Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Do czego zdolna jest kobieta, której ktoś zajdzie za skórę?
Jak daleko może się posunąć?
W Sky Village, małej miejscowości pełnej wymuskanych domów, mieszka Miranda Sparks, żona, matka, współzałożycielka fundacji charytatywnej. Jej niemal idealną codzienność zaburzają na pozór błahe sytuacje, które prowadzą kobietę do nerwowego zaciskania pięści. Jaką twarz chowa Miranda za pozorami perfekcyjności? Co robi, kiedy nikt nie patrzy?
W tej powieści krok po kroku na jaw wychodzą kolejne tajemnice.
Szesnastoletni syn, który chyba zrobił coś złego.
Córka zakochująca się na zabój w swojej wykładowczyni.
Historia z przeszłości, która nigdy nie miała ujrzeć światła dziennego, oraz policjant węszący tam, gdzie nie powinien.
I wreszcie… zwykła codzienność, która pod osłoną nocy rozwiązuje problemy w sposób ostateczny.
„Nie denerwuj jej” już od pierwszych stron wciąga czytelnika tajemnicą pewnej zbrodni, humorem, sarkazmem, zaskakującymi zwrotami akcji i bohaterami z krwi i kości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 409
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tej autorki w Wydawnictwie WasPos
Nie zapomnisz o tym, co Ci zrobiłem
Nie denerwuj jej
Pan Strach
Człowiek w bandażach
Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka
Copyright © by Alex Sand, 2022Copyright © Wydawnictwo WasPos, 2023All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Kinga Szelest
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Patrycja Kiewlak
Zdjęcie na okładce I: © by David Tadevosian/Shutterstock
Zdjęcie na okładce II:© Jamroen Jaiman | Dreamstime.com
Wektor przy nagłówkach: Obraz OpenClipart-Vectors z Pixabay
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I – elektroniczne
ISBN 978-83-8290-322-5
Wydawnictwo WasPosWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Rok wcześniej
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Siedem tygodni później
Rozdział XIX
Podziękowania
Nic bardziej nie działa na nerwy niż mężczyzna, który nie chce podjąć rozmowy… chyba że milcząca kobieta.Lucy Maud Montgomery
Rok wcześniej
Puszysty, rudy kot miauczał z zaciekawieniem, ocierając się jednocześnie o nogę krzątającej się po kuchni kobiety. Rozejrzał się po obcym mu wnętrzu, a potem wskoczył na kanapę i oglądał pokój z góry. Koty mają taką specyficzną cechę, doskonale znaną ich właścicielom, mianowicie: uwielbiają spoglądać na świat z wysoka. Jedni twierdzą, że to kwestia poczucia bezpieczeństwa, inni – że zachowania dystansu, a jeszcze inni – że kot po prostu czuje się lepszy od wszystkich wokół i dlatego patrzy na nich z góry. Rudzielec przeciągnął się, napiął kręgosłup i ziewnął. Z przymrużonymi oczami przyglądał się temu, co robiła krążąca po kuchni blondynka, i jednocześnie co chwilę odwracał głowę w kierunku tego, co leżało na podłodze. Wielka plama mogła być mlekiem, wodą, tłuszczem z apetycznego kotleta albo czymś innym, czego należało spróbować. Zeskoczył z kanapy i ruszył w tamtą stronę. Podszedł prosto do wyraźnie powiększającego się zacieku, powąchał go i cofnął się z obrzydzeniem, co zresztą było dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że jako drapieżnik powinien był jednak zareagować inaczej.
– Co jest, Vinci?
Kot podniósł wzrok na mówiącą do niego kobietę, ale z przyczyn oczywistych nie mógł jej powiedzieć, co on o tym wszystkim myśli.
– Już tam idę – powiedziała i za moment była przy nim.
Złapała leżące na podłodze ciało za nogi i z trudem przeciągnęła je w inne miejsce.
Potem poprawiła gumowe rękawiczki, sięgnęła po ścierkę, podeszła do plamy i zaczęła ją usuwać, najpierw na mokro, potem wybielaczem i później jeszcze raz.
Vinci prychnął, przebiegł obok niej i usiadł kawałek dalej, przy głowie martwego mężczyzny. Wyciągnął jedną łapkę i delikatnie dotknął jego włosów, ale kobieta syknęła na niego, więc szybko przestał. Ona nie lubiła, gdy jej przeszkadzał, a on z kolei nie lubił, kiedy na niego warczała, więc z gracją podniósł się i wrócił na kanapę.
– Skoro już tutaj przyszedłeś, to siedź grzecznie – powiedziała.
Podeszła do głowy mężczyzny, uniosła ją lekko i uderzyła nią o kuchenne kafle. Zastanawiała się przez chwilę, czy nie za lekko, więc zrobiła to ponownie, tym razem dużo mocniej. Uśmiechnęła się na dźwięk głuchego trzaśnięcia, które musiało wskazywać na złamanie kości czaszki. Dopiero wtedy wstała i rozejrzała się po szafkach. W jednej z nich, dość głęboko, znalazła butelkę oleju, ale zanim ją złapała, zdjęła zakrwawione rękawiczki, wcisnęła je do lewej kieszeni, a z prawej wyjęła nową, czystą parę. Włożyła je, poprawiła i po niecałej minucie zaczęła ostrożnie rozlewać olej, tak, żeby wskazywał miejsce poślizgnięcia się mężczyzny. Na koniec nie omieszkała wylać kilku kropel na podeszwy jego butów i odpowiednio rozmazać ich aż na podłogę. Potem zakręciła butelkę i odłożyła ją na brzeg kuchennego blatu.
– No to chyba jesteśmy kwita, panie Majenka? – zwróciła się do zwłok, uśmiechając się szeroko. – Chociaż pana życie było akurat mniej warte niż tych dzieciaków, które nie doczekają się pomocy – dodała, kręcąc głową z wyraźną dezaprobatą.
Jeszcze raz otaksowała całe pomieszczenie, żeby upewnić się, czy niczego nie pominęła. Jej spojrzenie padło na siedzącego na kanapie kota. Podeszła bliżej, udając, że wcale na niego nie patrzy, a potem niespodziewanie złapała go i wcisnęła sobie pod pachę.
– No chodź, Vinci – rzuciła, gładząc jego głowę przez gumową rękawiczkę. – Wracamy do domu.
Rozdział I
Rok później
Miranda
Kończyła właśnie wycierać ostatni biały talerz, kiedy jej myśli przerwało pukanie do drzwi. Odwróciła głowę, ale z tego miejsca nie mogła widzieć, kto za nimi stoi, więc nie odkładając talerza, zrobiła kilka kroków w prawo i zauważyła, że przeszkloną, górną część drzwi zasłania jakaś bluzka w najobrzydliwsze, kolorowe kwiaty, jakie tylko można sobie wyobrazić. Westchnęła, doskonale wiedząc, kto ma taką bluzkę, i cicho wróciła do blatu, udając, że nie słyszy. Skończyła wycierać talerz i odłożyła go do szafki, kiedy poza coraz mocniejszym pukaniem usłyszała jeszcze krzyki sąsiadki.
– Miranda! Otwieraj! – darła się stojąca za drzwiami kobieta. – Wiem, że tam jesteś!
Walenie nie ustawało, więc przybrała minę oazy spokoju i ruszyła jej otworzyć. Krok za krokiem, niespiesznie. Nie chciała, żeby sąsiadce wydawało się, że będzie stała w progu na każde jej zawołanie.
– Już idę! – krzyknęła bez zaangażowania. – Byłam w łazience. Pali się czy co? – dodała, podchodząc do łańcuszka zamocowanego przy drzwiach i spuszczając go na dół.
Przekręciła klucz w zamku i otworzyła.
– No wreszcie! Ile do ciebie można pukać, do diabła?!
Grace Apple stanęła w progu, a jej twarz wskazywała, że znowu będzie się o coś pieklić. Była nabrzmiała, czerwona i z jeszcze bardziej wyłupiastymi oczami niż zwykle. Jej wielki biust, zwisający prawie do pasa, wydawał się falować, wprowadzając w ruch te paskudne kwiaty zdobiące jej bluzkę.
– O co chodzi? – spytała, nie wysilając się na zbytnie uprzejmości.
– O kulturę osobistą i szacunek do sąsiadów! – odparowała kobieta i złapała się pod boki. – Czy ty widzisz, jak wygląda twój trawnik?! Zaburza całkowicie koncepcję przestrzeni zielonej na naszym osiedlu! – wołała, machając ręką. – Co z ciebie za pani domu, że tego nie dostrzegasz? – trajkotała.
Miranda z kamienną twarzą wychyliła się w stronę ogrodu i zauważyła, że rzeczywiście trawnik nie był skoszony. Wzruszyła ramionami i dalej patrzyła sąsiadce prosto w oczy.
– Nie masz nic do powiedzenia?!
– Chris miał skosić, najwyraźniej nie zdążył – odpowiedziała spokojnie, tłumacząc syna, i jednocześnie zacisnęła palce prawej dłoni, czując, że ta kobieta znowu zaczyna ją denerwować.
Od niepamiętnych czasów miała taki tik nerwowy. Kiedy ktoś ją wpieniał, a nie chciała tego okazać wyrazem twarzy, zaciskała palce. A może… zaciskały się same? Trudno powiedzieć.
– Dobra matka przypilnowałaby dziecka! – Grace pokręciła głową, jakby chciała jej uświadomić, jaka jest beznadziejna.
– Dobra sąsiadka pilnuje swojego trawnika, a nie zerka na cudze – odparła niewzruszona.
– Słucham? Jesteś bezczelna! Nie spojrzałabym na twój trawnik, gdyby nie to, że znowu jest zaniedbany i burzy wizualny efekt całej ulicy! – mówiła, podnosząc coraz bardziej głos. – Czy ty wiesz, ile pracy nas wszystkich kosztuje dobra opinia tego miejsca? Szanuj ludzi, Mirando!
Miranda wymownie przewróciła oczami.
– Chris dzisiaj go skosi.
– Jest w domu? – zapytała Grace, robiąc krok do przodu i próbując władować się do środka, ale Miranda zastąpiła jej drogę.
– Powiedziałam, że dzisiaj skosi. Czegoś pani nie dosłyszała? – Zacisnęła usta.
– Co za tupet!
– Do widzenia. – Miranda z przyjemnością trzasnęła jej drzwiami przed nosem.
To babsko nawet zwykłymi pierdołami doprowadzało ją do szału. Wróciła do kuchni, napiła się wody, odetchnęła głębiej, a później spojrzała na schody prowadzące na piętro ich jednorodzinnego domku.
– Chris! – krzyknęła, próbując ściągnąć syna na dół.
Odpowiedziała jej cisza, więc spróbowała ponownie. Dopiero za drugim razem usłyszała znudzony głos swojego szesnastoletniego dziecka.
– Cooo? – wysilił się na odpowiedź.
– Zejdź na dół.
– Teraz?! Gram!
– Teraz! – odparła. – Albo wpuszczę do twojego pokoju naszą uroczą sąsiadkę.
Z pokoju Chrisa doszło ją jakieś przekleństwo, a potem usłyszała, jak tarabani się zza swojego biurka, i wreszcie zobaczyła, że pojawił na schodach.
– Czego ona znowu chce? – zapytał.
– Trawnik burzy jej wizualizację okolicy, miałeś go skosić.
– Zapomniałem.
– Zrób to teraz, bo ta jędza nie da nam spokoju.
Chris jęknął zawiedziony, a potem zszedł na dół i włożył trampki.
– Zabiję ją kiedyś, serio – powiedział.
– Ale najpierw skoś ten trawnik, mam dość użerania się z nią co drugi dzień.
– Trzeba gdzieś zgłosić, że jest chora psychicznie. Powinni ją zamknąć – rzucił Chris i za chwilę zniknął w tylnej części domu, w której znajdowało się wyjście do garażu.
Miranda wróciła do kuchni, przeszła do salonu, który był z nią połączony, i usiadła w fotelu. Za moment zobaczyła przez okno, jak Chris wychodzi przed dom, pchając przed sobą kosiarkę i zrzędząc coś pod nosem. Tak, wcale mu się nie dziwiła i sama również nie rozumiała, jak komuś może przeszkadzać o kilka cali wyższa trawa? Czy to naprawdę było warte tych nerwów? Wprawdzie doskonale wiedziała, że jej sąsiadce przeszkadza absolutnie wszystko, co dotyczy ich domu, rodziny czy ogrodu, ale nie zamierzała raczyć ją cotygodniową kawką, ciastem ani zapraszać na ploteczki, żeby to się wreszcie skończyło.
Grace Apple była dość specyficzną emerytką, która za cel swojego życia obrała sobie towarzyskie spotkania z każdym z sąsiadów. Oczywiście sąsiedzi ci musieli ją uwielbiać, liczyć się z jej zdaniem, szanować poglądy i słodzić jej tak, żeby sama mogła rozpływać się nad własną wspaniałością. I… cóż, jeśli ktoś nie zamierzał spełniać jej oczekiwań, to odkrywała przed nim oblicze zołzy wszechczasów. Tak się też dziwnie złożyło, że wszyscy najbliżsi sąsiedzi mieszkający w ich uroczym Sky Village już dawno wymiękli. Niektórzy się wprawdzie buntowali, i to nawet kilka miesięcy, ale z czasem uznawali, że lepiej poświęcić jeden wieczór w tygodniu i posłodzić wrednej sąsiadce, niż z nią zadzierać. Wszyscy, poza Mirandą. Ona nigdy nie zamierzała spełniać cudzych oczekiwań, a już na pewno nie pod przymusem, pod jakim wyraźnie stawiała ją Grace. W tej rozgrywce to ona zamierzała być górą, czy to się tej babie podoba, czy nie.
Co ciekawe, mąż Mirandy kilka miesięcy temu w wielkim sekrecie przeszedł na stronę Grace. Zorientowała się, kiedy zauważyła, jak rozmawia z nią na chodniku, durnowato przy tym chichocząc. No cóż, rozumiała jego prawo do własnej decyzji i wyboru, ale sama ani myślała pochylać głowy przed tą kobietą. Jeśli w niewielkim Sky Village ktokolwiek miał jeszcze jaja, to była to ona. I tak miało pozostać.
Zerknęła w stronę okna, podziwiając, jak syn szybko obraca kosiarką w tę i we w tę. Jak znała życie, to jutro Grace Apple przyjdzie z pretensjami o nierówne pasy wskazujące, że kosiarka latała w różne strony, zamiast ciąć trawę od dołu do góry i z powrotem.
Emma
Pierwsze zajęcia z komunikacji biznesu na wyższej uczelni w Nowym Jorku były dosłownie oblegane. Emma weszła na piętro i ruszyła w stronę auli, w której miały się one odbyć, widząc jednocześnie, jak tłum czekający na korytarzu rośnie z minuty na minutę. Jakoś dopchała się prawie pod drzwi, licząc na to, że zajmie bezpieczne miejsce gdzieś na tyłach sali, i szybko dołączyła do grupki kobiet stojących po prawej. Nie miała pojęcia, czy obrały podobną taktykę, jak ona, ale kiedy zauważyła, z której strony znajduje się klamka, szybko oceniła, jak otworzą się drzwi, i wiedziała, że prawa strona jest idealna do zajęcia sobie miejscówki startowej.
– Można? – spytała, stając koło szatynki w beżowym sweterku.
– Jasne. – Kobieta przesunęła się na bok i wyciągnęła do niej rękę. – Cassie – przedstawiła się.
– Emma – odpowiedziała, ściskając jej dłoń.
– Pierwszy rok?
– Tak, właśnie słyszałam, że te zajęcia są oblegane, więc chciałam przyjść wcześniej – odparła, uniosła brwi i kiwnęła głową w stronę tłumu. – Chyba wszyscy tak pomyśleli.
Cassie i jej koleżanki zaśmiały się, a potem dodały, że jak tylko profesor wejdzie, to zajmują tylne rzędy.
Podobno wiedziały od starszych roczników, że prowadząca wykłady uwielbia wyciągać ludzi do odpowiedzi, więc na wszelki wypadek trzeba usiąść w bezpiecznej odległości. Emma uśmiechnęła się, czując, że musi trzymać się tej ekipy. Tylne rzędy od zawsze były jej ulubionymi. Gwarantowały jako taką pewność, że bez mikrofonu żaden wykładowca nie będzie wywoływał siedzących tam studentów do odpowiedzi. Emma może i była inteligentna, a Wyższą Szkołę Biznesu na kierunku handel wybrała z pełną świadomością tego, na co się pisze, ale bynajmniej nie zamierzała się wychylać ani pchać na afisz.
– O! Idzie – rzuciły dziewczyny i wskazały na przesuwającą się wśród studentów rudą głowę jakiejś kobiety.
Emma spojrzała w tamtą stronę i widziała, jak ludzie rozstępują się, robiąc jej przejście, zupełnie jakby mimo bycia na pierwszym roku, doskonale wiedzieli, że to wykładowca. Po chwili zrozumiała dlaczego. Właścicielka burzy rudych, kręconych włosów miała zawieszony na szyi identyfikator z wyraźnym napisem „Komunikacja biznesu” oraz imieniem i nazwiskiem napisanymi niżej, mniejszą czcionką.
Emma przez moment nie mogła skupić się na tym nazwisku i stała jak wryta, patrząc – podobnie jak inni studenci – na to, jak ta kobieta się porusza. Mogła mieć na oko jakieś trzydzieści lat, więc na pewno była jednym z młodszych tu wykładowców, ale jej zgrabna sylwetka, duże piersi i charakterystyczne zarzucanie biodrami na boki, które sprawiało wrażenie, jakby tańczyła, powodowały, że całkowicie skupiała na sobie uwagę. Ktoś w tle nawet gwizdnął z uznaniem, co spotkało się z gromkim aplauzem męskiej części studentów. Wyraziste i jednocześnie delikatne rysy twarzy pani profesor nie zmieniły się wobec tych śmieszków ani na jotę, dalej szła między nimi, z zupełnym spokojem falując to na prawo, to na lewo tymi seksownymi biodrami. Ten widok przez moment przyprawił Emmę o potrzebę zaczerpnięcia głębszego oddechu, a kiedy wreszcie kobieta zatrzymała się tuż przed nią i z uśmiechem zapytała, czy może przejść do sali, Emma mało się nie potknęła, próbując się cofnąć, żeby zrobić jej miejsce. Nowe koleżanki zachichotały, a ona patrzyła, jak profesor mija ją, zostawiając za sobą chmurkę subtelnych perfum, i otwiera drzwi do auli. Tommy Hilfiger? Bruno Banani? Co to było?
Kobieta odwróciła się do stojącego na korytarzu tłumu i uśmiechając się promiennie, powiedziała:
– Zapraszam państwa!
Zniknęła w pomieszczeniu, a Cassie pchnęła stojącą jak kołek Emmę i wymamrotała, żeby zajmowała im miejsca na tyłach. Emma ocknęła się i dziarsko ruszyła do przodu. Szybko wypatrzyła siedzenia najbardziej oddalone od centrum auli i poszła w tamtym kierunku, starając się nie zerkać na profesor, która właśnie zajmowała miejsce za mównicą.
Dobre pięć minut trwało, zanim wszyscy studenci znaleźli już dla siebie krzesła, a wykładowczyni rozglądała się po sali i kilka razy puknęła w mikrofon, próbując dać im znać, że zaraz zaczynają. Szmery ucichły, a ona się uśmiechnęła.
– Witam serdecznie pierwszy rocznik na pierwszych zajęciach z komunikacji biznesu. Nazywam się Hannah Williams i od dzisiaj będę prowadzić was przez meandry sztuki komunikowania się na różnych etapach relacji biznesowych. Od razu ustalmy pewne zasady – ciągnęła. – Po pierwsze: kto się spóźni na zajęcia, nie wchodzi. Ja szanuję wasz czas, wy mój. Po drugie: miejsca w auli mają być zajęte od pierwszego rzędu do góry, tak, żebym nie widziała tuż przed sobą pustych przestrzeni – dodała, wskazując ręką dwa pierwsze, niemal puste rzędy. – Panie i panów z ostatnich ławek zapraszam do przodu i nie będę o tym dyskutować.
W tylnych rzędach dało się słyszeć szmer niezadowolenia, ale ton profesor Williams był tak pewny i zdecydowany, że nikt nie śmiał tego skomentować. Emma razem z koleżankami wstały z miejsc i zaczęły przechodzić do przodu.
– Jasny szlag – jęknęła.
– Spokojna głowa – szepnęła Cassie, widząc jej minę. – Następnym razem siądziemy pod koniec, ale nie tak, żeby nas cofnęła.
Emma uśmiechnęła się trochę blado i za chwilę wsuwała się już razem z resztą do drugiego rzędu, tuż przed mównicą.
– Pierwszy rząd nadal jest pusty – kontynuowała Williams. – Zapraszam tutaj osoby z przedostatnich ławek i proszę, nie marnujcie czasu naszych zajęć.
Kolejna grupa studentów wstała z miejsc i ruszyła do przodu. Kiedy usiedli, Williams uśmiechnęła się i powoli przesunęła wzrokiem po wpatrzonych w nią twarzach.
– I po trzecie: moich zajęć nie zalicza się za piękne oczy, a za rzetelną pracę i aktywność, dlatego zachęcam was do czynnego udziału w każdym wykładzie i do przygotowywania się do kolejnych zajęć – dodała.
Emma podniosła wzrok i przyjrzała się jej ponownie.
Profesor Williams odwróciła się do nich tyłem i podeszła do wielkiej tablicy multimedialnej, uruchomiła ją, a następnie zaczęła wrzucać pierwsze slajdy. Każdy jej krok był jak taniec, który wykonywała wprawdzie bez partnera, ale jej ruchy były tak płynne, subtelne i jednocześnie zdecydowane, że nie ulegało wątpliwości, jakim jest wykładowcą.
Emma przełknęła ślinę, czując, że to nie będą dla niej łatwe zajęcia. I to tylko po części dlatego, że Williams była stanowcza i najwyraźniej też bardzo wymagająca. Powodem dodatkowym było to, że była… piękna. I skutecznie ją tym rozpraszała.
– A ty co? – Cassie szturchnęła ją w bok, wyrywając ją z zamyślenia. – Też jesteś homo?
– Yyy… co?
– No gapisz się na nią jak ciele na malowane wrota.
– A… to tak widać? – spytała i uśmiechnęła się lekko.
– No raczej. Podoba ci się?
– Taaak… – przyznała Emma. – Ma coś w sobie.
– No, to i tak masz większe szanse niż sto procent facetów siedzących na tej sali – powiedziała ciszej. – To zdeklarowana lesbijka, jakbyś nie wiedziała.
Emma poczuła, jak coś podchodzi jej do gardła, i jeszcze raz odwróciła wzrok w kierunku przemieszczającej się na podwyższeniu Williams.
– Serio?
– Powaga. Krążą tu o niej legendy. – Cassie nachyliła się do jej ucha. – Potem ci opowiem, tylko mi przypomnij.
Emma kiwnęła głową i wróciła do slajdów, z których nie rozumiała kompletnie niczego. Zresztą nie mogła rozumieć, skoro zamiast na prezentację, patrzyła prosto w zielone, kocie oczy profesor Williams. Czuła, że mogłaby w nich utonąć, a kiedy wyobraziła sobie, że ona również jest lesbijką i jakaś inna kobieta całuje te usta i wplata palce w jej długie, kręcone włosy… to zwyczajnie przeszły ją ciarki. Przez pierwsze piętnaście minut, kiedy profesor omawiała przygotowane przez siebie slajdy, Emma miała wrażenie, że jest w jakiejś kompletnie innej rzeczywistości, i chociaż próbowała w duchu przywrócić się do normalności, nie mogła. Wiedziała, że to popaprane, ale nie była w stanie nic zrobić.
– Na pierwsze zajęcia to byłoby ode mnie tyle – powiedziała wreszcie Williams, odgarniając za ucho kosmyk rudych włosów. – A ponieważ będziemy się tu spotykać regularnie, dwa razy w tygodniu, to poproszę dziś państwa o przedstawienie się. Imię, nazwisko, skąd jesteście i dlaczego wybraliście kierunek handlowy na naszej uczelni. – Uśmiechnęła się. – Pan w pierwszym rzędzie od prawej, poproszę – dodała, wskazując ruchem głowy studenta z irokezem.
Emma poczuła, jak zasycha jej w ustach, a kiedy chłopak wstał i zaczął się przedstawiać, ona gorączkowo próbowała sobie przypomnieć, dlaczego wybrała ten kierunek studiów, i nie miała zielonego pojęcia. Zauważyła, że Williams odnotowała w dzienniku coś z wypowiedzi chłopaka, i z nerwów aż przygryzła wargi.
– Ej, kobieto, opanuj się. – Cassie znowu ją szturchnęła. – Jesteś czerwona jak burak.
– Weź. – Emma pokręciła głową. – Stres mnie zżera.
Cassie zachichotała i zapisała sobie w zeszycie jakieś zdanie, na które Emma od razu rzuciła okiem. To był powód, dla którego Cassie wybrała handel na tej uczelni, i Emma musiała przyznać, że brzmiał on całkiem sensownie. Kiedy kilka minut później kolejka przedstawiających się doszła do niej, podniosła się z miejsca, mając nogi miękkie jak z waty.
– Emma Sparks – zaczęła, słysząc, że jej głos brzmi jakoś nienaturalnie. – Pochodzę ze Sky Village, małej miejscowości kilkadziesiąt mil od Nowego Jorku, a ten kierunek wybrałam dlatego, że chciałabym w przyszłości prowadzić własną firmę i móc dobrze planować zarządzanie każdym etapem jej rozwoju, od handlu, komunikacji z klientami i pracownikami, po rozmowy biznesowe z kontrahentami – dodała, cytując z głowy to, co miała napisane na kartce jej koleżanka.
Cassie spojrzała na nią wściekła i kopnęła ją w nogę tak, że Emma o mały włos nie upadła.
– Dziękuję. – Williams kiwnęła głową i wskazała na następną w kolejce, Cassie.
– Cassie Barrow – odezwała się, wstając z miejsca i zupełnie nie wiedząc, co miałaby teraz powiedzieć. – Mieszkam tutaj, kilka przecznic dalej, a kierunek studiów wybrałam z tego samego powodu, co moja koleżanka, która zapewne ze stresu i z ogromnego wrażenia, jakie zrobiła na niej pani profesor, przeczytała moją odpowiedź z kartki, zamiast przygotować własną.
Studenci w auli zaczęli się śmiać, a Williams podniosła kąciki ust i zmierzyła Emmę piorunującym spojrzeniem.
– Dziękuję, panno Barrow – powiedziała, a Cassie usiadła na miejsce. – Jednym z interesujących elementów komunikacji w biznesie, czyli zajęć, na których właśnie jesteście, jest umiejętność odnalezienia się w kryzysowej sytuacji tak, by wasz rozmówca, klient, wspólnik, konkurent czy powiedzmy to sobie wprost: wróg, nie odczuł w żaden sposób tego, że jesteście od niego słabsi. Pewność siebie, wyższa energia i zdecydowanie zawsze wygrywają i, jak widzę, obie panie – spojrzała najpierw na Emmę, a później na Cassie – nieźle sobie z tym poradziły. Pierwsza zastosowała metodę kradzieży cudzego pomysłu, co może oburzać, ale w brutalnym świecie biznesu jest codziennością. Druga obrała strategię odbicia rzuconej piłki tak, że wróciła ona do winowajcy z podwójną mocą i połamała mu kości, zaniżając rangę – dodała. – Jakie mają państwo z tego wnioski?
Rozejrzała się po auli, czekając na las rąk, ale nikt się nie zgłosił do odpowiedzi.
– Nikt, naprawdę? – ponowiła pytanie, a Emma czuła, jak ze wstydu zapada się pod ziemię. – No dobrze, wniosek z tego jest taki, że pogrywając z przeciwnikiem nie fair, musisz być przygotowany na jego kontratak. Panno Sparks – zwróciła się do Emmy, której twarz była już jednym wielkim, płonącym wypiekiem. – Czy ma pani przygotowaną strategię obronną? Ripostę? Kontratak?
Emma pokręciła głową, której przezornie nie podniosła, żeby nie patrzeć w zielone oczy Williams.
– Rozumiem – odpowiedziała profesor. – Zatem, panno Barrow – zwróciła się do Cassie – starcie można uznać za wygrane przez panią. – Uśmiechnęła się.
– Dziękuję. – Cassie była z siebie wyraźnie zadowolona.
– To nie zmienia faktu, że nie odnalazła się pani w sytuacji i zamiast improwizować, zrzuciła winę, rzecz jasna słuszną, na koleżankę. – Profesor przeniosła wzrok na studentów w wyższych rzędach. – Komunikacja w biznesie, drodzy państwo, to nie tylko wiedza i doświadczenie, ale również codzienna improwizacja. Nigdy nie wiecie, co zdarzy się jutro, a zawsze będziecie musieli być na to gotowi.
John
– Kochaaany! Przecież ta cała Smith to w ogóle nie dba o te biedne dzieci!
John siedział właśnie pod zlewozmywakiem i naprawiał kran w domu Grace Apple, wysłuchując już chyba trzeciego z rzędu narzekania na sąsiadów. Ta kobieta każdego potrafiła oczernić i robiła to naprawdę wyjątkowo. Wręcz czuł w jej głosie troskę, jakby naprawdę chciała pomóc całemu światu. „Jakby”, bo pod tym zafrasowaniem czuło się jednak zdecydowaną nutę fałszu.
Najpierw pół godziny męczyła go opowieściami o swoich chorobach, bólach w barku, problemach z podniesieniem ciężkiego garnka, czyraku na stopie i nietrzymaniu moczu – brr! – a teraz zabrała się do obgadywania sąsiadów.
– Poda mi pani klucz? – wysapał, przerywając jej tyradę i wyciągając rękę w kierunku, w którym na podłodze leżał konkretny, potrzebny mu teraz, metalowy klucz.
– Oczywiście, złociutki! – Grace natychmiast podeszła do niego i podała narzędzie, a potem niezrażona ciągnęła: – Te dzieciątka takie zasmarkane, brudne, widać, że w kurzu się bawią, w błocie chyba, całe zaniedbane, ja nie wiem, ale może ona w ogóle w domu nie sprząta? Jak myślisz, John? Powinnam to gdzieś zgłosić? – pytała i nie czekając na jego odpowiedź, nadal wyrzucała z siebie kolejne brednie w kwestii życia sąsiadów i ich metod wychowawczych.
John starał się naprawić kran jak najszybciej, ale nie dość, że zapchała go jakimś szajsem, to jeszcze musiał wymienić wszystkie rurki, bo wyglądały jak zalane kwasem i groziły pęknięciem w ciągu kilku dni. Czego ona, do diabła, używała do zmywania? Siarki? Pocił się w środku, ściśnięty między zlewozmywakiem a ciasną szafką, i czuł, że rośnie w nim ciśnienie. Spojrzał na jedną z rurek i wyobraził sobie, że wbija ją w usta Grace Apple i kończy w ten sposób piekiełko, jakie ta baba urządza sąsiadom od lat. Wystarczyłoby, żeby straciła głos. Nic więcej. Niemal poczuł błogą ciszę, jaka by wówczas nastąpiła.
– I wyobraź sobie, że wtedy ja jej mówię, żeby dzieci umyła, bo jej opieka społeczna wreszcie je zabierze, a ona do mnie z mordą! Wyobrażasz to sobie? – ciągnęła. – Człowiek do niej z sercem na dłoni, wszystko by pomógł, podpowiedział, przecież ja chcę dobrze, no powiedz sam, czy to tak trudno zrozumieć? – wołała, podnosząc głos, a John czuł, jak ręka ślizga mu się na rurce, tak spieszył się, żeby już skończyć. – Ech, szkoda słów! – dodała i na chwilę zamilkła, sprawiając, że odetchnął z ulgą.
– Puści pani wodę w kranie? – spytał. – Muszę sprawdzić, jak spływa.
– Dobrze, dobrze, złociutki. – Szybko nachyliła się nad kranem, uchylając wajchę maksymalnie.
– Aaa! – krzyknął, bo z jednej części obejmy poleciał na niego strumień wody. – Proszę zakręcić! – zawołał.
– Ojej, złociutki! Wszystko w porządku?
– Tak, tak. Nie dokręciłem tu czegoś, zaraz będzie dobrze.
– Nie spiesz się, John, tak cudownie mi się z tobą rozmawia, wręcz czuję, jak dobrze mnie rozumiesz. I zobacz, ty też przekonałeś się do mnie dopiero po latach. Pamiętasz? A teraz? Siedzimy tu sobie i gawędzimy, jest miło, zaraz nastawię wodę na herbatę – klepała jak nakręcona.
– Nie trzeba! Piłem przed wyjściem z domu – odpowiedział szybko, żeby nie zdążyła niczego dla niego naszykować.
– W domu? Ta twoja żona w ogóle umie robić herbatę? Wiesz, John, ja nie wiem, co taki cudowny, ciepły człowiek, jak ty, robi z tą przepraszam… babą. Musisz się chyba wreszcie zabrać do jej wychowania, bo powiem, z całym szacunkiem oczywiście, że to okropna zołza. W ogóle zero kultury. Co ty w niej widzisz?
– Moja żona? – wysapał, dokręcając obejmę. – Jest cudowna, ale trzeba się do niej przekonać.
– No ja już, mój drogi, kilka lat próbuję, a ona cały czas patrzy na mnie wilkiem. Straszne, straszne! A przecież ja do ciebie i twojej rodziny wychodzę z sercem na dłoni! – wołała rozgorączkowana.
– Gotowe – powiedział. – Proszę jeszcze raz puścić wodę.
Kiedy Grace odkręciła kran, a on zauważył, że wszystko leci już prawidłowo, odetchnął z ulgą.
Wygramolił się spod szafki, otrzepał kolana i podnosząc się, nacisnął wajchę i zakręcił kurek.
– Naprawione. Teraz może pani spokojnie zmywać, będzie działać przez lata – oświadczył, starając się nie wspominać o żonie ani o tym całym monologu, którym go dzisiaj uraczyła.
– Dziękuję, złociutki! Jesteś aniołem. – Grace uścisnęła go serdecznie. – Ile się należy?
– Dzisiaj gratis ode mnie.
– Naprawdę? Ojej, dziękuję! Jesteś wspaniały, John – trajkotała. – Jak ja ci się odwdzięczę?
– Nie trzeba, naprawdę. Następnym razem, oby nie za szybko. – Uśmiechnął się sztywno i wyciągnął rękę w pożegnalnym geście. – Będę uciekał, klienci czekają. Dobrego dnia, pani Apple – dodał, potrząsając jej dłonią, i szybko zebrał z podłogi narzędzia.
– Och, dziękuję i wzajemnie!
Kiedy tylko ruszył w stronę drzwi, Grace poszła za nim, żeby go odprowadzić.
– Do zobaczenia! – rzucił już w progu.
– Do zobaczenia John, dziękuję! – powiedziała, a kiedy zniknął za drzwiami, na cały głos wołała za nim, dziękując za wszystko i piejąc swoją opowieść o tym, jakim to on jest cudownym człowiekiem.
John aż skurczył się w barkach, widząc, jak patrzą na niego przechodzący ulicą sąsiedzi. Pewnie wzięli go za skończonego lizusa i frajera do potęgi entej. Przyspieszył, minął ogródek i skręcił do swojego domu. Na szczęście mieszkał tuż obok Grace Apple, więc kiedy tylko nacisnął klamkę i zniknął we wnętrzu swojego domu, odciął się również od jej piskliwego głosu.
– Uf – westchnął sam do siebie i odstawił skrzynkę z narzędziami pod ścianą.
Zdjął buty, postawił je na wycieraczce i poszedł prosto do łazienki. Dopiero gdy umył dłonie i ochlapał twarz zimną wodą, był w stanie pójść do kuchni, z której dochodziły do niego jakieś kuszące zapachy. Duszone mięso. Dobre duszone mięso.
– Cześć, kochanie – powiedział, widząc stojącą przy blacie żonę.
Miała na sobie ładną, seledynową sukienkę, która kapitalnie opinała jej pośladki.
Kobieta odwróciła się i mrugnęła okiem.
– Już u niej skończyłeś? – zapytała – I żyjesz?
– Ledwo – sapnął i podszedł bliżej, by objąć ją w pasie. – Tylko wizja obiadu i twojego całusa utrzymywała mnie przy życiu – dodał, całując ją w szyję.
– Wyobrażam sobie.
– Oj, chyba nie. Nie wiem, czy gorsze jest wysłuchiwanie obelg na twój temat, czy słodzenie i cukierkowanie tej całej Apple, ale jedno i drugie daje ostro w kość.
– Ja wybieram niewłażenie jej w tyłek – skwitowała, wzruszając ramionami.
– Pomóc ci w czymś? – zmienił temat i złapał kawałek papryki, którą właśnie kroiła, a później wrzucił go sobie do ust. – To do sosu?
– Do sałatki. Sos już prawie gotowy.
– Mogę spróbować? – Sięgnął do garnka z mięsem, ale zaraz dostał łyżką po palcach.
– Dziesięć minut, skarbie. Wytrzymasz.
– No nie wiem, zjadłbym konia z kopytami.
– Hm, tak? To może ja się za bardzo wysilam?
– Nie, nie. – Zaśmiał się. – Gotujesz najlepiej na świecie. Odpuszczę sobie tego konia.
Mężczyzna cofnął się do salonu, który połączony był z kuchnią, i rozsiadł się w fotelu, zerkając na pośladki żony. Niby nimi nie poruszała, ale tak na niego działały, że gdyby mógł, to zaraz by się do niej dobrał. Krągłe, seksowne, apetyczne. Niestety dobrze wiedział, że seks w kuchni nie wchodzi w grę. Jego połówka musiała mieć do tego odpowiednie warunki. Sypialnię, wyprasowaną pościel, zasłonięte rolety i ciszę. Trochę zbyt sterylnie i bez wielkiej pasji czy spontana, ale dla niej godził się na wszystko. Zresztą chyba nie miał wyjścia. W końcu był z najładniejszą laską w okolicy, i to już dobrych dziewiętnaście, no prawie dwadzieścia lat. Wprawdzie jego żona bywała trochę sztywna, ale miało to swój urok, no i mimo trzydziestu ośmiu lat wciąż miała tyłeczek, który chciało się kąsać.
– Na co patrzysz? – spytała, nie odwracając się od deski z papryką. – Czuję na sobie twój wzrok.
– Kochanie, ty wiesz wszystko. Taksuję twoje ciało i wyobrażam sobie, co mógłbym z nim robić, gdybyś zadarła trochę tę sukienkę.
– No żeby nie czasem – prychnęła.
– Ale w wyobraźni mogę?
– A to tak, oczywiście.
Widział, jak wzruszyła przy tym ramionami. Przesunęła się w stronę garnka z mięsem, wyłączyła pod nim gaz i sięgnęła po trzy talerze. Kiedy wylądowały na nich ziemniaki, mięso i świeżo zmieszana sałatka, odwróciła się w stronę schodów i spojrzała w górę.
– Chris! – zawołała. – Obiad!
– Pospiesz się, Chris! – odezwał się mocniejszym głosem John. – Bo zabiorę twoje mięso!
Z góry dało się słyszeć jakieś szuranie i po chwili na schodach pojawił się znudzony Chris. Jak zwykle wykazywał się zblazowaniem najwyższych lotów.
– Idę, idę – bąknął.
Miranda przeniosła talerze na stół w jadalni i wysunęła spod niego swoje krzesło.
– Sio, Vinci. – Machnęła ręką na rudego kota, który jak zwykle próbował zająć jej stałą miejscówkę. – No już! Zmykaj – dodała i popchnęła go lekko, tak, żeby zeskoczył z jej siedzenia.
Rudzielec zamiauczał przeciągle i niezadowolony zwiał w inną część pokoju, a Miranda upewniła się, czy nie zostawił na krześle żadnych kłaków.
– Co dobrego jemy? – spytał Chris, siadając po drugiej stronie stołu.
– Zagadka – odpowiedziała Miranda. – Ten, kto zgadnie, dostanie dokładkę i większą porcję ciasta na deser.
– Ooo, wyzwanie! – ucieszył się John i nie czekając na resztę, wpakował sobie do ust pierwszą porcję mięsa.
Rozdział II
Miranda
Narzuciła na siebie ciepłą, polarową bluzę i wyszła przed dom, żeby sprawdzić, czy jej ulubiony listonosz położył już na progu świeżą gazetę. Oczywiście był to sarkazm, ale kiedy powtarzała sobie w duchu takie pozytywne rzeczy, to liczyła na to, że któregoś dnia rzeczywiście znajdzie gazetę na progu. Czystą, suchą i bez dziur. Rozejrzała się na prawo, gdzie celował najczęściej, ale na trawniku nic nie leżało. Rzuciła okiem w stronę ozdobnych krzewów, ale i tam jej nie było. Wreszcie odwróciła głowę w lewo i spojrzała na jedyną kałużę w zagłębieniu trawnika. Coś przyciągnęło jej uwagę.
Złapała głębszy oddech, żeby nie rzucić w powietrze żadnego przekleństwa, i ruszyła. Gazeta leżała w samym środku błota. Podniosła ją za mokre brzegi i pomstując w duchu na Petera, który od ponad roku rzucał jej prasę tam, gdzie mu się żywnie podobało i gdzie jednocześnie nie podobało się jej, wróciła do domu.
Ostrożnie podeszła do kaloryfera i położyła na nim papier, a później cofnęła się do kuchennego blatu, żeby oderwać kilka jednorazowych ręczników i spróbować odsączyć z niego nadmiar wody. Nie miała pojęcia, czy Peter złośliwie niszczy tylko jej prasówkę, czy też ma tę charakterystyczną dla panów w średnim wieku nieznośną lekkość bytu, która sprawia, że ogólnie ma wylane na wszystko i na wszystkich. Fakt, że był sympatyczny, nie zmieniał tego, że swoją pracę wykonywał beznadziejnie. Miał szczęście, że to nie ona go zatrudniała, bo już dawno ustawiałby się w kolejce po zasiłek dla bezrobotnych.
Z zamyślenia i wycierania gazety ręcznikiem wyrwał ją dochodzący gdzieś z tyłu dźwięk telefonu.
Rozejrzała się, usiłując namierzyć urządzenie wzrokiem, i zobaczyła, że leży na szafce pod telewizorem. Szybko podeszła i odebrała połączenie.
– Miranda? – Usłyszała rozszczebiotany głos swojej koleżanki z fundacji charytatywnej.
– Cześć, Jessica, co tam?
– Słuchaj, dasz radę zrobić tort na najbliższy poniedziałek? – spytała. – Moja przyjaciółka ma rocznicę ślubu i szuka kogoś, kto zrobi jej coś genialnego, a wiem, że w tej kwestii nie masz sobie równych. Zdążyłabyś?
– Oczywiście, nie ma sprawy – odpowiedziała. – Z przyjemnością. Ona ma jakieś ekstrapreferencje?
– Chyba nie… wiem tylko, że lubi owoce i ma alergię na orzeszki ziemne.
– No i tyle mi w zupełności wystarczy. – Miranda uśmiechnęła się, bo właśnie miała pytać o ewentualne alergie. – Jednopiętrowy czy więcej?
– Dwójka byłaby super.
– Okej, zrobię i podrzucę ci do fundacji, tak?
– Jesteś cudowna, dziękuję.
– Cała przyjemność po mojej stronie. – Miranda zapisała szczegóły na kartce i po chwili się rozłączyła.
Torty na specjalne zamówienie robiła tylko dla znajomych, ale zwykle byli to bardzo wpływowi znajomi. Czasem wspierali fundację, w której działała razem z Jessicą, a czasem przydawali się wtedy, gdy i one potrzebowały jakiegoś wsparcia. Siła kontaktów i drobnych, wzajemnych uprzejmości. To zawsze się opłacało.
Miranda miała wiele talentów, którymi nie lubiła się chwalić, zwłaszcza że większość ludzi bolał już sam fakt, że nie musiała zarabiać na życie. Jednym z takich talentów były wypieki. Ciasta, torty, desery – to było coś, co pozwalało jej się odprężyć i koiło burzące się we krwi nerwy, a że niosło za sobą dodatkowe korzyści? Tym lepiej. Robiła słodkości dla znajomych, sąsiadów, wpływowych osób, którym ktoś ją polecił. Czasem brała za to pieniądze, a czasem nie.
Pieniądze nigdy nie były dla niej czymś szalenie istotnym, może właśnie dlatego, że je miała. Skąd? Jej nieżyjący od lat ojciec, geniusz stulecia – tak przynajmniej pisały o nim gazety – był światowej sławy biochemikiem, który na swoich książkach i kilku znaczących odkryciach zarobił fortunę. Nie miał więcej dzieci, nie miał też żony. Miał tylko ją.
Miranda odziedziczyła po nim wszystko, a kiedy czasem komuś o tym opowiadała, to zwykle spotykała się ze zniesmaczeniem w spojrzeniu słuchacza. Bogata kobieta, która nic w życiu nie zrobiła, niczego nie dokonała i żyje sobie za ciężką pracę ojca. Co ciekawe, biochemia, którą zajmował się jej tato, kompletnie nikogo nie interesowała. Kiedy wymieniała jego imię i nazwisko, zwykli ludzie patrzyli w taki typowo tępy sposób, który zdradzał, że nic o nim nie wiedzą. Nieważne, że z jego książek uczyli się dzisiaj studenci na wszystkich ważnych, ścisłych kierunkach w tym kraju. Gdyby chociaż śpiewał, grał na gitarze albo był magikiem – na pewno szybciej skojarzyliby jego nazwisko. Cóż.
Dzięki ojcu Miranda nie musiała pracować, ale i tak angażowała się w różne rzeczy, żeby nie zwariować. Razem z Jessicą Blum tworzyła i aktywnie wspierała organizację Kropla Wody, która pomagała afrykańskim dzieciakom i robiła to całkowicie pro bono. Nie potrzebowała pieniędzy, ale lubiła wiedzieć, że gdzieś tam, na drugim końcu świata, jakiś chłopiec albo dziewczynka pije wodę kupioną za zebrane przez nich środki lub je coś, co dostarczane jest mu regularnie, a nie raz do roku czy od święta. Być może miała jakąś słabość do dzieci, a może po prostu chciała się czuć dobrze z tym, że robi coś większego. Coś bardziej wartościowego. Nigdy nie mówiła o tym Johnowi, żeby nie poczuł się gorzej z tym, że on pracuje na życie jako hydraulik, i mu to wystarcza, zwłaszcza że on to naprawdę lubił, ale sama chciała czegoś więcej. I robiła to. Działanie w fundacji dawało jej również coś jeszcze, do czego nie przyznawała się przed nikim. Sprawiało, że czuła się doceniana. Szanowana. Ważna. Jasne, że zdawała sobie sprawę z tego, że szacunek dają jej też pieniądze, którymi sama hojnie ich akcje dotowała, ale zupełnie jej to nie przeszkadzało.
Wyrwała się z zamyślenia, kiedy w oko wpadł jej jakiś błysk światła z okien naprzeciwko. Podniosła wzrok znad osuszanej ręcznikami gazety i spojrzała w tamtym kierunku. Wystarczyły jej trzy sekundy, żeby się wewnętrznie zagotować. W oknie domu obok wyraźnie było widać Grace Apple z przyciśniętą do oczu lornetką wycelowaną prosto w jej salon. Zagryzła usta ze złością, zdając sobie sprawę z tego, że to wredne babsko właśnie ją podgląda. Nerwowo zacisnęła prawą dłoń, jakby mogło ją to uspokoić. Czy ta cholerna kobieta nigdy się od niej nie odczepi? Mało nie podskoczyła, kiedy myśląc o Grace i jej lornetce, poczuła na łydkach czyjś dotyk. Wstrząsnęła nogą i zauważyła, że to Vinci właśnie się do niej łasi.
– Vinci… – westchnęła i schyliła się, żeby go pogłaskać – ty to masz wyczucie. Właśnie zamierzałam zamordować naszą sąsiadkę.
Vinci jeszcze raz obtarł się o jej nogę i wymownie zamiauczał.
– No już dobrze, nie dziś – zażartowała i spojrzała w okno, ale Grace Apple już tam nie było.
Odetchnęła i usiadła przy stole, próbując otworzyć wciąż wilgotną gazetę. Przerzuciła pierwsze strony i zatrzymała się na sprawach lokalnych, a jej uwagę od razu przykuł artykuł z rubryki związanej z ważnymi wydarzeniami z ich miasteczka.
Śmierć gangstera spowodował olej
Nagłówek zapowiadał się dobrze.
Skupiła się bardziej i z zadowoleniem przeczytała kilka linijek o tym, że głośna przed rokiem sprawa śmierci gangstera, Anatola Majenki, zakończyła się umorzeniem postępowania i niewykryciem śladów działania w tej sprawie osób trzecich. Gangster szykował sobie posiłek, rozlał olej i poślizgnąwszy się na nim, uderzył głową o kafle, co było bezpośrednią przyczyną jego śmierci. Dowcipny redaktor dorzucił jakiś żart o tym, że równie ryzykowne, co gangsterka, okazuje się samodzielne gotowanie. No rzeczywiście, dowcipniś. Miranda pokręciła głową, a później wróciła do pierwszych stron gazety.
Vinci wskoczył jej na kolana i wygodnie się na nich umościł, więc kontynuując lekturę, uśmiechała się lekko i drapała go pod brodą.
Edward i Priscilla
Priscilla stała przed lustrem i bezkrytycznie patrzyła na swoje wielkie, nabite ciało. Z uwagą poprawiała kremową bluzkę uwydatniającą każdą fałdkę rysującą się na jej brzuchu. Nie była kobietą, która czymkolwiek by się przejmowała we własnym wyglądzie, za to chętnie zauważała wizualne potknięcia innych i potrafiła o tym mówić. Sama Priscilla była wszak chodzącym ideałem. Świetna żona, szanowana i uwielbiana przez swojego męża, doskonała teściowa, która nie szczędziła uwag synowej, byle tylko wreszcie zaczęła być dobrą żoną dla jej syna – ewentualne doprowadzenie do ich rozwodu również by jej nie zmartwiło – oraz perfekcyjna babcia, za którą wnuki szalały. No, przynajmniej tak widziała samą siebie i nie podawała własnych odczuć w wątpliwość.
– Edwardzie! – krzyknęła do męża, którego wciąż nie było w zasięgu jej wzroku. – Jesteś gotowy?
– Idę, idę! – odpowiedział jej, wynurzając się zza ściany.
Miał na sobie ulubioną marynarkę w kolorze kasztana i czarne spodnie.
– O matko – jęknęła, patrząc na niego z wyrazem niezadowolenia w oczach. – Czy ty chociaż raz mógłbyś się ubrać, jak trzeba?
Edward spojrzał na siebie w lustrze i wydawało mu się, że wszystko jest w porządku, ale mina żony mówiła co innego.
– Zmień marynarkę! Mówiłam ci, że jeśli idziemy gdzieś razem, to nie chcę cię widzieć w tym antykwariacie – burknęła. – Wyglądasz jak ubogi krewny zza oceanu, który od czterdziestu lat chodzi w tym samym.
– Oj, przesadzasz, kochanie. – Edward wzruszył ramionami.
– Weź czarną, będzie dobrze pasowała do spodni i jasnej koszuli – powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Edward powlókł się do pokoju, w którym stała szafa z jego rzeczami – osobna dla niego, osobna dla niej – i dla świętego spokoju zaczął szukać marynarki, o której mówiła żona. Lata doświadczeń u boku Priscilli nauczyły go, że dyskusja jest zbędna. Chcesz mieć spokój? Słuchaj żony i udawaj, że ona ma zawsze rację. To się po prostu sprawdza. Naturalnie część mężczyzn w geście sprzeciwu wobec takiej kastracji własnego ja nigdy się z tym nie zgodzi, ale to oni toczyli z żonami wiekopomne walki, nie Edward. On miał spokój.
– Pamiętasz, że w niedzielę jedziemy na obiad do Johna i Mirandy?! – zawołała z przedpokoju.
– Oczywiście. Nie mogę się doczekać – odpowiedział i wyjął z szafy właściwe ubranie.
Zdjął z siebie to, które lubił, a narzucił to nowe paskudztwo za trzysta dolarów, które kupiła mu w prezencie na ostatnie święta. Na samą myśl o takiej kwocie wydanej na jedną marynarkę wzdrygał się do głębi.
– No ja nie wiem – ciągnęła Priscilla. – Wolałabym, żeby był tylko John i dzieci. Ta cała Miranda zupełnie bez sensu się go trzyma. Nasz syn zasługuje na kogoś lepszego.
– Przypomnę ci, że on ją kocha, skarbie, a ona wcale nie jest taka zła.
– Co proszę? – oburzyła się. – Owinęła go sobie wokół palca i stanowi dla niej praktyczną ozdóbkę, a nie miłość życia. To oschła, wyrachowana i perfidna kobieta, która w mojej ocenie zmarnowała mu życie.
– A daj spokój, ciągle się jej czepiasz.
– Bo taka jest prawda i dziwię się, że tego nie widzisz, Edwardzie. – Priscilla kręciła głową przed lustrem, zastanawiając się, jak on może być taki ślepy. – Gdyby nie ona i jej pieniądze, to pewnie miałby wielką, świetnie działającą firmę i mnóstwo znajomych, a tak naprawia krany po sąsiadach. Wstyd.
– Może on tak chce?
– Akurat! Nasz syn miał ambicje! Nie zapominaj o tym.
Edward pomyślał, że jego syn miał w życiu tylko jedną ambicję. Chciał być szczęśliwy i mieszkać z dala od matki i w zasadzie mu się to udało. Oczywiście nie zamierzał wyprowadzać swojej żony z błędu, bo nie zgłupiał na tyle, żeby samemu się podłożyć.
– I jeszcze ten jej kompletny brak korzeni. Aż wstyd opowiadać znajomym – ciągnęła.
– Jakich korzeni? Jej ojciec był wybitnym naukowcem, autorem książek, geniuszem. Nie zapomniałaś o tym, kochanie?
– Phi! Jaki z niego był geniusz?! Nikt normalny pewnie nawet nie czytał jego wypocin. Kupiłam kiedyś z ciekawości tę jego popularną książkę. Bełkot i nuda, nie dobrnęłam nawet do dwudziestej strony. I jeszcze ta akcja z jej matką, ech… – westchnęła boleśnie. – Zwiała od tego geniusza z kochankiem, a potem zginęła w wypadku, bo jechała autem jak jakaś nienormalna. Wstyd!
– Życie, skarbie – powiedział i próbując załagodzić jej napięcie, cmoknął ją w policzek.
– A idź. – Wzdrygnęła się. – Rozmażesz mi makijaż.
– No tak. Wybacz, kochana. – Edward cofnął się, ale nie zmienił słodkiego, pokornego tonu nawet o włos.
– Szczerze mówiąc – ciągnęła i przy tym po raz dwudziesty poprawiła swoją kremową bluzkę – wolałabym, żeby zostawiła naszego syna w spokoju. Mogłaby nawet zwiać z kochankiem, wzorem swojej mamusi.
– Nie jesteś trochę zbyt okrutna? Dziewczyna się przecież stara, to już dziewiętnaście albo i dwadzieścia lat, jak są razem, mogłabyś jej trochę odpuścić – zauważył.
– Nie zamierzam – rzuciła stanowczo. – To dziewiętnaście zmarnowanych lat. Wspomnisz kiedyś moje słowa.
– Idziemy? – zmienił temat. – Pogoda jest piękna, spacer dobrze nam zrobi.
– Tak. Włóż te czarne, eleganckie buty.
Edward ruszył w stronę drzwi i sięgnął po schowane w szafce lakierki. Wtedy poczuł za plecami oddech żony.
– Niewypolerowane? – odezwała się, zerkając mu przez ramię.
Emma
Emma wracała z biblioteki, do której wreszcie udało się jej dostać przy trzeciej próbie między kolejnymi zajęciami, i właściwie cieszyła się, że dopiero teraz. Stos książek, które dźwigała w rękach, sięgał jej prawie do oczu, a musiała zdążyć na ostatnie dzisiaj zajęcia z handlu zagranicznego. Profesor Moyes wyraźnie zaznaczył, że nie toleruje spóźnień, więc wdrapywała się po schodach z maksymalną energią, jaka jej jeszcze została. Kiedy wreszcie weszła na trzecie piętro, skręciła gwałtownie w prawo, gdzie kawałek dalej znajdowała się jej sala. Spocona i zmachana odetchnęła na moment, a gdy znalazła się za ścianą i niemal wbiegła w ostatni korytarz, poczuła tylko łupnięcie i chwilę później wszystkie jej książki poleciały na ziemię, a ona straciła równowagę i wylądowała na zimnych kaflach. Zanim zdążyła się zorientować, coś na nią spadło i boleśnie wbiło się w jej bok.
– Aaa… jasny szlag – jęknęła, nie mając pojęcia, co się stało.
Właśnie wtedy zobaczyła nad sobą zielone oczy i burzę rudych, kręconych włosów. Mimowolnie przełknęła ślinę i na moment się zapowietrzyła. Rude loki muskały jej policzki i gdyby nie ból w boku, to pewnie sprawiłoby jej to przyjemność.
– Ooo… przepraszam. Chyba na panią wpadłam? – zapytała zdenerwowana.
– Chyba na pewno – odezwała się profesor Williams, której ton nie wskazywał zadowolenia. – Chociaż w tym przypadku… to ja miałam miękkie lądowanie – dodała pocieszająco, a następnie położyła dłonie na posadzce tuż koło leżącej Emmy i zaczęła się podnosić.
– Naprawdę przepraszam. – Emma patrzyła, jak profesor próbuje wstać i jak utrudnia jej to obcisła spódnica. – Spieszyłam się na zajęcia, a książki zasłaniały mi widoczność – tłumaczyła się.
– Cholera – warknęła Williams i nie mogąc rozsunąć wygodnie nóg, przeturlała się na bok, a Emma szybko podniosła się z podłogi i mimo intensywnego bólu w boku wyciągnęła do niej rękę.
– Pomogę – powiedziała, a kiedy wykładowczyni chwyciła ją, żeby wstać, pociągnęła ją i za chwilę obie stały już na nogach.
Profesor otrzepała sobie ramię, chyba z książkowego kurzu, poprawiła przekręconą bluzkę, a potem popatrzyła na zziajaną i trochę wystraszoną twarz Emmy.
– Nic się pani nie stało?
– Owszem, stało się – odparła profesor. – Moja duma ucierpiała – dodała żartobliwie, co sprawiło, że dość gęsta atmosfera się rozrzedziła.
Przez moment na siebie patrzyły i Emma dopiero po kilku zbyt długich sekundach zorientowała się, że to trochę niezręczne. Schyliła się i zaczęła zbierać książki, cały czas czując, że pali ją w boku, zapewne od łokcia pani profesor, który tam wylądował.
– A tobie nic nie jest? – odezwała się Williams.
– Nie. W porządku – powiedziała, minimalnie się jąkając. – Strasznie ciężkie te książki, bardzo przepraszam – powtórzyła po raz kolejny.
Podniosła wzrok i wtedy zobaczyła, że profesor pochyla się i zaczyna pomagać jej w podnoszeniu grubych tomisk. Nie mogła kucnąć przez tę spódnicę, ale nie miała problemu, żeby pochylić się bez zginania nóg, co sprawiło, że Emma zapatrzyła się na jej wypięte pośladki i na moment zamarła.
– Jaa… dam radę – wykrztusiła.
– Właśnie widzę, jak dasz. Weź kilka, wstań, a ja dołożę ci resztę na ręce – zarządziła. – I następnym razem bierz ich mniej, bo zamiast skończyć studia, skończysz na wózku inwalidzkim z problemami z kręgosłupem.
– T-tak…
Emma, nie protestując, podniosła najcięższe książki, ułożyła je sobie na przedramionach, a potem wstała, czekając, aż kobieta poda jej resztę.
Przestała czuć ból w boku i znowu nie mogła oderwać spojrzenia od Williams, mimo że karciła się za to w myślach.
– Trzy pierwsze – rzuciła profesor, układając je na jej rękach. – Jeszcze tu dwie widzę – dodała i podniosła z podłogi za rogiem kolejne pozycje.
Emma przygryzła wargi, znowu zatrzymując wzrok na jej wypiętych pośladkach. W tej dopasowanej spódnicy i w takiej pozie wyglądała po prostu obłędnie. Dziewczyna w myślach gardziła sobą, czując, że zachowuje się jak jakiś napalony samiec, ale to było od niej silniejsze. Nie miała pojęcia, dlaczego ta kobieta tak na nią działa.
– Proszę, to chyba wszystkie? – spytała Williams, stając z boku i patrząc jej w oczy, bo rzeczywiście książki zasłaniały Emmie teraz prawie całą twarz.
– Chyba tak, bardzo dziękuję i jeszcze raz przepraszam – powiedziała, wpatrując się w jej zielone, kocie tęczówki.
Były jak coś dogłębnie przenikliwego. Szkliste, mocne, denerwujące.
– W porządku, nic się nie stało. Od dzisiaj omijam rogi i robię większe łuki przed zakrętami. – Zaśmiała się, patrząc na nią. – Wyciągamy wnioski z każdej sytuacji, wie pani o tym? – zapytała.
– Tak… Jestem Emma – dodała. – Chodzę do pani na komunikację biznesu.
– Doprawdy? – zaciekawiła się profesor, a Emma czuła, że uginają się pod nią nogi.
– Mhm. Pierwszy rok.
Williams przez moment na nią patrzyła, a później w jej zielonych oczach pojawił się jakiś błysk.
– Jeśli dobrze kojarzę… to ty ukradłaś koleżance pomysł na przemowę? – zapytała i uniosła kąciki ust.
– Aj… niestety – jęknęła, nie przypuszczając, że to będzie się za nią ciągnąć.
Profesor pokiwała tylko głową ze zrozumieniem, a ona wpatrywała się w nią, czując, że książki naprawdę zaczynają ciążyć. Nie miała pojęcia, ile jeszcze wytrzyma.
– Zmykaj na zajęcia, Emma. – Usłyszała i oblał ją rumieniec. – No już, bo się spóźnisz.
– Mhm – mruknęła, analizując w głowie ton tego „zmykaj”.
Czy jej się wydawało, czy był ciepły? Troskliwy? Chyba za dużo myślała.
Profesor Williams minęła ją i poszła w stronę schodów, a Emma podążyła do sali obok. Drzwi były już tak blisko. Prawie dotarła do celu.
Kiedy wreszcie do nich podeszła, zdała sobie sprawę z tego, że musi nacisnąć klamkę. Zebrała całe siły, stanęła bokiem, oparła się o nie i spróbowała rozprostować palce u rąk, które były przygniecione książkami. Nacisnęła, a później z hukiem wpadła do środka, wywalając przed sobą wszystkie książki. Kiedy próbowała podnieść się z podłogi, zalał ją huk śmiechu siedzących już na sali studentów.
– Cisza! – krzyknął profesor Moyes. – Pomóżcie tam koleżance, skoro tak ofiarnie dotarła na nasze zajęcia.
Miranda
Miranda pochylała się nad śnieżnobiałym tortem i z wielką uwagą układała na nim pojedyncze truskawki. Specjalnie wybrała je z rana na bazarze u swojej ulubionej sprzedawczyni, która zawsze miała najsmaczniejsze owoce, więc teraz wprawną ręką i bez najmniejszego drżenia wsuwała je w śmietankową piankę na brzegach ciasta.
Wykończenie tortu zawsze zajmowało jej najwięcej czasu, bo dekoracje musiały doskonale wieńczyć dzieło. O ile środek można było jakoś zamaskować, to pierwsze wrażenie, jakie tworzyła zewnętrzna powłoczka, musiało być idealne. Miranda przywiązywała dużą wagę do dwóch rzeczy, które sprawiały, że jej wypieki były tak chwalone. Po pierwsze smak, po drugie wygląd. Perfekcyjne wykończenie musiało współgrać z tym, co poczuje gość, układając sobie na języku pierwszy kęs ciasta. I Miranda dbała o to, żeby poczuł błogi raj słodyczy, ale bez lukrowej przesady, od której popada się w mdłości.
Sięgnęła po cienką tubkę do wyciskania musu malinowego i delikatnie naniosła go na górne brzegi tortu. Mało kto wiedział, że truskawka w połączeniu z maliną daje wyjątkowo słodki i jednocześnie soczyście orzeźwiający smak. Kiedy skończyła, podniosła się wyżej i z góry spojrzała na swoje dzieło.
Tort był piękny, prawie jak z filmu, tyle że znacznie bardziej realistyczny.
Teraz czekało ją o wiele trudniejsze wyzwanie. Musiała cało dowieźć go do fundacji i przekazać koleżance. Wyjęła z szafki specjalne, plastikowe opakowanie i ułożyła w nim tort tak, żeby nie dotykał ścianek. Potem cofnęła się do przedpokoju, wsunęła na nogi szpilki – tak, potrafiła w nich chodzić stabilnie! – złapała kluczyki do auta i wróciła po ciasto. Ostrożnie niosła je w jednej ręce, tak, żeby móc sobie wygodnie otworzyć drzwi, i po chwili układała je już w bagażniku podstawionego wcześniej pod dom samochodu. Jej klasyczny, waniliowy ford mustang jeszcze nigdy nie zawiódł, jeśli chodziło o bezpieczne przewiezienie delikatnego towaru. No, może to nie do końca była tylko jego zasługa, ale i jej sposobu prowadzenia auta oraz równych dróg bez progów spowalniających na trasie, które mogłyby sprawić, że tort zostanie tylko mokrą ciapą do zjedzenia łyżką.
Zabezpieczyła pudło z tortem najlepiej, jak tylko mogła, a później siadła za kółkiem i delikatnie ruszyła przed siebie.