Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Zimą samolot z południa dolatuje tu raz w tygodniu lub rzadziej. Latem tylko dwa statki dowożą zaopatrzenie na resztę roku. Kilkuset mieszkańców północnej Grenlandii żyje według zasad ustalonych przez naturę i przodków – wielkich łowców polujących na morsy i niedźwiedzie.
Ilona Wiśniewska pojechała do Qaanaaq i Siorapaluk, najbardziej na północ wysuniętych osadach Grenlandii. Nawiązanie relacji z Inughuitami, zwanych też polarnymi Inuitami, wymagało wyczucia i czasu. Usłyszała: „Nie spiesz się. Ugotuj coś. My też chcemy wiedzieć, kim jesteś”.
Zaprosili ją do swojego życia. Uczestniczyła w polowaniach, była zapraszana do domów, przysłuchiwała się rozmowom, w których przeplatały się codzienność, katastrofa klimatyczna, historia i skomplikowane relacje z resztą świata. Tak powstał Migot, niezwykły inuicki wielogłos, który w ciemnościach nocy polarnej wybrzmiewa szczególnie przejmująco.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 250
W serii ukazały się ostatnio:
Paweł Smoleński Irak. Piekło w raju (wyd. 3)
Ola Synowiec Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk (wyd. 2 poprawione)
Marcelina Szumer-Brysz Izmir. Miasto giaurów
Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 5)
Lidia Ostałowska Cygan to Cygan (wyd. 3)
Jacek Hołub Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach
Jenny Nordberg Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie (wyd. 3)
Anna Maziuk Instynkt. O wilkach w polskich lasach
Paweł Smoleński Wnuki Jozuego (wyd. 2)
Barbara Demick Zjadanie Buddy. Życie tybetańskiego miasteczka w cieniu Chin
Maciej Wasielewski, Marcin Michalski 81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych (wyd. 3)
Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci (wyd. 2 zmienione)
Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy (wyd. 3)
Wojciech Górecki Planeta Kaukaz (wyd. 4)
Szymon Drobniak Czarne lato. Australia płonie
Paweł Smoleński Oczy zasypane piaskiem (wyd. 2)
Ewa Winnicka Angole (wyd. 3)
Remigiusz Ryziński Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów
Maja Hawranek, Szymon Opryszek Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju (wyd. 2)
Marcin Kącki Maestro. Historia milczenia (wyd. 2)
Jacek Hołub Niegrzeczne. Historie dzieci z ADHD, autyzmem i zespołem Aspergera (wyd. 2 poprawione)
Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 3)
Aneta Pawłowska-Krać Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce
Paweł Smoleński Syrop z piołunu. Wygnani w akcji „Wisła” (wyd. 2)
Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku (wyd. 2 zmienione)
Anna Bikont Cena. W poszukiwaniu żydowskich dzieci po wojnie
Magdalena Kicińska Pani Stefa (wyd. 2)
Anna Sawińska Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej
Mariusz Surosz Ach, te Czeszki! (wyd. 2)
Tomáš Forró Apartament w hotelu Wojna. Reportaż z Donbasu (wyd. 2)
Sonia Faleiro Porządne dziewczyny. Zbrodnia i hańba w Indiach
Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 5)
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 4)
Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy (wyd. 2)
W serii ukażą się m.in.:
Ed Vuliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 3)
Wojciech Górecki Abchazja (wyd. 3)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografie na okładce i wewnątrz tomu © by Ilona Wiśniewska
Fotografie na s. 212–213 i 216–217 © by Kadduna
Copyright © by Ilona Wiśniewska, 2022
Redakcja Tomasz Zając
Konsultacja merytoryczna Agata Lubowicka
Korekta Kinga Kosiba / d2d.pl, Iwona Łaskawiec / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Mapa GeoServices
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-496-3
Kaddunie
Nie pisz o nas zbyt wiele. Biali zawsze biegają z ołówkiem i notesem, jakby niczego nie potrafili zapamiętać, i zapisują mnóstwo nieistotnych rzeczy. A kiedy wracają do swoich krajów, opowiadają o nas same kłamstwa, z siebie robią zaś wielkich bohaterów. Być może zrobisz tak samo i kiedy pastor nam przetłumaczy, co napisałeś, będziemy się tak śmiać, że z gór pospadają kamienie. Daj mi swój ołówek, przekreślę wszystko, bo to przecież w większości nieprawda.
Łowca Kutsikisoq do duńskiego zoologa Christiana Vibego [w:] Christian Vibe, Langthen og Nordpå. Skildringer fra „Den danske Thule- og Ellsmereland-Ekspedition 1939–1940”
Prosili cię, byś opowiedziała ich historię? Prosili, żebyś wypowiadała się w ich imieniu?
Mówisz, że ta historia musi zostać usłyszana, ale jeśli ludzie tutaj rzeczywiście tego chcą, sami mogą ją opowiedzieć.
Grenlandzko-duńska znajoma w prywatnej wiadomości, gdy opublikowałam na Facebooku zdjęcie z prośbą, żeby trzymać kciuki za mieszkańców Qaanaaq, bo nie mają łatwo, 2020
Jesteśmy chyba najlepiej opisaną grupą Inuitów na świecie, więc nie dziw się, że mało kto chce z tobą rozmawiać. Gert? Pewnie, że znaliśmy. Wszyscy go znali. Przyjacielem, mówisz. Ale co, powiedział ci, że jesteście przyjaciółmi, czy sama to sobie wymyśliłaś?
Głosy w Qaanaaq, 2020
Odkąd kilka dni temu dash-8 wylądował na ubitej ziemi, w nosie i pod paznokciami zalega szorstki pył. W środku dnia chłodne wrześniowe słońce kładzie się poświatą na potężnych górach lodowych, zastygającym morzu i zmarzniętej skórze. Niedawno jeszcze w ogóle nie zachodziło. Teraz rozciągnięte na wiele godzin wschody i zachody przerywa kilka godzin ciemności. To ona za niewiele ponad miesiąc będzie tu ustalać codzienność.
Na bezdrzewiu najdłuższe cienie rzucają ludzie, uliczne latarnie i drewniane krzyże.
W nowych miejscach chodzę na cmentarze i wysypiska śmieci. Jedne i drugie leżą zwykle na uboczu zdarzeń, ale wprowadzają w historie, które przy odrobinie szczęścia będzie można usłyszeć od żywych. W Qaanaaq nie ma asfaltowych dróg, do cmentarza wiedzie piaszczysta trasa, wzdłuż której stoją ławki z europalet, a groby ciągną się w kilkudziesięciu rzędach ogrodzonych kamieniami. Roztacza się stąd szeroki widok na północną część Morza Baffina, miasto i od lat niezamieszkaną wyspę Qeqertarsuaq (albo Qiqirtarraq[1]). Wiatr pędzi z północy na południe, pokrywa wszystko burym nalotem i znika za wzgórzem, gdzie poluje się na wilki. Jest tak cicho, jak tylko potrafi być na obrzeżach mapy. Samotne czeczotki i pary kruków. Zimą zostaną tylko odbite od lodu rytmiczne nawoływania tych drugich. Wśród identycznych białych krzyży uwagę zwracają dwa nagrobki: kamienna pamiątkowa płyta i białe dziecięce łóżeczko wyłożone maskotkami. Na razie jeszcze nic mi nie mówią. Na razie stoję u Gerta.
I dopiero z informacji na tabliczce dowiaduję się, że miał drugie imię.
Drugi tydzień w Qaanaaq zaczyna się od niesienia wanny. W tym najdalej na północ wysuniętym mieście Grenlandii wodę do domów dostarcza cysterna albo samemu obłupuje się i topi lód z brył leżących przy wejściach, więc wanna to głównie pojemnik na drobiazgi. Wody używa się tylko tyle, ile niezbędne. Albo jeszcze mniej. W mieście nie ma też kanalizacji. W ubikacjach do siedzisk z dziurą wkłada się czarne worki, które po kilkudniowym napełnianiu, zawiązane drutem, wynosi na zewnątrz, skąd traktor z przyczepą wywozi je na wysypisko.
Wannę dźwigamy we dwoje, ale on prosił, by go wspominać jak najrzadziej, bo to historia nie o nim, lecz o jego przyjaciołach. Ledwo się znaliśmy, gdy zaproponował, bym poleciała z nim do Inughuitów – najbardziej północnych rdzennych ludzi na świecie. „Oni niedługo znikną – powiedział. – To ostatni moment, żeby poznać tę prastarą kulturę”. Teraz sam jest już przyjacielem i niesie tam, gdzie ciężej.
Inughuit to znaczy „wielcy ludzie”, liczba pojedyncza Inughuaq. Mojego przyjaciela nazywają życzliwie Qa’dduna-Eskimo[2],więc przystał, by w tej opowieści być po prostu Kadduną, obcym odpornym na zimno, który je wszystko jak leci i potrafi się śmiać z samego siebie. Słowo pochodzi od zestawienia qa’ddu (brew) i naaq (brzuch), bo obcy tradycyjnie kojarzyli się z bujnym owłosieniem na twarzy i objętością w pasie. Kadduna bywa tu od ponad dekady i coraz sprawniej włada miejscowym dialektem zwanym avanersuarmiutut, inugguartut albo qaanaamitun. Tu, to znaczy w północnej części gminy Avanersuaq (równorzędna nazwa: Avannaata), na którą składają się cztery miejscowości: Qaanaaq (619 mieszkańców), Savissivik (72), Siorapaluk (41) i Qeqertat (26)[3]. Cała gmina liczy niecałe jedenaście tysięcy osób i zajmuje powierzchnię ponad pół miliona kilometrów kwadratowych. Jej ogrom widać nie tylko na mapie, ale też w rozkładzie lotów, bo Qaanaaq i stolicę gminy Ilulissat (z populacją sięgającą pięciu tysięcy) dzieli tysiąc kilometrów i samolot raz w tygodniu.
Kadduna przyleciał z zamiarem przezimowania. Ja zjawiłam się z książką, której okładka przedstawia Gerta – chłopaka stąd. Napisałam ją dwa lata wcześniej po pobycie w domu dziecka na zachodzie Grenlandii, gdzie mieszkał. Pracowałam tam jako wolontariuszka, a on zazwyczaj omijał mnie wzrokiem. Robił to nawet wtedy, gdy z nudów fotografował pożyczonym ode mnie aparatem i sporo czasu spędzaliśmy razem, zrzucając zdjęcia na dysk. Chcę wierzyć, że wtedy się zaprzyjaźniliśmy. Że objawem sympatii były uniesione kciuki wysyłane na Messengerze przez prawie rok od mojego wyjazdu, zdjęcia z wycieczek, z pływania kajakiem albo te kilka ostatnich ujęć z początku 2018 roku, przedstawiające pomarańczową łunę nad czarnym morzem i charakterystyczną górę w tle. Tę samą, którą widzę tu od kilku dni.
Gert odwiedzał czasem matkę w Qaanaaq, spędzał tu wakacje i święta. Jeszcze w domu dziecka słyszałam, że bardzo tęskni za północą. Być może podczas tej ostatniej wizyty postanowił odebrać sobie życie. „Drogi Gercie, jesteś wspaniałym chłopakiem. Dziękuję za to, czego mnie nauczyłeś. Trudno się zgodzić z twoją decyzją, ale szanuję ją. Mam nadzieję kiedyś poznać kuzyna, którego nazwano Twoim imieniem, odpoczywaj…” – to w skrócie napisałam w odręcznym liście wysłanym do domu dziecka jeszcze tego samego dnia, kiedy zadzwonili. Potem wielokrotnie wgapiałam się w zdjęcie łuny, próbując w nim znaleźć zapowiedź.
Widok na Qaanaaq w zachodzącym słońcu
Wiele lat temu jeden z moich ulubionych autorów powiedział, że prawdziwy pisarz opisuje obsesje. Nie wiem, czy grenlandzki siedemnastolatek był obsesją, ale na pewno nieraz zadawałam sobie pytanie, czy można mu było pomóc. A jeśli, to czy mogłam się na coś wtedy przydać. Książka z Gertem na okładce kończyła się informacją o jego śmierci. Im dłużej jednak o tym myślałam, tym mniej mogłam uwierzyć w to, co napisałam. Wiedziałam, że w końcu trzeba będzie sprawdzić dwie rzeczy: za czym tak tęsknił i czy ktoś tęskni za nim. Propozycja wspólnej podróży z Kadduną była szczęśliwym zrządzeniem losu w tym całym nieszczęściu.
Teraz chodzę z książką jak z listem żelaznym i nie opuszcza mnie wrażenie, że to tylko zbędny papier. Avanersuarmiutut nie ma oficjalnej wersji pisemnej, więc istotne rzeczy nadal przekazuje się ustnie. Śmierci w ciągu roku jest tu kilka i tamta sprzed dwóch lat już zaciera się w zbiorowej pamięci. Niedługo przed naszym przyjazdem umarła nastoletnia dziewczyna. Na cmentarzu leżały świeże plastikowe kwiaty, zdjęcie w foliowej koszulce jeszcze nie wypłowiało.
Wanna też jest z plastiku.
Pomagamy w przeprowadzce Juaannie Platou – znajomej Kadduny, u której się zatrzymaliśmy. Przenieśliśmy już dwie kanapy, piętrowe łóżko, małą lodówkę, stół, krzesła i stosy miękkich pakunków. Pod nogami plączą się szczeniaki jedynej tu dozwolonej rasy grenlandzkiej. Kursujemy góra–dół. Z domu niebieskiego do położonego dwa rzędy niżej czerwonego. Nie ma wiatru, temperatura około zera. Oddycha się zimnym, pustynnym powietrzem. Na taras domu, który mijamy co jakiś czas, wychodzi na papierosa postawny mężczyzna o nietutejszych rysach twarzy. Gdy niesiemy poduchy od kanapy, rzuca „hi”, przy krzesłach pyta, po co tu przyjechaliśmy, a podczas odpoczynku przy taszczeniu wanny zaprasza do siebie. Wraca z pracy codziennie koło czternastej i nigdzie się nie rusza.
– Ale kogo to, kurwa, obchodzi? – rzuca dzień później o czternastej trzydzieści. – Tu się ciągle ktoś zabija. Jeden chłopak mniej czy więcej, co za różnica?
Jest nauczycielem. Przyleciał na Grenlandię trzydzieści lat temu z żoną, również nauczycielką. Większość czasu spędzili na wschodzie wyspy, wracali do Danii, kiedy ich synowie dorastali, a potem znowu dostawali kontrakty na Grenlandii. W Qaanaaq chcą doczekać do emerytury. On przez ponad rok był tu sam, ale kilka tygodni temu wreszcie dołączyła do niego ona. Statek towarowy, który dopływa na północ dwa razy w roku, dowiózł kontener z wyposażeniem ich duńskiego domu, więc już się urządzili po swojemu.
– Możesz poświęcić dla nich życie i nigdy nie dostaniesz nic w zamian. – Mężczyzna mówi płynną angielszczyzną, modulując głos od szeptu po krzyk. Widać, że lubi, jak go słuchają. – Nikomu nie pomożesz. Popatrz na tych ludzi. To żadna prastara kultura. To spierdolona kultura. Nauczyliśmy ich, nie, Grenlandczycy sami się nauczyli, patrzeć tylko na czubek własnego nosa. Tutaj nikt sobie nie pomaga, nawet członkowie własnej rodziny. Narzekają tylko, że rząd nic nie robi. Gdziekolwiek pojedziesz, żalą się, że czegoś brakuje. Mieszkają w Qaanaaq. Czego się spodziewają? To, że żyją, już jest fantastyczne. To, że ktoś płaci na to ich życie. Nie obchodzą mnie ci, którzy się zabijają. Ani tym bardziej ci, którzy kogoś stracili. Oni zazwyczaj stawiają siebie w pozycji ofiary i nie muszą przez chwilę zajmować się własnym życiem. Koleżanka z pracy kiedyś powiedziała, że zmarła jej ciotka i jest w żałobie. Okazało się, że ciotka miała siedemdziesiąt dwa lata, a ta koleżanka nawet jej nie znała. Ale musiała mi o tym powiedzieć. Jak ktoś ci umiera, to na chwilę stajesz się kimś ważnym, kimś, komu można współczuć.
Piję podaną kawę i skubię kciuk pod stołem. Nie pokazuję po sobie zdenerwowania, dyskomfort objawia się tylko tym żłobieniem we własnej tkance. Kiedy piecze, wiem, że muszę usunąć naderwany fragment skóry, więc pociągam jeszcze o milimetr. Ból jest przez chwilę silniejszy, a tuż po oderwaniu na moment znika. Na tych kilka sekund, nim pojawi się krew. Rana odwraca uwagę od słów, których z jednej strony nie chce się słyszeć, a z drugiej nie można przestać słuchać.
– Dania wydaje cztery i pół miliarda koron rocznie [około 2,8 miliarda złotych], żeby ten kraj mógł przetrwać. Ale Grenlandczycy nie rozumieją, jak funkcjonuje nowoczesne społeczeństwo – wyjaśnia nauczyciel. Takich jak on przez wieki kolonialnej zależności wysyłano na wyspę z poświęconym przez Kościół kagankiem oświaty, a później, kiedy w 1953 roku Grenlandia z kolonii stała się częścią Królestwa Danii, Grenlandczycy mieli już być tak nowocześni jak Duńczycy. W latach sześćdziesiątych wysłano do Danii około tysiąca sześciuset dzieci w imię tworzenia nowego pokolenia oświeconych obywateli. Młodzi trafiali do rodzin zastępczych, wracali na Grenlandię po roku albo po kilku latach, niektórzy nie wrócili nigdy. Ilu ludzi, tyle historii. Są te o przyjaznych rodzinach, które stwarzały substytut domu i z którymi dorośli już Grenlandczycy utrzymywali kontakt przez lata. Są te o danizacji, która otwierała drzwi do lepszego świata i do edukacji na europejskim poziomie. Ale sporo też opowieści o utracie ojczystego języka, upokorzeniach i przemocy. O tym, że strach i poczucie niższości wplotły się w DNA. I że dawanie zawsze idzie w parze z odbieraniem. Ceną szybkiej modernizacji była centralizacja, z nią rosnące problemy społeczne przesiedlanych, bezrobocie, alkoholizm, nadużycia seksualne, a w efekcie duża liczba samobójstw. Od 1979 roku Grenlandia jest autonomicznym terytorium zależnym Danii i odtąd nie ustaje w dyskusjach o całkowitej niepodległości. Nie sposób znaleźć jedną narrację na temat tożsamości współczesnych Grenlandczyków. Jedni pewnie zgodzą się z grenlandzką poetką Katti Frederiksen, która w wierszu Jeg må indrømme [Muszę przyznać] pisze:
Muszę przyznać, że mam coś do powiedzenia.
Muszę przyznać, że urodziłam się w Grenlandii i mam duńskie obywatelstwo.
Muszę przyznać, że jestem w stu procentach Inuitką i nie jem surowego mięsa.
Muszę przyznać, że jestem Grenlandką i nigdy nie widziałam niedźwiedzia polarnego.
Muszę przyznać, że wierzę zarówno w szamanów, jak i w Boga.
Muszę przyznać, że myślę po grenlandzku i piszę po duńsku.
Muszę przyznać, że nie przepadam za mówieniem po duńsku.
Muszę przyznać, że kocham swój język.
Ja i mój kraj rozmawiamy po grenlandzku.
W jakim języku rozmawiasz z moim krajem?[4]
Drudzy być może podpiszą się pod słowami Niviaq Korneliussen, jednej z najważniejszych grenlandzkich pisarek młodego pokolenia:
Doprowadza mnie do szaleństwa, że pochodzę z Grenlandii.
Doprowadza mnie do szaleństwa mój grenlandzki wygląd i moje blizny.
Doprowadza mnie do szaleństwa, że nie jestem Duńczykiem.
Doprowadza mnie do szaleństwa, że jestem Grenlandczykiem[5].
A inni pewnie będą to widzieć zupełnie inaczej.
– Oni nigdy nie będą cywilizowani – ocenia mój rozmówca. – Idź, zapytaj pierwszego lepszego, po co rano wstaje i idzie do pracy. Nie będzie wiedział. Może niektórzy potrafią postawić jakiś budynek, odebrać telefon, ale nie potrafią zarządzać. Muszą im w tym pomagać inni. Dlaczego zdecydowałem się uczyć kogoś, kto nic nie wie? Bo mogę się zrelaksować. – Jego głos przechodzi w uśmiechnięty szept. – Tych, co chcą, staram się uczyć najlepiej, jak potrafię, ale pozostałych mam gdzieś. I w ogóle mnie to nie przygnębia. Gotuję obiad, włączam telewizję i mówię sobie, że to był dobry dzień. A potem rozmawiamy z żoną o świetle, o odcieniach niebieskiego na lodzie.
Żona wchodzi do domu, siada przy stole, ale poza krótkimi dopowiedzeniami nie odzywa się ani jednym dłuższym zdaniem. Potakuje albo patrzy w okno z widokiem na miasto, którego jej mąż tak nienawidzi. Pytam o przyszłość.
– Przyszłość to luksus – odpowiada mężczyzna. – Również dla cywilizowanych ludzi, tyle że my o niej nie myślimy, bo zakładamy, że będzie częścią naszego życia. Kiedy ich tutaj pytam: „Co chcesz robić w życiu?”, nie wiedzą. Nie myślą o przyszłości. A kiedy ta przyszłość do nich przyjdzie, będą mieli dzieci, na które dostaną pieniądze. Skończą jak ich rodzice. Tu się nic nie zmieniło przez ostatnie dwadzieścia pięć lat. Czasem jest nawet gorzej. Przysyłają psychologów, ci chwilę tu popracują, wyjeżdżają z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku i rzadko wracają.
– A ty jak się tu czujesz? – pytam żonę, kiedy mąż wychodzi na papierosa.
– Mam nadzieję, że będzie dobrze. Poczułam się lepiej, kiedy przypłynęły nasze rzeczy z Danii. Tam pod oknem stoi mój fotel, dużo robię na drutach.
– Wasz dom jest bardzo europejski.
– Jest normalny.
– Znasz jakieś inne kobiety tutaj?
– Nie. Mam kontakt tylko z mężem.
Ten wraca do stołu i przejmuje odpowiedzi.
– Przyjaźnicie się z kimś?
– Nie. I nie zamierzamy. Szkoła zapewnia dość relacji towarzyskich. Przyjaciele? Nigdy. Z tymi kilkoma Duńczykami nie będziemy się przyjaźnić tylko dlatego, że są naszymi rodakami. Chodzimy do nich, jeśli potrzebujemy, żeby coś zostało dobrze zrobione. Tu wszystko zależy od nastawienia. Ja wybrałem bycie szczęśliwym. A do szczęścia potrzebuję mojej żony, nikotyny i tego widoku. – Wskazuje na okno i zawieszone nad morzem łańcuchy gór lodowych.
Nie widać wyraźnie, bo szybę pokrywa lepka sadza zawodowego wypalenia, której mimo kilku prób nie udaje się zetrzeć dłonią. Przez wiele dni nie będzie jej też można zmyć ze skóry, ani tym bardziej wyrzucić z głowy.
Z nieba spadli Kobieta, Namiot i Pies.
Tak mówią, chociaż nikt nie widział. Opowieści lubią się rozdymać jak martwa foka, więc może byli tu od zawsze. Przez lata Pies spał zwinięty w kłębek, Namiot chronił przed wiatrem, a Kobieta siedziała pochylona, jakby szyła. Kurtki, futrzane rękawice, buty. Wszystko, co pozwalało przeżyć na lodzie. Nie wiadomo, kiedy pierwszy raz odwiedzili ich obcy, ale odtąd wracali co roku. By tu dotrzeć, przejeżdżali nawet kilkaset kilometrów psimi zaprzęgami po zamarzniętym przez dziewięć miesięcy w roku morzu. Zabierali znajomych i krewnych, niektórzy zostawali w okolicy, by pobyć dłużej, inni wracali już po spękanym lodzie. Namiot ledwo wznosił się nad powierzchnią, ale i tak nazywali go górą. Psa jak to psa – trzymali na dystans, za to Kobietę każdy chciał mieć dla siebie. Któregoś roku postanowili ją zabrać. Nie dała się ruszyć, więc odrąbali jej głowę. Po drodze pod saniami załamał się lód i podróżni ledwo uszli z życiem. Jedni mówią, że to zły duch Torngarsuk otworzył morze za karę i ku przestrodze. Drudzy, że obciążony zaprzęg ważył tyle, co po udanym polowaniu na niedźwiedzie, i że to chciwość przegrała z siłami natury. Morze Baffina jest tak przejrzyste, że gdyby otworzyć oczy pod wodą, być może nadal byłoby widać tamten odłamek leżący na dnie w okolicach osady, którą w końcu nazwano Savissivik, czyli „tu, gdzie można znaleźć żelazo”. Savik to znaczy „nóż”.
Meteoryty z Savissivik przez wieki służyły Inughuitom głównie do wyrabiania noży i ostrzy harpunów. Od południa wyspy, skolonizowanego w X wieku przez wikingów, a potem w XVIII wieku przez Duńczyków, oddzielał ich lód w Zatoce Melville’a i dopiero w 1818 roku szkocki kapitan John Ross podczas poszukiwania Przejścia Północno-Zachodniego spotkał ludzi w Cieśninie Smitha. Mieszkali na przylądku, który Ross nazwał Kap York, i myśleli, że na świecie nie istnieje nikt poza nimi. Dwustu łowców z rodzinami żyło w ciągłym ruchu i porządku dyktowanym przez pory roku. Przybyszów wzięli za bogów w wielkich łodziach i opowiedzieli im o Kobiecie, Namiocie i Psie, ale odmówili pomocy, gdy tamci zapragnęli ich zobaczyć. Dopiero w 1894 roku polarnik Robert Edwin Peary przekonał jednego z mężczyzn, by zabrał go psim zaprzęgiem w tamto miejsce. Jechali przez jedenaście dni. Po dotarciu na miejsce Amerykanin wyrył na każdym głazie „P”, by nie było wątpliwości, do kogo należą.
Od pierwszego spotkania zachodni podróżnicy korzystali z pomocy i doświadczenia Inughuitów przy ekspedycjach polarnych. Handlowali skórami i gromadzili wytwory miejscowej kultury, które sprzedawali z zyskiem w swoich krajach. Peary uczył się od miejscowych technik podróżowania, polowań i przetrwania w ekstremalnych warunkach, a w zamian przywoził z USA między innymi broń, cukier i kawę. Uważał, że skoro zaopatruje mieszkańców w nowoczesne noże, żelazo z meteorytów nie będzie im już potrzebne i można je zabrać. A tym samym przywiązać do siebie „swoich huskich”[6] – jak zdarzało mu się określać miejscowych.
Na przełomie XIX i XX wieku trwał wyścig do jeszcze nieodkrytych miejsc na mapie świata, wyprawy polarne wymagały ogromnych pieniędzy i organizatorzy musieli na własną rękę znajdować źródła finansowania. Te wysychały, gdy nie udawało się wypełnić zdobywczych obietnic, i na powrót wybijały, gdy pojawiała się nadzieja odkrycia nowego terytorium lub chociaż materiału, który można było zaprezentować publiczności. Peary przypływał na Grenlandię od 1886 roku z zamiarem zdobycia bieguna północnego. Meteoryty mogły zapewnić mu prestiż i sławę potrzebną do znalezienia sponsorów kolejnych ekspedycji.
W 1895 roku udało mu się zgromadzić fundusze i przypłynąć po Psa i Kobietę. Załadunek zajął pięć dni, bo statek nie mógł dobić do brzegu i trzeba było ciągnąć ładunek po lodzie. Pies ważył prawie pół tony. Kobieta niecałe trzy. Namiotu nawet nie ruszono. Nikt nie dysponował sprzętem do transportu ponad trzydziestu czterech ton. Następnego lata Peary wrócił większym statkiem. Członkowie załogi przez dziesięć dni próbowali uwolnić głaz z wiecznej zmarzliny, jednak ziemia nie chciała go wypuścić. Podczas tej ekspedycji wykonywano też szkice krajobrazu i zdejmowano gipsowe odlewy twarzy mieszkańców. Ten materiał miał posłużyć do budowy nowej wystawy w Amerykańskim Muzeum Historii Naturalnej na zlecenie antropologa Franza Boasa. Boas marzył, by kiedyś przywieziono do Nowego Jorku żywego Inughuitę, którego można by przestudiować na miejscu. Po powrocie Peary zorganizował konferencję, na której pokazywał zdobycze, między innymi kajaki, naczynia i ubrania mieszkańców Północy. Zaprezentował też kości wyjęte z grobów i z dumą przyznał, że należały do jego znajomych. Grenlandzkim krewnym zmarłych wyjaśnił, że zabiera szczątki, by je pochować w cieplejszym miejscu.
W 1897 roku Namiot w końcu udało się dotaszczyć na brzeg i ochrzczono imieniem Ahnighito, na cześć córki polarnika. Do wciągnięcia go na statek posłużył specjalnie w tym celu zbudowany drewniany most. Miejscowych, którzy pomagali, wynagrodzono sucharami, bronią, nożami i amunicją. Podróży powrotnej towarzyszyły burze i sztormy. Meteoryty zostały później sprzedane do Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej, a czterdzieści tysięcy dolarów zysku przeznaczono na edukację córki Peary’ego.
Kobieta, Namiot i Pies znajdują się tam do dziś. Ahnighito to największy na świecie meteoryt wystawiany w przestrzeni muzealnej. Wyrywając głazy z ziemi, Peary pozbawił mieszkańców tej części Grenlandii ważnego miejsca spotkań i surowca do produkcji narzędzi. Ląd, z którego zabrano żelazo, nazywa się Wyspą Meteorytów, mimo że została po nim tylko dziura w ziemi.
Fragment jednego z mniejszych odłamków można zobaczyć w Qaanaaq. Małe muzeum przez większość czasu stoi zamknięte, bo w pandemicznym roku nie przypłynął tu żaden turystyczny statek, ale teraz w ramach szkolnych zajęć odwiedza je grupa uczniów podstawówki. Stoję z tyłu i czekam na swoją kolej, by przyłożyć dłoń do gładkiej powierzchni. Przyglądam się nożom, ostrzom harpunów, resztkom po zatopionych statkach, narzędziom zrobionym z kości, saniom, młynkowi do kawy na korbkę i wiszącemu pod sufitem sztucerowi. Opisy są po angielsku i duńsku.
– Wy też bawicie się takimi drewnianymi zabawkami? – żartuję przy jednej z gablot.
– Are you kidding? My gramy w gry w sieci – oburzają się, ćwicząc angielski. – A ty skąd jesteś? A masz męża? A ile masz lat? A ja mam brata. A ja lubię kolor czerwony. A ja niebieski. A jaki masz telefon? A jakie masz gry?
Odpowiedzi towarzyszy pomruk niedowierzania.
– Żadnej? A masz chociaż TikToka?
Rozkładam ręce. Nauczyciel przywołuje uczniów do drugiego pomieszczenia, ja zaś przesuwam wzrokiem po czarno-białych zdjęciach. Na jednym z nich widać grupę czterech Inughuitów na schodach drewnianego budynku. Są ubrani w eleganckie – jak na koniec XIX wieku – spodnie i marynarki, tyle że żadna z nich nie leży, jak powinna. Od lewej stoją: Nuktaq, Uisaakavsak, Minik i Qissuk, sfotografowani 11 grudnia 1897 roku. Nuktaqowi nie dopina się guzik, co widać tuż nad złożonymi na piersiach dłońmi. U Qissuka też dolny niedopięty, ale mężczyzna trzyma ręce wzdłuż ciała. Uisaakavsak siedzi, więc guziki się rozłażą. Minik jako jedyny ma w pełni zapiętą kurtkę, ale może dziecku było łatwiej dopasować. Wszyscy mają półdługie włosy i eleganckie nakrycia głowy. Tylko kurz na butach przypomina tutejszy. W oknach za plecami pozujących odbijają się drzewa, niebo musi być zachmurzone, bo na zdjęciu nie ma głębokich cieni. Żaden ze sfotografowanych się nie uśmiecha, a Minik przygryza dolną wargę. Mimo że fotografię wynaleziono niewiele ponad pół wieku wcześniej, czas naświetlania zdjęcia musiał być stosunkowo krótki, co widać w ostrości spojrzenia nierozmytej mruganiem.
Fotografowi udało się uchwycić udrękę.
– Chcesz zobaczyć coś naprawdę przerażającego? – pyta szeptem jeden z chłopaków.
– Pewnie.
– To chodź. – Pcha mnie w kąt za głównym pomieszczeniem ekspozycji, gdzie przy oknie leży stos zasuszonych much. – One tu wlatują, kiedy jest ciepło – wzdryga się. – I potem nie mogą się wydostać. To najstraszniejsze, co widziałem w życiu.
Na zdjęciu widać czterech, ale na statku Peary’ego poza meteorytami znajdowało się sześcioro Inughuitów. I nie tyle na pokładzie, ile pod nim. Boas prosił o jednego, ale polarnik miał gest. Łowcy Nuktaq i Qissuk pracowali dla Amerykanina wcześniej, więc dostali propozycję wyjechania na rok i powrotu ze skarbami dla całej społeczności. Nuktaq zabrał żonę Atanganę i dwunastoletnią córkę Aviaq, wdowiec Qissuk – sześcioletniego syna Minika, a Uisaakavsak zgłosił się sam. Wiele napisano o trudach przewiezienia meteorytów, ale mało kto zajmował się kondycją ludzi pierwszy raz wystawionych na tak długą morską przeprawę. Po dotarciu do Nowego Jorku nie opuszczali statku, który tylko w ciągu trzech dni odwiedziło trzydzieści tysięcy Amerykanów, chętnych spojrzeć w oczy słynnym mieszkańcom Północy. Pisały o tym wszystkie codzienne gazety. To one wtedy dyktowały nastroje społeczne i każda negatywna wzmianka mogła się skończyć fatalnie dla pozyskiwania sponsorów, więc Inughuitów przeniesiono ze statku do piwnicy Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej, ale nawet tam nie znaleźli wytchnienia od ciekawskich spojrzeń. Po kilku dniach w cieple i wilgoci zaczęli chorować na zapalenie płuc. Zabrano ich do szpitala, a po powrocie ulokowano w suchych kwaterach na jednym z wyższych pięter muzeum. Klimat nadal im nie służył, więc zamieszkali poza miastem, w domu należącym do dyrektora instytucji Williama Wallace’a. Od zejścia na ląd Robert Peary ani razu nie zainteresował się losem przyjezdnych. Mówił, że często go pytają, jaki jest pożytek z Eskimosów dla świata. Oni są zbyt daleko, odpowiadał, by być jakimkolwiek pożytkiem dla komercyjnych przedsiębiorstw, a ponadto brakuje im ambicji. Nie mają literatury, sztuki ani poprawnego języka. Żyją instynktownie, podobnie jak lisy albo niedźwiedzie. Ale zwracał uwagę, że są to ludzie godni zaufania i wytrzymali, czym dowiodą swojej wartości dla człowieczeństwa, bo z ich pomocą świat odkryje biegun północny[7].
Przeprowadzka za miasto nie uchroniła Inughuitów od kolejnych chorób. Pierwszy zmarł Qissuk. Według tradycji zmarłego powinno się pochować w ziemi na oczach rodziny, leżącego na wznak na skórach, przysypanego kamieniami, w towarzystwie psów i kajaka. Pracownicy muzeum zorganizowali pochówek dostosowany do amerykańskich realiów i dopilnowali, by uczestniczył w nim Minik. Miesiąc później odeszła Atangana. Szybko zrozumiano, że przywożenie Inughuitów do Ameryki było pomyłką. Peary jednak zniknął, a statki o tej porze roku nie dopływały dalej niż do Labradoru. Czworo żyjących przeniesiono wyżej, w góry, w czystsze i chłodniejsze powietrze, lecz Nuktaq i Aviaq szybko podzielili los poprzedników. Uisaakavsak dostał się na statek dowodzony przez Peary’ego latem kolejnego roku i wrócił na Grenlandię. Minik został sam. Przygarnął go dyrektor muzeum wraz z żoną i traktowali na równi z własnym synem. Chłopak dostał ich nazwisko, chodził do szkoły, ale dusił się w zamknięciu. Wsiąkał w amerykańską rzeczywistość, jednak im był starszy, tym więcej rozumiał. Punkt zwrotny nastąpił w 1907 roku, gdy przez przypadek odkrył, że kości ojca i pozostałych zmarłych wcale nie zostały pochowane, tylko są wystawione w szklanych gablotach Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej, a spreparowany mózg Qissuka służy studentom do badań. Na ich podstawie powstał artykuł Mózg Eskimosa – w duchu późnej frenologii dowodzono w nim, że struktura czaszki determinowała zdolności umysłowe i charakter człowieka.
Po tym odkryciu Minik postawił sobie za cel odzyskanie kości ojca i godne pochowanie ich w rodzimej ziemi. Sprawą zainteresowała się prasa, ale muzeum upierało się, że szczątki Qissuka należą do instytucji. Wymawiano się tym, że chłopiec nie wystąpił o ciało ojca w chwili jego śmierci, ale zignorowano fakt, że Minik miał wtedy siedem lat. Teraz był młodym mężczyzną i jedyne, czego pragnął, to wrócić na Grenlandię. Gdy w 1908 roku Peary organizował kolejną wyprawę, Minik poprosił, by go zabrał, ale ten odmówił, tłumacząc się brakiem miejsca na statku. Obiecał, że weźmie Inughuitę innym razem, ale najprawdopodobniej bał się, że jeśli chłopak wróci i opowie o tym, co się stało z pozostałymi, Peary nie dostanie już żadnej pomocy od miejscowych i nigdy nie dotrze na biegun. Minik nie miał innej możliwości powrotu, więc został w Ameryce. Uczył się w college’u, próbował na wszelkie sposoby odzyskać kości i zaciągnąć się na statki pływające na północ. W jednym z listów napisał wtedy: „Oto cywilizowani ludzie, którzy kradną, mordują, torturują, modlą się i mówią »Nauka«. Moi biedni ludzie nie wiedzą, że meteoryty, których używali, nim zabrał je Peary, spadły z nieba. Ale wiedzą, że głodnego trzeba nakarmić, zmarzniętego ogrzać, a bezradnymi trzeba się zająć, i robią to. Czy nie byłoby smutne, gdyby zapomnieli te rzeczy, stali się cywilizowani i zamienili uprzejmość na naukę?”[8].
Minik wrócił do domu w 1909 roku jednym ze statków, na którym w końcu znalazło się miejsce. Nie pozwolono mu jednak zabrać szczątków ojca. U wybrzeży północnej Grenlandii spotkał Peary’ego, ten zaś dopilnował, by przed zejściem na ląd chłopak podpisał listę przedmiotów, w które jakoby polarnik wyposażył go na przyszłość. Miał to być ostateczny znak jego szczodrości wobec Inughuity. W rzeczywistości Minik opuścił statek w tym, co miał na sobie. Nie pamiętał języka, nie miał krewnych i według miejscowej tradycji osiągnął dorosłość, więc musiał sobie radzić sam. Mimo otwartości Inughuitów i wielu możliwości współpracy z przyjezdnymi, które otwierały się dla kogoś, kto znał angielski, Minik czuł, że Grenlandia nie jest już jego domem. W 1916 roku wrócił do Ameryki. Osiedlił się w New Hampshire, gdzie znalazł pracę przy wycince lasów. Rok później zabiła go hiszpanka. Został pochowany na miejscowym cmentarzu. W 2013 roku na ścianie budynku Brooklyn Navy Yard namalowano mural z jego podobizną. Nieco wyblakły, znajduje się tam do dziś.
Wokół zdobycia bieguna przez Peary’ego w 1909 roku przez lata narosło wiele kontrowersji. Przede wszystkim ogłosił swój sukces kilka dni po tym, jak inny Amerykanin – Frederick Albert Cook – oznajmił, że osiągnął ten sam cel rok wcześniej, tylko warunki pogodowe zmusiły go do przezimowania w lodzie bez kontaktu ze światem. Za każdym z mężczyzn stały przychylne media, starające się dowieść, kto ma rację. Biegun północny to pozostająca w ciągłym ruchu masa lodu, więc przy ówczesnym sprzęcie trudno było precyzyjnie określić jego położenie. Szala zwycięstwa przechyliła się w końcu na korzyść Peary’ego, ale niepewność pozostała i do dzisiaj wiele głosów podważa jego pierwszeństwo. Był pierwszy czy nie, dla Inughuitów oznaczało to tylko tyle, że już nie wróci. Zostawił ich dobrze wyposażonych, ale też mocno uzależnionych od dostaw spoza Grenlandii. Pisał: „Zwykłem na nich patrzeć z przyjacielskim i osobistym zainteresowaniem, jakie każdy człowiek musi odczuwać, patrząc na członków jakiejkolwiek gorszej rasy, która przyzwyczaiła się go szanować i jest od niego zależna”[9].
W 1910 roku duńsko-grenlandzki podróżnik Knud Rasmussen założył na Kap Yorku faktorię Thule na cześć Ultima Thule, mitycznej północnej krainy zmieniającej położenie wraz z rozwojem horyzontów myślowych i kartograficznych ludzkości. Rasmussen spędził dzieciństwo w Ilulissat i to tam usłyszał o mieszkańcach Zatoki Melville’a. Przewidział też, że po zdobyciu bieguna Peary zniknie, więc będzie miejsce na stworzenie stacji skupującej futra i skóry, gdzie przy okazji miejscowi zaopatrzą się w europejskie towary. Jego pomocnikiem i kompanem został obeznany wówczas z Grenlandią duński podróżnik Peter Freuchen, z którym przez kolejną dekadę z powodzeniem prowadzili interesy i finansowali kolejne wyprawy. Była to niecodzienna, bo prywatna kolonizacja, zajęcie – w ówczesnych kategoriach – ziemi niczyjej i rozciągnięcie duńskiego zwierzchnictwa na północ, co później ułatwiło włączenie tych terytoriów do Królestwa Danii.
To w budynku po faktorii, przeniesionym do Qaanaaq w 1953 roku, mieści się muzeum, w którym sześciolatek na zdjęciu przygryza dolną wargę.
Kości Nuktaqa, Qissuka, Atangany i Aviaq wróciły na Grenlandię dopiero w 1993 roku po długich międzynarodowych staraniach. Pogrzeb odbył się w obrządku chrześcijańskim. Cztery lata później umieszczono pamiątkową tablicę z imionami pochowanych i słowami Nunamingnut uteqihut, czyli: „Wrócili do domu”.
I to pierwszy odróżniający się grób na cmentarzu w Qaanaaq.
Do drugiego przybliża każdy przedmiot rozpakowany u Juaanny.
Czerwony dom jest mniejszy od niebieskiego, więc zaoszczędzi się na ogrzewaniu olejowym, które pochłania sporą część nauczycielskiej pensji. Nie było sensu grzać dużego metrażu dla dwóch osób i świnki morskiej. Zresztą w tamtym domu nie działał odpływ pralki i przy płukaniu Juaanna musiała podstawiać miskę. Zużyta woda powinna wypływać na zewnątrz rurą, która pod każdym budynkiem tworzy rozległe lodowiska, ale tam coś źle podłączyli, lało się wprost na podłogę.
Niżej będzie też bezpieczniej, bo do ostatniego rzędu domów pod górą strach wracać podczas nocy polarnej. Juaanna niedawno skończyła sześćdziesiąt dwa lata, ale jej córka Paniina dziewięć i zdarza jej się bać różnych dźwięków.
Gospodyni prosi, by jej zawiesić obrazy na ścianach w pokoju, a sama mocuje w kuchni nad blatem noże ulu, którymi przez lata oprawiała skóry zwierząt. Każdy z nich ma krótką rączkę oraz półokrągłe ostrze i jest nie większy od średniej wielkości dłoni.
– Musi w niej dobrze leżeć. – Juaanna pokazuje uchwyty i własne dłonie. – Każda kobieta wybiera taki, którym najlepiej jej się pracuje. Ten kupiłam w Kanadzie, tamten dostałam, wszystkie robione ręcznie, ten ma trzonek z rogu renifera, tamten drewniany.
Juaanna
Juaanna ma smukłe palce i długie opiłowane na okrągło paznokcie. Tymi rękami jako pastorka wcześniej udzielała sakramentów, a od kilku lat pisze na tablicy i stuka w klawiaturę w tej samej szkole, w której pracuje para Duńczyków. Mają poprawne relacje, ale trudno coś więcej powiedzieć, bo tamci ciągle siedzą w domu.
Noży ulu nie używa od dawna, ale wiesza je w głównym miejscu domu, by przypominały o czasach, gdy była żoną jednego z najlepszych łowców w okolicy.
– Przyjechałam do Savissivik z południa Grenlandii jako nauczycielka. Wiedziałam, że język będzie inny, ale nie spodziewałam się tak dużej różnicy. Tu każdy mówi po swojemu i wszystkie wersje danego słowa są dozwolone. Nie ma książek pisanych w avanersuarmiutut, czyta się w kalaallisut, oficjalnym grenlandzkim. Kiedyś odwiedziła mnie pewna kobieta, zaczęła opowiadać o śmierci swojego męża. Używała słowa, które na południu było przekleństwem. Myślałam, że jej mąż był złym człowiekiem, więc kiedy po raz kolejny je wypowiedziała, rzuciłam: „To świetnie, że umarł”, a ona dziwnie na mnie spojrzała. Wydawało mi się, że jest szczęśliwa, a było odwrotnie. My tutaj rozumiemy, co mówią w Nuuk, ale to nie działa w drugą stronę. Zresztą – dodaje po chwili – najważniejsze, by się porozumieć.
Krótko po przyjeździe Juaanna poznała młodszego o kilka lat łowcę, Qillaqa. Spędzili razem dwadzieścia pięć lat, z czego dziewięć jako małżeństwo. Teraz czasem wpadają na siebie w sklepie, ale chyba wszystko, co ważne, powiedzieli sobie wcześniej.
– Qillaq przede wszystkim nauczył mnie rozumieć przyrodę. Jeździliśmy razem na wielodniowe polowania, mimo że tutaj kobiety z reguły nie towarzyszą mężczyznom w terenie, bo mają skóry do wyprawienia i dzieci do wychowania. Nasze dziewczynki pojawiły się później, więc mogłam sobie pozwolić na te wyprawy. Łowca, który poluje z kajaka na narwale, potrzebuje pomocy kogoś, kto stoi na brzegu z lornetką i podąża za każdym jego ruchem, by powiadomić innych, gdyby coś się stało. To była moja rola. Sama nigdy nie próbowałam pływać kajakiem. Psami nauczyłam się powozić, ale wolałam, kiedy prowadził Qillaq.
Juaanna wyjmuje z kartonu fragment czaszki z kłami, który stawia na parapecie.
– A to jest mój pierwszy mors. Byliśmy na lodzie i Qillaq spudłował, ale wiedziałam, gdzie trzyma zapasową broń, więc szybko naładowałam i trafiłam za pierwszym razem. Słyszałam wiele historii o rannych morsach, które zabijały ludzi. Dlatego zostawiłam go na pamiątkę.
W zimnym i suchym powietrzu Arktyki nie ma wielu zapachów – dopowiadam w myślach własne doświadczenia z lat spędzonych na dalekiej Północy. Kiedy podróżuje się po bezludnych fiordach, zdarza się, że zwierzęta same podpływają albo podchodzą, bo nigdy wcześniej nie widziały człowieka. Z morsami bywa tak, że nim się je zobaczy, często najpierw czuje się charakterystyczny smród, coś jak połączenie morskiej zgnilizny, defekacji i spoconego cielska. Jeśli poruszać się powoli w ich kierunku, nawet nie spojrzą i dalej będą się wylegiwać, stłoczone mimo nieograniczonej przestrzeni. Jeśli je spłoszyć, rzucą się do ucieczki w morze i szybko nie wrócą. Wielogodzinne ciche siedzenie obok śpiącego i popierdującego stada na jednej z wysp Svalbardu zapamiętam na zawsze. Jak i przeczytane w jednej z książek zdanie o tym, że morsy są jak ludzie, bo słyszą, co się mówi, i jeśliby się przechwalać, mogą człowieka dopaść. Dlatego na polowaniu nie można się zachowywać jak człowiek, trzeba być skromnym i zawsze okazywać im szacunek[10]. Przyleciałam z tej części Arktyki, gdzie kiedyś polowano na morsy bez umiaru, niemal wytrzebiono populację, a gdzie teraz są pod ścisłą ochroną. W Avanersuaq uczę się, jak nie zadawać pytań, które od razu się nasuwają.
– Nie wszystkie polowania się pamięta, bo to tutaj codzienność, ale nie zapomnę jednego, gdy jechaliśmy psim zaprzęgiem i na horyzoncie pojawił się niedźwiedź – opowiada dalej Juaanna. – Zaprzęg nabierał prędkości i wszystko działo się błyskawicznie. Qillaq odciął kilku psom liny, żeby mogły pobiec szybciej i go osaczyć, a my mieliśmy zeskoczyć w pędzie. On zeskoczył, ale ja zamarłam na tych saniach. Siedziałam wpatrzona w niedźwiedzia i nie mogłam się ruszyć. Psy już go dopadały, Qillaq biegł z bronią gotową do strzału i krzyczał do mnie. Kiedy sanie były już bardzo blisko, niedźwiedź spojrzał w moją stronę i dopiero wtedy się ocknęłam, i skoczyłam. Wiele razy jeszcze potem myślałam o tym spotkaniu, nie mogłam zasnąć, wracał do mnie ciągle wzrok tego niedźwiedzia.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Nazwy miejscowe w Grenlandii Północnej mają często po kilka wersji, więc za punkt wyjścia służy mi oficjalna strona internetowa gminy: avannaata.gl, bit.ly/3r5zskO, ale zapisuję też alternatywne wersje podawane przez mieszkańców.
[2] Słowem „Eskimos” posługuję się, tylko jeśli jest ono używane przez samych Inughuitów albo cytowane ze źródeł.
[3] Dane z 2020 roku za stroną: avannaata.gl, bit.ly/3r5zskO, dostęp: 14.07.2021.
[4]Kanonisk selskabsleg i nordisk litteratur, red. Randi Benedikte Brodersen, København 2013, s. 235. Wiersz w przekładzie Agaty Lubowickiej.
[5] Niviaq Korneliussen, Homo sapienne, przeł. Agata Lubowicka, Gdańsk 2021, s. 58, 59.
[6] Rolf Gilberg, Mennesket Minik (1888–1918). En grønlænders liv mellem 2 verdener, Espergærde 1994, s. 21.
[7] Fitzhugh Green, Peary. The Man Who Refused to Fail, New York 1926, s. 76–79.
[8] Za: Kenn Harper, Minik. The New York Eskimo, Hanover 2017, Kindle loc. 2190.
[9] Robert E. Peary, The North Pole, New York 1910, s. 333.
[10] Por. Kari Herbert, Córka polarnika. Zapiski z krańca świata, przeł. Maciej Miłkowski, Warszawa 2012, s. 176.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie I