że mają więcej.
– Chętnie! – rzucił i od razu wyciągnął sobie pierwszą kanapkę z brzegu. – Ooo, i nawet jaja macie. – Zaśmiał się, zerkając głębiej, a Maks zrobił się czerwony. – Prawdziwy piknik! Mogę jedno?
– Nie krępuj się. – Martyna skinęła, widząc jednocześnie, że jej syn oddycha z ulgą.
To było doprawdy niesamowite, że denerwował się jedzeniem jajek na plaży przy innym dziecku. Dawid usiadł obok i nie przeszkadzając sobie, zaczął wcinać.
– Pycha śniadanko – wybełkotał z pełnymi ustami. – Ile masz lat? – zagaił Maksa.
– Prawie trzynaście. – Maks naturalnie musiał się postarzyć, chociaż do trzynastu to mu było jeszcze daleko.
– Ja czternaście. – Dawid wyciągnął wolną rękę i krótko się uściskali. – Sam tu jestem z rodzicami od wczoraj i trochę się nudzę – dodał. – W razie czego będę do ciebie wbijał.
– Jasne. – Maks uśmiechnął się, ale w duchu wcale nie był zachwycony nowym towarzystwem.
– Zapraszamy – wtrąciła Martyna.
Chłopak posiedział z nimi kilka minut, dojadł, a potem pożegnał się i poleciał do swojego domku.
– No widzisz, może nawet będziesz miał kolegę?
– Mamo! – jęknął Maks. – Nie musisz mi szukać kolegów.
– Nie szukam, sam przecież przyszedł.
– Chodź. – Wstała z piasku. – Przejdziemy się po pomoście, a potem pozwiedzamy ośrodek.
Maks uznał, że zawsze lepsze to niż siedzenie i czekanie, czy ten z domku obok zaraz nie wróci, więc podniósł się z piachu i ruszył za nią na pomost.
***
– Opleć kij rękami, najpierw tą. – Piotr Kanda właśnie pokazywał nastoletniej dziewczynie, jak wykonać ten chwyt poprawnie. – Dobrze, a teraz dołóż drugą. Ooo tak!
Reszta niewielkiej grupy, którą miał dzisiaj pod opieką, uważnie przyglądała się temu, jak układa dłonie, i próbowała powtórzyć to samo na trzymanych przez siebie kijach do golfa. Kanda podchodził do każdego z nich, sprawdzał sposób trzymania kija i chwalił tych, którzy dobrze go ułożyli.
Doskonale pamiętał swoje pierwsze lekcje golfa i to, jak ważne było dla niego każde słowo doceniające pierwsze postępy.
To właśnie jego nauczyciel, lata temu, zaszczepił w nim miłość do tej gry i sprawił, że z czasem rozrywka stała się jego sposobem na życie. Za każdym razem, kiedy dostawał nową grupę dzieciaków do nauczenia podstaw, skupiał się na tym, żeby obudzić w nich żądzę gry. Oczywiście marzyło mu się, że któryś z tych młodych gniewnych weźmie się do golfa na poważnie i może kiedyś to właśnie on będzie wspominał jego – swojego nauczyciela, ale jak dotąd żaden z jego uczniów nie przychodził na pole częściej niż dwa, trzy razy w sezonie. Tyle mniej więcej trwało początkowe zauroczenie. Potem większość z nich się zniechęcała, a po golfie w ich życiu zostawało tylko mętne wspomnienie, czasem kilka fajnych fotek.
– Dobrze, teraz kiedy już wiecie, jak trzymać kij, przejdźmy na strzelnicę i spróbujmy pierwszych uderzeń – powiedział i wskazał dłonią znajdującą się za nimi wiatę.
Przed zadaszeniem strzelnicy na Kalinowych Polach ciągnął się sznur oddalonych od siebie stanowisk z charakterystyczną zieloną trawką i śladami po piłkach. Kanda przeszedł do znajdującego się tutaj kantorka i zaczął wyjmować z niego puste kosze na piłki, następnie podawał je każdemu z uczestników letniej szkółki. Później wskazał im automat, z którego mieli nabrać sobie piłek i ruszyć na pierwsze „strzelnicze” stanowisko. Chciał im najpierw zademonstrować uderzenia i sposób wykonywania zamachu.
– Wszyscy mają już piłki? – zapytał po wydaniu ostatniego koszyka.
– Ja nie, jeszcze się ładują – odparł któryś z chłopców kończący właśnie napełnianie pojemnika.
– Świetnie, chodźcie za mną, staniemy tutaj i pokażę wam, co i jak – zaczął, idąc w stronę stanowiska.
Nie umknęło jego uwadze kilka spojrzeń uważnie obserwujących go nastolatek, które chichotały pod nosem, zerkając na jego umięśnione ramiona i typową dla graczy opaleniznę. Piotr Kanda doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że dziewczynki w tym wieku oceniają wizualnie starszych mężczyzn, podkochują się w tych co przystojniejszych i są na etapie bycia w nieco innym świecie niż ich rówieśnicy. Wiedział o tym nie tylko z opowieści, ale i z różnych nieprzyjemnych historii, które się z tym wiązały.
Rok temu, kiedy prowadził zajęcia golfa w innej części Polski, jedna z takich niby to niewinnych nastolatek oskarżyła jego kolegę po fachu o molestowanie. Gdyby nie fakt, że pomieszczenia w całym ośrodku golfowym były monitorowane i wybitnie wykluczały winę instruktora, to facet miałby przechlapane. Koniec pracy, kariery i zamknięta droga na jakiekolwiek lekcje, które jakby nie patrzeć, stanowiły trzon dochodu w tej branży. Kanda minął obserwujące go dziewczyny bez słowa, okazując im totalne lekceważenie. Miał nadzieję, że jego mina mówiła wszystko.
Kiedy cała grupa już się przy nim zgromadziła, postawił kij na ziemi, rozejrzał się wokół, a potem wyprostował plecy i przyjął poważny wyraz twarzy.
– Pierwsza zasada na strzelnicy – zaczął. – Nigdy nie stawaj za kimś, kto trzyma kij! – podkreślił i poprosił osoby stojące za jego plecami o przejście do przodu.