Pociąg do Tybetu - Maja Wolny - ebook + audiobook + książka

Pociąg do Tybetu ebook

Maja Wolny

4,1

Opis

Z Warszawy do serca Tybetu. Dziesięć tysięcy kilometrów, dwa kontynenty, pięć przejść granicznych i osiem stref czasowych.

W czasach, w których samoloty zabrały nam radość cierpliwego wędrowania, Maja Wolny dociera Koleją Transsyberyjską, Transmongolską i wreszcie Tybetańską na Dach Świata – do Lhasy. Podróż przez Syberię, bezkresne stepy Mongolii i zatłoczone Chiny to tygodnie trudnych, ale także niezwykłych doświadczeń w zmieniających się pociągach. Ostatni odcinek to nieporównywalna z niczym przygoda: szokująca dla organizmu jazda na wysokości ponad 5000 m n.p.m. Omdlenia, brak tchu – to tutaj coś normalnego.

Inspiracją dla autorki jest Alexandra David-Néel, która jako pierwsza Europejka w historii dotarła do Tybetu. Podążając tropem kobiety-podróżniczki, Maja Wolny, tworzy współczesny, pełen zaskakujących obserwacji zapis wyprawy na Wschód.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 252

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (57 ocen)
25
20
7
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EwaFigel64

Dobrze spędzony czas

Lektura „Pociągu do Tybetu” stanowi przyjemność porównywalna do własnej, dalekiej podróży. Nie są to tylko fakty, dotyczące tej konkretnej wędrówki, ale również nawiązań do tekstów literackich, opisujących tereny mijane po drodze Rosji europejskiej, Syberii, Mongolii i Chin. Trochę zabrakło mi dłuższych opisów, dotyczących pobytu w samym Tybecie, ale rozumiem, że zamiarem autorki było opisanie przebytej trasy do wyznaczonego przez nią celu.
00

Popularność




© Wydawnictwo WAM, 2020 © Maja Wolny, Wisła Story, 2020
Konsultacja: dr hab. Agnieszka Kuczkiewicz-Fraś
Opieka redakcyjna: Damian Strączek
Redakcja: Małgorzata Fugiel-Kuźmińska
Korekta: Małgorzata Sękalska / Strefa Słowa, Monika Karolczuk
Projekt okładki: Katarzyna Legendź
Fot. na pierwszej stronie okładki: widok w oknie © Depositphotos / 4478613, zdjęcie przedziału – Vlad Băgăcian Fot. na s. 14 – domena publiczna (archiwum Elisabeth Meyer, Preus Museum w Norwegii) Fot. na ostatniej stronie okładki, w tekście książki oraz na skrzydełkach pochodzą z archiwum Autorki
Opracowanie graficzne i skład: Lucyna Sterczewska
Opracowanie mapy: Andrzej Sochacki
ISBN 978-83-951062-8-6
MANDO ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków tel. 12 62 93 200www.wydawnictwomando.pl
DZIAŁ HANDLOWY tel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496 e-mail: [email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Rodzicom

.

Pociąg z Ułan Bator do Pekinu

Wstęp.Kierunek Wschód

Planuję zredukować do minimum liczbę przedmiotów: ubrań, kosmetyków, wszystkich tych gadżetów, których potrzebę istnienia tylko sobie wmówiliśmy, i z małym plecakiem wyruszyć w długą podróż pociągiem. Z Warszawy do serca Tybetu. Dziesięć tysięcy kilometrów, dwa kontynenty, pięć przejść granicznych i osiem stref czasowych.

Podróżując w ten sposób, pokonuje się przestrzeń powoli, mila za milą, po nużących, nieskończonych pustkowiach Eurazji. Wiem, że nad moim pociągiem szybować będą samoloty, które nic sobie nie robią z granic, stref czasowych, nie doświadczają przymusowych postojów. Drogą powietrzną mogłabym dotrzeć do stolicy Tybetu, Lhasy, w niecałe 24 godziny. Ale taka podróż jest jak cesarskie cięcie, zbyt szybkie przejście z jednego świata w drugi, bez prawdziwego mozołu drogi. A ja chciałabym zrozumieć niewypełnioną przestrzeń, która wyrasta już pół dnia drogi od Moskwy, ciągnie się przez całą Syberię i Mongolię, aż do Chin. Jazda pociągiem ma to do siebie, że pejzaż łatwo się rozmazuje. Nie można zatrzymać kadru. Mijane po drodze sylwetki ludzi i rzeczy pozostaną nieuchwytne.

Możliwe, że zapał do podróży w tym kierunku pojawił się we mnie dlatego, że przez ponad dekadę mieszkałam na Zachodzie, w małym, pozbawionym wyżyn i otwartych przestrzeni regionie, jakim jest flamandzka część Belgii. Kiedy człowiek stoi i rozgląda się po równo obsianych, zagospodarowanych i zabudowanych zachodnioeuropejskich równinach, łatwo mu uwierzyć we własną wielkość. Od Uralu zaczyna się bezkres i stopniowo zmienia się perspektywa: ubywa ludzi, przybywa ziemi, coraz bardziej niedostępnej i nieprzyjaznej. U podnóża Himalajów jest się już tylko drobiną w cieniu potężnej przyrody.

To było gorące lato 2015 roku, początek kryzysu migracyjnego w Europie. Na Zachód maszerowały tysiące uchodźców, a ja opuszczałam wygodne życie w Belgii. Nasz dobytek spakowaliśmy do wysłużonego dostawczego nissana i ruszyliśmy do Polski. W kraju nie było mnie przez 12 lat. Wszystko się tam zmieniło, czytałam o tym w gazetach i mailach od przyjaciół. Czułam, że emigruję po raz kolejny, tym razem do miejsca urodzenia, gdzie znowu będę kimś obcym.

Moje dzieci ledwie sylabizowały po polsku, choć już z początkiem września miały rozpocząć naukę w zwyczajnej szkole, gdzie nie było ani jednego cudzoziemca. Załadowane po sufit auto sunęło powoli po Autostradzie Wolności, zbliżając się do Kazimierza Dolnego, miasteczka, gdzie jakiś czas temu kupiliśmy walący się, drewniany domek, który – teraz wyremontowany i czysty – miał się stać naszym azylem.

Byliśmy uchodźcami z pierwszego świata. Z każdym kilometrem oddalaliśmy się od rozbudowanej, belgijskiej opieki społecznej, wysokiej pensji minimalnej, emerytury dla każdego, dofinansowywanej pomocy domowej i wypłacanych przez pracodawców pieniędzy na wakacje. Belgijscy znajomi nie mogli uwierzyć, że porzucamy welvaartstaat, państwo dobrobytu, na rzecz wschodnich rubieży Unii Europejskiej. Kiedy pokazywaliśmy im na mapie Kazimierz, przytomnie zauważali, że to blisko granicy z Ukrainą, i choć – jak większość mieszkańców Zachodu – nie bardzo się orientowali, o co chodzi w konflikcie w Donbasie, ostrzegali nas przed niesprecyzowanym niebezpieczeństwem. Koledzy z belgijskiej klasy syna przygotowali dla niego pożegnalny rysunek, na którym złożyli uroczo koślawe podpisy pierwszaków. Od września miejsce mojego dziecka miał zająć w klasie nowy kolega – chłopiec mieszkający w zorganizowanym w pobliskiej bazie wojskowej obozie uchodźców, którego istnienie podzieliło mieszkańców naszego nadmorskiego miasteczka. Jedni uważali, że to koniec bezpiecznego Koksijde, inni cieszyli się, że ziejące pustką koszary wreszcie się do czegoś przydały.

Wyruszyliśmy o świcie, żeby przejechać jak najwięcej kilometrów, zanim zacznie się upał. Przejeżdżając przez niewidzialną granicę między Holandią a Niemcami, usłyszeliśmy w Westduitser Rundfunk historię trzydziestokilkuletniego Ahmeda z Syrii, zakwaterowanego w ośrodku dla uchodźców we wschodnioniemieckim miasteczku, który minionej nocy podpalono. Ahmed mówił, że zapach zgliszczy zna tak dobrze, że daje mu on poczucie bezpieczeństwa. Podkręciliśmy do maksimum klimatyzację w nissanie. Nasz wrażliwy na upały buldog francuski sapał z wysiłku. Daliśmy mu kostki lodu z termosu i chłodziliśmy wodą w sprayu. W tym samym czasie holenderska rozgłośnia, której sygnał powoli zanikał wraz z przejechanymi przez nas kilometrami, poinformowała, że w chłodni austriackiej ciężarówki natrafiono na 30, a może nawet 40 ciał uchodźców. Znajdowały się w stanie rozkładu i policja nie mogła ich dokładnie policzyć. Reporterka mówiła o „straszliwym zapachu śmierci” w miejscu, gdzie porzucono samochód.

W turystycznej lodówce wiozłam upominki z Belgii: pralinki, cynamonowe ciasteczka i parę butelek piwa od trapistów – prezenty dla dobrych ludzi. Sąsiada pilnującego w zimie naszego kazimierskiego domku. Sekretarki w szkole, która załatwiła wszelkie formalności, by nasze dzieci mogły zacząć naukę od września. Właściciela pobliskiej restauracyjki, pozwalającego nam parkować na swoim terenie. Wszyscy na początku uważali, że nasze uchodźstwo z Belgii nie potrwa dłużej niż parę miesięcy. Potem mieli stopniowo zmieniać zdanie. Polska jawiła im się krajem coraz lepszym, a Zachód – coraz bardziej zagrożonym. Według badań blisko 90 procent Polaków uznało swój kraj za bezpieczny (ankieta CBOS z 2018 roku) – takiego wskaźnika nie ma żadne państwo z tzw. starej Unii Europejskiej. W Raporcie New World Wealth z tego samego roku Polska znajduje się na szóstym miejscu najbezpieczniejszych na świecie krajów dla kobiet. Podobnie dobre rezultaty pokazują statystyki kryminalne dotyczące wandalizmu i drobnej przestępczości.

Tak więc wróciłam do bezpiecznej Polski, ale długo nie zagrzałam miejsca w nowym domu. Wiem, że nie jestem osamotniona w niespokojnej chęci zwiedzania. Syndrom cupiditas videndi terras, czyli pragnienia oglądania ziem, towarzyszy ludziom od zawsze, ale jego zaspokojenie nigdy nie było tak łatwe do zrealizowania. Bilety, wizy, rozkłady jazdy, miejsca noclegowe – niemal wszystko można dziś załatwić przez internet z łatwością kontrastującą z tym, co czeka podróżnika w realu. Nie ma już ziem nieodkrytych, choć wciąż jeszcze są połacie, których nie pokrywają Google Maps.

Wyruszając w daleką podróż, nie zawsze wiemy, dlaczego ciągnie nas akurat tam. Przeczuwamy, że odkryjemy coś cennego, coś, czego nam na naszej ziemi brakuje. Alain de Botton w znanym eseju Sztuka podróżowania pisze, że wojaże „są akuszerkami myśli”, a dom rodzinny niekoniecznie „miejscem na spotkanie z naszym prawdziwym ja”. Być może jest w nas wszystkich potrzeba wyjścia z ciepła i komfortu. W podróżach wystawiamy się na przeciągi, badamy własną wytrzymałość i wstydliwie zauważamy, że jest ograniczona.

„Moje ciało oraz umysł okazały się nieobliczalnymi współtowarzyszami podróży mającymi istotny wpływ na moje doznania – pisze de Botton. – Ciało trapiły kłopoty ze snem, narzekało na upał i muchy i nie chciało trawić hotelowych posiłków. Umysł ze swojej strony z zapamiętaniem ulegał napadom niepokoju, nudy, bezprzedmiotowego smutku oraz obaw natury finansowej”.

Być może właśnie te wszystkie braki i dolegliwości mówią nam, przybyszom z Zachodu, najwięcej o nas samych oraz o świecie, z którego przyjechaliśmy i do którego wracamy.

Jesienią 2016 roku wsiadłam do pociągu Kolei Transsyberyjskiej i przejechałam samotnie odcinek Irkuck–Władywostok. Rok później pokonałam jeszcze raz całą trasę, tym razem z Moskwy. W 2018 roku postanowiłam zabrać na Syberię moich najbliższych. Przebyliśmy odcinek od Bajkału do Pekinu. Wiosną 2019, dokładnie 70 lat po tym, jak komuniści wygrali chińską wojnę domową i zajęli wschodni Tybet, pojechałam po raz pierwszy koleją do tej przez wieki najbardziej odosobnionej i najbardziej niedostępnej krainy świata. Jesienią tego samego roku, kiedy Chiny hucznie świętowały 70-lecie ustanowienia Chińskiej Republiki Ludowej, wróciłam znowu na Syberię i dalej, do Lhasy.

Kiedy w styczniu 2020 roku, pod koniec azjatyckich podróży, wsiadałam do zatłoczonego pociągu w New Delhi, nie wiedziałam jeszcze tego, z czego służby specjalne w Pekinie już doskonale zdawały sobie sprawę: nieznany wirus z Wuhan w krótkim czasie zmieni wszystko – zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie. Niebawem opustoszeją dworce, zatrzaśnięte zostaną granice państw i drzwi pogrążonych w kwarantannie domostw na wszystkich kontynentach. Paszporty staną się bezużyteczne, bo na długi czas jedyną możliwą podróżą będzie jazda w wyobraźni.

Mam nadzieję, że Pociąg do Tybetu sprawdzi się jako lektura podczas wojaży wyimaginowanych, jak i podczas tych prawdziwych, kiedy znów staną się możliwe.

Tybet z Alexandrą

Tybet, Dach Świata, ze wszystkich stron – poza wschodem – otaczają masywne łańcuchy górskie o wysokości od 6000 do 8000 metrów nad poziomem morza. Jednak nawet na wschodzie znajdują się rejony o niewielkiej gęstości zaludnienia, pocięte pasmami niższych, ale trudnych do przebycia gór. Z Pekinu do stolicy Tybetu jest ponad trzy i pół tysiąca kilometrów. Mniej więcej tyle samo liczy trasa przecinająca całą Unię Europejską – z krańców Półwyspu Iberyjskiego do polskiej granicy z Ukrainą. Do połowy XX wieku podróż do Tybetu zajmowała osiem miesięcy. Nic więc dziwnego, że Europa odkrywała tę część Azji z dużym opóźnieniem.

W Polsce po raz pierwszy usłyszano o Tybecie w 1628 roku. Jezuita Fryderyk Szembek przełożył i opracował listy Antónia de Andrade, portugalskiego misjonarza Towarzystwa Jezusowego w Azji, publikując tym samym pierwszy w języku polskim opis egzotycznego królestwa pod tytułem: Tybet. Wielkie państwo w Azji. I choć Szembek sam nigdy tak daleko nie podróżował, jego tekst to nie tyle zwykły przekład listów portugalskiego zakonnika, ale swoista ich adaptacja, w której autor szuka podobieństw i analogii między tym, co znane, a tym, co obce. To niemal proza podróżnicza:

„W tej części świata, którą Azją zowią – pisze Szembek we wstępie do swojego dzieła – między wielkimi państwami, które się tam znajdują, jest też to jedno, Tybet rzeczone, do czasów tych nam niesłychane i pisarzom wielu tego świata opisującym dotąd, ile się wiedzieć może nieznajome (...). Ma swego osobnego monarchę, bardzo skłonnego do wszystkiego dobrego (...). Lud krajów tamtych pospolicie jest dobrej natury, skłonny do rzeczy zbawiennych i nabożny (...). Nie mają się za poganów i prawdziwie są wielce różni od wszelkich narodów pogańskich, które dotąd zakon nasz na świecie zwiedził”.

Alexandra David-Néel w Tybecie, 1933 rok

Tak naprawdę Tybet pozostawał państwem „nieznajomym” aż do połowy XX wieku. A o prawdziwym zbliżeniu tego regionu do reszty świata można mówić właściwie dopiero w ostatnim dziesięcioleciu.

Kilka lat temu powstała droga łącząca Lhasę z granicą z Nepalem. Wcześniej trzeba było mozolnie wspinać się po kamienistych serpentynach, mijając po drodze najwyższe szczyty świata. Prawie gotowa jest autostrada G6, zwana przez Chińczyków Dźingla od angielskiej transkrypcji Jingla (połączenie nazw Beijing i Lhasa). W 2012 roku z pekińskiego Dworca Zachodniego odjechał w kierunku Tybetu pierwszy szybki pociąg. Pędząc po najwyżej położonej trasie kolejowej na świecie, pnącej się miejscami na wysokości ponad 5000 m n.p.m., dociera on do Lhasy w czterdzieści godzin. Kolej kosztowała słono: Chińczycy wyłożyli pieniądze, Tybetańczycy oddali kolejną cząstkę niezależności.

Tybet dorównuje wielkością mniej więcej Półwyspowi Skandynawskiemu, ale zamieszkuje go prawie 10 razy mniej ludzi (niecałe trzy miliony). Jest to obok Mongolii jeden z najmniej zaludnionych regionów świata. Można go podzielić na trzy części: krainę dolin na południu, centralną krainę pastwisk i północne pustkowia. Olbrzymia część północnego Tybetu jest właściwie bezludną pustynią, gdzie góry wznoszą się nad szarpaną chłodnymi wiatrami trawą i licznymi jeziorami ze słonawą wodą. Choć od 1951 roku Tybet jest częścią Chińskiej Republiki Ludowej, w ogólnej świadomości istnieje jako odrębny byt, Dach Świata.

W Europie Tybet pojawiał się wielokrotnie jako metafora symbiozy społecznej. Ta odizolowana od reszty globu kraina miała być wzorem do naśladowania dla władców, mityczną ostoją spokoju, harmonii duszy i ciała. Tak jak w Zaginionym horyzoncie (1933) Jamesa Hiltona, gdzie uprowadzeni pasażerowie samolotu trafiają w odległe rejony Tybetu i zostają poddani zagadkowej próbie w scenerii buddyjskiego klasztoru Szangri-La. To wymyślone przez pisarza miejsce przetrwało do dziś w zbiorowej wyobraźni, stając się utopijnym symbolem idealnego społeczeństwa.

Pod koniec XIX wieku Tybet zaczęli odkrywać spirytyści. Buddyzm i hinduizm wydawały się przynosić ukojenie znękanym duszom fin de siècle’u. Na fali zainteresowania Europejczyków religiami Wschodu, o Tybecie dowiaduje się młodziutka, niesforna Belgijka o pięknym głosie i wielkim apetycie na przygodę, Alexandra. Na jej zdjęcie natrafiłam przez przypadek i zabrałam je ze sobą w moją podróż.

A więc wsiadam do pociągu, który ma mnie zabrać na Wschód, do Moskwy. Ten pierwszy etap wydaje się po słowiańsku swojski, ale to przecież tylko wstęp, pierwszy rozdział wyprawy. Jadę przez nizinny pejzaż wschodniej Polski i myślę o Himalajach. Wyobrażam sobie mroźny, lutowy poranek, ulice Lhasy, gdzie kłębią się tłumy ciągnące w kierunku świątyni Dżokhang. Mężczyźni obracają rytmicznie młynkami modlitewnymi, kobiety popychają dzieci i nucą mantry. Niemal każdy niesie ze sobą woreczki ze zbożem, kolorowe ciastka dorma, które wyglądają jak miniaturowe świątynie, do tego lampki wypełnione masłem. Ciężki zapach tłuszczu z mleka jaków roznosi się po okolicy – co roku na Monlam, najważniejszy festiwal modlitewny w Tybecie, mnisi rzeźbią w żółtych, miękkich bryłach wcielenia Buddy: tego współczującego, z wieloma ramionami, które spieszą, by pomagać potrzebującym, i Buddę mądrego, który w dłoni dzierży miecz, symbol walki z niewiedzą.

Gapie wyciągają z ciekawością szyje, wypatrują sylwetki świętej budowli i pierwszych maślanych rzeźb. Wśród pielgrzymów jest jednak ktoś, kto w przeciwieństwie do reszty wcale nie staje na palcach, żeby dojrzeć złoty dach Dżokhang. Im bliżej celu, tym bardziej chowa przyciemnioną sadzą twarz za rąbkiem futrzanego kapelusza. W prawej dłoni trzyma kij, a lewą dyskretnie sprawdza, czy to, co ukryte pod wełnianym płaszczem, wciąż jest na swoim miejscu. Najgłębiej schowany tkwi przemycony z Europy pistolet. Obok lufy ukrywa się zwitek banknotów, wystarczająco solidny, by zaspokoić chciwość ewentualnych porywaczy. Pod grubą warstwą ubrań znajduje się jeszcze jeden przedmiot – niezbędny, aby się nie zgubić na bezludnych pustkowiach środkowej Azji: kompas.

Jest rok 1924, Tybet to kraj całkowicie zamknięty dla cudzoziemców, a osoba z pistoletem i kompasem to francusko-belgijska podróżniczka, pisarka, orientalistka i była śpiewaczka operowa – Alexandra David-Néel, pierwsza Europejka, która dotarła na Dach Świata. I która mi w mojej podróży towarzyszy. Odnalazłam jej książki przypadkiem u kazimierskiego bukinisty. Nie miałam wtedy pojęcia, że Mistycy i cudotwórcy Tybetu, dzieło z 1929 roku, było kiedyś światowym bestsellerem, który wpłynął na twórczość pisarzy z pokolenia beatników, jak Jack Kerouac czy Allen Ginsberg. Ani że jego autorka jako dziecko spędzała wakacje w tych samych okolicach nad Morzem Północnym, w których ja przez wiele lat mieszkałam.

Patrzę na zdjęcie Alexandry jako sześciolatki. Wystrojona w koronki i porządnie uczesana dziewczynka z lalką nie zerka w obiektyw, tylko gdzieś daleko, w nieznane. Jakby już wtedy marzyła o dalekich podróżach. Guwernantka dopiero uczy ją trudnej sztuki pisania. Mała jest pojętnym dzieckiem. Już za parę lat zacznie ukradkiem czytać broszurki o spirytyzmie, a nawet Życie po śmierci Leona Denisa. Lubi jeździć do dziadków nad Morze Północne. Niebawem znowu ich odwiedzi w belgijskiej Ostendzie. Grand-mère (babcia) długo będzie się gniewać za letni wybryk, którego dopuści się Alexandrine: powie, że wybiera się na piknik, a tymczasem ruszy biegiem wzdłuż wybrzeża, pokona ponad 30 kilometrów, przekraczając granicę z Holandią, by w porcie we Vlissingen wsiąść na statek do Anglii. Niesforną panienkę namierzą żandarmi (oczywiście nie ma przy sobie pieniędzy) i odeskortują do przerażonych dziadków.

Kiedy w studiu brukselskiego fotografa Duponta państwo David zamówili portret córki, musieli już przeczuwać, że ich jedynaczka to niezłe ziółko. Jednak małe dzieci to mały kłopot. Prawdziwy stres dla mieszczańskiej familii przyniósł wiek dojrzewania latorośli. Alexandra nawiązuje kontakt z londyńską filią Towarzystwa Teozoficznego Heleny T. Bławatskiej i zamiast na pensji dla przykładnych żon i matek zamierza uczyć się w gronie spirytystów. Tym planom kibicował jej mentor i przyjaciel – profesor geografii, w sercu anarchista, Élisée Reclus, inicjator ruchu na rzecz wolnych związków, a także głośny propagator nudyzmu.

Alexandra David należała do tego samego pokolenia co Maria Skłodowska-Curie. To pierwsza generacja kobiet, które świadomie i odważnie walczyły o miejsce w społeczeństwie mężczyzn. Poglądy Alexandry na małżeństwo, seks czy prokreację były niezwykle nowoczesne. Już wtedy głośno mówiła o światowym przeludnieniu, nie uważała przygodnych kontaktów erotycznych za zdradę. Jej teksty publicystyczne w obronie kobiecej wolności powstawały w czasach, gdy tylko mężatki – i oczywiście tylko za zgodą męża – mogły zarabiać pieniądze czy nabywać nieruchomości. Rozwód oznaczał publiczne napiętnowanie i wykluczenie z towarzystwa. Kobiety samodzielnie podróżujące po Europie należały do rzadkości (najczęściej były to wyjazdy w celu podreperowania zdrowia), nie mówiąc już o wyprawach poza Stary Kontynent.

Ja urodziłam się ponad 100 lat później, do Tybetu pojadę cały wiek po tym, jak incognito znalazła się tam Alexandra. Pomysł samotnej wyprawy przez Eurazję nie wzbudza już takich emocji jak dawniej, ale mimo wszystko wciąż spotykam się z dobroduszną troską o to, czy aby sobie poradzę, bo przecież podróżowanie po Azji jest niebezpieczne i lepiej nie zapuszczać się tam bez drugiej osoby. Dlatego zabieram ze sobą Alexandrę.

Na czytnik wgrałam książki David. W ten sposób będzie stale obecna, a mnie udzieli się jej entuzjazm i podróżnicza determinacja. „Czy zatriumfuję, czy dotrę do Lhasy, śmiejąc się ze wszystkich, co usiłowali zamknąć Tybet? A może zatrzymają mnie podczas drogi, pokonają raz na zawsze, może skończę gdzieś w przepaści, zginę od kuli jakiegoś rozbójnika, albo padnę chora pod drzewem? Nie mogę pozwolić, aby te ponure myśli mną zawładnęły. Bez względu na to, jaka przyszłość mnie czeka, nie cofnę się ani o krok” – pisała w dzienniku, który później stał się podstawą opublikowanej w 1927 roku książki Podróż do Lhasy.

Podczas wędrówki przez Azję towarzyszył jej pomocnik, młody mnich Aphur Jongden, pochodzący z graniczącego z Tybetem Sikkimu. Alexandra poznała go w 1914 roku, podczas pierwszej podróży w Himalaje. Wspólnie przekładali ważne teksty buddyjskie. Od początku znajomości Alexandra traktowała go jak syna i w końcu oficjalnie go adoptowała. Nigdy nie chciała mieć własnych dzieci i nigdy ich nie miała. Jongdena, bez którego zapewne nie byłaby w stanie dokonać swoich podróżniczych wyczynów, kochała prawdziwie matczyną miłością.

Sto lat temu kobietę 60-letnią uważano za staruszkę. Alexandra David miała prawie 70 lat, kiedy zdecydowała, że po raz kolejny opuści Europę. Był rok 1937, w Europie szykowano się na wojnę. Przed wyjazdem Alexandra nie wiedziała, że wróci do Francji dopiero w 1946 roku. Pragnęła zgłębiać taoizm i wrócić do ukochanego Tybetu. W tej podróży, podobnie jak we wszystkich innych, towarzyszył jej Jongden. Była już wtedy uznaną pisarką, badaczką Orientu, autorką książki Mistycy i cudotwórcy Tybetu, którą zaczytywano się na europejskich salonach. Znała sanskryt, mandaryński i tybetański. Dzięki jodze utrzymywała ciało w dobrej formie, choć powoli doskwierał jej postępujący reumatyzm.

Alexandra żegnała się na wiele lat z łagodnym klimatem Prowansji i swoją ukochaną willą Samten-Dzong, czyli „Fortecą Medytacji”, którą przebudowała w stylu wschodnim. Opuściła miasteczko Digne-les-Bains we francuskich Alpach, „Himalajach dla liliputów”, jak żartobliwie się o tych górach wyrażała, i wsiadła do pociągu. Przez Berlin dojechała do Warszawy tak zwanym Nord Expressem, który zawiózł ją do granicy w Stołpcach, gdzie przesiadła się w pociąg do Moskwy. Dalej podróżowała Koleją Transsyberyjską. Dotarła do Pekinu, a stamtąd pieszo do Tybetu.

Choć Alexandrze nie brakowało fantazji, na pewno nie mogła sobie wyobrazić, że kilkadziesiąt lat później podróż z Pekinu do Lhasy stanie się możliwa w 40 godzin. I że będzie ją można pokonać bez przesiadek, w wygodnym wagonie sypialnym.

Alexandra David dożyła sędziwego wieku 101 lat. Na swoje ostatnie urodziny zażyczyła sobie nowego paszportu – ważność starego właśnie się skończyła. Być może planowała kolejną podróż, może znowu chciała się znaleźć na Dachu Świata. Był rok 1969, czasy rewolucji kulturalnej Mao. Nawet z odnowionym paszportem nie udałoby jej się legalnie przedostać do Lhasy – znów musiałaby użyć podstępu, wymyślić przebranie. Ale w żadną ziemską podróż już nie wyruszyła.

Gdyby trafiła do Lhasy pod koniec swojego życia, zapewne byłaby wstrząśnięta. Świat, który tak dobrze znała, został niemal całkowicie zniszczony. Czerwona Gwardia Mao zburzyła prawie 6000 buddyjskich świątyń i klasztorów, nomadom nakazano opuścić jurty i osiedlić się w betonowych barakach, ich bydło i co cenniejsze rękodzieło zostały skonfiskowane. Modlitewne flagi zastąpiono tymi czerwonymi, z gwiazdami, które wiszą w częściowo odbudowanym Tybecie do dziś.

Jest końcówka września, w Pekinie trwają przygotowania do hucznych obchodów 70-lecia Chińskiej Republiki Ludowej, a ja wyruszam – już po raz drugi – do kraju, który znajduje się tak blisko nieba, że prawie już go nie ma na Ziemi.

Pożegnanie ojczyzny

W czasach Alexandry David pociągi międzynarodowe z Berlina zatrzymywały się na nieistniejącym już Dworcu Głównym przy warszawskich Alejach Jerozolimskich. A więc była tu, chodziła po okolicy, oglądała sklepowe witryny w oczekiwaniu na ekspres do Moskwy.

Jest słoneczny, wrześniowy dzień. Czekam na Dworcu Centralnym na pociąg do Moskwy. Na peron odprowadza mnie grupa znajomych i moi bliscy. Ktoś wpadł na pomysł, że powinnam dokonać symbolicznego otwarcia linii kolejowej Warszawa–Tybet. Nieważne, że jadę z przesiadkami, chodzi przecież o fakt, że taka trasa istnieje i że można ją pokonać bez samolotów, autobusów czy marszrutek.

L. podaje mi sznurek, wyciągam z plecaka nożyczki. Przeciągamy symboliczną wstęgę przez peron i ciach! Ogłaszam linię warszawsko-tybetańską za otwartą. Przez najbliższe tygodnie będę przecierać szlak, notować to, co wyda mi się istotne. Na nowo odwiedzę miejsca, które widziałam w czasie poprzednich podróży. Sprawdzę, czy wszystko jest po staremu. Wrócę do ludzi i pejzaży, których nie widziałam kilka lat, od czasów mojej pierwszej wyprawy na Syberię.

Na peron wtacza się ospały „Polonez”, legendarny pociąg Warszawa–Moskwa. Kiedy wyrusza w przeciwnym kierunku – z Dworca Białoruskiego w Moskwie do Polski, z głośników pobrzmiewa przez chwilę Pożegnanie ojczyzny Ogińskiego.

Okolice Moskwy. Prowodnica sprawdza czas odjazdu pociągu

Szybko zauważam, że obok starych, niebiesko-białych wagonów „Poloneza” pojawiły się nowocześniejsze, czerwono-szare. Zgodnie z numerem, który mam na bilecie, powinnam wsiąść właśnie do takiego wagonu. Do odjazdu pociągu zostało niecałe pięć minut. Żegnam się z bliskimi, głaszczę buldoga Bobika, który na dworcu kolejowym jest po raz pierwszy w życiu i raczej nie rozumie, że za chwilę będziemy musieli się rozstać.

Pokazuję konduktorce bilet, macham do wszystkich po raz ostatni i wskakuję do pociągu, w którym spędzę najbliższe 18 godzin. Widzę czysty korytarz i eleganckie drzwi do przedziałów, przy których migają diodowe lampki. Szukam swojego numeru i cieszę się jak dziecko. Przedział jest nowiutki, lśniący. Zasłane kuszetki, stolik pod oknem dwa razy większy od zwykłego, okno z żaluzją, klimatyzacja. Co za zmiana wystroju! Zaglądam pod stolik, a tu mała umywalka. Można umyć ręce i zęby bez wychodzenia na korytarz. Pulchna konduktorka, Rosjanka, z dumą prezentuje mi system zamykania przedziałów:

– Jechała już takim pociągiem? – pyta z niedowierzaniem i triumfalnie przykłada plastikową kartę do diody przy drzwiach. – Zakrytyj-otkrytyj – z dumą demonstruje wynalazek.

Kiedyś w rosyjskich pociągach można było się zamknąć tylko od środka. Kiedy wychodziłam do wagonu restauracyjnego, zabierałam ze sobą pieniądze, paszport, telefon i laptopa. Teraz przedział wygląda jak pokój hotelowy. Zostawiam plecak, zamykam drzwi i idę zwiedzić toalety. Nowiutkie, czyste i na dodatek z prysznicem. W pociągach, którymi podróżowałam przez ostatnie lata, nigdy nie widziałam ogólnodostępnych natrysków. Trzeba było żebrać u prowodnicy, żeby wpuściła do przedziału konduktorskiego, gdzie było coś w rodzaju prysznica. Według niepisanego cennika krótka kąpiel kosztowała pięć euro – za drogo, żeby czynność powtarzać codziennie. Pozostawała zimna, kapryśnie cieknąca woda z umywalki przy kiblu. Ciasno i chłodno, zwłaszcza późną jesienią, kiedy na Syberii padał śnieg, a lodowate powietrze wpadało do pociągowej łazienki przez dziurę w podłodze. Najgorzej myło się głowę. Właśnie podczas zmagań z namydlonymi włosami i ciurkającą z kranu lodowatą wodą postanowiłam, że po powrocie zrobię sobie dredy. Moja nowa fryzura wymaga mycia tylko dwa razy w miesiącu i jest pamiątką syberyjskich wojaży.

Łażę po korytarzu, przechodzę do następnego wagonu, żeby sprawdzić, czy inni też mają tak dobrze. W całym tym luksusie brakuje jednak kluczowego dla podróży: samowara. W żeliwnych kadziach z kranikiem woda bulgotała dzień i noc. Dotknięcie ścianki samowara groziło oparzeniem. Przy samowarze koncentrowało się wagonowe życie towarzyskie. Ludzie częstowali się herbatą, ciastkami, pożyczali cukier, zalewali wrzątkiem makarony, ryż, suszone warzywa, pichcili jak na biwaku proste i pożywne potrawy. Teraz nigdzie nie widać samowarów. Pewnie chodzi o to, żeby ludzie kupowali jedzenie i napoje w wagonie restauracyjnym, a nie kucharzyli za darmo. Zaczepiam pulchną konduktorkę i pytam o samowar. Okazuje się, że rzeczywiście nie ma już ogólnodostępnego urządzenia z gorącą wodą, a jedynie czajnik elektryczny w jej przedziale. Można się zgłaszać po wrzątek bezpośrednio do niej. To już oczywiście nie to samo, co kiedyś, ale dobre i to.

Pociąg jedzie na wschód, ubywa zabudowań, które ustępują zieleni. Mijamy poukrywane w lesie samochody grzybiarzy, pilnie strzegących tajemnicy wielkich borowikowych kolonii. Około dziewiętnastej robi się zupełnie ciemno. Konduktorka puka do każdego z przedziałów i prosi o przygotowanie dokumentów. Zbliżamy się do Terespola. Pociąg zwalnia, w końcu się zatrzymuje. Najpierw pojawiają się polskie służby celne. Naszych sprawdzają dość pobieżnie, ale Rosjanom – których przynajmniej w tym wagonie jest więcej niż Polaków – zadają mnóstwo pytań w mieszance polskiego i rosyjskiego:

– A pan kuda i otkuda?

Kiedy do akcji wkraczają Białorusini, role się zamieniają. Teraz to my jesteśmy maglowani. Ładna blondynka w mundurze pyta mnie o cel podróży. Nazwa „Tybet” chyba robi na niej wrażenie, ale stara się to ukryć. Fachowym tonem ostrzega, że będzie musiała wyjąć wszystko z mojego plecaka. Z ciekawością ogląda miniaturowe kosmetyki i woreczki do kompresji ubrań, dzięki którym w zwykły bagaż podręczny mogę zmieścić trzy pary spodni, ręcznik, sweter, bluzę, sześć t-shirtów, szalik, czapkę i rękawiczki. Trasa mojej podróży wiedzie przez różne strefy klimatyczne, różnica temperatur przez kolejne trzy tygodnie wyniesie ponad 30 stopni. Wczoraj w Ułan Bator spadł śnieg, kiedy ja tam dotrę, będzie pewnie minus 10.

Blondynka otwiera kosz na śmieci, zagląda pod leżanki w poszukiwaniu kontrabandy. Pyta o alkohol. Pokazuję małą ozdobną piersiówkę, w której zabrałam domową nalewkę. Patrzy na mnie z rozbawieniem. Kolejne pytanie dotyczy lekarstw – czy nie wwożę dużych ilości trudno dostępnych medykamentów. I czy przypadkiem nie mam przy sobie 10 tysięcy dolarów. Zaprzeczam. Na pytanie, ile gotówki zabrałam ze sobą w podróż, odpowiadam:

– Czterysta euro.

Kąciki ładnych ust blondynki znów unoszą się w ledwie dostrzegalnym uśmiechu.

Kiedy Alexandra David przygotowywała się do podróży do Tybetu, zrobiła pod spódnicą specjalne schowki na złoto. Miała też srebrne monety i mnóstwo lokalnych drobniaków. W tamtych czasach niebezpieczeństwo porwania i konieczności zapłacenia okupu było znacznie większe niż teraz. David jechała w tereny, gdzie nigdy nie widziano Europejczyków. „Myślę, że potrafiłabym przemierzyć całą naszą drogę nie mając ani grosza w kieszeni – pisała – ale ponieważ prowadziliśmy żywot luksusowych żebraków, racząc się plackami z melasą, suszonymi owocami, herbatą w dobrym gatunku i zajadając duże ilości masła, wydaliśmy przez te cztery miesiące – z Yunnanu do Lhasy – około 100 rupii”.

W tej podróży chcę zostawiać za sobą jak najmniejszy ślad. Planuję jak najmniej wydawać, ze stacji do stacji chodzić na piechotę, żywić się u miejscowych, pić przywiezioną ze sobą kawę w filiżance, która – mam nadzieję – nie potłucze się w drodze. Dawniej Tybetańczycy zawsze nosili ze sobą drewnianą czarkę. Służyła im jednocześnie za miskę na jedzenie i za kubek na wodę lub tradycyjną herbatę – posoloną i zaprawioną masłem z jaczego mleka. Ja wzięłam ze sobą porcelanowy kubek z profilem Goethego.

Białoruska celniczka wreszcie wychodzi z mojego przedziału, życząc mi szczęśliwej podróży. Niemal w tej samej minucie dzwoni telefon. To mój synek, który chce mi powiedzieć dobranoc. W jego głosie słyszę delikatny, dobrze mi znany ton tęsknoty.

– Najgorsze są pierwsze dni po rozstaniu, prawda? – pytam, a on potakuje i szybko zmienia temat.

Wjeżdżamy w białoruską noc. Nic nie widać – ani pól, ani bagien, ani pochylonych brzóz. Wiem, że to wszystko jest za oknem, ale noc nie pozwala oglądać pejzażu. Ciemności rozświetlają się dopiero w Brześciu. Prosto z monumentalnego dworca zjeżdżamy do przeszklonego hangaru, gdzie spędzimy ze dwie godziny, bo w pociągu trzeba zmienić koła na szersze. Z perspektywy szyn właśnie tu kończy się kontynent, jak w słynnym filmie dokumentalnym Marcela Łozińskiego 89 mm do Europy. W tak zwanym rozstawie rosyjskim odległość między wewnętrznymi powierzchniami główek szyn wynosi 1524 milimetry. W Europie jest to 1435 milimetrów. O tych prawie 10 centymetrach opowiadano dowcipy, jakoby car Mikołaj II w odpowiedzi na pytanie urzędników, o ile tory w Rosji mają być szersze, odrzekł:

– A na ch... szersze...

I tak już zostało.

Pociąg stęka, gdzieś w podłodze rozlega się nieprzyjemny zgrzyt metalu. Mężczyźni w żółtych kaskach przygotowują pociąg do dalszej drogi. Kiedy wreszcie ruszamy, dochodzi północ. Do granicy z Rosją mamy jakieś pięć godzin jazdy. Już teraz wiem, że jej nie zauważę. Prześnię nieistniejącą granicę i nikt mnie nie obudzi. Chyba że pojawią się problemy.

W 2016 roku Rosja postanowiła traktować przejścia między swoim terytorium a Białorusią jako tak zwane przejścia wewnętrzne. Coraz bardziej wchłaniała w siebie małą, ubogą siostrę Białoruś, przerażoną losem upadłej siostry – zbuntowanej Ukrainy, odwróconej do macierzy plecami. Obywatele krajów innych niż Rosja i Białoruś powinni wjeżdżać do Państwa Związkowego przez przejścia o charakterze międzynarodowym. I nikogo nie obchodzi, że pasażerowie „Poloneza” takiej możliwości nie mają. Cóż mieliby zrobić? Wysiąść z pociągu i zasuwać na piechotę przez Kaliningrad? Były sejmowe interpelacje na ten temat, interweniowało nasze MSZ, ale na forach internetowych wciąż pojawiają się wpisy o kłopotach turystów. Przed wyjazdem moje zaprzyjaźnione biuro podróży odradzało trasę kolejową przez Białoruś.

– Mogą stwierdzić, że wjechała pani do Rosji nielegalnie, bo bez granicznej pieczątki. Ryzykuje pani deportację. Lepiej zdecydować się na pociąg przez Ukrainę – radziła pani Forysiak.

Ale ja uparłam się na trasę, którą jechała Alexandra David. Poza tym jest to trasa najkrótsza. Można powiedzieć, że w skali 10 tysięcy kilometrów te paręset nie zrobi różnicy, ale jednak wybieram Białoruś.

Moje problemy z brakiem rosyjskiej pieczątki przy wjeździe mogą się zacząć, kiedy będę opuszczać Federację, czyli przy wjeździe do Mongolii, ale to dopiero za ponad tydzień. Zresztą podobno polskie władze interweniowały niedawno w tej sprawie u Rosjan. PKP cały czas sprzedaje bilety na tę trasę, ale to nie jest żadną gwarancją na brak kłopotów. Pozostaje mieć nadzieję, że wszystko jakoś się ułoży.

Zawsze mi się wydawało, że Moskwa jest od Warszawy bardzo, ale to bardzo oddalona. Nawet po tylu podróżach na wschód wciąż trudno mi uwierzyć, że to tylko 1258 kilometrów. Większość Rosjan ma do swojej stolicy dalej niż warszawiak, nie mówiąc już o mieszkańcach takiego na przykład Białegostoku.

Za oknem jest tylko czerń, telefon komórkowy stracił zasięg. Wyłączam światło i kładę się na twardej leżance. Zasypiam i wiem, że obudzę się w Rosji.

– Czeriez poł czasa Moskwa! Za pół godziny Moskwa! – do drzwi przedziału puka pulchna konduktorka i pokazuje, że mam jej oddać kartę magnetyczną do zamykania przedziału, tę, z której wczoraj była taka dumna.

Noc minęła spokojnie, zza grubej żaluzji nawet nie zauważyłam, kiedy wstał szary, wilgotny dzień. W nocy zmienił się też czas: ze środkowoeuropejskiego na moskiewski. Zrobiło się o godzinę później. W rosyjskich pociągach trzeba bardzo dobrze uważać na czas. To jedna z najważniejszych podróżniczych lekcji. Wszystkie rozkłady jazdy podawane są według czasu moskiewskiego. Na dworcach wiszą zegary, które wskazują godzinę w stolicy, dyktującą rytm wydarzeń w Imperium. Tymczasem urządzenia elektroniczne samozwańczo się przestawiają, goniąc za słońcem i wprowadzając człowieka w błąd. Dlatego w drodze na wschód najlepiej sprawdzają się zwykłe zegarki, które można zostawić na czasie moskiewskim.

W rosyjskich miasteczkach przy dużych kolejowych trasach kierowcy wyspecjalizowali się w łapaniu pociągów. Ratują z opresji zdezorientowanych turystów, zmylonych gierkami czasu.

Idę po wrzątek i wypijam kawę. Wpycham z powrotem wszystkie manatki do plecaka i zamykam go z trudem. Przez noc ubrania spuchły, zmieniły objętość, jak wszystko w tym wielkim kraju.

Kończy się zieleń, brzózki i bagna. Opuszczamy krainę natury, zbliżając się do przerośniętego ludzkiego miasta. Zza ostatnich nienaruszonych drzew wyłaniają się olbrzymie blokowiska, smutne budynki podmoskiewskich stacji i nowo powstałych centrów handlowych. Gdzieniegdzie między blokami czają się drewniane domki, dacze. Kiedyś było ich tutaj pewnie więcej, ale Moskwa pęka w szwach i pożera kolejne obrzeża.

Wysiadam na Dworcu Białoruskim i wcale nie czuję, że jestem w centrum miasta, w którym mieszka ponad 12 milionów ludzi. Z dymiących budek paruje dworcowe jedzenie, wyglądające tak samo nieapetycznie, jak na wszystkich innych dworcach świata. Coś się remontuje, przemykam tymczasowym przejściem, na trawniku walają się drewniane palety. Tym razem nie będę miała czasu, żeby po Moskwie pochodzić. Dwa lata temu spędziłam tu kilka wspaniałych dni. Byłam w Teatrze Bolszoj i w domu Bułhakowa na Sadowej. Spacerując Twerską, miałam wrażenie, że znam to miasto z innych żywotów – z czasów, kiedy jako mała dziewczynka uczyłam się przymusowo rosyjskiego w kieleckiej Szkole Podstawowej numer 7, a pani opowiadała nam o „cudnej Moskwie”, gdzie są najlepsze lody, pamiatniki stariny i Kreml. Nazwy ulic i stacji metra ożywały w mojej pamięci, powracały z tekstów piosenek Okudżawy, z powieści klasyków, z filmów, z listów od Wiery, mojej rówieśniczki, z którą wymieniłam kilkanaście pism’ tuż przez końcem podstawówki i puczem Janajewa z 1991 roku, kiedy to runął Związek Radziecki, a z nim korespondencyjna przyjaźń młodzieży polskiej i radzieckiej.

Przy wejściu do metra grupa mundurowych rozłożyła się z gitarą i perkusją. Kiwają się w rytm rockowych hitów, a jeden z mężczyzn zbiera pieniądze do puszki. Podchodzę bliżej. Okazuje się, że to weterani z Afganistanu. Spod wojskowych czapek prześwituje siwizna. Perkusista nie ma nogi, a twarz basisty jest zniekształcona. Grają Another Day in Paradise.

Do granicy Europy i Azji

W słowie „transsyberyjska” zaklęta jest ludzka wiara w niemożliwe – w syczącej zbitce spółgłosek czai się groźna tajemnica najdłuższego na świecie kolejowego traktu. Kolej powstawała przez 25 lat – od 1891 do 1916 roku. Pochłonęła niewyobrażalną sumę pieniędzy i nieznaną do końca liczbę ofiar: robotników i inżynierów. Zarówno tych, którzy do pracy zgłosili się sami, widząc w budowie szansę zarobku, jak i zmuszanych do nieludzkiego wysiłku więźniów.

W maju 1891 roku we Władywostoku carewicz Mikołaj „raczył osobiście nasypać ziemi w przygotowane taczki i powiózł na plant budowanej kolei ussuryjskiej”. Podczas tej uroczystej, relacjonowanej przez „Kurier Warszawski” ceremonii „protodiakon wygłosił wielolecie Panującemu Domowi, na miejscu uroczystości wzbiła się w górę rakieta sygnałowa i rozległa się salwa ze wszystkich stojących w porcie statków i baterii”. Ten dzień uchodzi za oficjalny moment narodzin Kolei Transsyberyjskiej, choć prace nad jej budową rozpoczęły się już parę miesięcy wcześniej.

Specjalna komisja rządowa ustaliła, że trasa pobiegnie przez Czelabińsk, Pietropawłowsk, Omsk, Nowonikołajewsk (dzisiejszy Nowosybirsk), Tomsk, Krasnojarsk, Irkuck, Czytę i Chabarowsk aż do Władywostoku. Zdecydowano, że przystąpi się do jej budowy z obu stron – od wschodu i zachodu. Stacje stawiane miały być nie rzadziej niż co 50 wiorst (czyli około 53 kilometry), aby linią przejechać mogły co najmniej trzy pary pociągów na dobę, bo wielka Kolej Transsyberyjska biegła początkowo tylko jednym torem. Średnia prędkość pociągów wynosiła wtedy około 20 kilometrów na godzinę. W tym tempie podróż do Władywostoku trwała blisko trzy tygodnie.

W głębokiej Rosji budynki szybko się starzeją. Okolice Biriusińska

Cały projekt miał się zakończyć nie później niż w 1905 roku. Carscy urzędnicy szacowali, że koszt inwestycji zmieści się w kwocie 350 milionów rubli. Budowa przeciągnęła się jednak o ponad 10 lat, a budżet przekroczono ponadtrzykrotnie. Transsib kosztował w sumie ponad miliard rubli.

Wciąż jestem w Moskwie, mam kilka godzin na przesiadkę. Przez Syberię można przejechać jednym składem, w ciepłym, ogrzewanym pociągu lub – tak jak ja teraz – przesiadając się z jednego w drugi, wychodząc na zewnątrz, na północną, zimną ziemię, odwiedzając jej mieszkańców. Jazda etapami jest ciekawsza, choć znacznie dłuższa. Moja podróż trwa już kilka lat i nie wiem, czy kiedykolwiek się skończy.

Pociąg, który teraz muszę złapać, ma numer 60 i jedzie do Jekaterynburga. Odjeżdża z innego dworca: z Dworca Kazańskiego przy placu Komsomolskim. Tam właśnie przecinają się najważniejsze kolejowe szlaki rosyjskiej stolicy. Wsiadam do metra i po kilkunastu minutach już jestem przy Komsomolskim, gdzie stoją aż trzy dworce kolejowe: Jarosławski, Leningradzki i właśnie Kazański.

Większość pociągów jadących na Syberię odjeżdża z Dworca Jarosławskiego, ale moja sześćdziesiątka startuje na Kazańskim, co mnie cieszy, bo zarówno sam budynek, jak i jego bezpośrednie otoczenie jest nieco weselsze od dwóch pozostałych budynków, okupowanych przez tak zwanych bomżów, czyli pijących bezdomnych. Bomżują ludzie, którzy wyszli z więzienia i nie mają dokąd pójść, obywatele innych republik bez pieniędzy i zawodu, ale też inteligenci, dawni nauczyciele, inżynierowie. Bomżują, gdy na życiowej drodze pojawia się jedna przeszkoda, potem druga, niespłacony kredyt, rozwód, choroba. I nie wiedzieć kiedy człowiek ląduje na placu Komsomolskim. Fascynującą historię moskiewskich bomżów opisał Jacek Hugo-Bader w Białej gorączce. Sam się nawet za jednego przebrał i przez całą dobę żył ich życiem na tak zwanej pleszce, czyli betonowym murku za Dworcem Jarosławskim.

Mój pociąg do Jekaterynburga odjeżdża o 16:38. Jest podstawiany pół godziny wcześniej, warto przyjść na czas, żeby się rozlokować, oblec pościel na twardych leżankach. Wiem, że sześćdziesiątka to nie będzie taki luksus, jak w międzynarodowym pociągu do Moskwy. Mam zarezerwowany najtańszy bilet, trzecią klasę, tak zwaną płackartę, co oznacza, że wyląduję w przedziale otwartym, z piętrowymi pryczami dla w sumie 54 pasażerów. Udało mi się kupić możliwie najlepsze miejsce: po pierwsze na dole, po drugie niezbyt daleko, ale i nie za blisko do toalet. Pewną wadą dolnych leżanek jest jednak to, że pasażerowie z góry używają ich do siedzenia w ciągu dnia. Niepisana etykieta podróżowania rosyjskimi pociągami dalekobieżnymi zezwala na taki układ, niewiele można na to poradzić. Kiedy docieram do mojego wagonu, okazuje się, że sąsiadka z góry, młoda brunetka o nieco skośnych oczach i z tabletem w ręku, już rozsiadła się na moim miejscu. Odsuwa nieco pękate czemodany i uśmiecha się gościnnie.

– To miejsce numer 17? – pytam z nadzieją, że może jednak przesiądzie się na górę.

– Da, siemnadcat’ – potwierdza asertywnie, wracając w świat oglądanego na tablecie sitcomu.

Wsuwam plecak pod leżankę i tęsknie patrzę na upchane tuż pod sufitem poduchy i prześcieradła. Jestem zmęczona, chcę się choćby na trochę położyć. Niestety obecność skośnookiej na razie uniemożliwia posłanie łóżka. Moja inna sąsiadka, ta z leżanki po drugiej stronie stolika, ma więcej szczęścia – nad nią akurat nikt nie wykupił miejsca. Drobna starsza kobieta o krótkich, siwych włosach i młodszych od reszty twarzy niebieskich oczach szura kapciami i szykuje sobie posłanie. Ma na imię Nina.

W trzeciej, najtańszej klasie jest, jak jest. Nie ma co narzekać na tłok ani na rude, skajowe obicia leżanek o szerokości 50 centymetrów i długości jakichś 175 centymetrów. Leżanka pozwala niezbyt wysokiej osobie położyć się na wznak. Mężczyźni leżą z reguły z podkurczonymi nogami, jak ten spod okna, ciemnowłosy trzydziestolatek z żoną i kilkuletnią córeczką. Dziecko jest podekscytowane podróżą, co chwilę radośnie popiskuje.

Przestrzeń prywatna właściwie w pociągu nie istnieje. Dobrze, że mam ze sobą zatyczki do uszu i opaskę na oczy. Z tym zestawem oraz obowiązkową melatoniną w tabletkach powinno mi się udać zasnąć. Dobra wiadomość jest taka, że mamy w wagonie stary, żeliwny samowar. Wyciągam z plecaka filiżankę z profilem Goethego (Rosjanie z reguły parzą swój czaj w szklankach ze srebrnym uchwytem) i idę po herbatę. Kiedy wracam, skośnooka wdrapuje się na górę. Mogę rozłożyć posłanie.

Niebo szybko ciemnieje, za oknem kilometrami ciągnie się rozrośnięte podmoskowie. Prowodnica chodzi po wagonie, sprawdza bilety i dokumenty, kontroluje, czy każdy zajął właściwe miejsce. Chwilę później pociąg przemierza wysoki umundurowany mężczyzna.

– Naczalnik pojezda! – wzdycha z mieszaniną dumy i radości moja niebieskooka sąsiadka.

Trzecia współpodróżna, zajmująca pryczę z drugiej strony przejścia, to 50-letnia krępa kobieta o czarnych, głęboko osadzonych oczach i pełnym dentystycznego złota uśmiechu. Prosi, żebym przytrzymała jej prześcieradło. Za tą zaimprowizowaną zasłoną przebiera się w pidżamę i proponuje, żebym poszła w jej ślady.

– W toalecie zimno i można się zamoczyć – radzi ze znawstwem.

Pyta mnie, dokąd jadę, odpowiadam jej, że do Tybetu. Kręci bezradnie głową, przeszukując w pamięci nazwy znanych sobie stacji. Chcę jej wyjaśnić, że przejadę przez całą Syberię, Mongolię aż do Pekinu i dalej do Lhasy, ale ona woli rozmawiać o rzeczach, które są jej bliskie. Szybko zmienia temat, częstuje mnie swojską kiełbasą.

– Dziękuję, ale nie jem mięsa.

– Naprawdę? Jak można tak żyć, bez mięsa – odpowiada zdegustowana.

Kobieta pochodzi z republiki Mari El, ale od wielu lat mieszka pod Moskwą. Teraz jedzie na pogrzeb najmłodszej siostry, która zmarła nagle w wieku 45 lat. Pokazuje nam zdjęcia swoje i zmarłej w kolorowych etnicznych strojach Maryjczyków. Kobiety trzymają się pod boki i wyglądają jak duże uśmiechnięte lalki. Maryjczycy, zwani kiedyś Czeremisami, to jeden z niewielu europejskich ludów, który mimo intensywnej chrystianizacji zachował tradycje pogańskie. Kobieta zerka na zdjęcie siostry i kiwa smutno głową. Mamrocze coś w swoim języku. A ja zastanawiam się, jak nazwać kobiety pochodzące z Mari El. Chyba Maryjki...

Okazuje się, że inny pasażer w wagonie właśnie wraca z pogrzebu, a siwa niebieskooka kobieta miesiąc temu pochowała męża. Za oknem jak na zawołanie pojawia się tonący w zmierzchu wiejski cmentarz, pełen plastikowych kwiatów i ławeczek, osłonięty od wiatru brzozowym zagajnikiem. Z mojej poprzedniej podróży na Syberię zapamiętałam, że prawosławni Rosjanie odwiedzają zmarłych, jakby szli na rodzinny piknik. Bliscy schodzą się na groby z torbami smakołyków. Jedzą, piją i wspominają nieboszczyka. W dziewiątym dniu po śmierci urządzają w domu ucztę na cześć zmarłego. Wzięłam kiedyś udział w takim obrzędzie i wciąż mam w pamięci mdły smak wywaru z wołowych kości i owoców, kisiełok, który się wtedy rozlewa do szklanek.

Przez chwilę zanurzamy się ze współpasażerami w pełną wspomnień ciszę. Nasz pociąg przejeżdża niebezpiecznie blisko śmierci. Przez megafon rozlega się zaproszenie do wagonu restauracyjnego i powracamy do życia.

W nocy czas przyspiesza o dodatkową godzinę. W pociągu numer 60 spędzę jeszcze cały kolejny dzień, w sumie 26 godzin. W słonecznym świetle można się gapić za okno na brzózki, na drewniane chatki z kolorowymi okiennicami, na stojącą w miejscu prowincjonalną egzystencję, samemu umykając do przodu. Noc jest jednak prawdziwym testem na wytrzymałość. Temperatura w wagonie wynosi 26 stopni, panuje zaduch. Tu i ówdzie ktoś wyciąga z szeleszczących reklamówek spóźnioną kolację. Czuć zapach wódki, jajek na twardo i czosnkowej kiełbasy. Teoretycznie alkohol można pić tylko w wagonie restauracyjnym i tylko ten, który się kupi na miejscu. W rzeczywistości prawie każdy wiezie w siatce coś mocniejszego. Dyskretnie wypijam łyk mojej domowej pigwówki i robi mi się jeszcze cieplej.

Rano budzi mnie bezruch pociągu. Jesteśmy w Kazaniu, postoimy 40 minut. Skośnooka dziewczyna zeskakuje z leżanki, wysiada, podobnie rodzina z córeczką. W wagonie robi się trochę luźniej. Piję kawę, zalewam wrzątkiem owsiankę, a potem w niewielkiej pociągowej łazience próbuję się doprowadzić do porządku. Właśnie zdaję sobie sprawę, że pociąg numer 60 nie jedzie przez cały czas trasą transsyberyjską – w Niżnym Nowogrodzie odbiliśmy na południe, do Kazania właśnie, a klasyczny transsib jedzie przez Perm. A więc na odcinku kilkuset kilometrów zobaczę coś nowego: trasę, którą nigdy wcześniej nie jechałam.

Po południu niepostrzeżenie wjeżdżamy w kolejną strefę czasową. Różnica między czasem moskiewskim a miejscowym wynosi już dwie godziny. Tu, w głębokiej Rosji, zarówno budynki, jak i ludzie szybko się starzeją. Ile lat mogą mieć drewniane chaty w wiosce, którą właśnie mijamy? Przechylają się na boki, kolebią od wiatru, choć tęga sąsiadka, Maryjka, która zna te okolice (niebawem będzie wysiadać), twierdzi, że to powojenna osada. Mijamy blok z białej i czerwonej cegły, ozdobiony pamiątkowym napisem utrwalającym rok budowy: 1980. Nieodnawiany, po pieriestrojce zupełne już zapomniany blok w prowincjonalnym Krasnoufimsku wygląda, jakby miał lat co najmniej sześćdziesiąt.

Kiedy siwa Nina zdradza swój wiek, okazuje się, że jest o dwa lata młodsza od mojej mamy, ma niecałą siedemdziesiątkę. Ja dawałam jej przynajmniej dekadę więcej. Jej zmęczone nogi w ogóle się nie unoszą, najmniejszy ruch wydaje się dla niej wysiłkiem. Wysłużone kapcie szurają po niezbyt czystej podłodze wagonu. Nina nie pracuje od 30 lat, ale wcześniej zasuwała na zmiany w mleczarni. Ma kłopoty z kręgosłupem, brakuje jej mocy w rękach, co demonstruje zaciskając w powietrzu wykrzywione reumatyzmem palce. Dostaje w przeliczeniu około 700 złotych emerytury i mówi, że to mało, ale i tak nieźle – ma bowiem więcej od wszystkich koleżanek.

Według danych Światowej Organizacji Zdrowia z 2017 roku średnia długość życia w Rosji to niecałe 72 lata. W Polsce ludzie żyją przeciętnie o sześć lat dłużej, a w Szwajcarii aż o 11. Demograficzne problemy Rosji pogłębia fakt, że w kraju Putina rodzi się coraz mniej dzieci. Jadę już prawie dobę, a za oknem ani razu nie widziałam nikogo młodego. Nawet przydomowe zwierzęta wydają się stare, chude i pomarszczone, jakby powoli traciły siły.

Dzień pomału się kończy, wciąż jedziemy nizinami, wsuwając się w prawdziwą rosyjską głubinkę. Jesteśmy już ponad 1500 kilometrów od Moskwy, coraz dalej od Kazania. Na tych terenach linia kolejowa jest jak przywracający życie krwiobieg. Bez niej maleńkie drewniane wioseczki, które mijamy, uschłyby jeszcze bardziej, skurczyły się do rozmiaru pudełek od zapałek i w końcu przestały istnieć. A że większe ludzkie skupiska zostały daleko za nami, nikt nie zauważyłby ich zniknięcia.

Wzdłuż linii kolejowej można od czasu do czasu dostrzec ślad życia: pasącą się kozę albo krowę. Raz mignęła mi niosąca wiklinowy kosz staruszka, przy kolejowych słupach elektrycznych czasami majstrują ubrani w odblaskowe kamizelki robotnicy.

Musimy być blisko granicy Europy i Azji. W ciemnościach trudno będzie dostrzec to symboliczne przejście, upamiętnione obeliskiem wzniesionym dwieście lat temu przez Aleksandra I. Po jednej stronie eleganckiej podmurówki widnieje arbitralny napis „Europa”, po drugiej „Azja”. Wszyscy wiedzą, że to tylko umowny podział, bo żadnej fizycznej granicy nie ma. Ale ludzie uwielbiają symbole, więc całkiem niedawno wzniesiono kolejny, mniej okazały pomnik o tym samym granicznym charakterze, przybliżając go o jakieś 15 kilometrów do Jekaterynburga, żeby spragnionym fotograficznego uwieczniania turystom było szybciej i wygodniej. I choć miejsce to jest geograficznym fake newsem, to i tak przyciąga tłumy. Chodzą słuchy, że mają tam budować centrum handlowe, może nawet małe muzeum. Na razie pionierzy przedsiębiorczości sklecili drewniane budki z napojami i morożenymi, oferują drewniane pamiątki. Podwójnie nieistniejąca granica stała się też ulubionym miejscem dla okolicznych nowożeńców.

Po wagonie szybkim krokiem przechodzi prowodnica, informując, że zbliżamy się do Jekaterynburga. Doskonale pamięta, że to dla mnie ostatnia stacja. Przypomina mi o obowiązku posprzątania po sobie wagonowej pościeli. Posłusznie wykonuję rozkaz. Poduszka i kołdra wracają na najwyższą półkę, poszwy, prześcieradło i mikroskopijny ręcznik w odcieniu szpitalnej szarobieli zawiązuję w tłumoczek, który trafi do pralni, a potem będzie służył kolejnym pasażerom trzeciej klasy. Żegnam się z Niną. Kobieta uśmiecha się, jakbyśmy się znały od lat. Spędziłyśmy ze sobą ponad dobę, nie pamiętam, kiedy tyle czasu poświęciłam przyjaciołom. Długie, leniwe godziny w pociągu, w ciasnej płackarcie z widokiem na umykający świat, przybliżają ludzi do siebie.

Wychodzę w ciemność i trochę po omacku szukam wyjścia do centrum. Zawsze w takich chwilach mam ochotę wrócić, odnaleźć ciepły przedział i znowu stać się częścią pociągu, który pozwala na bezpieczną obserwację z dystansu, bez konieczności stawania się częścią miasta, gdzie wszystko może się zdarzyć. Okolice dużych dworców są jednocześnie ekscytujące i przerażające. W ciemnościach straszą plątaniną opaskudzonych moczem tuneli i opustoszałych zaułków. Dworce na całym świecie przyciągają udręczone biedą, alkoholem i bezdomnością dusze. Bliskość kolei w jakiś sposób przynosi im ulgę, pozwala uwierzyć, że kiedyś pojadą dalej, może w kierunku szczęścia.

Nadal nie mogę znaleźć wyjścia z peronu. Wszystko jest pozagradzane. Jak to często w Rosji bywa, coś się remontuje, coś przebudowuje, więc przejścia nie ma. W końcu znajduję drogę przez nieoświetlone tyły dworca, pełne dziur w chodniku. Sam budynek pochodzi z początku XX wieku. Kiedyś pociągi zatrzymywały się na innym, piękniejszym dworcu. Linia kolejowa między Moskwą a Jekaterynburgiem funkcjonuje od 1877 roku, kiedy to w ramach budowy Uralskiej Drogi Żelaznej oddano do użytku odcinek z Permu. Carowi Aleksandrowi III marzyły się pociągi pędzące przez całą Syberię aż do Władywostoku. W latach 1887–1888 wysłał on kilka ekspedycji badawczych do wyznaczenia dalszego przebiegu trasy, i tak pod koniec 1890 roku zatwierdzono decyzję o budowie Syberyjskiej Drogi Żelaznej. Zwieńczenia tego wielkiego dzieła car nie doczekał – budowa zakończyła się w 1916 roku. Na chwiejnym tronie zasiadał wtedy syn Aleksandra, Mikołaj II, który zaledwie dwa lata później zostanie wraz z całą rodziną zamordowany. Właśnie w Jekaterynburgu.

Colin Thubron w książce Po Syberii, wydanej pod koniec lat 90., pisał o tym mieście tak: „Jekaterynburg jest piękny i spokojny, a przez to perwersyjnie szokujący. Powaga, aczkolwiek oszczędna, przenika miasto na wskroś. Tymczasem Jekaterynburg – założony w 1723 roku przez Piotra Wielkiego jako ośrodek górniczy i nazwany od imienia rozpustnej służącej, którą mianował carycą – kryje zbyt gwałtowne wspomnienia, by się czuć w nim beztrosko. W 1918 roku w jednej z tutejszych piwnic zamordowano ostatniego cara z rodziną. Podczas drugiej wojny światowej zmontowano w mieście setki fabryk rozebranych w zachodniej części Rosji. Zakłady zbrojeniowe i produkujące broń biologiczną kwitły (i przeciekały) aż do wyczerpania tuż przed upadkiem Związku Radzieckiego”.

Atmosfera powagi i napięcia jest wyczuwalna do dziś. Główna ulica miasta to wciąż Prospekt Lenina, jego pomnik trwa niewzruszony, choć ulicy Jakowa Swierdłowa, organizatora mordu na rodzinie carskiej, w Jekaterynburgu już nie ma. A przecież to na jego cześć miasto przemianowano na Swierdłowsk, upamiętniając w ten sposób człowieka, który w latach 1917-1919, czyli aż do swojej śmierci, był prawą ręką Lenina i głową państwa rosyjskiego. Jakow przyszedł na świat w rodzinie żydowskich kupców, jego ojciec, grawer, dla potrzeb antycarskich organizacji spiskowych umiejętnie fałszował pieczęcie. Pamięć nazwiska Swierdłow przetrwała w nazwie obwodu administracyjnego oraz w międzynarodowym kodzie IATA