Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Spitsbergen to największa wyspa norweskiego archipelagu Svalbard w Arktyce i najbardziej na północ wysunięte siedlisko ludzkie na świecie. Mieszkają tu obywatele prawie pięćdziesięciu krajów, którzy przyjechali żyć i pracować w ciągłym zimnie, śniegu, ciemnościach nocy polarnej albo wiecznym słońcu dnia polarnego. Jedną z takich osób jest Polka – Ilona Wiśniewska, która z pasją odkrywcy i znajomością realiów pełnokrwistego mieszkańca opowiada historię niezwykłych miejsc Spitsbergenu. Opisuje opuszczone osady, kopalnie węgla, hotele, ale też międzynarodowy bank nasion czy Polską Stację Polarną w Hornsundzie.
Białe to swoista kronika dalekiej Północy i zapis losów współczesnych osadników, a nade wszystko galeria barwnych postaci zamieszkujących lodowaty archipelag, których języki, tradycje i temperamenty tworzą niepowtarzalny tygiel kulturowy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 303
W serii ukazały się ostatnio:
Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji (wyd. 2)
Marek Szymaniak Zapaść. Reportaże z mniejszych miast
Roman Husarski Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej
Paweł Smoleński Irak. Piekło w raju (wyd. 3)
Ola Synowiec Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk (wyd. 2 poprawione)
Marcelina Szumer-Brysz Izmir. Miasto giaurów
Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 5)
Lidia Ostałowska Cygan to Cygan (wyd. 3)
Jacek Hołub Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach
Jenny Nordberg Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie (wyd. 3)
Anna Maziuk Instynkt. O wilkach w polskich lasach
Paweł Smoleński Wnuki Jozuego (wyd. 2)
Barbara Demick Zjadanie Buddy. Życie tybetańskiego miasteczka w cieniu Chin
Maciej Wasielewski, Marcin Michalski 81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych (wyd. 3)
Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci (wyd. 2 zmienione)
Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy (wyd. 3)
Wojciech Górecki Planeta Kaukaz (wyd. 4)
Szymon Drobniak Czarne lato. Australia płonie
Paweł Smoleński Oczy zasypane piaskiem (wyd. 2)
Ewa Winnicka Angole (wyd. 3)
Remigiusz Ryziński Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów
Maja Hawranek, Szymon Opryszek Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju (wyd. 2)
Marcin Kącki Maestro. Historia milczenia (wyd. 2)
Jacek Hołub Niegrzeczne. Historie dzieci z ADHD, autyzmem i zespołem Aspergera (wyd. 2 poprawione)
Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 3)
Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku (wyd. 2 zmienione)
Anna Bikont Cena. W poszukiwaniu żydowskich dzieci po wojnie
Magdalena Kicińska Pani Stefa (wyd. 2)
Anna Sawińska Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej
Mariusz Surosz Ach, te Czeszki!
Tomáš Forró Apartament w hotelu Wojna. Reportaż z Donbasu (wyd. 2)
Sonia Faleiro Porządne dziewczyny. Zbrodnia i hańba w Indiach
Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 5)
W serii ukażą się m.in.:
Adam Robiński Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów
Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy (wyd. 2)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Fotografia na okładce © by Ilona Wiśniewska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografie wewnątrz tomu (o ile nie zaznaczono inaczej) © by Ilona Wiśniewska
Copyright © by Ilona Wiśniewska, 2014
Opieka redakcyjna Łukasz Najder
Redakcja Tomasz Zając
Korekta d2d.pl
Skład Alicja Listwan / d2d.pl
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-477-2
Mamie i Tacie
Na Spitsbergen przyleciałam pierwszy raz w sierpniu 2009 roku. Wiedziałam, że muszę na północ, a Longyearbyen – największa osada na wyspie – leżało możliwie najdalej. Arktyczne lato było chłodniejsze od tego europejskiego o jakieś trzydzieści stopni, więc dało się zebrać myśli. Bryły, kolory, odgłosy, wszystko było inaczej. W środku nocy zimne słońce świeciło tuż nad linią lodowatego morza, a powietrze nie miało żadnego zapachu. Ludzie niby ci sami, ale planeta jakby inna.
Na miejscu poznałam Birgera Amundsena – redaktora naczelnego lokalnej gazety. Powiedział, że pierwszy raz przypłynął tutaj prawie czterdzieści lat temu i odtąd wie, że to jego miejsce na ziemi. Powiedział też, że coś jest na rzeczy z tymi rejonami polarnymi, bo siedzą w człowieku. A potem wyjechał i już się tego lata nie spotkaliśmy. Przedtem zaproponował jednak, żebym zamieszkała w jego domu, skoro ten i tak będzie stał pusty. Dodał, że drzwi nigdy nie zamyka, mogę tak po prostu przyjść.
Przyszłam więc i przez kolejne dni patrzyłam przez okno na miasteczko, w którym nie było ani jednego drzewa, ani jednego kota i ani jednej nocy. Birger zadzwonił najpierw zapytać, jak się mieszka przy ulicy 222, a potem dzwonił już regularnie. Szybko się okazało, że te trzydzieści lat, które nas różni, to nic takiego.
W Longyearbyen mieszkam od 2010 roku. Pracuję w archiwum tutejszego muzeum i zazwyczaj jest mi zimno. Na Spitsbergenie przez cztery miesiące nie ma słońca, a przez kolejne pięć nie zachodzi. Łatwo tu zapomnieć, że świat jest gdzie indziej.
Galina Władimirowna Łapij, dwudziestosześcioletnia kelnerka na statku wycieczkowym Maksim Gorkiy, tak jak stała, wyskoczyła za burtę. Nikt nie słyszał upadku z dziesięciu metrów, a ona nie krzyczała. Do brzegu pozostawało kilkaset metrów, więc nawet gdyby ktoś się w porę zorientował, że kobieta zniknęła, było jasne, że nie mogła przeżyć. W Morzu Arktycznym umiera się po kilku minutach.
Spitsbergen to największa wyspa archipelagu Svalbard, w sześćdziesięciu jeden procentach pokrytego lodem. W jego skład wchodzą jeszcze trzy główne wyspy: Edge’a, Barentsa i Ziemia Północno-Wschodnia plus kilka mniejszych, rozciągniętych między 71 i 81 stopniem szerokości geograficznej północnej a 10 i 31 stopniem długości geograficznej wschodniej. Do bieguna północnego jest stąd około tysiąca trzystu kilometrów. Latem jest tutaj jasno i zimno, a zimą ciemno i bardzo zimno. Dwa i pół tysiąca ludzi, a niedźwiedzi polarnych pół tysiąca więcej. W staronorweskim sval znaczy chłodny, a bard to brzeg.
Galina wyskoczyła za burtę u wybrzeży Spitsbergenu, kilkanaście kilometrów od Longyearbyen. Dopłynęła do kamienistego brzegu i doczołgała się do jednej z drewnianych chatek. Tam nasmarowała ciało znalezionym olejem silnikowym, żeby ochronić się przed zimnem, i tak leżała kilka dni.
A potem wstała i wyszła. Był lipiec 1985 roku. Na Spitsbergenie, zarówno wtedy, jak i dziś, norweskich i radzieckich miast powstałych wokół kopalni węgla kamiennego nie dzielą żadne granice. Kiedyś była to ziemia niczyja, czyli wszystkich. Na mocy podpisanego w 1920 roku traktatu spitsbergeńskiego ochronę nad archipelagiem sprawuje Norwegia, ale wszyscy obywatele krajów sygnatariuszy mogą tutaj pracować, wydobywać surowce albo prowadzić badania naukowe. Dla wielu zza żelaznej kurtyny przez lata była to też droga na Zachód.
– Pracowałem w terenie i nagle zobaczyłem w oddali błąkającą się kobietę. – Kåre Moy, wówczas inżynier w norweskiej kompanii węglowej Store Norske, pamięta, że tego dnia świeciło słońce. – Wyglądała na zagubioną turystkę, ale, co niespotykane w tej szerokości geograficznej, miała na sobie sukienkę. Dopiero gdy się zbliżyła, dostrzegłem, że jest boso, a z jej zakrwawionych stóp wystaje żywe mięso.
Moy zabrał kobietę łodzią do szpitala w Longyearbyen i następnego dnia przyszedł w odwiedziny z prezentem – zegarkiem na rękę. Dzień wcześniej zauważył, że ten, który miała, nie wytrzymał próby wody. Kobietę przesłuchiwano i zachęcano, żeby od razu zaczęła się ubiegać o azyl. Nie była pierwszym uchodźcą na Svalbardzie, więc chciano przyspieszyć procedury, żeby uniknąć kolejnych międzynarodowych napięć. Chodziło o to, aby jak najszybciej wyciszyć sprawę, wywożąc ją w głąb Norwegii, gdzie mogłaby zacząć nowe życie. Ale Galina nie chciała. Przeżyła upadek z wysokości, nie utonęła w lodowatej wodzie, przeleżała bez nadziei kilka dni i postanowiła wrócić do domu. Gdy po tygodniu wypuszczono ją ze szpitala, od razu wsiadła na pokład samolotu linii Aerofłot i słuch o niej zaginął.
Dziewięć lat późnej Birger, wówczas dziennikarz działu dokumentalnego norweskiego radia NRK P2 w Oslo, postanowił ją znaleźć i zapytać dlaczego.
– Byłem na Spitsbergenie tego lata i przeczytałem gdzieś krótką notkę o kobiecie, która wyskoczyła ze statku. Nic więcej. Jakby na porządku dziennym było to, że ktoś przeżywa kąpiel w Morzu Arktycznym i znika – mówi.
W głowie każdego Norwega układał się ten sam scenariusz: oto w walce o lepsze życie człowiek decyduje się na desperacki krok. Więc dlaczego potem nagle zmienia zdanie? Czy ktoś go zmusił? Po długich poszukiwaniach, zarówno po norweskiej, jak i po rosyjskiej stronie, Birger ustala: Galina Władimirowna Łapij, urodzona 21 czerwca 1959 roku, miejsce zamieszkania: Nikopol na Ukrainie. To wszystko. Wsiada więc w pociąg jadący na południe, nie znając słowa w żadnym ze słowiańskich języków, i w dwuosobowej kuszetce poznaje Saszę. Ten proponuje z marszu, żeby się porozumiewać po niemiecku, mimo że jego znajomość tegoż ogranicza się do „Ich Mutter sprechen Sie deutsch” i „Hitler”. Chce pomóc w odnalezieniu Galiny, bo ma podobno rozległe kontakty. Prosto z dworca jadą do Olega, hipnotyzera i psychoterapeuty w jednym, który jako uczony ma wiedzieć wszystko. I ku zaskoczeniu inostrańca – wie. Jakieś pięć, sześć lat temu szukała u niego pomocy kobieta mająca coś wspólnego ze Spitsbergenem, którą interesowało się KGB, policja i psychiatrzy. Oleg nie wdaje się w szczegóły, ale pamięta, gdzie mieszkała tych kilka lat temu.
Nikopol. Sto trzydzieści tysięcy mieszkańców. Płasko i szeroko. Wędkarze nad Dnieprem, ciężkie powietrze i układanka z bloków. Jeden z nich, czteropiętrowy, zasłonięty drzewami, odpowiada podanemu adresowi.
Dzwonek.
Cisza.
Dzwonek.
Głos zza drzwi.
Sasza odpowiada. Pokazuje ręką, że mają czekać. Siadają na ławce. Wróble dziobią coś przy śmietniku. Po kilku minutach z bloku wychodzi kobieta.
– Galina.
– Birger.
– Kamera?
– Mikrofon. Czy byłaś w 1985 roku na Spitsbergenie? – pyta po angielsku.
– Spitsbergen. Da.
– Mam pozdrowienia od Kårego.
– Da. – Galina wyjmuje z kieszeni papierowe zawiniątko, w którym jest zegarek. Nie działa. Nie ma też paska.
I tak stoją. Birger nie pamięta, czy się uśmiechał. Ona nie uśmiechała się na pewno, ale było widać, że zaskoczył ją tymi pozdrowieniami. Pyta, czy mógłby przyjść następnego dnia.
– Go into my house? Da, da.
Następnego dnia Galina czeka na niego w mieszkaniu w czerwonej, nietwarzowej sukience, z matką Walentiną i zakąską. Pokój gościnny jest wąski, na swój sposób ładny. Na ścianie wisi zdjęcie mężczyzny. Kobiety sadzają gościa na kanapie.
– Galino, dlaczego?
– I very, very love my mother. Very, very love, love, love mother. – Galina wtrąca angielskie słowa, kiedy nie chce, żeby matka rozumiała. Pamięta jeszcze podstawy z czasów, gdy podawała turystom posiłki na statku.
Matka milczy. Mucha bzyczy. Drzewo na zewnątrz nie szumi. Galina odpala papierosa.
– Wpadłam do morza w fiordzie północnych wiatrów. On niósł mnie po sobie z jękiem wzdłuż i w poprzek. Północny wiatr i prądy nie złamały mojej woli – mówi, jakby się wynurzała, nabierała powietrza i znowu schodziła pod wodę. – Gdzie ja jestem, dobrzy ludzie? Pomóżcie mi, iść nie mogę! Tylko echo mi odpowiada: „Jak chcesz żyć, to nie leż na mokrym brzegu ranna i mokra”. – Milknie, gasi papierosa i zaraz wypluwa z siebie kolejny strumień zdań: – Jestem zmęczona i brodzę po brzegu. Dookoła woda i sine góry. Podstępna pułapka. Wszystko tu jest obce. Boże miłościwy, nie zostawiaj mnie tu samej, w tym dzikim kraju! Nie mam czucia w nogach. To już nie są moje nogi. – Mruczy coś niezrozumiale pod nosem i znowu milknie.
I tak siedzą naprzeciwko siebie w ciszy. Ona pali i się poci. Birger jest rozczarowany, bo spodziewał się spotkać inną kobietę. Przejechał taki kawał i wróci z niczym. W fotelu obok matka wciąga nosem nie swój dym. Zegar tyka trochę za głośno. Galina wygląda na wyczerpaną. Patrzy na swoje odbicie w lustrze tylnej ścianki regału. Lustro zniekształca jej rysy. Co się stało po Spitsbergenie? Nie odpowiada. Szepcą z matką, zasłaniając usta dłońmi.
– Ty mów, mamo.
– Co mam mu powiedzieć?
– Opowiedz mu, co się stało. Ja nie mogę.
– Dlaczego?
– No nie mogę. Zaraz zacznę płakać. Chcesz, żeby mi się pogorszyło? Mów, no!
– Moja córka wróciła z Norwegii do szpitala w Moskwie. Kiedy ją zobaczyłam, siedziała na wózku inwalidzkim. Zapytałam ją, czy żyje. Przez kolejny miesiąc leżała w szpitalu, a jej stopy były lodowate. Lekarze mówili, że jest bardzo silna, bo w takiej wodzie nie miała prawa przeżyć. Potem zabrałam ją do domu. – Drobna kobieta o smutnych oczach opowiada, jak to zbyt późno zrozumiała, że jej córka jest chora. – Rok po wydarzeniach na Spitsbergenie, 9 maja, Galina wstała rano zdenerwowana i poszła pod pomnik z wiecznym ogniem, gdzie zaczęła palić swoje ubrania. Krzyczała, żeby Reagan odstąpił od gwiezdnych wojen. Że jak nie przestanie, to ona go dopadnie. Po tym spędziła w szpitalu psychiatrycznym pół roku z orzeczeniem schizofrenii.
Galina w tym czasie milczy. Wdech–wydech, aż do filtra, i od nowa. W końcu, gasząc niedopałek w popielniczce, mówi:
– Ja w tym czasie nie myślałam. O ludziach, o matce, about every, every. I not think. Not think. I don’t want think. Tam było coś nie tak, na tym statku. Nic nie jadłam od dziesięciu dni, wypijałam co najmniej trzydzieści filiżanek kawy dziennie i wypalałam po dwie, trzy paczki papierosów. Nie spałam w nocy, wszystko wydawało się inne niż wcześniej i w końcu nie mogłam już tego dłużej wytrzymać. Musiałam wydostać się z tego statku. Dlatego.
A że Spitsbergen? Koniec świata to dobry początek.
Longyearbyen widziane z góry Platåfjellet
– Longyearbyen to jest bańka. – Marcela zdejmuje rękawiczki i nakłada na papierową tackę nachosy z ostrym sosem.
Jest 2012 rok, sobota, początek lipca, godzina 22.40, słońce świeci nad morzem wprost z północy i chwilowo nie wieje od dryfującego w fiordzie lodu, więc czuć delikatne ciepło. Termometr pokazuje plus osiem. Na Spitsbergenie jest środek lata i dnia polarnego, który zaczął się pod koniec kwietnia, a skończy w sierpniu.
– Z jednej strony masz tu wszystko: dziką naturę na wyciągnięcie ręki, podatek dochodowy 15,8 procent, uniwersytet, Globalny Bank Nasion, hotel Radisson Blu, chór, aerobik w wodzie, festiwale, galerię sztuki, grupę cyrkową, świeże awokado i ser halloumi. – Otwiera z sykiem puszkę coli light. – Z drugiej strony jesteś w najdalej wysuniętym na północ miasteczku na świecie, gdzie jest ciemno przez jedną trzecią roku, prawo zabrania posiadania kotów, nie ma pająków, najwyższa roślina to trzydziestocentymetrowa trawa, warzywa kupujesz pakowane próżniowo i, o, zamiast na ławce siedzisz nad morzem na europalecie! Prawdziwy świat toto nie jest.
Amerykanin John Munroe Longyear założył tu pierwszą kopalnię węgla kamiennego w 1906 roku. Zaczynał od baraku na dwudziestu pięciu mężczyzn. Ci harowali pod ziemią, a potem topili śnieg i podgrzewali go na ogniu, żeby się umyć. Po jakimś czasie dołączyły do nich kobiety z dziećmi, konie, krowy i świnie. W 1917 roku mieszkańców było już stu czterdziestu jeden, a po pięciu latach ich liczba niemal się podwoiła. Amerykanie sprzedali Longyear City Norwegom i osada zmieniła nazwę na Longyearbyen, czyli miasto Longyeara. Na początku mogli tu mieszkać tylko zatrudnieni przez norweską kompanię węglową Store Norske, a zwykli ludzie zaczęli przyjeżdżać w ostatnim dwudziestoleciu XX wieku. Z siedmiu kopalni do dziś w mieście działa jedna, a poza miastem druga w Svea, trochę na południe. Według urzędu podatkowego mieszkańców Longyearbyen jest dokładnie 2077, w tym 423 obcokrajowców z 44 krajów. Najliczniejszą mniejszość stanowią Tajowie – 106 zarejestrowanych. Potem w kolejności: Szwedzi (91), Rosjanie (46), Duńczycy (28), Niemcy (25), Chorwaci (15), Filipińczycy (12), Chilijczycy (8). Po jednym przedstawicielu mają Argentyna, Australia, Azerbejdżan, Botswana, Indie, Kolumbia, Malezja, Meksyk, Syria, Tunezja, Urugwaj i Węgry, a w danych uchował się nawet jeden mieszkaniec Czechosłowacji. W Longyearbyen nie można się planowo urodzić ani umrzeć. Nie ma sali porodowej w szpitalu ani czynnego cmentarza (w latach 1917–1950 pochowano tu zaledwie trzydzieści trzy osoby). Kobiety w ciąży muszą na kilka tygodni przed rozwiązaniem polecieć na ląd. Zwłoki też odsyła się na kontynent. Jeśli nieboszczyk sobie życzył, może wrócić w urnie, ale trumien się tutaj nie chowa od przeszło pół wieku. Prawo pozwala na rozsypanie prochów nad otwartym morzem albo nad górami, byle nie w sąsiedztwie zabudowań. Do 1990 roku ciała tych, którzy zmarli w ciągu zimy, przechowywano w przedwojennej stacji transformacyjnej koło kościoła i odsyłano na ląd pierwszym statkiem wiosną. Teraz każdego zmarłego odprawia się najbliższym samolotem. Można tu być tak długo, jak długo jest się w stanie samemu o siebie zadbać, dlatego średnia wieku mieszkańców nie przekracza czterdziestki. Traktat pozwala wszystkim na pracę na równych prawach, więc miasto to ziemia obiecana dla tych, dla których norweski rynek pracy jest niedostępny. Niektórzy spędzają tu lata, Norwegię kontynentalną znając tylko z okien samolotu.
Marcela Cárdenas Menchaca ma trzydzieści dziewięć lat i pochodzi z Monterrey w północnym Meksyku. Swoim przyjazdem wprowadziła spore zamieszanie, zwłaszcza wśród zatwardziałych polarnych kawalerów, bo wcześniej nikt tu nie chodził w kozakach na obcasie po tundrze i nie jeździł skuterem śnieżnym w sukience. Nie nosi czapki, bo jej się włosy źle układają. Nie gotuje, bo nie lubi zmywać, za to zawsze ma butelkę sosu tabasco w torebce, bo nic tu nie smakuje jak powinno. Podróżuje od dziesięciu lat. Ten przystanek miał trwać rok, a kończy się już drugi. Przeprowadziłyśmy się do Longyearbyen mniej więcej w tym samym czasie i żadna z nas nie za bardzo wiedziała, co począć z samotnością. Poznał nas ze sobą wspólny znajomy, twierdząc, że jesteśmy z tak kompletnie różnych bajek, że na pewno się polubimy. Miał rację.
W lipcu na zachodnim Spitsbergenie jest zielono. Tundra kwitnie maleńkimi kwiatkami, mchem i kudłatą trawą. Jak się położyć z nosem przy ziemi, to czuć jej zapach. Powietrze jest tak przejrzyste, że odległości wydają się mniejsze niż w rzeczywistości. Ptaki, których miliony przylatują tutaj wiosną na lęg, wysiadują jaja wprost na ziemi albo wysoko na półkach skalnych, a gdy młode podrosną, prowadzą je z gór do morza. Jak na tak nieprzyjazne warunki, ssaków jest sporo. Stałym elementem krajobrazu są renifery (inne niż na lądzie, z krótszymi kopytami, masywniejsze), lisy polarne i foki. Niedźwiedzie polarne spotyka się rzadko, bo wędrują po całym archipelagu, a morsy i wieloryby też raczej obserwują ludzi z oddali. Latem renifery i lisy zmieniają białe grube futro na cieńsze szare i pęcznieją jak dmuchawce, a kłębki ich sierści turlają się po ziemi, niesione przez wiatr.
Już niemal zupełnie szary lis przebiega bezszelestnie po kamieniach, zatrzymuje się, wciąga powietrze nosem, drapie się za uchem tylną łapą i biegnie dalej. To smażony łosoś tak pachnie.
– No, kiedy będzie to jedzenie? – pyta kilka osób niemal jednocześnie, każda z innym norweskim akcentem.
– W swoim czasie. – Katja przewraca rybę na tacce udającej grill. Schowała się za jedną z europalet, ale mimo to wiatr wywiewa żar spod ryby. – Chodźcie mi tu podmuchać, zamiast marudzić – dodaje tonem nieznoszącym sprzeciwu.
– Ja robię sałatkę! – Patricia pokazuje palce oblepione awokado.
– Ja sprawdzam, czy nie ma niedźwiedzi! – Silvia rozgląda się po okolicy ze strzelbą przewieszoną przez ramię.
– Ja jestem fatalna w kuchni, wiesz przecież. – Marcela rozkłada ręce.
Katja w milczeniu osłania tackę rękami w rękawiczkach i dmucha. Czasu jest sporo, bo słońce zajdzie dopiero we wrześniu.
Katja Eklund przyleciała na Spitsbergen z Berlina, Patricia Battig z Tucumán w Argentynie, a Silvia Galli z maleńkiej wioski we włoskiej części Szwajcarii. Konserwator zabytków, historyk, pediatra i menedżer. Wszystkie mają trójkę z przodu i jakąś historię z tyłu. Katja i Patricia pracują razem w Svalbard Museum, Silvia w szkole z uczniami mającymi problemy rozwojowe, a Marcela jako menedżer Svalbard Hotellu w centrum.
– Dobra, dawać talerzyki. – Katja jest chyba najwyższą kobietą w mieście, więc kto nie sięga wzrokiem ponad jej ramię, ten bez gadania podaje tackę i godzi się na nałożony kawałek.
Ma troje dzieci i w planie czwarte. Norwegię wybrała ze względu na kierunek studiów (konserwacja zabytków), a Svalbard, bo nagle okazał się po drodze i ma przy okazji mnóstwo ciekawych znalezisk do skatalogowania. Przyjechała z mężem Viktorem, dwuletnim Odinem i półrocznym Thorem. Saga urodziła się trzy lata później. Odin przyszedł na świat kilka tygodni za wcześnie z lekkim porażeniem mózgowym. Nie lubi, jak otacza go zbyt wiele bodźców i zbyt wielu ludzi. Katja chce, żeby dzieci były samodzielne i silne, dlatego daje im takie imiona. Sama jest typem kobiety, którą niełatwo zranić, ale łatwo doprowadzić do łez.
Północ i ryba dochodzą niemal jednocześnie. Ciało chce spać, ale mózg jest jak świeżo obudzony szczeniak. Słońce rozwija na spokojnej wodzie żółty dywan, jest cicho i przejrzyście, a jedyny odgłos to ruch żuchw i plastikowych sztućców na papierowych talerzykach. Co tu mówić. W tym milczeniu jest więcej tęsknoty i jednoczesnej jej akceptacji niż w próbie opowiedzenia czegokolwiek w nie swoim języku.
Marcela zerwała zaręczyny i wyjechała do Europy. Nie chciała, żeby jej życie było zaplanowane z góry. Chciała, żeby ją zaskakiwało. Najpierw studiowała w Barcelonie, potem w Paryżu i to właśnie tam zdecydowała się objechać kontynent. O Skandynawii usłyszała gdzieś po drodze – że jest tam piękna przyroda i są też piękni mężczyźni. Kiedy po wyjściu z tunelu w centrum Sztokholmu w wystawach sklepowych zobaczyła blond manekiny z boskimi twarzami wyciosanymi z plastiku, a potem dowiedziała się, że te manekiny są robione na wzór prawdziwych mężczyzn, już wiedziała, że jest w domu. Szwecji brakowało jednak tego zapierającego dech piękna krajobrazu, więc przeniosła się do Oslo. Ale przedtem nauczyła się około dwustu najpotrzebniejszych zdań po norwesku i po przyjeździe do Norwegii założyła firmę produkującą tortille, bo te, które proponowali rodzimi producenci, jej zdaniem koło prawdziwych nawet nie leżały. Na Svalbard wybrała się wiosną 2009 roku, żeby zobaczyć niedźwiedzie. Wtedy nie zobaczyła żadnego, ale niezrażona niczym rok później spakowała kilka walizek, turkusowe zasłony, osiem kolorowych poduszek, płaszcze i pasujące do nich dodatki, po czym przyleciała tutaj zostać fotografem przyrody, mimo że aparat kupiła kilka dni przed wyjazdem. Po paru tygodniach miała już pracę, rower i pierwsze zdjęcia niedźwiedzia oprawiającego fokę. Wystarczy, że coś postanowi. Reszta dzieje się sama.
– Mamy w Meksyku takie powiedzenie: „Dodaj więcej śmietany do tacos”. Ciągle nam czegoś mało i zawsze chcemy więcej – mówi, zapinając kurtkę pod szyją, bo nagle zrywa się wiatr. Świat należy do Marceli i ona ten świat smakuje jak świeżą tortillę.
Per Christian wszedł w zasięg wzroku Patricii na weselu ich wspólnych przyjaciół w Argentynie. Dobrze tańczył. Wtedy już pracował w Longyearbyen, a ona w biurze turystycznym, w którym mapa świata nie sięgała wyżej niż do północnych krańców Norwegii. Na Svalbard przyjechała raz, potem drugi, a po półtora roku rozmów na Skypie spakowała jedną walizkę i wskoczyła na główkę z argentyńskiego lata do arktycznej zimy. To było jakieś sześćdziesiąt stopni różnicy, które na początku tak ją sparaliżowały, że bała się wyjść z domu. Nauczyła się języka, znalazła pracę i urodziła Marcusa, który zaczął mówić jednocześnie po norwesku i hiszpańsku. Patricia ma promienną twarz i śmiejące się ciemne oczy. Na szyi nosi łańcuszek z Matką Boską, a na palcu pierścionek z niedźwiedziem polarnym.
Silvia najpierw była tu na rejsie jachtem, a potem wróciła na stałe, bo już nie chciała być lekarzem. Wynajęła mieszkanie z widokiem na morze, zasadziła rośliny i kupiła rower. Mówi biegle w pięciu językach, norweski wchłania jak powietrze, a zdradza się tylko tym, że nie wymawia „h” na początku wyrazów. Włoska uroda i szwajcarska precyzja. Silvia, jak coś obieca, zawsze dotrzymuje słowa.
Ze względu na trudne warunki pracy i życia do Longyearbyen z reguły przyjeżdża się na kilkuletnie kontrakty, dlatego mało kto się tu do siebie naprawdę przywiązuje. Na ulicy najpierw się uśmiechamy, a dopiero potem patrzymy do kogo. Na uśmiechach jednak często się kończy, dlatego jak już się znajdzie kogoś, z kim dobrze pomilczeć, lepiej się go trzymać. My znalazłyśmy się przez przypadek i dajemy sobie prawo do samotności. Tutaj przyjaźnie zaczynają się tak szybko, jak kończą, bo prędzej czy później i tak wszyscy wyjadą.
Nawet w tym niezachodzącym słońcu w końcu zaczyna ciągnąć zimnem spod europalet, więc zbieramy naczynia i pakujemy resztki do plastikowych reklamówek z logo Svalbardbutikken, lokalnego supersamu. Mniej więcej w tym samym czasie na horyzoncie pojawia się statek. To Costa Pacifica, największy wycieczkowiec w tej szerokości geograficznej, na którego pokładzie jest ponad cztery tysiące pasażerów. Do rana zacumuje w porcie, a miasto na kilka godzin opanują turyści w żółtych kurtkach. Tego dnia liczba ludzi w Longyearbyen szaleńczo się zwielokrotni, ulice będą nieprzejezdne, główny deptak nie do pokonania rowerem, a kawiarnia Fruene i muzeum zanotują astronomiczne obroty. Ale to będzie jutro.
Do domu jest jakieś siedem kilometrów pod górkę. Zaczyna tak wiać, że rower kręci się w miejscu, a z oczu wywiewa łzy. Nie da się jechać. Przy słonecznej pogodzie łatwo zapomnieć, że w Arktyce to wiatr ustala zasady.
Longyearbyen wygląda jak dekoracja albo jak plansza do gry w Eurobusiness. Domki i hotele ustawiono w rzędach na niemal nagiej ziemi i pomalowano na różniące się tylko odcieniem kolory letniej i jesiennej tundry. Do tego metalowe baraki, kontenery i zapylona węglem część przemysłowa miasta, którą trudno określić jako ładną. Nie ma tu chodników, a rury kanalizacyjne poprowadzono nad ziemią. Góry są skaliste, często płaskie na czubkach, a dzięki znikomej roślinności jest to jedno z niewielu miejsc na ziemi, gdzie tak dobrze widoczne są w terenie różne okresy geologiczne. O tym, że kiedyś było tu dno morskie, świadczą kości zwierząt morskich i muszle, które można znaleźć na zboczach. Kiedyś na Spitsbergenie było cieplej. Skamieniałości roślin należących do innego klimatu (na przykład miłorzębu) i sam węgiel kamienny dowodzą tego najlepiej. Węgiel jest tutaj wewnątrz gór, więc wejścia do kopalni znajdują się wysoko nad ziemią. Większość tych już dawno zamkniętych łączy sieć wewnętrznych, nieużywanych od lat korytarzy. Nad miastem nadal góruje taubanesentralen – stalowa konstrukcja na cienkich nogach zawiadująca ruchem wagoników, które transportowały węgiel kolejką naziemną z kopalni do przystani, a ich skrzypienie było nieodłącznym odgłosem miasta. Dzisiaj część wagoników wisi jako dekoracja, bo centralę zamknięto w 1987 roku, a węgiel z kopalni wozi się ciężarówkami.
Statek wycieczkowy Fram w Hornsundzie na południu Spitsbergenu
I to właśnie do takiego miasta statki wycieczkowe przypływają latem niemal codziennie. Każdy turysta odwiedzający Spitsbergen wykłada sto pięćdziesiąt koron opłaty środowiskowej, więc kwoty idą w miliony. Ci, którzy schodzą na ląd po raz pierwszy, są zaskoczeni, że ktoś tu w ogóle mieszka. Będąc na pokładzie wycieczkowca, słyszą, że jest tu więcej niedźwiedzi niż ludzi, więc naturalnie oczekują czegoś innego, niż zastają. Zdarza się, że wchodzą do niezamykanych domów, by sprawdzić, czy to naprawdę nie specjalnie przygotowana na ich przyjazd scenografia. Niektórzy są zawiedzeni, bo latem jest tak szaro, a na zdjęciach w internecie był śnieg i różowe niebo. Inni myślą, że są już prawie na biegunie i że można do niego dojść jak do jakiegoś słupka granicznego. Pada też czasem pytanie o słońce. O drugie słońce, dzięki któremu jest dzień polarny. I o której ono wschodzi.
Svalbard Museum tylko w sezonie letnim w 2013 roku odwiedziło przeszło trzydzieści cztery tysiące osób. To nowoczesny budynek, formą nawiązujący do ukształtowania terenu, w którym w skrócie przedstawiono historię arktycznych wypraw, myślistwa, górnictwa, nauki i życia codziennego. Turyści są zaskoczeni jeszcze bardziej, kiedy w centrum okazuje się, że w sklepie można kupić świeże jedzenie, nie wyłączając szparagów z Peru, brokułu ze Szczecina, sycylijskich pomarańczy i oczywiście chińskiego czosnku. Tu za wszystko płaci się więcej niż na lądzie, bo koszty przewozu podnoszą ceny. Produkty nie zawsze są pierwszej świeżości, ale są. Wszystko zależy od tego, co akurat przypłynie lub doleci. Przyjezdni często fotografują półki w sklepie i samych kupujących wpadających tylko po chleb, a potem zdjęcia publikują w internecie doprowadzonym tutaj światłowodem leżącym na dnie morza. Latem do tego młodego miasta przypływają tysiące emerytów z całego świata, jak wyrzut sumienia, że to nie jest kraj dla starych ludzi. A ci w masie są trochę jak dzieci. Jakby cała ich dotychczasowa wiedza, całe doświadczenie rozpłynęły się gdzieś między biegunami rozsądku. Kiedy już okazuje się, że tu można żyć i przeżyć, pojawia się kolejne pytanie. Jak? Jak przeżyć zimę? Czy dużo się tu pije i czy jesteśmy smutni? A my nie jesteśmy smutni. Zimą uprawiamy seks, dlatego tyle tu przedszkoli, a melancholia dopada tylko tych samotnych, którzy nie piją.
Spitsbergen to strefa bezcłowa, a każdy mieszkaniec po sześciu miesiącach od zameldowania dostaje imienną kartę na alkohol. Miesięcznie może sobie kupić do dwóch butelek alkoholu powyżej dwudziestu jeden procent, do dwudziestu czterech puszek piwa, ale nie ma ograniczeń co do wina. Przyjezdnych te restrykcje też obowiązują, tylko że zamiast dziurki w karcie dostają pieczątkę na bilecie lotniczym. Poza tym nikt nie legitymuje właściciela karty, więc jeśli ktoś sam nie pije, z chęcią się swoim kontyngentem podzieli. W samym mieście można znaleźć dwadzieścia miejsc serwujących alkohol, a na początku 2013 roku okazało się, że spożycie alkoholu wśród nastolatków jest tu największe w całej Norwegii, mimo że monopolowy otwierają tylko w wybranych godzinach. W tak małej miejscowości na lądzie można by znaleźć może jeden, dwa bary, a sklep z alkoholem byłby w oddalonym o jakieś kilkadziesiąt kilometrów większym mieście. Tutaj wszystko jest inaczej, a standardy dyktuje turystyka.
– Drodzy państwo, zaobserwowaliśmy niedźwiedzia na prawej burcie. Zapraszamy wszystkich na pokład.
Zanim komunikat wybrzmi do końca, jadalnia statku wycieczkowego Nordstjernen pustoszeje zupełnie. Na talerzach zostają nabite na widelec przystawki, na kieliszkach ledwie odciśnięte szminki, a w półmiskach bufetu stygnące potrawy według kuchni pięciu, a nawet dziesięciu przemian. Po wąskich schodkach biegną emeryci, dzieci, młodzież i obsługa, uzbrojeni w aparaty, telefony i lornetki. Pada lekki deszcz, trochę wieje, więc ci co bardziej przytomni porywają z koszy przy wyjściu wełniane koce. Wspinają się na wszelkie podwyższenia, krzesła, zawory, żeby tylko lepiej widzieć. No gdzie on jest? Tam. Tam? Ale gdzie? Widz telewizyjny, przyzwyczajony przez BBC, że może zajrzeć niedźwiedziowi do paszczy, przeżywa kolejny zawód. Nie zobaczył misia w mieście, trudno, no to z łodzi już przecież musi. A tu przez lornetkę co prawda widać, że niedźwiedzica karmi młode, ale na zdjęciu to będzie tylko piksel, może dwa. Wszyscy wytężają wzrok i lornetki do tego jasnego punktu na burym brzegu, żeby go jak najwierniej zapisać na siatkówce. Kapitan wyłączył silnik, więc jest kompletnie cicho, mimo że na pokładzie stoi prawie siedemdziesiąt osób w wieczorowych strojach i coraz bardziej dygoce z zimna. Po jakimś czasie towarzystwo powoli zaczyna na powrót myśleć o kolacji. Tu się już nic więcej nie zdarzy. Statek odpływa, a niedźwiedzica nawet nie odwraca głowy.
Po powrocie do jadalni tylko kucharz jest nie w humorze, bo przyrządzany przez niego dorsz dawno wystygł i na cholerę taka robota. Przy stołach natomiast atmosfera zmienia się zupełnie. Naburmuszone wcześniej małżeństwa wznoszą toast, matki zamawiają dzieciom dodatkowy deser, a Norwegowie z zachodniego wybrzeża nagle zmieniają swój okrutny dialekt na taki, który i cudzoziemiec zrozumie. Widzieli misia. To łączy. Następnym razem, kiedy alarm ogłasza płetwala błękitnego, jadalnia wyludnia się mniej więcej w tym samym tempie. Pasażerowie ustawiają się w dwóch rzędach, każdy trzymając aparat wycelowany w nieruchomą wodę, z palcem na spuście migawki, gotowym do strzału. Statek dryfuje, a w ściszonych głosach słychać podniecenie. Atmosfera oczekiwania zagęszcza powietrze. Palec marznie. Jest! Wynurza się i wydmuchuje wodę na kilka metrów w górę. Migawki na krótkim czasie trzaskają w trybie seryjnym, z gardeł wydobywa się długie „a” i za chwilę woda znowu nieruchomieje, a na ekranach aparatów pojawia się mała czarna plama z rozmytą fontanną. Proszę bardzo, dzika przyroda na wyciągnięcie ręki.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Hen. Na północy Norwegii
Północ Norwegii to surowy klimat, garstka ludzi, tysiące reniferów, lodowate morze i wicher, który mąci świadomość. Dla bohaterów tej książki Finnmark, region przez wieki utożsamiany z ultima Thule, to centrum świata i niekończąca się opowieść.
Najdalszą północ Europy Ilona Wiśniewska ogląda oczami umierającego starca, wsłuchuje się w nią razem z Mari Boine – najsłynniejszą na świecie saamską wokalistką, godzi się na nią z tymi, którzy nie mają dokąd wyjechać, albo stara się ją uchronić od zniknięcia wraz z tymi, którzy malują murale na opuszczonych budynkach.
Finnmark to kraniec. Nie ma znaczenia, skąd się patrzy, bo to nadal będzie albo daleko, albo hen daleko. Słowo „hen” w norweskim odnosi się do odległości, tyle że równie dobrze może znaczyć „po drugiej stronie globu”, jak i „tuż za rogiem”. Hen to równocześnie daleko i blisko.
Ten norweski koniec świata staje się częścią naszej historii, opowieścią o nas.
Lud. Z grenlandzkiej wyspy
U zachodnich wybrzeży największej wyspy świata leży skalista wysepka o powierzchni dwunastu kilometrów kwadratowych, zamieszkana przez tysiąc trzysta osób. To tutaj znajduje się najstarszy w Grenlandii dom dziecka, w którym Ilona Wiśniewska pracowała jako wolontariuszka przez trzy miesiące wiosną 2017 roku. Pisząc kolejny reportaż z Północy, chciała na coś się przydać tym, których historii przyjechała wysłuchać.
Grenlandczycy opowiadali jej o swoim kraju podczas łowienia ryb spod lodu, w trakcie kursowania taksówką z jednej wyspy na drugą po zamarzniętym morzu, w czasie mycia podłóg i gotowania obiadów dla kilkudziesięciorga stołowników. Nigdy wcześniej nie spotkała ludzi tak dumnych ze swojego pochodzenia, ale w sposób nieodbierający dumy innym. Nigdy wcześniej też nikt tak często się z niej nie śmiał, a też ona nigdy wcześniej tak często nie śmiała się z samej siebie.
Uummat to po grenlandzku serce. Uummannaq – tam, gdzie leży serce. Lud to książka o sercu Grenlandii, które najmocniej bije w Uummannaq.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie IV