Hen. Na północy Norwegii - Ilona Wiśniewska - ebook + audiobook

Hen. Na północy Norwegii ebook

Ilona Wiśniewska

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Północ Norwegii to surowy klimat, garstka ludzi, tysiące reniferów, lodowate morze i wicher, który mąci świadomość. Dla bohaterów tej książki Finnmark, region przez wieki utożsamiany z ultima Thule, to centrum świata i niekończąca się opowieść.

Najdalszą północ Europy Ilona Wiśniewska ogląda matowymi oczami umierającego starca, wsłuchuje się w nią razem z Mari Boine – najsłynniejszą na świecie saamską wokalistką, godzi się na nią z tymi, którzy nie mają dokąd wyjechać, albo stara się ją uchronić od zniknięcia wraz z tymi, którzy malują murale na opuszczonych budynkach.

Finnmark to kraniec. Nie ma znaczenia, skąd się patrzy, bo to nadal będzie albo daleko, albo hen daleko. Słowo „hen” w norweskim odnosi się do odległości, tyle że równie dobrze może znaczyć „po drugiej stronie globu”, jak i „tuż za rogiem”. Hen to równocześnie daleko i blisko.

Ten norweski koniec świata staje się częścią naszej historii, opowieścią o nas.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 257

Oceny
4,3 (703 oceny)
340
230
107
24
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rillka

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka o regionie i ludziach, o których właściwie się nie mówi. Finnmark jeśli ktoś kojarzy to chyba tylko jako mignięcie w bajce o Królowej Śniegu, a okazuje się, że to niezwykle ciekawy zakątek świata. Jedna uwaga do lektorki: w tekście są podawane nazwy miejsc w różnych językach regionu (sami, norweskim, fińskim) i często nazwa norweska zapisana w nawiasie jako: "(norw. XYZ)". Lektorka uparcie czyta to jako "z norweskiego XYZ", co znaczyłoby, że w nawiasie podana jest etnologia wyrazu! A to jest "po norwesku XYZ" - inny język, nie pochodzenie. Mały detal, ale powtarza się tak często, że jest irytujący.
41
DominikaSzyszko

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka!
20
tytusroz

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny reportaż poruszający dużo ciekawych wątków o życiu w Norwegii. Głos lektorki cudowny.
10
Natalia_Calgary

Całkiem niezła

Niezła, dość chaotyczna
11
palalela

Całkiem niezła

Byłam tam, dlatego przeczytałam.
00

Popularność




W serii ukazały się ostatnio:

Grzegorz Szymanik Motory rewolucji

V. S. Naipaul Maska Afryki. Odsłony afrykańskiej religijności

Karolina Domagalska Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro

Pin Ho, Wenguang Huang Uderzenie w czerń. Morderstwo, pieniądze i walka o władzę w Chinach

Liao Yiwu Pociski i opium. Historie życia i śmierci z czasów masakry na placu Tiananmen

Marcin Wójcik W rodzinie ojca mego

Frances Harrison Do dziś liczymy zabitych. Nieznana wojna w Sri Lance

Zbigniew Parafianowicz, Michał Potocki Wilki żyją poza prawem. Jak Janukowycz przegrał Ukrainę

Peter Hessler Dziwne kamienie. Opowieści ze Wschodu i z Zachodu

Jenny Nordberg Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie

Magdalena Kicińska Pani Stefa

Andrzej Muszyński Cyklon

Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 2)

Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 3 rozszerzone)

Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju

Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 4)

Peter Pomerantsev Jądro dziwności. Nowa Rosja

Swietłana Aleksijewicz Cynkowi chłopcy (wyd. 2)

Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość

Mur. 12 kawałków o Berlinie pod redakcją Agnieszki Wójcińskiej

Jean Hatzfeld Englebert z rwandyjskich wzgórz

Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć

Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku

Anna Bikont My z Jedwabnego (wyd. 3)

Martin Schibbye, Johan Persson 438 dni. Nafta z Ogadenu i wojna przeciw dziennikarzom

Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 2)

Dariusz Rosiak Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan

Piotr Lipiński Bicia nie trzeba było ich uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa (wyd. 2 popr. i rozszerz.)

Paweł Smoleński Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie

Wolfgang Bauer Przez morze. Z Syryjczykami do Europy

Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka

Beata Szady Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy

Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu

Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 2)

Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci

Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz Zabić smoka. Ukraińskie rewolucje

Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach wPRL-u

Anjan Sundaram Złe wieści. Ostatni niezależni dziennikarze w Rwandzie

W serii ukażą się m.in.:

Iza Klementowska Szkielet białego słonia

Lidia Pańków Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego

Ilona Wiśniewska

Hen

Na północy Norwegii

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnejProjekt okładki

Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografie na okładce i wewnątrz tomu © by Ilona Wiśniewska

Fotografie archiwalne © by Bror i Erling Amundsenowie

Copyright © by Ilona Wiśniewska, 2016

Copyright © for the map by d2d.pl

Opieka redakcyjna Łukasz Najder

Redakcja Tomasz Zając

Korekta Edward Rutkowski / d2d.pl, Iwona Łaskawiec / d2d.pl

Redakcja techniczna i skład Robert Oleś / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-286-8

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Wołowiec 2016

Wydanie I

Birgerowi

I

[^]

Cholerne pasożyty, wszystkiego wymagają, a sami nic nie robią.

Zawracali nam głowę podczas wojny,

Przyjechali na południe jak banda Cyganów

Z ubraniami zawiązanymi na kijach i masą bachorów.

Hałasowali i śmiali się, obrażali i gadali bzdury.

Dać im łopatę i widły, niech pokażą, co potrafią.

Zamknąć ich w obozach pracy, to zaraz będzie sabotaż.

Oni nie potrafią pracować, do diabła, co za ludzie.

Tego ich niezachodzącego słońca to za darmo bym nie wziął.

Powiesić brudasów razem z tą ich suszoną rybą,

Wypatroszyć i odciąć im łby,

Rzucić ich wszystkich do śmieci.

Harald Sverdrup, Pieprzeni północni, przeł. Ilona Wiśniewska (fragment wiersza Ćwiczenia z rodzimej dyskryminacji z 1972 roku)

Musiało minąć kilka minut, nim Ibert Amundsen zrozumiał, że to, co widzi, to nie podłoga, tylko sufit. Białe kasetony tłoczone we wzór sękatych desek rzeczywiście zszarzały i dawno powinien je odświeżyć. Ale wynosić wszystkie meble, zakrywać folią, machać wałkiem nad głową – po co? Nikt inny nie wchodzi do tej sypialni. Od trzydziestu lat śpi sam.

Nie pamięta, jak się tu znalazł. Podłoga jest ciepła, wokół niego sucho. Rusza palcami i w zasadzie nic go nie boli. Nie wie, jak długo leży, bo słońce w Tromsø nie zachodzi już od kilku tygodni. O trzeciej w nocy jest tak samo jasno jak o trzeciej po południu. Wczoraj był wtorek, może teraz jest już czwartek. Zegar na ścianie tyka miarowo, ale trochę wolniej.

Ibert nie potrafi zrozumieć, dlaczego wystaje głową spod własnego łóżka. Dlaczego na wyciągnięcie ręki ma latarkę, która zazwyczaj stoi na szafce w przedpokoju, i dlaczego tak strasznie chce mu się pić.

Telefon wibruje na stole w pokoju obok, ale Ibert nie może się podnieść. Przed oczami latają mu czarne plamy, jakby po suficie rozbiegły się mrówki, kątniki i karaluchy. Od mrugania powiekami robi się ich tylko więcej, zapełniają ściany, włażą na szyby. Skąd tu robaki? Przecież tu jest za zimno na robaki.

Książę utonął jesienią 1960 roku. Tak go przeraził hałas spadających kanek po mleku, że wbiegł na oślep do morza i zaklinował się pod pomostem. Umiał pływać, więc pewnie by się wydostał, gdyby nie balast napierający na grzbiet. Wierzgając gwałtownie, charczał i kopał w śliskie przęsła pomostu, czemu przyglądało się bezradnie kilka osób zgromadzonych przy przystani. Nikt nie krzyczał, nikt też nie próbował wskoczyć mu na ratunek. Ktoś odwrócił wzrok, ktoś inny wpatrywał się uważnie w wodę, kiedy walka Księcia powoli ustawała, a dyszenie zamieniało się w bulgot. Już po kilku minutach fale znowu regularnie zaczęły rozbijać się o nabrzeże. Siąpił deszcz. Zleciały się mewy.

– Trzeba go było wywieźć i pochować. Szukaliśmy miejsca bez kamieni na wielki dół, a jeszcze do tego blisko drogi, bo jechaliśmy traktorem i nie chcieliśmy ciągnąć zwłok zbyt długo – mówi Ibert Amundsen, woźnica z północnej Norwegii. – Martwy koń ważył pół tony, a co dopiero taki wyłowiony z morza. Z wozem.

Jesienią 1960 roku Ibert Amundsen miał trzydzieści sześć lat, żonę, dwóch synów, trzy córki i cztery konie, którymi woził lód z jeziora, węgiel ze statków, odchody z latryn albo trumny na cmentarz. Było coś do przewiezienia, dzwoniło się na dwucyfrowy numer telefonu, a woźnica zjawiał się na czas.

– Strasznie te konie zajeżdżaliśmy, ale wtedy tylko one mogły transportować ciężkie bloki lodu – opowiada. – To było średnio dziesięć kursów saniami dziennie, po cztery kilometry stromo pod górę do jeziorka, skąd wykrawaliśmy ręcznie lód. Ciężka fizyczna robota. Na jeden transport przypadały cztery bloki, ćwierć tony każdy. Jeden koń na jedne sanie. Harowaliśmy po kilkanaście godzin.

Tego dnia, kiedy Książę wpadł do wody, wiatr wyżymał niskie chmury nad fiordem, a morze kołysało się spokojne, więc wystarczyło poczekać, aż fale same wyrzucą zwłoki na brzeg. Ibert wskoczył jednak do łodzi, żeby nakierować trupa do przystani i zająć czymś trzęsące się ręce. Koń to dużo mięsa, mięso to tutaj rzadkość, ale koniny nikt by nie zjadł, bo zwierzęciu, jak członkowi rodziny, należał się pochówek.

Bror, młodszy syn Iberta, przybiegł akurat, kiedy ojciec z całych sił popychał kijem dryfujące zwłoki. Słuchał głośno By the Light of the Silvery Moon Little Richarda, kiedy krzyki dzieci pędzących z sąsiednich ulic i szczekanie spuszczonych ze smyczy psów zaczęły stopniowo zagłuszać dźwięki fortepianu. Bror w pośpiechu nawinął kliszę w aparacie i omal nie potknął się w biegu o własne niezawiązane sznurówki.

Wóz poszedł na dno, wypuszczając dwa bąble powietrza. Znajomy rodziny, który tego dnia powoził i w ostatnim momencie zeskoczył na pomost, stał teraz z boku, ugniatając w dłoniach czapkę i zaciągając się wilgotnym papierosem. Puste kanki po mleku unosiły się na wodzie, uderzając metalicznie o siebie jak perkusja w dopiero co wybrzmiałym hicie z listy „Billboardu”. Książę leżał na boku opleciony odciętymi linami, jego brązowa sierść lśniła, a biała łata na głowie wyglądała jak opatrunek, który już na nic się nie zda.

Koń był mokry i martwy. Ibert był mokry i wściekły.

Sweter nasiąkał dwunastoletniemu Brorowi deszczem, kiedy fotografował całe zajście. Stojąc tam, nie był pewien, czy mu bardzo szkoda Księcia. W zasadzie to obawiał się tego konia, bo ciągle podszczypywał i był narowisty. Kilka godzin później, kiedy przyglądał się raz jeszcze sytuacji w kuwecie z wywoływaczem, dotarło do niego, że zdecydowanie bardziej bał się ojca.

*

Jest rok 2014, a Ibert Amundsen za kilka miesięcy skończy dziewięćdziesiąt lat. Często powtarza, że już się nażył, że nie poleca starości, bo to nic innego jak ciągłe upokorzenie i postępująca zależność od innych. Ostatnio nie ma potrzeby jeść i spać. Przy stu osiemdziesięciu sześciu centymetrach wzrostu waży coraz mniej, bo do żołądka wlewa głównie zimną wodę, a nocami czyta albo – jeśli znajdzie słuchacza – opowiada. Pamięta szczegółowo daty, nazwiska, fakty, numery telefonów i dawno niedeklamowane wiersze. Wiele historii, jak tę o Księciu, opowiadał już dziesiątki razy, za każdym razem tak samo, nie ubarwiając. Koń zawsze umiera w męczarniach, a jego tak samo trafia szlag. Dziewięćdziesięcioletnia głowa pracuje jak dawniej, tylko zapach się zmienia i śluzówki wysychają.

Znamy się od sześciu lat. Pierwszy raz rozmawialiśmy w Tromsø, w kawiarni Hansens, do której Ibert chodzi codziennie przed południem z gazetą zaczytać samotność pośród obcych ludzi. Bardziej mnie na początku tolerował, niż lubił. Udawaliśmy przed sobą – on, że w ogóle interesuje go, kim jestem, a ja, że rozumiem, co do mnie mówi po norwesku. Teraz siedzimy naprzeciwko siebie w jego mieszkaniu, ja od dawna już rozumiem, ale dalej go nie obchodzę. Ibert opowiada o północnej Norwegii, mimo że ta wiedza nie jest mi do niczego potrzebna. Oboje wiemy, że to jedno z naszych ostatnich spotkań, i godzimy się na to.

Dla przyjezdnego Finnmark to największy i najrzadziej zaludniony region Norwegii, rozciągnięty wzdłuż wybrzeża Morza Barentsa, za kołem podbiegunowym. Zaczyna się mniej więcej tam, gdzie ostre szczyty gór charakterystyczne dla okolic Tromsø przechodzą w zaokrąglone pagórki porośnięte skarlałymi drzewami, najniższym piętrem lasu, albo nieporośnięte niczym. Kończy się umowną granicą z Finlandią oraz pilnie strzeżoną z Rosją. Finnmark to pięć fiordów, których nazw dzieci uczą się w postaci zdania: Vi tar laksen på agn, czyli „Łowimy łososia na przynętę”. Vi to Varangerfjorden, Tar – Tanafjorden, Laksen – Laksefjorden, På – Porsangerfjorden i Agn – Altafjorden.

W języku norweskim obszar, w którym leży Finnmark, nazywa się Nord-Norge, czyli Północna Norwegia. Nie tak dawno jeszcze ta część kraju chciała w ogóle odłączyć się od Południa.

Finnmark to garstka ludzi, ryby i renifery, kamień na kamieniu, bezwzględne morze, zimne lato, surowa zima i wiatr, który mąci świadomość.

Dla Iberta to czysty strumień świadomości.

Bycie niechcianym dzieckiem na przełomie XIX i XX wieku w Norwegii nie wróżyło łatwego życia. Małego Arthura Amundsena, ojca Iberta, matka oddała innej rodzinie, a chłopak żył z poczuciem wstydu, odkąd zrozumiał, co to znaczy. Dorosłego Arthura z tego właśnie powodu nie akceptowała rodzina żony, więc nieświadomie przekazywał ten wstyd po kolei własnym dzieciom. To dlatego też z okolic Tromsø wyprowadził się z żoną i dziećmi na półwysep Nordkinn, do wioski rybackiej Kjøllefjord, gdzie nikt nie pytał o rodowód. W miejscach takich jak to nowi ciągle pojawiali się i znikali. Ot, pewnego dnia z jakiejś łodzi rybackiej schodził ktoś, kto może gdzieś kiedyś miał bliskich, ale tutaj przeszłość omijała go szerokim łukiem. Nowi przypływali jak drewno dryftowe i nigdy nie było wiadomo, w którym fiordzie morze wyrzuci ich na brzeg. Ale jak to z drewnem dryftowym bywa, ma zaokrąglone kanty i z większych kawałków da się niejedno zbudować.

Sto lat temu Norwegia nadal była biednym krajem, a im dalej od Kristianii (jak dawniej nazywano Oslo), tym krajobraz stawał się bardziej nagi, a bieda widoczniejsza. Ludzie mieszkali w ziemiankach, które budowano na drewnianych stelażach obłożonych torfem, a zimą izolację zapewniały dodatkowo bloki śniegu. Niektóre z tych konstrukcji miały drewniane drzwi wejściowe, czasem maleńkie okno i palenisko pośrodku, a wokół zawsze pałętała się umorusana dzieciarnia w jednakowych kubrakach, przyklejona do matek o twarzach usianych identycznymi zmarszczkami. Zimne morze przez wieki żywiło wielodzietne rodziny na Północy.

– To, co zastaliśmy w Kjøllefjordzie jesienią 1936 roku, było tak nędzne, że nie sposób tego opowiedzieć. – Ibert siedzi w obrotowym fotelu w swoim mieszkaniu w Tromsø, skąd ma widok na białą ścianę sąsiedniego budynku. Miasto położone na wyspie prawie zawsze oferuje widok na góry, nawet latem na szczytach przykryte śniegiem, ale z tego mieszkania ich nie widać. Zegar z kukułką tyka miarowo, co jakiś czas woda kapnie z kranu, poza tym gęsta cisza. Ibert nie otwiera okien, wszystkie zapachy kotłują się więc wewnątrz, wsiąkając w obicia mebli, zasłony, podkładki pod talerze i ubrania.

Jako nastolatek Ibert miał mocne brwi i brązowe oczy. Podobno oczy nie zmieniają się na starość, ale te jego wyblakły i zszarzały. W ostatnich latach wokół tęczówek pojawiła się jasna obwódka, przypominająca poświatę wokół słońca podczas całkowitego zaćmienia.

Jesień w Finnmarku, ta sto lat temu, czy ta, która nadejdzie po lecie każdego roku, to początek nocy polarnej, dwóch miesięcy bez słońca. Ta pora roku na Północy oznacza niemal bezustanne burze śnieżne i sztormy, które huczą w oknach i wlewają się do domów. Wieją tu wiatry, które w spokojny dzień przychodzą gwałtownie z gór, nagłymi podmuchami roztrzaskują łodzie i zaraz potem na powrót cichną. W rozhuśtanym morzu co chwilę ktoś ginie bez wieści albo przy odrobinie szczęścia fale wypluwają go gdzieś na okoliczne skały. W sagach z wybrzeża Norwegii pojawia się draugen, upiór – według niektórych źródeł – rybaka, który zginął na morzu i może przybierać postać wszystkiego, co człowieka najbardziej przeraża w morskiej toni. Czasem draugen jest tak wielki, że wystawia z wody tylko dłoń, o którą rozbijają się łódki, a innym razem formuje się z ogromnych fal, zdmuchując marynarzy z pokładów jak świeczki z tortu. Morze daje i zabiera. To dlatego nikt nie krzyczał, kiedy Książę się topił.

W 1936 roku rodzina Amundsenów, czyli rodzice, Ibert i starsza siostra, wprowadzili się do jednego pokoju służącego za kuchnię, sypialnię i pokój dzienny. Nad izbą znajdowało się maleńkie poddasze, gdzie nawet trudno było stanąć prosto. Ściany na nieocieplonym piętrze nie miały okna, były oklejone gazetami i wyglądały, jakby trzymał je tylko ten zadrukowany papier. ­Lisette, siostra Iberta, nocowała u zaprzyjaźnionej rodziny, a Ibert właśnie na tym stryszku, do którego podciągał się na rękach, stając na piecu, bo w domu nie było miejsca na drabinę.

– To było nasze Klondike. Ludzie zjeżdżali z innych części Norwegii i z północnej Finlandii, bo ciągle brakowało rąk do pracy. Byliśmy biedni, ale nigdy głodni – mówi Ibert, ożywiając się po szklance zimnej wody, której zapas przechowuje w lodówce. Ta zimna z kranu jest dla niego za ciepła.

*

Fiskevær, czyli osady rybackie, powstawały już w XVI i XVII wieku wzdłuż całego norweskiego wybrzeża, ale największe ich skupisko można spotkać właśnie w trzech północnych regionach: Trøndelag, Troms i Finnmark, gdzie leży Kjøllefjord. Do założenia fiskevær potrzeba było: morza, fiordu, chętnie odwiedzanego przez ławice ryb, i osłonięcia od wiatru. Im dalej na północ, tym zależność człowieka od zwierząt morskich większa, dlatego też od samego początku życie polegało tutaj na jak najefektywniejszej produkcji. W fiskebruk, czyli przetwórniach, które jeszcze do niedawna stanowiły główne miejsce pracy na wybrzeżu, ryby patroszono, montowano liny z haczykami i rozplątywano sieci przy nieodłącznej na Północy kawie i vafler med brunost, czyli gumowatych gofrach z brązowym serem. Dobry nastrój rekompensował pracę w ciągłym przeciągu i lodowatej, słonej wodzie. Przez lata ryby przygotowywano do dalszej obróbki oraz konserwowano w ten sam sposób, a cały proces uzależniony był od sezonowości występowania poszczególnych gatunków. Dorsz wiosną, czarniak i dziki łosoś latem, plamiak jesienią, karmazyn przez cały rok. Suszona (stockfisk), półsuszona (boknafisk), piekielnie solona (klippfisk) i moczona w ługu (lutefisk). Pudding rybny, rybie ciasto i świeża wątroba dorsza. Każde z dodatkiem ziemniaków i gotowanej marchewki. Krewetek nikt w tych czasach by nie tknął, o innych owocach morza nie wspominając. W Kjøllefjordzie mieszkało wtedy czterysta osób. Mężczyźni pracowali na kutrach, kobiety w przetwórni, a dzieci wykrawały języki dorszy i sprzedawały za kilka øre prosto z wiadra.

Kiedy Arthurowi udało się w końcu zbudować maleńki dom, a jego dzieciom zarobić na coś do chleba, jesienią 1944 roku Niemcy puścili z dymem niemal wszystko, co człowiek na Północy kiedykolwiek zbudował. W momencie wybuchu II wojny światowej Norwegia ogłosiła neutralność, mimo to 9 kwietnia 1940 roku Niemcy wkroczyli na teren kraju, rozpoczynając tam trwającą do końca działań wojennych okupację, obserwowaną przez rząd emigracyjny w Londynie na czele z królem Haakonem VII. Ponadto na początku wojny ZSRR zaplanował włączenie do swoich terytoriów krajów nadbałtyckich i Finlandii. Podczas tak zwanej wojny zimowej na przełomie 1939 i 1940 roku Finowie stawili silny opór, więc zachowali suwerenność, ale utracili dziesięć procent swojego terytorium. Sprzymierzeni z Niemcami, odzyskali je podczas trwającej kolejne lata wojny kontynuacyjnej. Niemcy, nie ufając cichemu sojusznikowi i podejrzewając go o planowanie rozejmu z ZSRR, zaczęli przygotowywać plan wycofania swoich wojsk stacjonujących w Finlandii na północ. We wrześniu 1944 roku Finlandia rzeczywiście podpisała zawieszenie broni z ZSRR, a jednym z punktów układu było pozbycie się niemieckich wojsk ze swojego terytorium. Niemcy, przygotowani na ten scenariusz, sami rozpoczęli odwrót przez północną Norwegię, a zarazem operację polegającą na całkowitym zniszczeniu zabudowań i infrastruktury, które mogłyby w jakikolwiek sposób posłużyć Rosjanom idącym od wschodu. Niemiecki dekret polecał ludności norweskiej dobrowolną ewakuację na południe kraju w trosce o własne bezpieczeństwo, ale kończył się ostrzeżeniem, że na żadną formę współczucia nie będzie można liczyć i każdy, kto się nie podporządkuje, zostanie rozstrzelany. Uciekający Norwegowie nie zabierali ze sobą zwierząt gospodarskich, więc Niemcy zarzynali je w brutalny sposób. Krowom odcinali głowy siekierami, innym zwierzętom strzelali w kończyny, żeby same się wykrwawiły, albo podpalali stodoły po uprzednim zamknięciu wrót od zewnątrz. Ryk bydła i trzody był głośniejszy niż płacz przepędzanych z własnych domów, tak mówią.

Nikt nie chciał opuszczać Finnmarku, bo przywiązanie do własnej ziemi było i jest bardzo silne w całym kraju, a szczególnie na samej północy Norwegii. Jesienią 1944 roku Norwegowie nie chcieli wsiadać na ewakuacyjne statki, bo z jednej strony wierzyli w zapewnienia monarchy, że wyzwolenie jest blisko, a z drugiej, żyjąc od pokoleń z kompleksem niższości względem Południa, wiedzieli, że nikt tam nie czeka z otwartymi ramionami. Wysyłani często do zupełnie obcych rodzin, byli uchodźcami we własnym kraju.

Według mocno zakorzenionego przez wieki w skandynawskiej mentalności mniemania cywilizacja kończyła się zaraz za kręgiem polarnym, a dalej mieszkali już tylko nordlendinger – północni. Niby Norwegowie, ale mówiący innym dialektem, prostolinijni i przez to prymitywni. Ten podział zachował się w wielu sferach życia do dziś, mimo że w Norwegii żyje niespełna pięć milionów ludzi, a kraj słynie z manifestowania swojej jedności i poszanowania praw człowieka. Ewakuowani wspominają, że na Południu mówiło i żyło się inaczej. Że zadawano im pytania, czy ubierają się w skóry i czy mieszkają w lasach. Odpowiadając, przybysze wzbudzali tylko jeszcze większe zdumienie, czasem politowanie, a zazwyczaj niechęć. Dialekt północny różni się od języka książkowego już w warstwie formuł powitalnych i zaimków osobowych, więc nie dało się go ukryć.

Ibert jako młody marynarz obserwował z morza łuny nad wioskami, w miarę jak niemiecka strategia spalonej ziemi przybierała na sile. Domy otoczone morzem zapalały się jeden od drugiego, ale nie został nikt, kto mógłby ten pożar ugasić. Siłą ewakuowano w sumie pięćdziesiąt tysięcy ludzi, przy czym mniej więcej dwadzieścia trzy tysiące uciekły i spędziły zimę w górskich chatkach, jaskiniach, ziemiankach albo pod przewróconymi łodziami obudowanymi drewnem dryftowym. Temperatura ciał ogrzewała przestrzeń, a stłoczeni dorośli iskali dzieci swoje i cudze. Mówi się o nich jaskiniowcy. W tych warunkach kobiety rodziły, zajmowały się dziećmi i przygotowywały bez ognia posiłki z tego, co mężczyźni znaleźli albo upolowali. Niemcy przychodzili, patrzyli, jak żyją jaskiniowcy, i grozili, że następnym razem wszystko spalą. Te następne razy były za dwa dni albo za miesiąc, uciekinierzy żyli więc w ciągłym strachu. Peder Olsen, sąsiad Iberta z Kjøllefjordu, schował się w drewnianej chatce w górach razem z kilkunastoma członkami rodziny i zaraz pierwszego dnia musiał zastrzelić swojego psa, bo ten był biały i zbyt widoczny na burej ziemi. Cisza i chatka obłożona gałęziami miały uchronić przed zdemaskowaniem przez wroga, nieobeznanego z terenem. Z dnia, kiedy jednak nie uchroniły, Olsenowi najbardziej zapadł w pamięć obraz jego najbliższych na tle płonących resztek dobytku. Śpiewali Ja, vi elsker dette landet – norweski hymn narodowy.

Rodzice Iberta zbiegli z namiotem i małym bagażem do obozu w górach, ale niedługo i oni zostali przegnani ogniem, a następnie zapakowani na pokład przeładowanego statku. To wtedy Ibert dostał od ojca telegram o treści: „Przybyłem do Tromsø. Straciłem wszystko. Wszystko w porządku”. Ibert wyjmuje depeszę z szuflady biurka w 2014 roku z niezagiętym ani jednym rogiem.

Nikt, kto zdecydował się zostać, nie wierzył, że w ukryciu trzeba będzie zostać do maja kolejnego roku. Rząd na uchodźstwie obiecał pomoc, ale ta nigdy nie nadeszła. Ludzie zostali pozostawieni sami sobie, zdezorientowani i nieuzbrojeni. Nie zamarzli głównie dlatego, że zima tego roku była wyjątkowo łagodna, nawet jak na tę szerokość geograficzną, a poza tym od pokoleń żyjąc w trudnych warunkach, umieli solidnie zaizolować ściany. Mimo łagodnych temperatur chłód jednak stopniowo wżerał się w młode i stare kości, w wyniku czego w latach pięćdziesiątych gruźlica zebrała na Północy potężne żniwo. W jednym z niskich lasów w środkowym Finnmarku powstał w czasie wojny jeden z największych szpitali polowych Wehrmachtu, w którym urządzono zarówno salę chirurgiczną, jak i pokój do prześwietleń. Czasem mogli z niego też korzystać Norwegowie w potrzebie i w zależności od nastawienia lekarzy albo dostawali niezbędną pomoc, jak przejechany przez samochód młody mężczyzna, którego pielęgnowano tygodniami, albo traktowano ich jak jeńców wojennych, wiązano ręce na plecach i w ramach wizyty dentystycznej wyrywano bez znieczulenia wszystkie górne zęby, jak trzydziestolatce Margit Grøtte. W 1944 roku i ten szpital wysadzono w powietrze. Resztki po nim nadal wrastają w coraz wyższy las niedaleko miejscowości Skoganvarre. Zarośla pełne są nadpalonych samochodów, zardzewiałych łóżek, kuchenek z okopconymi piekarnikami, betonowych zagłębień po wannach i wszystkiego, co się nie zwęgliło do końca.

Dorośli, którzy wtedy byli dziećmi, pamiętają, że w domach mówiło się nie o „wojnie”, tylko o „spaleniu” właśnie, i że gdyby mieli to słowo zapisać, toby napisali je dużą literą. Spalenie było tu gorsze niż wojna, bo dotyczyło oswojonej przestrzeni. Nikogo nie obchodziło, że gdzieś płoną duże miasta, bo nikt stąd w takim dużym mieście nigdy nie był. Tutaj, na Północy, metodycznie niszczono odizolowane od świata i od siebie osady rybackie, do których nie prowadziła inna droga niż morska. Płonęły nędzne chatki, obórki, łódki, sienniki, psy i koty. Już po latach o tym, co widzieli, jedni opowiadali dużo i ze szczegółami, a drudzy do śmierci nie zająknęli się ani słowem. Trauma przybierała różne formy, jedni dawali nieskończone świadectwa, inni zamykali się w sobie i dziergali na zapas wełniane części garderoby. Zapomnieć było łatwo, bo historia nauczana po wojnie kon­sekwentnie omijała temat. Do dzisiaj mało który Norweg wie, co naprawdę wydarzyło się wtedy na północy jego kraju.

W siedemdziesiątą rocznicę spalenia Finnmarku publiczna telewizja NRK przygotowała serię programów dokumentalnych i relację na żywo ze studia, gdzie jaskiniowcy opowiadali swoje historie. W studio pojawiła się nawet premier Erna Solberg, obiecując, że teraz już pamięć o przeszłości Północy nie zginie. Złośliwi komentowali, że cały Finnmark musiał się spalić, żeby po latach znalazło się dla niego miejsce w telewizji z Południa, i to w najlepszym czasie antenowym. Milczenie odbiera się tu również jako formę poniżenia.

Autorzy podręczników, pytani dlaczego nie pisano o tym wcześniej, mówią, że przecież nie można pisać o wszystkim. Na to „wszystko” złożyło się jedenaście tysięcy domów mieszkalnych, prawie pięć tysięcy obór i komórek, ponad dwieście budynków przemysłowych, czterysta dwadzieścia sklepów, trzysta przetwórni ryb, pięćdziesiąt trzy hotele i zajazdy, sto sześć szkół, dwadzieścia szpitali, prawie trzydzieści kościołów plus niezliczone łodzie, drogi, mosty, przystanie, linie telefoniczne, latarnie morskie, uliczne i według najnowszych danych ponad trzysta osób. Spalenie Finnmarku określa się mianem największej katastrofy w historii Norwegii od czasów epidemii czarnej śmierci w średniowieczu.

– Tam nie zostało nic. – Ibert kładzie nacisk na każdą sylabę norweskiego słowa ingenting. – Ze śniegu wystawały tylko przypalone kominy, i gdyby nie wejście do fiordu z dwiema charakterystycznymi skałami, to nie mielibyśmy pewności, że to w ogóle nasz Kjøllefjord.

Ibert z zasady nie przeklina, ale najbardziej żałuje, że skurwysyny spaliły nawet mały kościółek, który w XVII wieku ufundowali duńscy marynarze w podzięce za ocalenie życia na morzu. Nie żeby był specjalnie wierzący, ale w wiosce rybackiej kościół był najlepszym, co ludzie mieli. Teraz w miejscu po świątyni został pusty plac z zaznaczonymi fundamentami i kilkoma grobami starego cmentarza, gdzie dzieci uczą się jeździć na rowerach.

Spora grupa ewakuowanych osiedliła się na Południu, ale zdecydowana większość wróciła, jak tylko statki obrały kurs na Finnmark. Władze w Oslo początkowo podważały zasadność odbudowy wszystkich osad, ale wypędzeni nie mieli wątpliwości, że wracają tam, skąd przyjechali. Na początku mieszkali w drewnianych barakach dostarczonych w ramach szwedzkiej pomocy humanitarnej, było tam jednak jeszcze zimniej niż w jaskiniach ze względu na nędzną izolację. Szybka odbudowa zaczęła się zaraz po powrocie, nowe domy stawiano niemal jednakowe, dzięki czemu już w latach pięćdziesiątych nie było śladu po pogorzelisku. Główną uliczkę Kjøllefjordu wypełniały dzieci na nartach, matki z wózkami na płozach i konie zaprzęgnięte w sanie. To wtedy właśnie w tym regionie zanotowano największy przyrost naturalny w całym kraju (przy jednoczesnej największej śmiertelności okołoporodowej), budynki o identycznym układzie wnętrz miały podobne wyposażenie, wszędzie unosił się zapachy mocnej kawy i gotowanych rybich łbów, więc od wejścia było się u siebie. Nie zamykano drzwi, bo też nikt nie posiadał niczego cennego. Jedyne, czego wymagano, to żeby poczekać na „proszę”.

Ibert wrócił do Kjøllefjordu z rodzicami i swoją przyszłą żoną Kitty, którą poznał podczas wojny w Hammerfeście. To tutaj już pod koniec XIX wieku zamontowano elektryczne latarnie uliczne, pierwsze w Norwegii i całej Europie Północnej, i to tutaj był jeden z najważniejszych norweskich portów rybackich, niezamarzający nawet zimą. W 1944 roku drewniane słupy portowe i te latarniane paliły się jak suche szczapki, a z nieznanych nikomu powodów podpalacze oszczędzili kaplicę, która stoi do dziś. Para poznała się, kiedy oboje nie mieli jeszcze dwudziestu lat. Kitty była drobna, śliczna i nie mówiła za wiele. Ibert, jak inni marynarze, był wtedy skłonny do bójek, ale po ślubie się uspokoił. Rzucił palenie, przestał pić i zapuścił baki. Żona kompletnie zmienia jego życie.

– My się chcieliśmy razem zestarzeć. – Ibert mówi do Kitty, a ona odpowiada łagodnym uśmiechem. Krótkie, falowane włosy, drobna budowa i czarna bluzka z okrągłym dekoltem. To taki typ kobiety, która nawet do ślubu nie musiała malować rzęs. Ładnie wyszła na tym zdjęciu, jednym z ostatnich, które zrobił jej fotograf na początku lat osiemdziesiątych w swoim atelier w Hammerfeście. – Na starość przestałem płakać. Nie wiem już, jak to się robi. Ty płaczesz czasem? – pyta. Od sześciu godzin nie przestał mówić.

– Pewnie. Z bezradności – odpowiadam już prawie przez sen.

– Dobrze robisz.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.

Fotografie

s. 8-9 Jeden z opuszczonych domów po drodze do latarni morskiej w Slettnes