Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lucas chciałby zapomnieć o ostatnich latach, podczas których wiele wycierpiał. Teraz woli uciekać od problemów, bo tak jest wygodniej. Podczas wędrówki po Szkocji traci przytomność obok posiadłości zubożałych ziemian. Wraca do zdrowia dzięki troskliwej opiece Mairi, która z konieczności pełni rolę głowy rodu. Jej uroda i dobroć wywierają na Lucasie wielkie wrażenie. Pragnie pomóc wiecznie zajętej dziewczynie, dlatego nalega, by zatrudniła go jako lokaja. Nie zdradza, że niedawno odziedziczył tytuł i majątek. Im lepiej poznaje Mairi, tym mocniej wierzy, że taka kobieta uleczyłaby jego duszę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 300
Diane Gaston
Pod szkockim niebem
Tłumaczenie:
Małgorzata Fabianowska
Tytuł oryginału: The Lord’s Highland Temptation
Pierwsze wydanie: Harlequin Mills&Boons, an imprint of HarperCollins Publishers, 2018
Redaktor serii: Grażyna Ordęga
Opracowanie redakcyjne: Grażyna Ordęga
© 2018 by Diane Perkins
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2023
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Harlequin i Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 34A
www.harpercollins.pl
ISBN: 978-83-276-9195-8
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
Huk tysięcy kopyt, impet szarży i krzyki rannych dudniły w głowie Lucasa Johnsa-Ivesa. Siekł francuskich żołnierzy zaskoczonych atakiem brytyjskiej kawalerii. Z początku byli łatwym łupem dla ich szabel, ale szarża, zrazu niczym huragan wdzierająca się we wroga, rychło zmieniła się w rzeź, w morze krwi, w ludzi krzyczący w agonii i w padające konie.
Sygnał trąbki z trudem się przebił do świadomości Lucasa. Był to rozkaz do odwrotu. Daleko werżnęli się w siły wroga i wykonali zadanie. Zabili wystarczająco wielu i czas się wycofać.
Gdzie jest Bradleigh?
Lucas poszukał wzrokiem swojego brata i zobaczył, że szaleńczo wymachuje szablą z twarzą wykrzywioną wojenną furią. Był na niego wściekły, i to tak bardzo, że nie chciał jechać u jego boku. Niech walczy na własną rękę.
Ale teraz w jego głosie brzmiała panika, gdy zaczął wrzeszczeć:
– Bradleigh! Bradleigh! Wycofujemy się! Zajechaliśmy za daleko! Bradleigh!
Kątem oka dostrzegł morze Francuzów na świeżych koniach, pędzących na nich z uniesionymi szablami.
Jego brat zapamiętał się w walce.
– Bradleigh! Bradleigh!
Lucas spiął konia ostrogą, kierując go w tamtą stronę. Uratuje brata, ocali przed zgubą, jak obiecał ojcu. Doprowadzi go do linii sojuszników. Uratuje brata przed nim samym.
Był już prawie przy nim, kiedy nagle pomiędzy nich wpadł kirasjer na wielkim czarnym koniu. Lucas ściągnął wodze, żeby uniknąć zderzenia, i mógł tylko patrzeć, jak chlasnął pałaszem, a Bradleigh cały zalał się krwią.
– Nie! – wrzasnął Lucas, gdy brat z rozplataną piersią bezwładnie zsunął się z konia. – Niee!
– Uwielbiam ten kamienny krąg.
Melodyjny głos młodej dziewczyny wdarł się w myśli Lucasa, tłumiąc odgłosy i widoki bitwy.
Zabrzmiał perlisty śmiech.
– Pamiętasz, jak się tam bawiliśmy?
Lucas potrząsnął głową. Niemożliwe. Przecież jest w Belgii, czyż nie? Ale co z bitwą? I gdzie jest brat?
Nagle zapachniało wilgotną trawą i powiew wiatru schłodził jego rozpaloną skórę. Pamiętał, że szedł. Głowę miał dziwnie pustą i chwiejny krok, jakby sobie golnął za dużo szkockiej whisky. Czy po tym trunku coś mu się roi? A może to nie wizja? Więc co jest rzeczywistością: bitwa czy ten melodyjny głos?
– Wtedy byliśmy dziećmi – odpowiedział drugi głos, tym razem chłopięcy. – Albo raczej ja byłem, bo ty ciągle jesteś jak dziecko.
– Wcale nie! – zaprotestowała dziewczynka. – Czternaście lat to już poważny wiek. – Nagle jej głos się zmienił. – Niven, zobacz! Jakiś pan tam leży! W kręgu!
Lucas usłyszał, jak szybko się zbliżają.
– Kto to jest? – zapytał chłopak.
– Nie wiem. Ktoś obcy.
– Gadanie! – prychnął chłopiec. – Tu nie ma obcych. Nie na naszej ziemi. Wszystkich tu znamy.
Na ich ziemi? Gdzie on jest, jeśli nie w Belgii? Gdzie się podział zapach prochu? I woń krwi? Z trudem otworzył oczy, ale oślepiło go światło. Zaparł się o kamień i usiłował wstać.
– Bradleigh…
Nogi nie były w stanie go utrzymać i upadł.
Gdy kroki ucichły przy nim, znów powoli uniósł powieki i w jego pole widzenia niczym zjawy napłynęły te dzieciaki.
– Panie! Panie! Nic panu nie jest? – Dziewczynka pochylia się nad nim, ale jej obraz się rozmazał.
Nim Lucas zdołał coś odpowiedzieć, zawładnęła nim ciemność.
Mairi Wallace strząsnęła pył z fartucha i podniosła z ziemi kosz pełen buraków, marchewek i rzodkiewek zebranych w kuchennym ogrodzie. Ależ by dostała burę, gdyby matka się dowiedziała, że grzebała w ziemi! Wyobraziła sobie, jak mówi:
– Posłuchaj, Mairi, córce barona nie wypada zbierać warzyw z grządki. Jeśli już musisz chodzić po słońcu, to ścinaj kwiaty. Przecież nie jesteś pomocą kuchenną.
Rzecz w tym, że wszystkie służące, poza Evie, dawno się zwolniły. Ludzie szukali lepiej płatnej roboty i nie było komu pracować. Oprócz Evie mieli jeszcze tylko dwie pokojówki i dwóch lokajów, a Mairi z chęcią przejęła część ich obowiązków. Uwielbiała słońce i świeże powietrze w taki piękny szkocki dzień.
Gdy odwróciła się i spojrzała ponad płotem, zobaczyła młodszego brata Nivena, który zbiegał ze wzgórza, jakby sam diabeł go gonił.
Mairi zmarszczyła czoło. Zaraz, przecież poszedł na spacer z Daviną. Jej serce zabiło szybciej. Gdzie w takim razie ona jest?
Odstawiła koszyk i pobiegła do bramy.
– Mairi! Mairi! – krzyczał Niven z daleka. – Chodź szybko! Musisz przyjść!
– Co się stało? Coś z Daviną?
– Nie. No, może trochę… – Z trudem łapał oddech. – Chodź, sama zobacz.
Szesnastoletni Niven czasami potrafił już zachować rozsądek, a jednocześnie był impulsywny i nieostrożny jak ich ojciec. Nie pierwszy raz Mairi musiała go wyciągać z tarapatów. Davina miała bardziej zrównoważoną naturę, choć zdarzało się jej to i owo.
Mairi pośpieszyła za Nivenem na wzgórze. Ta część ich ziemi nadal była niezagospodarowana i bliska dzikiej naturze. Za szybko szli, żeby rozmawiać. Niven prowadził ją w stronę kamiennego kręgu, który według rodzinnych przekazów był miejscem złowrogim, magicznym i tajemniczym. Na wyeksponowanej w tle nieba naturalnej ramie z głazów dostrzegła Davinę. Ucisk w sercu Mairi nieco zelżał.
Dziewczynka wybiegła im na spotkanie.
– Siostrzyczko, dobrze, że jesteś! Nie wiedzieliśmy, co robić.
Mairi z trudem się powstrzymała, żeby nie chwycić jej w objęcia.
– Co robić? Z czym?
Davina gestem nakazała, aby szła za nią, i zaprowadziła ją do wnętrza kręgu. Zobaczyła tam nieznajomego mężczyznę, który bezwładnie opierał się o jeden z głazów. Nie miał kapelusza; rozchełstana zielona kurtka ukazywała zmięte i brudne ubranie. Obok walały się dwie puste butelki po whisky.
Skóra Mairi nagle zlodowaciała.
– On zemdlał – powiedziała Davina. – Chyba jest chory.
Raczej pijany, pomyślała Mairi, ściskając siostrę za ramię.
– Nie zrobił ci krzywdy?
– No co ty? Głupie pytanie. Kiedy tu przyszliśmy, leżał pod tym kamieniem. Kiedy zaczęliśmy do niego mówić, próbował wstać, ale znów się osunął. Posłałam więc Nivena po pomoc. – Uklękła przy mężczyźnie. – Myślę, że ma gorączkę.
Mairi chciała odciągnąć od niego siostrę. Davina nie miała pojęcia, jak niebezpieczni bywają mężczyźni, a już zwłaszcza pijani.
Ale ten był, przynajmniej na jakiś czas, nieprzytomny.
Mairi stanęła nad nim, a Davina dotknęła jego czoła i orzekła:
– Jest rozpalony.
Nieznajomy był blady, ale można by rzec, że wyglądał szlachetnie. Miał jasne włosy, wyrazisty podbródek, prosty nos i usta godne greckiego posągu.
– Czy on umarł? – zapytał Niven.
Mairi zmusiła się, żeby przyłożyć obcemu palce do szyi, i na szczęście wyczuła tętno.
– Żyje. – Dotknęła jego czoła. – Ale ma wysoką gorączkę.
– Czy myślisz, że to sprawka druidów? Może zjawił się w kręgu o północy? – z wielką powagą zastanawiał się Niven.
Opowieści o druidach przechodziły z pokolenia na pokolenie. Twierdzono, że ich duchy potrafią ukarać każdego, kto im przeszkodzi w nocnych obrzędach w świętym kręgu.
Ubranie mężczyzny było mokre.
– Pewnie zmoczył go nocny deszcz – orzekła Mairi.
Ale co ten człowiek robi na wzgórzach, w samym środku ich ziemi? Skoro zmoczył go deszcz, musiał tu być całą noc.
– Trzeba być jak dobry Samarytanin – powiedziała Davina.
Czyżby coś do niej dotarło z niedzielnego kazania? A wyglądało na to, że bardziej ją zajmuje flirtowanie z najmłodszym synem lorda Buchana niż mądrości wielebnego Hilla.
– Nie możemy go tu zostawić – upierała się Davina.
Mairi miała całkiem inne zdanie. Najchętniej zostawiłaby tu obcego mężczyznę, a brata i siostrę zabrała do domu. Jednak powiedziała:
– To prawda, nie możemy. Ten człowiek choruje, nawet jeśli za dużo wypił. Jego życie jest zagrożone. – Potrząsnęła go za ramię. – Panie! Niech pan się obudzi!
Otworzył niebieskie jak niebo oczy, ale natychmiast je zamknął i głowa mu opadła. Nie dadzą rady postawić go na nogi. I jest za ciężki, żeby go przenieśli taki kawał drogi.
Mairi zwróciła się do siostry:
– Davino, biegnij do stajni i powiedz, żeby MacKay albo John przyjechał tu wozem. – Nie chciała, żeby siostra została przy tym dziwnym człowieku.
MacKay, starszy od ich ojca, był stajennym. W lepszych czasach mieli co najmniej pięciu ludzi do obsługi koni i powozów.
– Ja? – zaprotestowała Davina. – Chcę zostać, niech Niven pójdzie.
– Dobra, pójdę. – I już go nie było.
– Zabierzemy go do nas, prawda, Mairi? – spytała Davina, kiedy niecierpliwie czekały, aż wóz doturla się do nich przez wzgórza. – A nie do miasteczka, bo tam nikt o niego nie zadba. My lepiej się nim zajmiemy.
Mairi nie miała ochoty przyjmować tego człowieka pod swój dach, lecz musiała przyznać, że siostra ma dużo racji. Miasteczko leżało dość daleko i nie miałyby gwarancji, że ktoś się zajmie chorym.
– Powinniśmy też wezwać doktora – dodała Davina.
Ale skąd wezmą pieniądze? Ten człowiek sam powinien zapłacić, tylko czy stać go na to? Och, gdyby miał gotówkę, czy włóczyłby się po wzgórzach, zamiast wynająć w gospodzie pokój wraz z utrzymaniem?
– Mam biec po doktora? – zapytała Davina.
Ta mała sama chciała pójść do miasteczka? Mairi nie spodobał się ten pomysł. Z drugiej strony nie chciała zostawiać siostry samej z tym dziwnym człowiekiem.
Wzdrygnęła się na wspomnienie koszmaru, jaki przeżyła, gdy została sam na sam z mężczyzną tak samo napitym jak ten. Absolutnie nie miała ochoty powtarzać tego doświadczenia z następnym obcym.
Ale ten człowiek naprawdę był chory. Jak będzie się czuła, jeśli umrze pozostawiony na pastwę losu? Serce łomotało jej niespokojnie.
– Tak. – Kiwnęła głową. – Bardzo dobry pomysł. Ty leć, a ja tu zaczekam na wóz i Nivena. Spotkamy się w domu.
Odprowadziła wzrokiem siostrę, która niczym sarna pognała w dół do drogi. Stamtąd były jeszcze trzy mile do miasteczka.
Mairi usiadła obok mężczyzny na wilgotnej trawie.
– Dobrze, że mi nie zagrażasz – mruknęła.
Kolejny raz otworzył oczy, po czym nagle wychylił się, chwycił ją za ramiona i wyrzęził z dzikim wzrokiem:
– Mój brat… Bradleigh… – Rozluźnił chwyt, wstając nieporadnie. Wciąż dziko popatrywał wokół, a przerażonej Mairi jakby w ogóle nie zauważał. Przebywał w dziwnych rejonach swojego delirium. – Muszę odszukać brata… Gdzie jest Bradleigh? – wychrypiał, próbując wesprzeć się na niej, ale zachybotał się na nogach i znów przytrzymał się głazu. – Ja muszę… Bradleigh… – Osunął się na ziemię, ponownie tracąc przytomność.
Mairi, wreszcie wolna od jego rąk, otrząsnęła się i zakryła twarz dłońmi. Mężczyzna już się nie poruszył.
Jego brat umarł? Tego mu nie życzyła, ale nadal była wobec niego nieufna. Za dobrze pamiętała twarde męskie palce na szyi, które zmusiły ją, by legła na ziemi…
Cień rzucany przez menhiry gęstniał, kiedy Mairi czekała na Nivena i wóz, aż wreszcie po jakichś dwóch godzinach usłyszała odgłos kopyt i skrzyp osi. Ona, Niven i stary MacKay władowali bezwładne ciało na wóz.
Kiedy dotarli do domu, Davina już tam była.
– Zostawiłam wiadomość dla doktora – oznajmiła. – Nie było go, pojechał do pacjentów.
Ten jedyny w okolicy lekarz obsługiwał trzy miasteczka, więc równie dobrze mógł się zjawić za parę godzin, jak i za parę dni.
– Czy mówiłaś mamie i tacie o tym człowieku? – zapytała Mairi.
– Nie. Pani Cross powiedziała, że jeszcze nie wrócili z wizyty u lordostwa Buchanów.
Zastanawiające, że gospodyni zawsze wiedziała, gdzie są i co robią ich rodzice. Mając do pomocy w prowadzeniu domu zaledwie dwie pokojówki, Betsy i Agnes, harowała wraz z nimi, pucując wszystko na wysoki połysk.
– Później powiemy rodzicom – powiedziała Mairi.
– No i co? – Niven zeskoczył z wozu. – Gdzie go umieścimy?
– W pokoju lokaja – odparła Mairi po namyśle.
Lokaj zwolnił się przed miesiącem.
Jeden z dwóch pozostałych stajennych pomógł wnieść chorego do służbowej klitki, która znajdowała się na tyłach domu. Mairi postanowiła, że powie o nim rodzicom w czasie kolacji.
– Musimy zdjąć z niego mokre ubranie. – Spojrzenie Mairi powędrowało od Nivena do stajennego, a gdy obaj odwrócili wzrok, wzięła się pod boki. – Chyba nie myślicie, że ja to zrobię? Albo Davina? Rozbierzcie go, a my poszukamy suchych rzeczy do przebrania. – Wymaszerowała z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
W korytarzu pojawiła się pani Cross.
– Co się dzieje, panno Mairi?
– Davina i Niven znaleźli obcego mężczyznę w kamiennym kręgu. Ma gorączkę. Nie mogliśmy go tam zostawić. – A szkoda, dodała w myślach.
– Nie damy rady zadbać o chorego – zaprotestowała pani Cross. – Ledwie dajemy radę z obrządzeniem domu i obejścia. A jeśli nas czymś zarazi? – zapytała nerwowo.
– Ani ty, ani pokojówki nie będziecie przy nim chodzić – oświadczyła Davina. – My się nim zajmiemy.
– Ty nie. – Mairi spiorunowała ją wzrokiem. – Ty nie możesz.
– A niby dlaczego? – prychnęła siostra.
Bo on może być niebezpieczny, pomyślała Mairi.
– Bo jesteś za młoda – powiedziała. – Po prostu nie wypada.
Będzie się musiała sama nim zająć. Na samą myśl o tym poczuła zimny ciężar na duszy.
Tego wieczoru przy kolacji Mairi powiedziała rodzicom o chorym mężczyźnie, który przebywał w służbówce przeznaczonej dla lokaja.
– Postąpiliśmy jak dobrzy Samarytanin, prawda, mamo?
Matka uśmiechnęła się wyrozumiale.
– Jak bardzo dobry Samarytanin, Davino. Oczywiście, że musimy zająć się tym biednym człowiekiem. Mam nadzieję, że przykazałaś pani Cross, by dbała o niego jak o domownika?
– Tak, rozmawiałam z panią Cross o opiece nad nim – wymijająco odparła Mairi, rzucając rodzeństwu ostrzegawcze spojrzenie. Matka i ojciec popadliby w stan nerwowej drżączki, gdyby się dowiedzieli, że pani Cross nie jest w stanie przyjąć na siebie więcej obowiązków. Tak samo reagowali, kiedy najstarsza córka próbowała z nimi rozmawiać o oszczędnościach albo o sprzedaniu czegoś, żeby można było opłacić służbę. Jeden naszyjnik matki by wystarczył nie tylko na zaległe pensje, ale i na zatrudnienie nowych ludzi.
Późnym wieczorem, upewniwszy się, że rodzice udali się na spoczynek, Mairi pośpieszyła do pokoju Nivena.
– Choć ze mną – nakazała. – Musimy sprawdzić, co jest z tym człowiekiem.
Brat marudził, ale zignorowała jego sprzeciw. Potrzebowała obstawy.
Schodami dla służby zeszli do sutereny, gdzie był pokój pani Cross, a także dawna służbówka lokaja.
Kiedy tam weszli, Davina wstała z krzesła przy łóżku chorego i oznajmiła:
– Próbowałam podać mu rosół łyżeczką, ale mi się nie udało.
– Davino! Co ty tu robisz? Mówiłam ci, że nie powinnaś!
Siostra spojrzała na nią wyzywająco.
– Przecież powiedzieliśmy pani Cross, że się nim zajmiemy.
– Tak, ale nie ty. Idź spać, a my z Nivenem zadbamy o niego.
Zamierzała tylko sprawdzić stan chorego, ale zaczęła się obawiać, że jeśli szybko wyjdzie, Davina znowu tu wróci. Z tym że nieznajomy wyglądał na bardzo chorego, czyli nieszkodliwego.
– Nie mam ochoty tu siedzieć całą noc – mruknął Niven.
Mairi gwałtownie odwróciła się do niego.
– Przykro mi, ale nie masz wyjścia.
Davina z wyższością zadarła brodę, kierując się do drzwi.
– Może ci się uda wmusić w niego choć trochę rosołu.
Niven rozsiadł się w wyleniałym fotelu, który kiedyś stał w bibliotece, i szybko opadły mu powieki, natomiast Mairi usiadła na krześle jak najdalej od łóżka, popatrzyła na tajemniczego mężczyznę… i policzki jej zapłonęły.
Zrzucił okrycie, odsłaniając nagi tors. Nocna koszula, którą Mairi wykradła z garderoby ojca, leżała złożona na drugim krześle.
– Niven! Czemu go nie ubrałeś?
– Bo się rzucał – wyjaśnił brat, nie otwierając oczu. – Nie panikuj, ma pantalony.
Wspaniała rzeźba mięśni robiła wrażenie, ale gorzej było z bliznami, które krzyżowały się na piersi, tworząc chaotyczną mapę cięć. Mairi zmusiła się, żeby podejść do łóżka i okryć chorego kocem, ale poruszył się niespokojnie i znów zrzucił okrycie.
– Niven! – zawołała szeptem.
Niestety brat zasnął, a ona nie miała serca go budzić. Powróciła spojrzeniem do chorego i zauważyła, że ma płytki, szybki oddech, potem dotknęła jego czoła, które wprost płonęło.
Musi coś z tym zrobić. Wstała, nalała z dzbanka wodę do miski, wzięła ręcznik, zmoczyła go i zaczęła chłodzić rozpalone czoło chorego. Kiedy dotknęła rozcięcia, jęknął, a potem uniósł powieki i spojrzał na nią.
Mairi stłumiła okrzyk.
– Czy jesteś aniołem? – zapytał bełkotliwie.
– Aniołem? Skądże.
– Hm… – Ściągnął brwi. – Więc nie jestem w niebie?
– Nie, tu nie jest niebo. – Zerknęła w stronę Nivena, ale mocno spał.
– Jasne – wychrypiał mężczyzna. – Tacy jak ja nie idą do nieba. – Przełknął ślinę z widocznym wysiłkiem. – Bradleigh… gdzie on jest? – Usiłował się podnieść.
– Bradleigh? – Czyżby było ich dwóch? – Gdy cię znaleźliśmy, byłeś sam.
– Sam. – Jego głowa opadła na poduszkę i znów zamknął oczy. – Tak, tak… Jestem sam.
Miał angielski akcent.
Ten, który ją napadł, też był Anglikiem.
Przemagając opór, przysunęła się z krzesłem do łóżka.
– Musisz wypić trochę rosołu. Usiądź.
– Wolę whisky. – Znów uniósł powieki, ale tylko na moment. – Żeby zapomnieć.
Mairi drgnęła na słowo „whisky”. Wspomnienie cuchnącego pijackiego oddechu wróciło z taką siłą, jakby tamto wydarzyło się zaledwie wczoraj, a nie pięć lat temu. Ten człowiek nie śmierdział whisky, choć obok niego leżały puste butelki. Śmierdział potem i gorączką.
– Żadnej whisky – stwierdziła stanowczo. – Tylko rosół.
Z trudem się przemogła, żeby mu pomóc. Nie był w stanie usiąść na łóżku o własnych siłach, więc żeby podłożyć mu poduszki pod plecy, musiała go podeprzeć, otaczając ramieniem nagi tors. Nieznajomy miał rozpaloną i mokrą od potu skórę. I poczuła jego twarde jak stal mięśnie. Jak łatwo mógłby z nią zrobić wszystko, dosłownie wszystko!
Wstrzymując oddech, żeby stłumić drżenie, przystawiła mu do ust miseczkę z rosołem. Ich głowy niemal się stykały, a Mairi zatrzęsła się ręka na myśl, jak bardzo jest bezbronna.
Chorobliwą bladość nieznajomego podkreślał szorstki zarost, ale musiała przyznać, że jest przystojnym mężczyzną, ale to jej nie pocieszyło. Wiadomo przecież, że nie wszystkie ogry mają szpetne gęby.
Upił tylko parę łyków i bezwładnie opadł na poduszki. Była za słaba, by go podtrzymywać. Cofnęła rękę, a po chwili chory znów zapadł w niespokojny sen.
Odsunęła się z krzesłem od łóżka, a mężczyzna rzucał się po łóżku i coś mamrotał w malignie. Co będzie, jeśli umrze?
A jeśli przeżyje?
Jednego była pewna. Nie pozwoli mu skrzywdzić swojej rodziny.
Tak jak ona kiedyś została skrzywdzona.
Choremu się pogorszyło. Oddech stał się rzeżący i pojawiły się oznaki delirium. Nieznajomy wciąż na nowo przeżywał jakiś koszmar i wykrzykiwał imię brata:
– Bradleigh! Bradleigh!
Aż wreszcie, w środku nocy, do pozbawionej snu i samotnej na swoim posterunku Mairi powrócił jej własny koszmar. Ratując obcego mężczyznę, przywołała porażający huragan wspomnień, które starała się spychać na dno pamięci. Wrócił tamten dzień, kiedy jakiś inny Anglik pochwycił ją, zaciągnął z drogi do lasu i na zawsze zrujnował jej życie.
Czasami całymi dniami nie myślała o tym, ale wystarczyło jakieś słowo, dźwięk czy nawet zapach, by wracała myślami do tamtych krzaków i brutalnego mężczyzny, który przygniótł ją swoim ciężarem.
Ścisnęła palcami skronie.
Dość! Nie myśl o tym! – nakazała sobie. Minęło pięć lat. Nikt się o tym nie dowiedział, a ona udawała, że nic się nie stało.
Skupiła uwagę na chorym mężczyźnie. Teraz leżał spokojnie, nieruchomo. Jej serce zabiło mocniej. Nie, on nie może umrzeć!
Zerknęła na Nivena, który nadal smacznie spał. Desperacko pragnęła go obudzić, by nie zostać sama z umierającym, ale jak mogła narażać brata na przeżycia, które przerażały ją samą?
Wtem mężczyzna gwałtownie wciągnął powietrze i usiadł, aż zaskoczona Mairi omal nie spadła z krzesła.
Oczy, szkliste od gorączki, patrzyły na nią niewidzącym wzrokiem.
– Pozwól mi umrzeć – powiedział błagalnie. – Niech ja umrę, a nie on. To moja wina.
Głos miał głuchy i pełen rozpaczy. Mairi ogarnął głęboki smutek, ale szybko się otrząsnęła. Nie zamierza współczuć temu obcemu mężczyźnie. Temu Anglikowi.
Ale nie chciała też patrzyć, jak umiera. Wstała i delikatnie położyła dłonie na jego nagich barkach.
– Połóż się i przestań mówić o śmierci. Musisz odpocząć.
Położył się, oddychając ciężko.
– Nie. Wolę umrzeć.
Ból w jego głosie znów ją poruszył. Pamiętała, jak sama pragnęła śmierci. Po tym, co jej zrobiono, wstydziła się żyć. Kiedyś stanęła na krawędzi urwiska gotowa rzucić się w przepaść, ale powstrzymała ją myśl o Davinie, Nivenie i rodzicach. Potrzebowali jej. I z czasem nauczyła się żyć z ciężarem tamtych przeżyć.
Chory przekręcił się na bok i już na nią nie patrzył. Wychyliła się, żeby sprawdzić, czy oddycha, po czym przesunęła krzesło, żeby lepiej go widzieć. Starała się nie zasnąć.
Obudziło ją szarpanie za ramię.
– Obudź się, Mairi! – krzyczał Niven. – Doktor przyjechał!
Wyprostowała się na krześle i natychmiast spojrzała na chorego. Dzięki Bogu, oddychał!
Zrzucił okrycie i leżał na wznak, demonstrując niekompletny strój.
Lekarz, pan Grassie, krępy i energiczny mężczyzna, jak burza wpadł do pokoju i zamarł na widok rozmemłanej Mairi, która siedziała przy łóżku z półnagim mężczyzną.
– Panno Wallace! – zawołał z dezaprobatą. – Zajmujesz się tym człowiekiem?
Wstała i hardo zadarła podbródek.
– Niven i ja czuwaliśmy przy nim w nocy. – Dzięki Bogu, że doktor zastał ją z bratem!
Pan Grassie skupił się na chorym. Zbadał puls, po czym otworzył czarną torbę i wyjął szklaną rurkę z lejkowatym zakończeniem. Przyłożył lejek do piersi chorego, a do drugiego końca ucho, i nasłuchiwał, przykładając tubę do różnych miejsc ciała. Na jego czole pojawił się mars. Odłożył tubę, kciukiem odciągnął powiekę pacjenta, a potem zajrzał mu do ust. Anglik nie reagował.
Wreszcie doktor odstąpił od łóżka.
– Jego płuca nie są czyste. On jest ciężko chory. Jak do was trafił?
– Niven i Davina znaleźli go w kamiennym kręgu – wyjaśniła Mairi. – Ale był nieprzytomny i niczego nam nie powiedział.
Lekarz pokazał gestem blizny.
– Założę się, że jest żołnierzem. To są ślady szabli. Widziałem takie. – Pan Grassie był niegdyś lekarzem wojskowym.
– Żołnierz! – Nivenowi zabłysły oczy.
– Hm… – Mairi zmarszczyła czoło. – Co angielski żołnierz robi na naszym terenie?
– Angielski? – Doktor spojrzał na nią pytająco.
– W malignie mówił z angielskim akcentem. Żądał whisky i żałował, że nie umarł. Co mamy robić? Czy jest dla niego lekarstwo?
– Każę aptekarzowi przygotować miksturę, żeby mu się lżej oddychało, ale jeśli gorączka szybko nie opadnie… – Lekarz wzruszył ramionami. – To nadzieja jest mała.
– Czyli on umrze? – wykrzyknął Niven. – Niemożliwe!
Pan Grassie poklepał go po ramieniu.
– Czas pokaże, młodzieńcze. – Sięgnął po torbę. – Pójcie go rosołem i herbatą. Musi pić dużo płynów, żeby zwalczyć gorączkę. I nie dopuszczajcie do niego innych. Ta grypa jest bardzo zaraźliwa, już pojawiła się w miasteczku.
Słysząc to, Mairi postanowiła, że sama zajmie się chorym i tylko Niven będzie mógł się tu pojawiać.
– Czy mogę wejść na górę i powiedzieć o tym waszym rodzicom? – zapytał doktor, po którym było widać, że bardzo się śpieszy.
Na co Mairi odparła:
– Ja im powiem. – Choć niekoniecznie przedstawi im wersję doktora, bo nie chciała ich wystraszyć. Ale zrobi to później. Ranek był wczesny i na pewno jeszcze spali.
– Postaram się wpaść jutro. – Pan Grassie pokręcił głową. – Za dużo chorych.
– Proszę przyjść, kiedy pan będzie mógł. – Mairi odprowadziła go do drzwi. – Dziś po południu przyślę Nivena albo stajennego do apteki po miksturę.
Doktor skinął głową i ostatni raz spojrzał na pacjenta.
– Żałuję, że nie mogłem więcej pomóc.
Kiedy wyszedł z pokoju, w korytarzu pojawiła się Davina.
– Dzień dobry, panie Grassie – powitała go żywo. – Jak on się ma?
– Davino, doktor się śpieszy – wtrąciła się Mairi. – Ja ci wszystko powiem.
Lekarz z wdzięcznością skinął jej głową i wyszedł.
Z pokoju wychynął Niven.
– Davino, on powiedział, że ten człowiek umrze!
– Och nie! – jęknęła.
– Nie pozwolimy mu umrzeć – zapewniła Mairi, choć niczego nie mogła być pewna. – Zajmiemy się nim.
– Ja pomogę – zapewniła żarliwie Davina. – Co mam robić?
– Nic, po prostu nic. – Mairi jak zawsze chciała chronić siostrę. – Doktor powiedział, że choroba jest zaraźliwa i przy chorym powinno być jak najmniej osób, więc tam nie wchodź. Ja już przy nim siedziałam, więc zostanę.
– Też przy nim długo byłem, więc mogę pomóc – zaoferował się Niven.
– Tak, ty możesz – zgodziła się Mairi. – Ale tylko ja mogę go dotykać.
– Też chcę się przydać! – zaprotestowała Davina.
– To pomóż pani Cross, bo ja nie będę miała na to czasu. Albo idź z Nivenem po lekarstwo.
– No dobrze – burknęła siostra, odwróciła się na pięcie i pobiegła korytarzem, a Mairi wróciła do pacjenta.
Po odejściu doktora Mairi posłała MacKaya i Johna na poszukiwania drugiego Anglika, który mógł krążyć po okolicy. Ponoć był to brat tego pierwszego. Nikogo nie znaleźli, za to przynieśli torbę, która zapewne należała do chorego żołnierza. Przeszukała ją z Nivenem i znaleźli tam pugilares wypchany pieniędzmi. Nie było jednak niczego, co by im pomogło zidentyfikować właściciela. Ale przynajmniej mogli zapłacić doktorowi Grassie. Jeden kłopot z głowy.
Anglik gorączkował jeszcze dwa dni. Przykuty niemocą nie stanowił zagrożenia, więc czuwała przy nim, od czasu do czasu prosząc Nivena, by coś jej przyniósł albo zastąpił na parę godzin, żeby mogła się przespać.
Drugiego dnia znów pojawił się doktor, a gdy zobaczył, że pacjent wciąż żyje, odetchnął z ulgą. Krytyczny czas minął i można było mieć nadzieję na powolną, ale stałą poprawę.
Przez to, że Mairi spędzała tak dużo czasu z chorym mężczyzną, w jej uczucia wkradł się zamęt. Po dwóch dobach czuwania ciągle był dla niej kimś obcym, Anglikiem pijącym whisky, młodym i na tyle już silnym, że powinna zacząć się go obawiać. Zarazem jednak był bardzo chorym człowiekiem, którego życie zależało od tego, czy otoczy go należytą opieką. Miotała się między chrześcijańskim współczuciem a pospolitą irytacją, że właśnie tu musiał się przywlec nie wiadomo skąd. Jego bredzenie w malignie przerażało ją, a jednocześnie budziło ciekawość. Co takiego zrobił, że dręczyły go koszmary?
Jednak coś odkryła, jeśli o nie chodzi. Mianowicie gdy do niego mówiła, koszmary znikały. Dlatego, choć leżał nieprzytomny i wciąż oddychał z wysiłkiem, paplała, co jej ślina na język przyniosła, w tym również o tym, jak znaleźli najpierw jego, a potem jego torbę, i nadal nie wiedzą, kim jest i jak się tu znalazł.
I rugała go za życzenie śmierci.
– Nie możesz umrzeć, rozumiesz? – mówiła. – Nie po to Niven i Davina cię uratowali! Wpadną w rozpacz, jeśli ich dobry uczynek skończy się tragedią. Są jeszcze bardzo młodzi, zbyt młodzi, by wiedzieć, jak okrutne bywa życie. Dlatego musisz żyć. Nie możesz ich zawieść.
Pokręcił głową, jakby ją słyszał.
– Nie zaprzeczaj! – ciągnęła. – Gdyby cię nie znaleźli, najpewniej byś spełnił swoje życzenie. – Stłumiła ziewnięcie. Mówienie pomagało jej nie zasnąć. – Zawdzięczasz im życie.
Ku jej zaskoczeniu zwrócił ku niej głowę i otworzył ciągle szkliste od gorączki oczy.
– Powinni mnie zostawić – wymamrotał.
– I mieć twoją śmierć na sumieniu? – odparowała. – Tego im życzysz?
Rysy Anglika stały się jeszcze bardziej mroczne.
– To ja powinienem umrzeć – wychrypiał. – Nie chcę żyć.
– Posłuchaj mnie, takie myśli mijają. – Pochyliła się nad nim. – Wiem coś tym. Musisz żyć dla dobra Daviny i Nivena. Doktor Grassie uważa, że jesteś żołnierzem. Skoro tak, to powinieneś walczyć o przeżycie jak na polu bitwy.
Trudno było powiedzieć, czy nadal jej słucha.
– Myślałem, że jesteś aniołem. Że już umarłem.
Jakże się mylił. W każdym razie jeśli nawet była aniołem, to upadłym.
Po czym powtórzyła z naciskiem:
– Musisz walczyć o życie. – Tak jak kiedyś ona walczyła. Broniła się przed napastnikiem, ale był silniejszy. A potem walczyła z własnym pragnieniem śmierci. I wygrała.
– Walczyć – powtórzył ledwie słyszalnie.
Mówiła dalej, czując, że powinna wykorzystać ten moment:
– Nie ty jeden musiałeś walczyć o przetrwanie. I nie ty jeden zmagałeś się z rozpaczą.
– Z rozpaczą – powtórzył.
– Teraz o tym nie myślisz, ale inni mogą cię potrzebować. Ktoś może ucierpieć, jeśli mu nie pomożesz. Dlatego musisz zacisnąć zęby i wytrwać.
Siedziała blisko, żeby mógł ją słyszeć. Nagle chwycił ją za rękę. W pierwszym odruchu chciała ją wyrwać, ale skoro potrzebował odrobiny pocieszenia, czemu nie miałaby mu jej dać?
– Anioł – wyszeptał.
Powieki mu opadły i znów zapadł w ciężki sen.
Trzeciej nocy Mairi wydało się, że gorączka jeszcze wzrosła, co bardzo ją zaniepokoiło. Robiła, co mogła, ale chory coraz gwałtowniej rzucał się na łóżku, bez końca wzywając brata:
– Bradleigh! Bradleigh!
Serce jej zadrżało, kiedy nagle się uspokoił. Pomyślała, że tak zbliża się śmierć. Ne mogła teraz zasnąć, bo w każdej chwili żołnierz może odejść.
Jednak zdradzieckie powieki wreszcie opadły.
Nie miała pojęcia, jak długo spała. Jak mogła zasnąć w takiej sytuacji? Jedna z lamp oliwnych zdążyła się wypalić, a w słabym świetle drugiej było widać mężczyznę, który leżał dziwnie nieruchomo. Oddychał?
Z wahaniem wyciągnęła rękę, bojąc się, że dotknie lodowatego czoła nieboszczyka.
Nie było zimne. Ani też gorące! Dla pewności dotknęła go jeszcze raz. Gorączka ustąpiła!
– Och, Bogu Najwyższemu dzięki! – zawołała Mairi.
Lucas otworzył oczy na dźwięk głosu, który rozbrzmiał echem w jego śnie. Głosu, którego trzymał się kurczowo jak liny przeciągającej go na stronę życia. Obok łóżka siedziała ciemnowłosa młoda kobieta, której blada twarz i niebieskie oczy wyglądały niemal eterycznie w pełgającym świetle lampy.
Uśmiechnęła się do niego.
– Obudziłeś się!
Z wysiłkiem skinął głową.
Zerwała się z krzesła i stanęła przy łóżku.
– Powinieneś dużo pić. Dasz radę usiąść na łóżku? Pomogę ci.
Poczuł na nagiej skórze dotyk ciepłych, delikatnych dłoni, które podpierały mu plecy. Gdzie jest jego ubranie? Dlaczego siedzi półnagi w obecności tej subtelnej istoty? Nie miał siły wydobyć głosu.
Wzięła kubek ze stołu i przyłożyła mu do ust, a Lucas po pierwszym łyku poczuł, jak bardzo jest spragniony. Wypił herbatę duszkiem.
I wreszcie mógł mówić.
– Nie pamiętam…
– Co się z tobą działo, tak? – podchwyciła. – Byłeś bardzo chory, gorączkowałeś, ale już zdrowiejesz. Wkrótce staniesz na nogi. – W jej głosie brzmiała szczera ulga.
Teraz sobie przypomniał. Sny w gorączce. O bracie nadzianym na sztych francuskiego kirasjera. O aniele.
– Czy my się znamy? – zapytał chrapliwym głosem.
– Nie, nie jesteś stąd. Mój brat i moja siostra cię znaleźli, więc przywieźliśmy cię tutaj.
– Tutaj?
– Tak, do Ayrshire w Szkocji.
To by się zgadzało. Chciał się znaleźć jak najdalej od Foxgrove i było mu wszystko jedno, dokąd dążył. Ruszył na północ, w stronę Szkocji, i posuwał się od gospody do gospody, bez ustanku wlewając w siebie whisky, żeby nie musiał myśleć… o niczym.
– Jestem w miasteczku? – zapytał, jakby to było ważne.
– Nie. W domu mojego ojca, barona Dunburna.
Ona jest córką barona, a nie służką z gospody? Był przekonany, że jest w gospodzie.
– Jak tu trafiłem?
– Jak już wspomniałam, znaleźli cię mój brat i siostra. Nieprzytomny i w gorączce leżałeś na naszej ziemi, więc zaopiekowaliśmy się tobą.
Pamięć zaczęła wracać. Mętnie przypomniał sobie, jak opuścił gospodę, w której dzielił pokój z innym podróżnym, który przez całą noc kaszlał i rzucał się na łóżku. A potem w jakiś sposób stracił konia i na piechotę w deszczu pokonywał wzgórze za wzgórzem.
Otworzył usta, ale słowa utknęły w wyschniętym gardle.
– Jeszcze. Pić – wycharczał z wysiłkiem.
Ponownie napełniła kubek i przytknęła mu do ust. Tym razem oplótł jej dłonie palcami i pił, nie puszczając ich.
– Jak długo tu jestem?
– Od trzech dni.
Aż trzy dni? – pomyślał zdumiony i popatrzył na anioła, którego głos wzywał go do życia. Czuwała przy nim przez trzy dni? Córka barona?
Nalała mu jeszcze herbaty.
– Jak już mówiłam, miałeś wysoką gorączkę. – Tym razem włożyła mu kubek do rąk. – Ciągle wołałeś brata, krzyczałeś: Bradleigh! Bradleigh! – Jaskółcze brwi zbiegły się na czole. – Czy on był z tobą? Szukaliśmy go, ale na próżno.
– To mój brat. – Lucas umknął wzrokiem. – Nie było go ze mną.
– Dzięki Bogu. – Westchnęła. – Bo martwiłam się, że…
Niepotrzebnie. Już nie było się o co martwić.
Wolałby, żeby w tym kubku była whisky. Wypił i opadł na poduszki.
– Spróbuj zasnąć. – Okryła go po szyję, jak robiła to jego mama, gdy był dzieckiem. – Nie masz już gorączki, więc nie muszę siedzieć przy tobie. Wrócę rano.
Zgasiła lampę i pozostał już tylko czerwonawy blask żaru z kominka.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji