Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
U północno-zachodnich wybrzeży największej wyspy świata leży skalista wysepka o powierzchni dwunastu kilometrów kwadratowych, zamieszkana przez tysiąc trzysta osób. To tutaj znajduje się najstarszy w Grenlandii dom dziecka, w którym Ilona Wiśniewska pracowała jako wolontariuszka przez trzy miesiące wiosną 2017 roku. Pisząc kolejny reportaż z Północy, chciała na coś się przydać tym, których historii przyjechała wysłuchać.
Grenlandczycy opowiadali jej o swoim kraju podczas łowienia ryb spod lodu, w trakcie kursowania taksówką z jednej wyspy na drugą po zamarzniętym morzu, w czasie mycia podłóg i gotowania obiadów dla kilkudziesięciorga stołowników. Nigdy wcześniej nie spotkała ludzi tak dumnych ze swojego pochodzenia, ale w sposób nieodbierający dumy innym. Nigdy wcześniej też nikt tak często się z niej nie śmiał, a też ona nigdy wcześniej tak często nie śmiała się z samej siebie.
Uummat to po grenlandzku serce. Uummannaq – tam, gdzie leży serce. „Lud” to książka o sercu Grenlandii, które najmocniej bije w Uummannaq.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 223
W serii ukazały się ostatnio:
Jonathan Schell Prawdziwa wojna. Wietnam w ogniu
Wojciech Górecki Planeta Kaukaz (wyd. 3)
Janine di Giovanni Tamtego ranka, kiedy po nas przyszli. Depesze z Syrii
Wolfgang Bauer Porwane. Boko Haram i terror w sercu Afryki
Wojciech Górecki Abchazja (wyd. 2)
Bartek Sabela Afronauci. Z Zambii na Księżyc
Anna Pamuła Polacos. Chajka płynie do Kostaryki
Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 3)
Cezary Łazarewicz Tu mówi Polska. Reportaże z Pomorza
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 2)
Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 4)
William Dalrymple Dziewięć żywotów. Na tropie świętości we współczesnych Indiach (wyd. 2)
Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej (wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie (wyd. 2)
Ben Rawlence Miasto cierni. Największy obóz dla uchodźców
Dariusz Rosiak Biało-czerwony. Tajemnica Sat-Okha
Jean Hatzfeld Więzy krwi
Aleksandra Boćkowska Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL
Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe
Ewa Winnicka Był sobie chłopczyk
Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka (wyd. 3)
Paweł Smoleński Syrop z piołunu. Wygnani w akcji „Wisła”
Marcin Kącki Poznań. Miasto grzechu
Piotr Lipiński Bierut. Kiedy partia była bogiem
Tomasz Grzywaczewski Granice marzeń. O państwach nieuznawanych
Cezary Łazarewicz Koronkowa robota. Sprawa Gorgonowej
Zbigniew Rokita Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium
Swietłana Aleksijewicz Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości (wyd. 4)
David I. Kertzer Porwanie Edgarda Mortary. Skandal, który pogrążyłPaństwo Kościelne
Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu (wyd. 2)
Karolina Bednarz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet
Paweł Smoleński Królowe Mogadiszu
Rob Schmitz Ulica Wiecznej Szczęśliwości. O czym marzy Szanghaj
Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy
Ola Synowiec Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk
Jacek Hołub Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci
Marcin Michalski, Maciej Wasielewski 81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych (wyd. 2)
Marta Madejska Aleja Włókniarek
W serii ukażą się m.in.:
Remigiusz Ryziński Dziwniejsza historia
Maria Hawranek, Szymon Opryszek Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju
Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji
Ilona Wiśniewska
Lud
Z grenlandzkiej wyspy
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Fotografie na okładce i wewnątrz tomu © by Ilona Wiśniewska
Ilustracje na wyklejkach © by Anna Wawrzyniak-Olszak
Copyright © by Ilona Wiśniewska, 2018
Opieka redakcyjna Łukasz Najder
Redakcja Anna Mirkowska
Konsultacja merytoryczna Agata Lubowicka
Korekta Marcin Grabski / d2d.pl, Karolina Księżyc / d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Ewa Ostafin / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-759-7
Mojej siostrze Lidce
– Czy jesteś człowiekiem?
– Oczywiście, jestem człowiekiem.
– Znowu cię widzę.
Tradycyjne powitanie myśliwych w północnej Grenlandii.
Ostatnia kwestia to potwierdzenie, że rozmówca nie jest duchem, ponieważ nie rozmył się w powietrzu.
Znamy się już miesiąc, a nie odezwałem się do niej ani słowem.
Nawet jeśli miałbym coś do powiedzenia, ona i tak nie zrozumie.
Skąd ma wiedzieć, że uniesienie brwi oznacza „tak”, a zmarszczenie nosa „nie”.
Że z koloru księżyca można wyczytać kierunek wiatru.
Z oczu – skąd się pochodzi.
A ze śmiechu wszystko inne.
Słabo pamiętam, kiedy się pojawiła. Co chwila ktoś tu przyjeżdża i odjeżdża, a my nie przywiązujemy się do dorosłych. Mignęła mi na początku pierwszej wiosny, gdy ociepliło się do minus dwudziestu i zacząłem znowu nosić trampki. Wchodząc do domu, zobaczyłem, że ktoś nowy zbiera porozrzucane buty z podłogi, zbyt szeroko się uśmiechając, więc rzuciłem swoje i poszedłem dalej. Kątem oka dostrzegłem jeszcze, że zaraz ustawiła je na półce. Nie mojej, bo wtedy jeszcze nie wiedziała, że każdy ma swoją.
Kolejna nowa, pomyślałem.
A to oznaczało, że w domu znowu będzie za głośno.
Qallunaat za dużo gadają, bo boją się ciszy.
A my jesteśmy z ciszy.
W Uummannaq są dwie wiosny.
Pierwsza, kiedy wraca słońce.
Druga, kiedy wraca morze.
– Niebieski się wypisał.
– Maluj zielonym. Z daleka i tak nie widać różnicy. – Abi podaje mazak, wskazując wytarty wzór na dywanie, i wsparta na łokciach wraca do malowania brązowym w rogu. Dywan leży pośrodku słonecznego salonu. Za oknami na mrozie paruje pranie. Jest koniec marca, połowa tygodnia, przedpołudnie w czasie cofniętym o cztery godziny od centrum Europy. – Kiedy zaczęłam tu pracować dwadzieścia osiem lat temu, w ogóle nie mieliśmy dywanów, tylko plecione chodniczki przywożone z Danii, bo wtedy każdy chciał mieć w domu jak tam. Ten kupiliśmy z katalogu, pamiętam, że przysłali go pierwszym statkiem, który przypłynął po zimie. Z portu nieśliśmy rulon we trzy osoby, przysiadaliśmy po drodze, a dzieciaki biegły obok, dziwiąc się, że nie chcemy go od razu rozwinąć i sprawdzić, czy odleci. Przez pierwsze tygodnie w domu unosił się chemiczny zapach nowości, przez co jeszcze długo właśnie tak pachniała dla mnie zagranica. Najpierw dywan leżał na honorowym miejscu przed kanapą, a my siadaliśmy na niej z podkulonymi nogami, żeby niepotrzebnie nie deptać. Po przeprowadzce do nowego domu wylądował w przejściu i przyjmuje wszystko, co kto upuści, wyleje albo ukradkiem rozsmaruje. Dziennie przebiega po nim kilkaset stóp, tam i z powrotem. Wynoszą kolory na śnieg albo wcierają w skarpety, które my później wieszamy za oknem. I tak w kółko. On już jest tak cienki, że niedługo sam się wetrze w podłogę. Ale na razie odświeżamy raz w roku.
Abi ma nie więcej niż metr sześćdziesiąt wzrostu i obolałe kolano. Najwygodniej jej pracować z wyprostowaną nogą, więc od jakiegoś czasu ośmiogodzinne zmiany spędza głównie w pozycji półleżącej. Pracuje w domu dziecka, gdzie mazaków jest pod dostatkiem, można więc odświeżać tygodniami, biorąc na warsztat również poobijane porcelanowe figurki, wytarte od spojrzeń obrazy i wyczytane książki.
Ten najstarszy w Grenlandii i położony najdalej na północ na świecie dom dziecka znajduje się w Uummannaq, u jej zachodnich wybrzeży, na skalistej wyspie o powierzchni dwunastu kilometrów kwadratowych. W mieście mieszka tysiąc trzysta osób, w domu dziecka – trzydzieścioro siedmioro nastolatków o grenlandzkich albo europejskich imionach. Tu każde imię coś znaczy. Dzieci nazywane są na cześć zmarłych, którym w ten sposób przedłuża się życie. Zapomnieć imię to zaprzeczać, że ktoś istniał.
Chciałabym, żeby Abi opowiadała historię wytartego dywanu właśnie tak, jak ją sobie wyobraziłam, ale w rzeczywistości nie mówi wiele więcej poza przeciągłym „aaaa”, będącym początkiem i końcem myśli, kołysaniem albo odpowiedzią na nucenie, którym wypełniam niezręczną tylko dla mnie ciszę. Pracujemy razem od kilku tygodni, więc po wykonaniu zadania ściska mnie i pyta: „Qanoq ateqarpit?”, czyli jak mam na imię. Bez imienia jestem qallunaaq, białym, obcym człowiekiem, jak się tu nazywa Duńczyków i zbiorczo wszystkich spoza Grenlandii.
Nie przestaję nim być tylko dlatego, że wtarłam w dywan trochę kolorowego tuszu.
Tu po prostu życzliwość okazuje się każdemu.
Serce to po grenlandzku uummat.
Uummannaq to miejsce, gdzie leży serce.
Nazwa pochodzi od góry w tym kształcie, wznoszącej się tu na ponad tysiąc metrów.
Podróż do Uummannaq trwa trzydzieści trzy godziny i dwanaście minut. Z Kopenhagi samolot leci do Kangerlussuaq, największego grenlandzkiego lotniska, będącego jednocześnie sortownią przybyłych i poczekalnią dla podróżujących dalej. W Kangerlussuaq bezwietrzne minus dwadzieścia osiem na powitanie klepie po policzkach, a lodowate słońce odbija na nich czerwone pieczątki.
Grenlandia, Kalaallit Nunaat (Ziemia Grenlandczyków – kalaak to Grenlandczyk) politycznie należy do Europy, ale geograficznie do Ameryki Północnej. Największa wyspa świata, w osiemdziesięciu procentach pokryta lodem i zamieszkana przez niewiele ponad pięćdziesiąt sześć tysięcy osób, dzieli się na pięć gmin: Sermersooq (miejsce, gdzie jest dużo lodu), Qeqqata (centrum), Kujalleq (południe), Qeqertalik (region wysp) i Avannaata (północ). Uummannaq leży w tej ostatniej. W Avannaacie, o powierzchni ponad pięciuset dwudziestu tysięcy kilometrów kwadratowych, liczba ludności nieznacznie przekracza dziesięć tysięcy. Dość, by zajmować prawie wszystkie ławki w poczekalni i na zewnątrz niewielkiego lotniska. Przed wejściem do budynku stoi znak z odległościami od wybranych miejsc, podanymi w godzinach. Do Tokio dziesięć, do Rzymu pięć czterdzieści, do bieguna północnego tylko trzy godziny z kwadransem. Jeśli przyjąć, że Grenlandia rzeczywiście kształtem przypomina niedźwiedzia polarnego, to od kości udowej w Kangerlussuaq do prawej przedniej łapy w Uummannaq w linii prostej jest zaledwie czterysta kilometrów, mimo że na miejsce dociera się stąd w dwadzieścia godzin.
Helikopter do Uummannaq to te ostatnie dwanaście minut.
W kolejce na pokład poznaję Ann, szefową domu dziecka, która sugeruje, żeby się już od niej nie oddalać. Kilka godzin później zbieram porozrzucane dziecięce buty, a nocą w krajobrazie za oknem rozpoznaję jedynie księżyc.
*
Nikt tu na ciebie nie czekał i raczej nie będzie za tobą tęsknił.
Jesteś jedną z osób, które oni spotykają na chwilę, więc się nie angażują.
Ty też się nie angażuj, bo skrzywdzisz i ich, i siebie.
Siadasz do stołu, kiedy inni usiądą.
Wstajesz, kiedy wszyscy zjedzą.
Zatrudniamy cię, bo za zaoszczędzone pieniądze możemy wysłać dzieci na wakacje.
Pamiętaj, że nie możesz zostawać z nimi sam na sam.
I pisz, ale nie o naszych dzieciach.
Tyle na temat BHP.
– W każdej części Grenlandii mówi się trochę innym językiem i inaczej współistnieje z naturą – opowiada Ann, oprowadzając kilkoro nowych po nieoczywistym w swojej formie budynku z trzema kuchniami, czterema salonami, sypialniami wychowanków i salą koncertową. – Dla nas najważniejsze są kultura grenlandzka, z której młodzi ludzie uczą się być dumni, i natura, w której są zakorzenieni. Uczymy nasze dzieci wszystkich zwyczajów, żeby nie zapomniały, skąd są, mimo że czasem ledwie pamiętają rodziców. – Poruszając się po korytarzach, szefowa nieustannie poprawia przekrzywione obrazy, nierówno zaciągnięte zasłony i zrolowane dywany, w tym ten, który za kilka tygodni nasiąknie kolorami. – Rodzicami naszych wychowanków często nikt się nie zajmował albo zajmował w taki sposób, że oni nie wiedzą, jak się obchodzić z własnymi dziećmi. A jeśli nie mogłeś być dzieckiem, to skąd masz wiedzieć, kim jesteś jako dorosły? Rodzice mają świadomość, że w Uummannaq młodym często jest lepiej niż w domu rodzinnym. Przyjeżdżają na święta, konfirmację, czasem zabierają syna czy córkę do siebie, jednak na podróże po Grenlandii mało kogo stać – wyjaśnia.
Ann i jej córka Pipaluk przed kościołem w Uummannaq ubrane w tradycyjne stroje z okazji konfirmacji jednej z wychowanek domu dziecka
Obsesją Ann są łóżka. Żeby każdy dostał tu miejsce do spania i coś do jedzenia. Tylko tak można przetrwać, do życia nie trzeba wiele więcej.
W każdym większym grenlandzkim mieście jest co najmniej jeden dom dziecka. Ten w Uummannaq słynie na cały kraj, bo tu koszmary wypędza się muzyką. Każdy wychowanek na czymś gra, od trójkąta po kontrabas. Ze swoją muzyką podróżują po całym świecie. Z Warszawy najlepiej pamiętają nocleg w hotelu, w którym w tym samym czasie podczas oficjalnej wizyty zatrzymał się Barack Obama.
Kiedy trzydzieści lat temu Ann przyjechała z Wysp Owczych na praktykę, nie było tu jeszcze żadnego instrumentu. Wierzy, że muzyka jest najlepszą odtrutką na złe myśli.
Oprowadzanie kończy w jadalni, gdzie grupa wychowanków gra na bębnach z foczej skóry i tańczy taniec myśliwych polujących na wiewiórki. W ramy owalnych bębnów uderzają od spodu patykami, w rytmie współgrającym z tekstem o czymś, czego nawet nie wiadomo, jak się domyślać. W pewnym momencie jedna z grających zaczyna płakać, siada w kącie w objęciach drugiej, a Ann wyjaśnia, że bębny – tak jak wychowanka – pochodzą z północy Grenlandii, i że tu co chwilę coś się komuś przypomina.
Na koniec dziewczyny stają w parach, trzymają się za przedramiona, patrzą sobie w oczy i śpiewają na przemian na wdechu i wydechu. Jedna wysoko i szybko, druga gardłowo, wolniej. Przestają, gdy pierwsza z nich nie wytrzymuje i wybucha śmiechem.
Śmiech to tutaj naturalna reakcja na drugiego człowieka.
*
– Często też śmiejemy się z was. – Młody kierowca taksówki reguluje trzeszczące radio.
– I co was najbardziej w nas śmieszy?
– To, że jesteście zawsze tacy poważni. Jakbyście mieli wpływ na to, co się wydarzy.
Jest piątkowy wieczór. Do Ikerasak, wioski oddalonej od Uummannaq o godzinę drogi, jedzie się po zamarzniętym morzu. Osobowe suzuki mknie ze średnią prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, a ciemność przywiera do szyb po obu stronach. Lód jest nierówny, kierowca co chwila wpada w koleiny i przysłania oczy, kiedy mijają go samochody na długich światłach.
– W Uummannaq mamy osiem taksówek i o ile wiem, to jedyne miejsce w Grenlandii, gdzie one jeżdżą po morzu – opowiada chłopak, na co dzień elektryk w warsztacie samochodowym. – W innych miejscach lód jest za cienki. U nas w tym roku też pojawił się później niż zwykle, ale może dzięki temu popęka później. Raz przejeżdżałem nad szczeliną szeroką na pół metra, przyspieszyłem jednak na tyle, że udało się nie utknąć tylnymi kołami. Innym razem ciężarówka wpadła do morza, ale z reguły nie ma wypadków – uspokaja.
Do domu dziecka należy wiele nieruchomości w okolicy, dzięki czemu jest miejsce dla niektórych wychowanków, których trzeba na jakiś czas odizolować, poświęcić im więcej czasu. W Ikerasak w jednym z takich domów grupa ogląda właśnie półfinał X-Factora. Duńską telewizję nadają w Grenlandii cztery godziny później, co w wypadku programów na żywo ma tyle samo wad co zalet, bo z jednej strony wyniki są podawane zaraz po zakończeniu, a z drugiej nie można głosować. Nie czekamy na zwycięzcę, bo taksometr liczy również za postój, a my mieliśmy tylko zabrać dwóch chłopaków, którzy nie chcą wracać.
Młodszy zajmuje przednie siedzenie, kręci gałką radia i żartuje z kierowcą. Starszy nic nie mówi, bo niedosłyszy. W milczeniu podskakujemy na wertepach i wyglądamy przez rysy w zamarzniętym szkle. Kiedy chłopak chce coś zobaczyć, przykłada dłoń do szyby i trzyma, aż ta odmarznie.
Felix – pisze w pewnej chwili po swojej stronie i patrzy na mnie.
Ilona – odpisuję po swojej.
15
35
DK?
PL
PL? – wzrusza ramionami.
Polen
Nie jest pewien.
EU
Unosi brwi.
Uu? – piszę, wskazując na niego palcem.
Qaanaaq – odpisuje.
Łapie mnie za obrączkę.
Potakuję.
Rysuje nad własnym brzuchem balon, patrząc na mnie.
Potrząsam głową.
Rysuję kota ze znakiem zapytania.
Odrysowuje psa i pokazuje umięśnione przedramię z wytatuowanym wilkiem. Napinam swoje i unosząc brwi, dociekam, czy trenuje.
Zamiast odpowiedzi śmieje się i sprzedaje mi kuksańca w ramię.
Im bliżej Uummannaq, tym droga bardziej wyjeżdżona, samochodem rzuca i dialog się urywa. Felix przykłada swoją dłoń do mojej, jest smukła, palce dłuższe o paznokieć. Przybija piątkę, łapie za przegub albo sprawdza, kto ma więcej siły. A potem do końca podróży trzyma mnie za rękę.
Kiedy podjeżdżamy pod dom dziecka, puszcza ją i bez pożegnania wybiega z samochodu. Zbieram rękawem kurtki resztki naszej rozmowy i w drodze do domu wsłuchuję się raz jeszcze w śmiech kapiący z mankietów.
Mieszkam w szkole muzycznej obok domu dziecka. Nocami dotykam instrumentów. Zwłaszcza kontrabasu, bo daje się objąć w pasie.
*
Pierwsze dni to układanie puzzli bez pudełka. Zamarznięte morze reguluje długość fal po swojemu, przez co w jaskrawym świetle widać tylko pulsujące barwy podstawowe domów przytwierdzonych betonem do skał. Im bardziej mruży się oczy, tym więcej kolorów ubywa, migają tylko białe kwadraty na białym tle. Chodząc tam i z powrotem, zapamiętuję rozmieszczenie budynków i psów na łańcuchach, żeby w razie śnieżnej ślepoty jednych chwytać się dla równowagi, a drugie omijać.
Uummannaq pokryte jest siecią stromych drewnianych schodów, a domy stoją tam, gdzie pozwala teren. Te małe, drewniane stawiano w całej Grenlandii od lat pięćdziesiątych XX wieku i przeznaczono dla wielodzietnych rodzin, mimo że wielkością przypominają bardziej hytty, czyli skandynawskie domy letniskowe. Nie wszystkie stoją przy wytyczonych ulicach. Okna budynków są ozdobione roślinami doniczkowymi, zasłonięte telewizorami albo dyktą. W jednych zaślepka ma kolor zwykłej sklejki, w innych jest pomalowana tak, że udaje okno, przez co z daleka wydaje się, że to dom bez zasłon, w którym nie włącza się światła. Zdarzają się też takie, w których zakryte są tylko niektóre okna, a przez pozostałe dobiegają radosna muzyka i chichot. Na skrzyni obok jednego z domów leży martwy szczeniak. Gdyby nie stercząca w górę łapa, wydawałoby się, że śpi, zwłaszcza że obok biegają trzy podrośnięte.
Nie wszystkie budynki mają rury odprowadzające nieczystości. W wielu odpływy wystają ze ścian i po intensywności strumienia można poznać, kiedy ktoś zmywa, a kiedy myje zęby. Na mrozie płyny zastygają na skałach wielokolorowymi lodospadami, by z drugą wiosną spłynąć do morza. W toaletach stoją plastikowe sedesy z czarnymi workami w środku, które raz w tygodniu zawiązuje się drutem i wynosi na zewnątrz. Stamtąd odbiera je samochód i wywozi na skraj wyspy. Woda nie płynie ze wszystkich kranów, a punkt jej czerpania znajduje się przy jednej z głównych ulic.
Płaską europejską nowoczesność przerasta czasem grenlandzka górzysta rzeczywistość. Nie na tyle jednak, by zamiast wody docierała tu właściwa ideologia.
Centralnym punktem Uummannaq jest granitowy kościół, jedyny taki w Grenlandii. Postawiono go w latach trzydziestych XX wieku w miejscu mniejszego, drewnianego. Msze odbywają się raz w tygodniu, celebrowane przez lokalnego pastora, a nabożne pieśni śpiewane przez garstkę wiernych brzmią podobnie jak wszędzie, gdzie muzykę zapisuje się na pięciolinii.
Góra serce widziana od strony zamarzniętego morza
Od jakiegoś czasu zastanawia mnie, że dokądkolwiek jadę pierwszy raz, a zazwyczaj podróżuję samotnie, od razu kieruję się w stronę kościoła. Jakby te wieże w skupiskach ludzkich były cyrklami wbitymi w środek, wyznaczającymi okręgi, po których można się poruszać. Nigdy nie wierzyłam w żadnego boga, ale wychowałam się w rynku dużej wsi tuż przy kościele, którego dzwon codziennie bije na mszę i wybija kwadranse. Barokowa budowla była dla mnie tym, czym dla innych góry albo okna sąsiednich bloków. Zasłaniała widok.
W sąsiedztwie tutejszej świątyni zachowało się kilka ziemianek, teraz ledwie wystających spod śniegu, oraz większe domy byłych pracowników kolonii: ogrodzone, zdobione wokół okien, z dobudowanymi ogrodami zimowymi bez roślin. Do największego prowadzą dwa wejścia. Mówi się, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu jedno było przeznaczone dla Duńczyków, a drugie dla Grenlandczyków.
*
Ziemia, do której dotarły w X wieku pierwsze statki ze wschodu, nie była bardziej zielona niż Skandynawia, ale została nazwana Grenlandią, by zachęcić innych osadników wikińskich do zamieszkania na wyspie. W ciągu kilku lat na południowym zachodzie powstały dwie osady, w których w czasach największego rozwoju mogło mieszkać nawet pięć tysięcy osób. Pierwsi kolonizatorzy zajmowali się uprawą ziemi i hodowlą przywiezionych przez siebie zwierząt. Europa wymieniała drewno i metal na skóry i kły. Przyjmuje się, że osadnicy wymarli pod koniec XV wieku z powodu ochłodzenia klimatu, wyniszczeni przez głód i choroby genetyczne.
O ich losie nie wiedziano nic przez dwa wieki. W tym czasie do wschodnich wybrzeży Grenlandii docierały tylko holenderskie i brytyjskie statki wielorybnicze, które w XVII wieku dziesiątkowały populację wielorybów we wszystkich zimnych morzach i dostarczały Europie oleju do lamp i fiszbin na gorsety.
W 1721 roku duńsko-norweski pastor Hans Egede wyruszył do Grenlandii odszukać potomków pierwszych osadników, bo czasy nakazywały nauczać w duchu luteranizmu, a tamci przez lata mogli w ogóle odejść od chrześcijaństwa. Na miejscu nie zastał jednak żadnych Europejczyków, więc rozpoczął nawracanie miejscowych. Pastor zasłynął założeniem stacji misyjnej i handlowej, którą nazwano Godthåb, czyli Dobra Nadzieja. To dzisiejsza stolica Grenlandii – Nuuk, a pomnik misjonarza stoi w centralnym punkcie miasta, zwrócony ku morzu. W książce o sposobach przedstawiania północnej Grenlandii w relacjach z ekspedycji duńskiego polarnika Knuda Rasmussena Agata Lubowicka pisze, że wyprawa Egedego była bezpośrednim skutkiem imperialistycznych zapędów duńskiej monarchii, która miała kolonie w innych częściach świata oraz przodowała w handlu niewolnikami. W Grenlandii surowców mogła dostarczać tylko lokalna ludność, więc w interesie Królewskiej Spółki Handlowej KGH, odpowiedzialnej za handel z resztą świata, było pozostawienie miejscowym możliwości pozyskiwania ich tradycyjnymi metodami. W odróżnieniu od innych terytoriów tutaj kolonizacja przebiegała niemal za zgodą kolonizowanych i co ważne – chrystianizację uprawiano w języku nawracanych. W XIX wieku nie wiedziano jeszcze, że Grenlandia jest wyspą. Na mapach z tego okresu tereny kończą się najpierw tam, dokąd sięga kolonia, a wraz z upływem czasu rozciągają coraz bardziej na północ.
Pod koniec XIX wieku powstała pierwsza duńska faktoria na wschodzie, a w pierwszym dziesięcioleciu XX wieku na północy Rasmussen założył własną. W 1921 roku Dania ogłosiła zwierzchnictwo nad całą Grenlandią, czemu sprzeciwiła się niepodległa już wówczas Norwegia, dla której wschodnie wybrzeża wyspy stanowiły ważne tereny łowieckie. Konflikt zakończył się procesem w haskim Międzynarodowym Trybunale Sprawiedliwości, który w 1933 roku przyznał Danii wyłączną kontrolę nad wyspą. Podczas II wojny światowej w odizolowanej od Europy Grenlandii wojska amerykańskie zakładały swoje bazy lotnicze, a później zbudowały w Thule (dzisiejszym Qaanaaq) stałą placówkę, która wciąż działa.
W 1953 roku wraz z nowelizacją duńskiej konstytucji Grenlandia z kolonii stała się częścią Królestwa Danii. Już wtedy dało się odczuć skutki kolonizacji z XIX wieku, społeczeństwo ulegało rozwarstwieniu, a znaczna jego część zubożała, uzależniona od administracji kolonialnej, która nie pozwalała wyspie otwierać się na inne kraje. Dopiero II wojna światowa na krótko odcięła Grenlandię od Kopenhagi za sprawą zajęcia terytoriów przez Amerykanów i jak podają najnowsze źródła – po zakończeniu działań wojennych to zwłaszcza wykształcone w koloniach grenlandzkie elity domagały się unowocześniania swojego kraju. Zmiany zachodziły bardzo szybko, by z norddanskere, czyli Duńczyków z Północy, zrobić postępowych Duńczyków. W ramach programów rozwojowych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych (G50 i G60) rdzennych mieszkańców żyjących po staremu z ziemianek przenoszono do mieszkań w blokach, z terenów łowieckich do sklepów, z naturalnych akwenów przestawiano ich na krany, z ognisk na kaloryfery. Towarzyszyła temu wiara, że w tak dobrych warunkach nic już im nie przeszkodzi w korzystaniu z bezpłatnej edukacji i służby zdrowia. Tradycyjnie wielopokoleniowe i wielodzietne rodziny żyły razem, a funkcjonowanie w osadach opierało się na współpracy i podziale według potrzeb. Mówi się, że Europejczycy zmienili Grenlandczyków przede wszystkim na poziomie najmniejszych komórek społecznych, bo rodziny rozjechały się po wykształcenie i pracę. A to spowodowało obciążenia społeczne, jak wszędzie tam, gdzie zjawiają się ci, których Bóg mówi głośniej.
Grenlandczycy tego właśnie nauczyli się od Europejczyków – bycia słyszalnymi. Jak pisze Agata Lubowicka, w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych najbardziej słychać było głosy wykształconych w Danii, którzy domagali się zmian. Te weszły w życie 1 maja 1979 roku, kiedy wyspa uzyskała status terytorium zamorskiego z prawem wyboru własnego parlamentu. W sprawach polityki zagranicznej i praw do surowców naturalnych nadal jednak decydowała korona, rozpoczęto więc prace nad kolejnymi ustawami gwarantującymi Grenlandii możliwość opuszczenia Królestwa Danii w dogodnym dla siebie momencie. Rozszerzona autonomia obowiązuje od 2009 roku i stanowi nowy rozdział w historii wyspy, w którym Grenlandczycy mają prawo zinterpretować własną historię, a tym samym ocenić skutki kolonializmu. „Pomimo oficjalnych deklaracji o partnerstwie, wzajemnym szacunku i równorzędności obu stron, Grenlandii wciąż jest odmawiane prawo do przejęcia odpowiedzialności za napisanie i zdefiniowanie własnej historii. Duńska nieufność co do umiejętności Grenlandczyków kierowania procesem rozstrzygania o winie lub jej braku w odniesieniu do następstw kolonializmu […] ilustruje problem nietracący na aktualności”[1], podsumowuje Lubowicka.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
[1] A. Lubowicka, W sercu Ultima Thule. Reprezentacje Grenlandii Północnej w relacjach z ekspedycji Knuda Rasmussena, Toruń 2017, s. 16.
Spitsbergen to największa wyspa norweskiego archipelagu Svalbard w Arktyce i najbardziej na północ wysunięte siedlisko ludzkie na świecie. Mieszkają tu obywatele prawie pięćdziesięciu krajów, którzy przyjechali żyć i pracować w ciągłym zimnie, śniegu, ciemnościach nocy polarnej albo wiecznym słońcu dnia polarnego. Jedną z takich osób jest Polka – Ilona Wiśniewska, która z pasją odkrywcy i znajomością realiów pełnokrwistego mieszkańca opowiada historię niezwykłych miejsc Spitsbergenu. Opisuje opuszczone osady, kopalnie węgla, hotele, ale też międzynarodowy bank nasion czy Polską Stację Polarną w Hornsundzie.
Białe to swoista kronika dalekiej Północy i zapis losów współczesnych osadników, a nade wszystko galeria barwnych postaci zamieszkujących lodowaty archipelag, których języki, tradycje i temperamenty tworzą niepowtarzalny tygiel kulturowy.
Północ Norwegii to surowy klimat, garstka ludzi, tysiące reniferów, lodowate morze i wicher, który mąci świadomość. Dla bohaterów tej książki Finnmark, region przez wieki utożsamiany z ultima Thule, to centrum świata i niekończąca się opowieść.
Najdalszą północ Europy Ilona Wiśniewska ogląda oczami umierającego starca, wsłuchuje się w nią razem z Mari Boine – najsłynniejszą na świecie saamską wokalistką, godzi się na nią z tymi, którzy nie mają dokąd wyjechać, albo stara się ją uchronić od zniknięcia wraz z tymi, którzy malują murale na opuszczonych budynkach.
Finnmark to kraniec. Nie ma znaczenia, skąd się patrzy, bo to nadal będzie albo daleko, albo hen daleko. Słowo „hen” w norweskim odnosi się do odległości, tyle że równie dobrze może znaczyć „po drugiej stronie globu”, jak i „tuż za rogiem”. Hen to równocześnie daleko i blisko.
Ten norweski koniec świata staje się częścią naszej historii, opowieścią o nas.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2018
Wydanie I