Pogoda dla bogaczy - Irwin Shaw - ebook

Pogoda dla bogaczy ebook

Shaw Irwin

5,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Powieść spopularyzowana przez serial telewizyjny, dzieje rodziny emigranta niemieckiego i jej wrastania w rzeczywistość amerykańską. 
 
Ambicje Aksela Jordacha zaspokoiło dorobienie się piekarni, lecz jego dzieci pragną czegoś więcej. Aby swe cele zrealizować, muszą się wyrwać z domu. Rodzina się rozprasza, każdy z Jordachów po swojemu szuka miejsca w życiu: Rudolf w interesach, Gretchen w świecie teatru i filmu, Tom, niespokojny duch, popada wciąż w kłopoty...Musi dorosnąć następne pokolenie, aby rodzina zwarła szeregi i wspólnie stawiła czoło przeciwnościom losu. 
[Opis okładkowy] 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

  

Książka dostępna w zasobach: 
Gminna Biblioteka Publiczna w Lesznowoli 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1762

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (4 oceny)
4
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Irwin Shaw (1913—1984), najpopularniejszy w Polsce pisarz amerykański, zaczynał od słuchowisk radiowych, sztuk scenicznych i scenariuszy filmowych, które nie przyniosły mu jednak większego uznania. Dopiero nowele i opowiadania psychologiczno-obyczajowe, mistrzowskie pod względem konstrukcyjnym, sięgające najbardziej osobistej sfery odczuć ludzkich, zwróciły uwagę krytyki i wyrobiły pisarzowi poważną pozycję literacką. Prawdziwą sławę jednak przyniosła mu epicka powieść Młode lwy (The Young Lions, 1948), przełożona na wszystkie ważniejsze języki na świecie i wydawana nieprzerwanie do dzisiaj, także w Polsce. Dużym powodzeniem cieszyły się i nadal cieszą następne jego utwory, w większości znane również u nas: Lucy Crown, Pogoda dla bogaczy, Hotel św. Augustyna, Zakłócenia w eterze...

 

 

Pogodadla bogaczy

Przełożyli z angielskiegoTadeusz Jan DehnelWacław NiepokólczyckiHanna Pawlikowska

Wydawnictwo ,,Książnica”

 

Tytuł oryginałów: Rich Man, Poor Man Beggarman, Thief

W tomie pierwszym

Część I-III oraz rozdziały 1 i 2 części IV

przełożył Tadeusz Jan Dehnel

rozdziały od 3 do 7 części IV

przełożył Wacław Niepokólczycki

Tom drugi

przełożyła Hanna Pawlikowska

Opracowanie graficzne

Marek J. Piwko

© 1969, 1970 by Irwin Shaw (Rich Man, Poor Mari)

© 1977 by Irwin Shaw (Beggarman, Thief)

For the Polish edition

© by Wydawnictwo „Książnica”, Katowice 1995

ISBN 83-7132-111-2

Wydawnictwo „Książnica” sp. z 0.0.

Katowice 1995

Wydanie pierwsze w tej edycji

Skład i łamanie:

Z.U. Studio „P”, Katowice

Druk i oprawa:

Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza

TOM PIERWSZY

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ I

1

1945

Pan Donnelly, opiekun drużyny lekkoatletycznej, wcześniej zakończył tego dnia trening, ponieważ ojciec Fullera przyszedł na boisko szkolne, aby powiedzieć mu, że przed chwilą nadeszła z Waszyngtonu depesza z wiadomością, iż brat Fullera poległ na polu chwały gdzieś w Niemczech. Henry Fuller był najlepszy z drużyny w pchnięciu kulą. Pan Donnelly pozostawił mu dość czasu, by mógł się przebrać w szatni, a następnie pójść z ojcem do domu; później zwołał gwizdkiem chłopców i oznajmił, że mogą się rozejść. Przez delikatność.

Drużyna baseballu w najlepsze trenowała dalej na boisku, bo przecież nikt z tamtych chłopców nie stracił brata.

Rudolf Jordach (dwieście dwadzieścia jardów przez płotki) poszedł do szatni i wziął natrysk, chociaż nie biegał tak wiele, by spocić się porządnie. W domu brakowało zawsze gorącej wody, a więc z natrysków szkolnych korzystał przy każdej sposobności. Szkołę zbudowano w 1927 roku, kiedy wszyscy mieli moc pieniędzy, toteż kabiny natryskowe były obszerne, suto zaopatrzone w gorącą wodę. Znajdował się tam nawet basen i zazwyczaj Rudolf pływał także po treningach, obecnie jednak odmówił sobie tej satysfakcji. Przez delikatność.

W szatni chłopcy rozmawiali cicho i nie robili zwyczajnych w takich razach psikusów. Smiley, kapitan drużyny, wszedł na ławkę i powiedział, że jego zdaniem wszyscy powinni się złożyć i kupić wieniec, jeżeli oczywiście odbędzie się nabożeństwo żałobne za brata Fullera. Sądził, że wystarczy pięćdziesiąt centów od osoby. Po wyrazie twarzy chłopców widać było od razu, kogo z nich stać na pół dolara, kogo nie stać. Rudolf nie mógł sobie na to pozwolić, ale świadomie starał się o taką minę, jak gdyby mógł. Kapitanowi przytakiwali najskwapliwiej chłopcy, których przed początkiem roku szkolnego rodzice zabierali do Nowego Jorku i tam zaopatrywali w garderobę. Rudolfowi kupowano odzież w rodzinnym mieście Port Philip, w domu towarowym Bernsteina.

Mimo to był ubrany przyzwoicie — miał kołnierzyk i krawat, sweter pod skórzaną wiatrówką i brązowe spodnie od starego garnituru, którego marynarka poprzecierała się na łokciach. Henry Fuller należał do chłopców, których ubierano w Nowym Jorku, lecz — jak pewien był Rudolf — nie cieszył się z tej racji dzisiejszego popołudnia.

Rudolf wyszedł z szatni szybko, gdyż nie chciał wracać z nikim do domu i rozmawiać po drodze o poległym bracie kolegi. Wołał nie silić się na współczucie, bo nie żył blisko z Fullerem, który — jak to się często zdarza ludziom otyłym — był głupawy.

Szkoła znajdowała się w mieszkalnej dzielnicy miasta, położonej na północny wschód od centrum handlowego. Otaczały ją bliźniacze domki jednorodzinne, które powstały mniej więcej jednocześnie z budynkiem szkolnym, gdy miasto rozkwitało bujnie. Początkowo wszystkie były jednakowe, lecz z biegiem lat właściciele, zabiegając daremnie o jaką taką odmianę, malowali drzwi i futryny na rozmaite kolory, a tu i tam doczepiali balkon lub okno wykuszowe.

Rudolf dźwigał książki i maszerował popękanymi chodnikami tej dzielnicy. Dzień wczesnej wiosny był wietrzny, lecz niezbyt zimny, a chłopiec miał świąteczne uczucie zadowolenia z powodu łatwych zadań domowych i skróconego treningu na boisku szkolnym. Większość drzew powypuszczała już młode listki, a pączki widać było wszędzie.

Szkoła stała na wzgórzu, więc Rudolf widział w dole rzekę Hudson — zimową jeszcze i wiejącą chłodem — i wieże miejskich kościołów, a dalej Zakłady Cegielnicze Boylana, gdzie pracowała jego siostra Gretchen, oraz biegnące wzdłuż rzeki tory kolejowe należące do kompanii New York Central. Port Philip nie było ładnym miastem, jakkolwiek nigdyś miało wiele uroku dzięki białym domom w stylu kolonialnym i po wiktoriańsku solidnym budowlom z kamienia. Ale pomyślne lata dwudzieste ściągnęły tu wiele nowej ludności — przeważnie robotników, których stłoczone i ciasne domki rozprzestrzeniały się w rozmaitych dzielnicach. Później kryzys pozbawił pracy prawie wszystkich, więc tandetnie budowane siedziby jęły niszczeć i — jak biadała nieraz matka Rudolfa — całe miasto zamieniło się w slumsy. Twierdzenie to niezupełnie zgadzało się z prawdą, gdyż północna część Port Philip obfitowała nadal w szerokie, czyste ulice i duże, ładne, starannie utrzymywane domy. Nawet w podupadłych dzielnicach pozostawały jeszcze okazałe rezydencje, których trzymały się rodziny dawnych właścicieli — rezydencje otoczone rozległymi trawnikami i pięknymi grupami starych drzew.

Wojna przyniosła miastu nowy okres dobrobytu. Zakłady Cegielnicze Boylana i cementownia szły znowu całą parą, a nawet garbarnia i fabryka obuwia Byefielda rozkręciły się dzięki wojskowym zamówieniom. Jednakże podczas wojny ludzie mieli na głowie sprawy ważniejsze od troski o zewnętrzne pozory, toteż miasto — jeżeli to możliwe — prezentowało się jeszcze bardziej obskurnie niż kiedykolwiek przedtem.

Rudolf patrzał na rozpościerające się przed nim Port Philip — zabudowane chaotycznie i brzydkie w słonecznych blaskach wietrznego popołudnia — i zastanawiał się czy ktoś chciałby oddać życie, by obronić je lub zdobyć, tak jak brat Henry’ego Fullera oddał swoje życie w boju o jakieś bezimienne miasto w Niemczech.

Żywił sekretną nadzieję, że wojna potrwa jeszcze dwa lata, chociaż ostatnio wcale na to nie zakrawało. Wkrótce ukończy siedemnaście lat, więc w rok później mógłby zaciągnąć się do wojska. Nieraz w wyobraźni widywał siebie ze srebrnymi dystynkcjami porucznika... Oto z godnością odpowiada na wojskowy ukłon szeregowca albo pod ogniem karabinów maszynowych podrywa pluton do natarcia. Prawdziwy mężczyzna powinien zaznać wrażeń takiego rodzaju. Rudolf ubolewał, że nie ma dziś kawalerii. To byłoby coś — wymachiwać obnażoną szablą i w pełnym cwale szarżować na niecnego wroga!

W domu nie ważył się mówić o podobnych sprawach. Jego matka popadała w histerię, ilekroć ktoś napomykał, że wojna może przeciągnąć się długo i Rudolf zostanie zmobilizowany. Słyszał o chłopcach, którzy kłamliwie podawali swój wiek, by zaciągnąć się do wojska. Opowiadano mu o piętnasto-, a nawet czternastolatkach, co służyli w piechocie morskiej i zdobywali odznaczenia bojowe. Ale on nie mógł zrobić czegoś podobnego. Przez wzgląd na matkę.

Jak zwykle nadłożył drogi, aby przejść obok domu, w którym mieszkała jego nauczycielka francuskiego, panna Lenaut. Niestety, nigdzie nie było jej widać!

Później wędrował przez Broadway, równoległą do rzeki główną drogą Port Philip, a zarazem odcinkiem wielkiej arterii komunikacyjnej łączącej Nowy Jork z Albany. Patrzał na przemykające szybko cudze samochody i marzył o posiadaniu własnego. Gdyby wreszcie miał wóz, jeździłby na wszystkie weekendy do Nowego Jorku. Nie bardzo wiedział, co mógłby tam robić, lecz w każdym razie jeździłby do Nowego Jorku.

Broadway, ulicę o nieokreślonym charakterze, wytyczały rozmaitego rodzaju przedsiębiorstwa handlowe stłoczone przypadkowo. Sklepy rzeźnickie i spożywcze supermarkety przeplatały się z dużymi magazynami, w których sprzedawano odzież i konfekcję damską, tanią biżuterię, artykuły sportowe. Jak zwykle Rudolf zatrzymał się przed oknem wystawowym „Army and Navy Store”, aby popatrzeć na sprzęt wędkarski rozłożony obok roboczego obuwia, koszulek i spodenek sportowych, latarek elektrycznych i scyzoryków. Gapił się na eleganckie, wiotkie pręty wędek, opatrzone kosztownymi kołowrotkami. Chętnie łowił ryby w Hudsonie i podczas sezonu w ogólnie dostępnych strumieniach z pstrągami, ale posługiwał się prymitywnym sprzętem.

Skręcił w krótką, poprzeczną uliczkę, a następnie w lewo, na Vanderhoff Street, przy której mieszkał. Była to ulica równoległa do Broadwayu i usiłowała z nią współzawodniczyć, lecz robiła to źle, niby biedak w zmiętym garniturze i znoszonych trzewikach, który próbuje udawać, że wysiadł z cadillaca. Sklepy były tu małe, a towary w witrynach zakurzone, jak gdyby kupcy zdawali sobie sprawę, że w gruncie rzeczy nie warto się fatygować. Niektóre z nich — pozamykane w 1930 lub 1931 roku — dotychczas miały okna i drzwi zabite deskami. Kiedy krótko przed wojną zakładano nowe rury kanalizacyjne, przedsiębiorstwo prowadzące roboty wycięło drzewa, które ocieniały chodniki, następnie zaś nikt nie zatroszczył się o posadzenie nowych. Była to ulica długa i im bliżej domu Jor dachów tym bardziej nędzna, jak gdyby posuwanie się w kierunku południowym wiązało się w jakiś sposób z degrengoladą.

Matka Rudolfa była na posterunku — w sklepie-piekarni za ladą. Stała tam w szalu zarzuconym na ramiona, ponieważ marzła zawsze. Dom był narożny i miał dwa wielkie okna wystawowe, więc pani Jordach utyskiwała stale, że przy takiej powierzchni szklanej nie sposób utrzymać ciepła w sklepie. W tej chwili pakowała do papierowej torby dziesięć bułek dla jakieś małej dziewczynki. W witrynie od frontu leżały ciasta i torty, ale ostatnio ojciec nie wypiekał ich w suterenie. Na początku wojny zadecydował, że więcej z tym kłopotu niż korzyści. Obecnie ciężarówka z dużej piekarni mechanicznej dostarczała każdego rana wyroby cukiernicze, a Aksel Jordach wypiekał tylko chleb i bułki. Kiedy ciasta odleżały się trzy dni na wystawie, zabierał je na piętro — dla rodziny.

Rudolf wszedł do sklepu i pocałował matkę, ta zaś pogłaskała go po twarzy. Zawsze wyglądała na zmęczoną i zezowała trochę, ponieważ paliła papierosa za papierosem, a dym drażnił jej oczy.

— Czemu tak wcześnie? — zapytała.

— Mieliśmy dziś krótszy trening — odpowiedział nie wyjaśniając przyczyny. — Zostanę w sklepie. Ty, mamo, możesz pójść na górę.

— Dziękuję — westchnęła. — Mój Rudi...

Pocałowała go znowu. Dla niego była bardzo czuła. Chciał, by czasami całowała również jego brata i siostrę, lecz nie robiła tego nigdy. Nie widział także, by kiedykolwiek całowała ojca.

— Pójdę na górę. Przygotuję obiad.

Tylko ona w rodzinie nazywała kolację obiadem. Najczęściej zajmowała się gotowaniem, a ojciec robił większość zakupów. Twierdził, że jego żona jest rozrzutna i nie odróżnia dobrych produktów od złych.

Ze sklepu wyszła na ulicę, gdyż nie było drzwi łączących piekarnię z sienią i schodami wiodącymi na dwa górne piętra, gdzie zamieszkiwali Jordachowie. Rudolf patrzał na matkę, gdy mijając witrynę przyozdobioną wyrobami cukierniczymi, wzdrygnęła się pod uderzeniem wiatru. Musiał sobie przypomnieć, że to kobieta zaledwie po czterdziestce. Włosy miała siwe i ciężko powłóczyła nogami — niczym staruszka.

Sięgnął po książkę i zabrał się do lektury. Wiedział, że przez następną godzinę nie będzie w sklepie ruchu. Czytał zadane z angielskiego przemówienia parlamentarne Burke’a1 „O pojednaniu z koloniami”. Było przekonywające, więc dziwił się, że rozumni, jak sądzić należało, dżentelmeni zasiadający w Izbie Gmin nie przyznali słuszności mówcy. Jak wyglądałaby dziś Ameryka, gdyby Burke zdołał ich przekonać? Czy mielibyśmy hrabiów, książąt, zamki? Odpowiadałoby to chłopcu. Rad nosiłby tytuł szlachecki. Sir Rudolf Jordach, pułkownik Gwardii Królewskiej z Port Philip!

Jordachowie jadali w kuchni. Ze względu na godziny pracy ojca rodzina zasiadała w komplecie jedynie do wieczornego posiłku. Tego dnia był na kolację gulasz jagnięcy. Mimo racjonowania artykułów spożywczych mieli zawsze mięsa pod dostatkiem, gdyż Aksel Jordach żył w przyjaźni z rzeźnikiem, panem Haasem — również Niemcem — który nie dopytywał się o kartki żywnościowe. Rudolf wstydził się trochę, że je czarnorynkowe mięso w dniu, gdy Henry Fuller dowiedział się o żołnierskiej śmierci swojego brata. Ale mógł tylko poprosić o małą porcję

— głównie o marchewkę i ziemniaki — bo z ojcem nie sposób było mówić o podobnych subtelnościach.

Jego brat, Tomasz — jedyny blondyn w rodzinie, nie licząc matki, którą obecnie trudno byłoby nazwać blondynką — nie wstydził się niczego i o nic nie troszczył, zajadając z wilczym apetytem. Był dokładnie o rok młodszy od Rudolfa, lecz już równy mu wzrostem i znacznie mocniej zbudowany. Gretchen, starsza siostra, dbała o linię, więc nigdy nie jadła dużo. Matka ledwie tknęła jedzenia. Ojciec, ciężki, barczysty mężczyzna bez marynarki, jadł obficie i od czasu do czasu ocierał gęste czarne wąsy wierzchem dłoni.

Gretchen nie czekała deseru w postaci trzydniowego placka z wiśniami, gdyż śpieszyła się do położonego na krańcu miasta szpitala wojskowego, w którym przez pięć wieczorów w tygodniu pracowała jako wolontariuszka pomagająca pielęgniarkom. Kiedy wstała od stołu, ojciec zdobył się na często powtarzany dowcip.

— Pilnuj się, mała — powiedział. — Nie pozwalaj żołnierzom dobierać się do siebie. Nie mamy w domu miejsca na pokój dziecinny.
— Tato! — zawołała tonem wyrzutu.
— Ja znam żołnierzy — odrzekł Aksel Jordach. — Pilnuj się, powiadam.

Rudolf pomyślał, że Gretchen to ładna, schludna, przyzwoita dziewczyna, więc zrobiło mu się przykro, że ojciec tak ją traktuje. Ostatecznie tylko ona z całej rodziny przyczynia się jakoś do zwycięstwa.

Po kolacji Tom wyszedł również — jak każdego wieczora. Nigdy nie odrabiał zadań domowych i w szkole zbierał okropne stopnie. Miał blisko szesnaście lat i wciąż tkwił w niższych klasach. Nie dbał o nic i nie słuchał nikogo.

Aksel Jordach przeniósł się do bawialni, aby poczytać wieczorną gazetę przed nocną pracą w suterenie. Rudolf pozostał w kuchni, gdzie wycierał naczynia, które zmywała matka. Jeżeli ożenię się kiedy, myślał, moja żona nie będzie musiała zmywać.

Gdy uporali się z robotą, pani Jordach rozstawiła deskę do prasowania, a Rudolf poszedł na piętro do pokoju, który zajmował wspólnie z bratem, i wziął się do odrabiania lekcji. Zdawał sobie sprawę, że jeżeli wyzwoli się kiedy od jedzenia w kuchni, wycierania świeżo zmytych naczyń, słuchania ojca, stanie się to wyłącznie dzięki książkom. Dlatego zawsze był uczniem najlepiej z całej klasy przygotowanym do odpowiedzi.

2

Warto by może, medytował Aksel Jordach zajęty pracą w suterenie, zaprawić raz trucizną jeden bochenek. Tylko raz, którejś nocy. Bez powodu. Dla draki. Niechby poszło komuś na zdrowie. Później okazałoby się komu.

Pociągnął łyk prosto z butelki, która pod koniec nocy miała być prawie próżna. Ręce aż do łokci miał umączone, a także twarz w miejscach, gdzie ocierał pot. Cholerny ze mnie klaun, myślał. Klaun bez cyrku!

Okno było otwarte na marcową noc i reński zapach wodorostów z pobliskiej rzeki przepełniał piwniczną izbę, jakkolwiek piec piekarski rozżarzał w niej powietrze. Jestem w piekle, myślał Aksel Jordach. Podsycam piekielne ognie, żeby

zarabiać na chleb, żeby chleb wypiekać. Jestem w piekle i trudnię się pieczeniem bułeczek.

Podszedł do okna i odetchnął głęboko. Mięśnie klatki piersiowej — mocne, ale już z oznakami starości — naprężyły się pod przepoconym podkoszulkiem. Odległa o paręset kroków rzeka, wolna wreszcie od lodów, niosła z sobą tchnienie północy, ostatki zimy, która ciężko i groźnie sunie wzdłuż obydwu brzegów, niby pochód wojsk maszerujących wśród chłodu. Ren jest odległy o cztery tysiące mil. Wojska i czołgi przeprawiają się przez niego po zaimprowizowanych mostach. Jakiś porucznik sforsował rzekę, ponieważ most nie został wysadzony w porę. Inny porucznik, po przeciwnej stronie, stanął przed sądem wojennym i plutonem egzekucyjnym, ponieważ mostu nie wysadził w porę, jak mu to rozkazano. Wielkie armie. Die Wacht am Rhein. Churchill wysiusiał się ostatnio do tej rzeki. Bajecznej rzeki. Ojczystych wód Jordacha. Winnice i rusałki. Zamek... jakże-mu-tam. W Kolonii stoi nadal katedra i prawie nic więcej. Ojczyzna, ukochana ojczyzna. Stara Kolonia. Zryte ruiny i niemożliwy do zapomnienia fetor trupów rozkładających się pod zwałami gruzów. To spotkało Kolonię, najpiękniejsze z miast. Jordach przypomniał sobie dni młodości i przez okno splunął w stronę innej rzeki. Niezwyciężona armia niemiecka. Ilu poległych? Jordach splunął ponownie i oblizał czarne wąsy, które zwisały przy kącikach ust. Boże, błogosław Amerykę! Zabił człowieka, by dostać się do tego kraju. Raz jeszcze odetchnął głęboko bliskością rzeki i ciężko pokuśtykał do roboty.

Jego nazwisko widniało na szybie wystawowej nad oknem sutereny. „A. JORDACH — PIEKARNI”. Dwadzieścia lat temu, kiedy szyld zawieszano, napis brzmiał: „PIEKARNIA”, lecz pewnej zimy „A” odpadło i Jordach nie zatroszczył się, by założyć nowe. Bez „A” sprzedawał tyle samo bułek.

Kot leżał blisko pieca, wpatrywał się w człowieka. Nikt nie pomyślał, by nadać imię zwierzęciu potrzebnemu do uchronienia mąki od myszy i szczurów. Jeżeli Jordach musiał zwracać się do niego, mówił po prostu: „kot”. Zapewne kot myślał, że to jego imię. Żywił się miseczką mleka dziennie i myszami oraz szczurami, jakie udało mu się upolować. Noc po nocy nieustannie obserwował czujnie człowieka — obserwował tak, że Jordach odgadywał pragnienia kota, który chciałby być dziesięć razy większy, tak duży jak tygrys, aby skoczyć na niego jakiejś nocy i raz wreszcie nażreć się do syta.

Piec nagrzał się wystarczająco, więc Jordach pokuśtykał w jego stronę i wsunął pierwszą blachę bułek. Skrzywił się, gdy odemknął drzwiczki i w twarz uderzył go żar rozpalonego wnętrza.

3

Na piętrze, w długim, wąskim pokoju, który zajmował wspólnie z bratem, Rudolf szukał wyrazu w słowniku angielsko-francuskim. Ukończył właśnie odrabianie lekcji. Poszukiwany wyraz brzmiał: „tęsknić”. Rudolf pisał po francusku list miłosny do nauczycielki francuskiego, panny Lenaut. Niedawno przeczytał Czarodziejską górę i cała książka — z wyjątkiem rozdziału opisującego seans — wydała mu się nudna. Natomiast silne wrażenie wywarł na nim fakt, że sceny erotyczne są po francusku, więc z niemałym trudem tłumaczył je na własny użytek. Sądził, że wyrażanie uczuć miłosnych po francusku to coś niezwykle wytwornego. No i z całą pewnością nie ma nigdzie w dolinie Hudsonu drugiego szesnastolatka, który układa tego wieczora list miłosny po francusku.

Enfin — pisał starannie, podobnym do druku, czytelnym charakterem, jaki wyrobił sobie w ciągu ostatnich dwu lat — enfin, je dois vous dire chere Madame, quand je vous vois par hasard dans les couloirs de l’ecole ou se promenant dans votre manteau bleu-clair dans les rues, j’ai I’envie — (nic bardziej zbliżonego do czasownika „tęsknić” nie umiał znaleźć w słowniku) — tresprofond de voyager dans le monde d’ou vous etes sortie et des visions delicieuses de fldner avec vous a mes cotes sur les boulevards de Paris, qui vient d’etre libere par les braves soldats de votre pays et du mien. Votre cavalier servant,

Rudolf Jordach.

Przeczytał list po francusku, a następnie po angielsku tak, jak napisał go pierwotnie. Starał się, by jego angielszczyzna przypominała francuski możliwie najdokładniej: „Wreszcie muszę wyznać Ci, Droga Pani, że gdy widuję Cię przypadkowo na korytarzach szkolnych lub na ulicach, gdzie spacerujesz w swoim jasnoszafirowym płaszczu, tęsknię ogromnie, by podróżować w świecie, z którego Ty pochodzisz, i miewam rozkoszne wizje, że ramię w ramię z Tobą przechadzam się po bulwarach Paryża, który tak niedawno został wyzwolony przez walecznych żołnierzy Twojej ojczyzny, a także i mojej”.

Jeszcze raz odczytał francuską wersję. Był zadowolony. Z całą pewnością ten język jest najlepszy, jeżeli zależy komuś na prawdziwej wytworności. Następnie, nie bez żalu, podarł na drobne strzępy obydwie kartki. Dobrze zdawał sobie sprawę, że nigdy nie wyśle żadnego listu do panny Lenaut. Już dawniej napisał ich sześć i zniszczył wszystkie, bo panna Lenaut pomyślałaby niezawodnie, że oszalał, i najprawdopodobniej poskarżyłaby się dyrektorowi szkoły. No i bardzo nie życzył sobie, by ktoś z domowników — ojciec lub matka, Gretchen lub Tom — znalazł w jego pokoju listy miłosne skreślone w jakimkolwiek języku.

Mimo wszystko jednak był zadowolony z siebie. Oto siedzi między nagimi ścianami małego pokoiku nad piekarnią i w odległości paruset kroków od wartkiej rzeki Hudson pisze miłosne listy. To dobra wróżba na przyszłość. Kiedyś będzie odbywał długie podróże i żeglował po tej rzece, i w jakichś nowych językach pisywał listy do pięknych kobiet o szlachetnym charakterze — listy, które naprawdę będą wysyłane pocztą.

Wstał i przejrzał się w małym lusterku wiszącym nad podniszczoną dębową komodą. Często przeglądał się, szukał we własnej twarzy zapowiedzi takiego mężczyzny, jakim pragnąłby zostać. Bardzo dbał o swój wygląd. Proste, ciemne włosy szczotkował pieczołowicie, od czasu do czasu wyskubywał kilka czarnych włosków wyrastających niepotrzebnie pomiędzy brwiami, unikał słodyczy, żeby na twarzy mieć jak najmniej pryszczy, pamiętał, że należy uśmiechać się — nie śmiać na głos — i to nie nazbyt często. Nader konserwatywnie dobierał kolory garderoby i starał się chodzić posuwiście, z gracją, z wyprostowanymi plecami, by nigdy nie sprawiać wrażenia, że śpieszy się albo jest nadmiernie ożywiony. Paznokcie obcinał regularnie, a raz na miesiąc siostra robiła mu manikiur. Ponadto unikał boksu, aby złamany nos nie zdeformował mu twarzy lub opuchlizny na knykciach nie oszpeciły jego smukłych, suchych dłoni. Formę utrzymywał trenując biegi w szkolnej drużynie lekkoatletycznej. Dla rozkoszowania się samotnością i kontaktami z przyrodą łowił ryby — na błyszczki, gdy go ktoś obserwował, kiedy indziej na robaki.

— Votre cavalier servant — rzucił pod adresem lusterka.

Pragnął, by jego twarz wyglądała po francusku, kiedy posługuje się tym językiem — tak jak twarz panny Lenaut robi się nagle francuska, gdy nauczycielka rozpoczyna przemowę do klasy.

Usiadł przy zastępującym mu biurko małym stoliku z jasnego dębu i rozłożył arkusz papieru. Usiłował przypomnieć sobie, jak dokładnie wygląda panna Lenaut. Jest dosyć wysoka. Ma szerokie biodra, cienkie, proste łydki i wydatny biust zawsze podany do przodu. Nosi bardzo wysokie obcasy, rozmaite wstążki i używa szczodrze szminki do ust. Począł rysować ją w ubraniu i chociaż nie osiągnął wyraźnego podobieństwa, udały mu się dwa loczki przed uszami oraz odpowiednio pełne i ciemne wargi. Później jął wyobrażać sobie, jak panna Lenaut może wyglądać rozebrana. Spóbował narysować ją nago. Siedziała na stołeczku i przeglądała się w ręcznym lusterku. Popatrzał na swoje dzieło. A niech to diabli! Wstyd mu się zrobiło, więc podarł szybko ten wizerunek golizny. Stanowczo zasługuje na to, aby mieszkać nad piekarnią! A gdyby tak rodzina odgadła lub odkryła, co on myśli i robi w swoim pokoju na drugim piętrze!

Zaczął rozbierać się do snu. Był w skarpetkach, ponieważ wołał, by matka, która zajmowała pokój pod nim, nie wiedziała, że on jeszcze czuwa. Strofowała go często, że zbyt mało sypia, bo każdego rana musiał wstawać o piątej i rozwozić pieczywo przystosowaną do tego celu rikszą rowerową. Kiedyś, gdy stanie się ważny i bogaty, będzie opowiadał, że w deszcz czy pogodę zrywał się o piątej, aby zaopatrywać w bułki Hotel Stacyjny i jadłodajnię „As”, i bar szybkiej obsługi prowadzony przez niejakiego Sinowskiego. Wołałby mieć na imię jakoś inaczej, nie Rudolf.

4

W kinie „Casino” Errol Flynn masami zabijał Japończyków. Tom Jordach siedział wśród ciemności w głębi sali i zajadał karmelki z paczki, którą w poczekalni wydobył z automatu przy użyciu ołowianego krążka. Był mistrzem w fabrykowaniu ołowianych krążków zastępujących monety w automatach.

— Rzuć no jeden, stary — powiedział Claude Tinker tonem takim, jakim filmowy gangster mógłby poprosić kumpla o magazynek do rozpylacza.

Claude Tinker miał stryja duchownego, więc dla zrównoważenia tak kompromitującej paranteli chętnie przemawiał głosem prawdziwego mężczyzny. Tom rzucił w powietrze karmelek, a Claude pochwycił go i zaczął cmokać głośno. Siedzieli rozparci w fotelach, nogi trzymali na wolnych miejscach w rzędzie przed nimi. Do kina weszli, jak zawsze, przez obluzowaną kratę, którą wypatrzyli w poprzednim roku. Krata zabezpieczała okno męskiej toalety ulokowanej w podziemiu, kiedy więc chłopcy wychodzili stamtąd, jeden lub drugi miewał nie dopięty rozporek, by sprawie nadać bardziej przekonywający charakter.

Tom, znudzony filmem, patrzał na Errola Flynna, który używając różnorodnej broni rozprawiał się z japońskim plutonem.

— Trelandus-morelandus — wycedził.

— Jaką mową posługuje się pan, profesorze? — Claude włączył się do zabawy.

— To łacina, do cholery.

— Co za zdumiewające opanowanie wielu języków — powiedział Claude.

— Spójrz tam w prawo — podjął Tom. — Na tego żołnierza i jego cizię.

Kilka rzędów bliżej ekranu jakiś szeregowy siedział spleciony z dziewczyną. Sala była w połowie pusta. Nikt nie zajmował miejsca w rzędzie tamtych dwojga ani też w rzędzie za ich plecami. Claude zmarszczył czoło.

— Facet wygląda na cholernego draba — bąknął. — Popatrz na jego kark!

— Generale! — powiedział Tom. — I tak uderzymy o świcie.

— Ha! Odpoczniesz w szpitalu.

— Trzymasz zakład? Co?

Tom ściągnął nogi z krzesła, które miał przed sobą, wstał i ruszył w stronę przejścia. W obuwiu na gumowych podeszwach poruszał się cicho po wytartym chodniku okrywającym podłogę kina „Casino”. Zasze nosił obuwie na gumowych podeszwach. Uważał, że człowiek winien pewnie trzymać się ziemi i w każdej chwili być gotowym do raptownego startu. Przygarbił nieco szerokie, obciągnięte swetrem bary. Wciągnął brzuch i z przyjemnością poczuł twardą, gładką powierzchnię pod ciasno opinającym go paskiem. Był gotów na wszystko. Uśmiechał się wśród ciemności, gdyż zaczynało go ogarniać podniecenie, jak zwykle w trakcie przygotowania do akcji.

Claude szedł za nim niechętnie. Był chuderlawym, wąskim w ramionach chłopcem o długim nosie, wiewiórczym wyrazie twarzy i wilgotnych, miękkich wargach. Miał krótki wzrok i nosił okulary, co bynajmniej nie przydawało mu urody. Był kombinatorem, postacią działającą za sceną; z kłopotów umiał wywijać się w porę, niby rutynowany adwokat, a nauczycieli skłaniał jakoś do wystawiania mu dobrych stopni, chociaż prawie nigdy nie otwierał podręcznika. Nieodmiennie nosił ciemne garnitury i krawaty, był przygarbiony niczym intelektualista, idąc nieśmiało powłóczył nogami, a więc sprawiał wrażenie istoty bez znaczenia — pokornej i z natury ustępliwej. Miał bujną wyobraźnię i zwracał ją wyłącznie w stronę wykroczeń przeciwko porządkowi społecznemu. Jego ojciec stał na czele księgowości w Zakładach Cegielniczych Boylana, a matka, która ukończyła wieczorową szkołę dla kobiet, przewodniczyła lokalnej komisji rekrutacyjnej. Z tej przyczyny, a także dzięki stryjowi duchownemu oraz własnej skromnej i odrażającej powierzchowności, Claude lawirował bezkarnie w światku swoich intryg.

Chłopcy przesunęli się wzdłuż rzędu próżnych krzeseł i usiedli za żołnierzem i dziewczyną. Żołnierz trzymał dłoń pod bluzką dziewczyny, metodycznie ugniatając jej piersi. Nie zdjął furażerki i ta sterczała stromo i wysoko nad jego czołem. Ręka dziewczyny niknęła w mroku — gdzieś pomiędzy udami żołnierza. Obydwoje z uwagą spoglądali ku ekranowi, więc żadne nie zwróciło uwagi na pojawienie się dwu wyrostków.

Tom usiadł za dziewczyną. Pachniała przyjemnie, bo była suto skropiona jakąś wodą kwiatową, a ponadto spowijał ją mleczny, smakowity zapach dobywający się z torebki irysów, którymi posilała się para. Claude zajął miejsce za plecami żołnierza. Ten miał niedużą głowę, ale był wysoki i szeroki w barach, więc jego czapka zasłaniała prawie cały ekran. Claude musiał przechylać się z boku na bok, ilekroć chciał sprawdzić, jak rozwija się akcja filmu.

— Słuchaj no — szepnął. — Powiadam ci, że za duży. Na pewno waży co najmniej sto siedemdziesiąt funtów.

— Nie martw się — odszepnął Tom. — Zaczynaj.

Mówił pewnym siebie tonem, lecz w końcach palców i pod pachami odczuwał przelotne dreszczyki niepokoju. Świadczyły one o lęku i wahaniu, były mu dobrze znane i tym bardziej zaostrzały mu smak oczekiwania oraz przydawały uroku końcowemu starciu.

— Jazda! — rzucił ochrypłym szeptem towarzyszowi. — Nie mamy czasu do rana.

— Ty jesteś wodzem — odrzekł Claude; pochylił się do przodu i dotknął ramienia żołnierza. — Bardzo przepraszam, sierżancie — rozpoczął. — Czy nie zechciałby pan zdjąć czapki? Zasłania mi ekran.

— Nie jestem sierżantem — odpowiedział żołnierz nie odwracając głowy.

Nie zdjął też czapki. W dalszym ciągu pilnie śledził rozwój filmu i pracowicie ugniatał piersi dziewczyny.

Chłopcy siedzieli cicho przez dobrą minutę. Prowokowanie uprawiali wspólnie tak często, że obchodzili się bez sygnałów porozumiewawczych. Wreszcie Tom pochylił się do przodu i ciężką dłoń spuścił na ramię żołnierza.

— Mój kolega zwrócił się do pana z uprzejmą prośbą — powiedział. — Psuje mu pan przyjemność oglądania filmu. Jeżeli nie zdejmie pan czapki, będziemy zmuszeni odwołać się do obsługi kina.

Żołnierz, wyraźnie rozdrażniony, poruszył się na krześle i odwrócił.

— Macie dwieście wolnych miejsc. Niech twój kolega przesiądzie się gdzie indziej, jeżeli źle stąd widzi — powiedział i wrócił do swoich dwu zainteresowań: seksu i sztuki.

— Jest na dobrej drodze — szepnął Tom towarzyszowi. — Rób swoje.

Tym razem Claude klepnął przeciwnika po ramieniu.

— Cierpię na rzadko spotykane niedomaganie wzroku — zaczął znowu. — Widzę film wyłącznie z tego miejsca. Na każdym innym mam przed sobą tylko mgłę. Nie potrafię powiedzieć, kto jest teraz na ekranie, Errol Flynn czy może Loretta Young.

— Idź do okulisty — odburknął tamten.

Dziewczyna roześmiała się z dowcipu. Roześmiała się tak, jak gdyby w gardle zabulgotała jej woda. Żołnierz też parsknął śmiechem. Chciał pokazać, że należycie docenia własną osobę.

— To nieładnie szydzić z cudzego kalectwa — powiedział Tom.

— Zwłaszcza teraz, podczas wojny — podchwycił Claude — kiedy spotyka się tylu kalekich bohaterów.

— Co z was za Amerykanie? — Tom podniósł głos patriotycznie. — Chciałbym zapytać, co z was za Amerykanie?

Dziewczyna odwróciła głowę.

— Odczepcie się, szczeniaki — syknęła.

— Pozwolę sobie zwrócić panu uwagę — przemówił znowu Tom — że czynię pana osobiście odpowiedzialnym za wszystko, co powie towarzysząca panu dama.

— Nie zwracaj na nich uwagi, Angelo. — Żołnierz miał głos wysoki, tenorowy.

Chłopcy umilkli znów na chwilę. Następnie Tom przemówił falsetem, naśladując japoński akcent.

— Dziś wieczorem umrzesz, amerykański kundlu. Dziś wieczorem urżnę ci jaja.

— Jak się wyrażasz, łobuzie? — rzucił żołnierz zwróciwszy się w jego stronę.

— Trzymam zakład — podjął Tom — że facet jest dzielniejszy niż Errol Flynn. Na pewno ma w domu pełną szufladę medali, ale skromność nie pozwala mu ich nosić.

Żołnierz zaczynał być naprawdę zirytowany.

— Nie moglibyście siedzieć cicho, chłopcy? — rzucił. — Przyszliśmy tutaj, żeby oglądać film.

— A my przyszliśmy, żeby się kochać — podchwycił Tom i ostentacyjnie pogłaskał policzek kolegi. — Prawda, kurewko? — zwrócił się do niego.

— Mocniej, kochanie! Ściskaj mnie mocniej! — zapiszczał Claude. — Twardnieją mi sutki.

— Jestem w ekstazie. Skórę masz gładką jak tyłeczek niemowlęcia.

— Wsuń mi język do ucha — podchwycił Tom. — O tak, kochanie! Aż mi słabo!

— Dosyć tego! — rzucił żołnierz i ostatecznie wyciągnął dłoń zza bluzki dziewczyny. — Jazda stąd, do wszystkich diabłów!

Odezwał się głośno, gniewnym tonem, więc kilka osób siedzących bliżej ekranu poczęło zwracać głowę w tę stronę, sykać karcąco.

— Żywą gotówką zapłaciliśmy za miejsca — zaczął znów Tom. — Nie przesiądziemy się nigdzie.

— To się okaże! — Żołnierz podniósł się; miał blisko sześć stóp wzrostu. — Zawołam biletera.

— Spokojnie, Sidney. Siadaj — zabrała głos dziewczyna. — Nie pozwól wyprowadzić się z równowagi tym chłystkom.

— Sidney! — zawołał Tom. — Pamiętaj, że jesteś osobiście odpowiedzialny za wszystko, co mówi towarzysząca ci dama. To ostatnie ostrzeżenie.

— Bileter! — krzyknął żołnierz na całą salę, w której głębi, pod światłem oznaczającym wyjście, drzemał bileter w szamerowanym złotem uniformie.

— Szszaa! Szszaa! — zabrzmiało z rozmaitych punktów sali.

— Prawdziwy wojak z niego — powiedział Claude. — Wzywa posiłki.

— Siadaj, Sidney. — Dziewczyna pociągnęła go za rękaw. — To jakieś łobuziaki.

— Zapnij bluzkę, Angelo — syknął Tom. — Widać ci cycki.

Wstał również na wypadek, gdyby żołnierz chciał rozpocząć bójkę.

— Proszę usiąść — przemówił uprzejmie Claude, gdy bileter zbliżał się środkowym przejściem. — To najlepsza część filmu. Za nic nie chciałbym jej stracić.

— O co tu chodzi? — zapytał bileter, otyły, mniej więcej czterdziestoletni mężczyzna o znudzonej minie, który na dziennej zmianie pracował w fabryce mebli.

— Niech pan ich wyrzuci — odrzekł żołnierz. — Używają nieprzyzwoitych słów w obecności tej pani.

— Ja poprosiłem tylko, żeby pan zdjął czapkę — obruszył się Claude. — Nie mówiłem nic więcej. Prawda, Tom?

— Tak, proszę pana — podchwycił Tom zwracając się do biletera. — On nic więcej nie mówił. Cierpi na rzadko spotykaną chorobę oczu.

— Co takiego? — zdziwił się bileter.

— Może dojść do awantury, jeżeli pan nie wyrzuci łobuzów — zawołał żołnierz.

— Dlaczego, chłopcy, nie przesiądziecie się na inne miejsca? — podjął bileter.

— On to wytłumaczył — odpowiedział Claude. — Cierpię na rzadko spotykaną chorobę oczu.

— Żyjemy w wolnym kraju — podchwycił Tom. — Człowiek płaci za wejście i siada, gdzie mu się podoba. A on co sobie myśli? Że jest kim? Może to Adolf Hitler, no nie? Wielka szyszka! Tylko dlatego, że ma na sobie mundur! Ale na pewno nie był nigdy bliżej Japończyków niż w Kansas City w Missouri. Przychodzi tutaj, daje zły przykład amerykańskiej młodzieży, publicznie maca dziewczynę. W mundurze!

— Zleję łobuzów, jeżeli pan ich nie wyrzuci — zagroził żołnierz zaciskając pięści.

— Ty używasz brzydkich wyrazów — zaatakował bileter Toma. — Słyszałem na własne uszy. Gdzie indziej. Nie w tym kinie. Zmiataj stąd.

Tymczasem cała widownia zaczęła już szemrać. Bileter nachylił się, chwycił za sweter Toma, który poczuł na sobie ciężką rękę i zrozumiał, że temu przeciwnikowi nie da rady.

— Idziemy, Claude — powiedział wstając i zaraz zwrócił się do biletera: — Już dobrze, proszę pana. Niech będzie. Nie chcemy robić zamieszania. Zwróci nam pan pieniądze za bilety i pójdziemy.

— Jeszcze czego! — zawołał bileter.

Tom usiadł znowu.

— Znam swoje prawa! — oznajmił tak głośno, że jego okrzyk zagłuszył strzelaninę z ekranu. — No! Niech mnie pan uderzy! Proszę! Niech mnie pan pobije!

— Spokój... Spokój — westchnął bileter. — Zwrócę wam pieniądze. Zabierajcie się.

Chłopcy wstali. Tom uśmiechnął się do żołnierza.

— Ostrzegłem cię, Sidney. Czekam przed kinem.

— Idź do diabła i poproś mamusię, żeby ci zmieniła pieluszki — odburknął tamten i ciężko opadł na fotel.

W poczekalni bileter wypłacił chłopcom po trzydzieści pięć centów z własnej kieszeni i zażądał od nich pokwitowania, aby przedstawić je właścicielowi kina. Tom skreślił nazwisko swojego nauczyciela algebry, Claude — prezesa banku, w którym jego ojciec miał konto.

— I żebym nie widział was tu więcej — powiedział bileter.

— To miejsce publiczne — zaoponował Claude. — Jak pan nas zaczepi, dowie się o tym mój ojciec.

— A kto jest twoim ojcem? — zaniepokoił się tamten.

— To się okaże. We właściwym czasie — rzucił Claude tonem pogróżki.

Chłopcy opuścili poczekalnię z godnością, lecz na ulicy zaczęli klepać się nawzajem po plecach i wybuchnęli śmiechem. Było wcześnie. Film miał skończyć się dopiero za pół godziny, więc przeszli na drugą stronę ulicy i w jadłodajni wydali pieniądze biletera na kawę i paszteciki z mięsem. Radio stojące za bufetem było włączone. Spiker mówił o sukcesach, jakie armia amerykańska osiągnęła tego dnia w Niemczech oraz o prawdopodobieństwie, że niemieckie naczelne dowództwo zorganizuje ostatnią redutę obronną w Alpach bawarskich.

Tom słuchał tego z wyrazem niesmaku na okrągłej twarzy przypominającej buzię małego dziecka. Wojna nudziła go śmiertelnie. Nie miał nic przeciwko samym walkom, ale robiło mu się niedobrze od ustawicznych bredni o ideałach, poświęceniach i naszych bohaterskich chłopcach. Był pewien, że jego nikt nigdy nie zaciągnie do wojska.

— Proszę pani! — zawołał pod adresem kelnerki, która siedziała za bufetem i polerowała paznokcie. — Nie dałoby się puścić trochę muzyki?

Patriotyzmu miał dosyć w domu — dzięki siostrze i bratu.

— Nie ciekawiście, chłopcy, kto wygrywa wojnę? — odpowiedziała sennie.

— My mamy kategorię F — powiedział Tom. — Cierpimy na rzadko spotykaną chorobę oczu.

— Ach, moja rzadko spotykana choroba oczu! — westchnął Claude pochylony nad filiżanką kawy.

Obydwaj parsknęli znów śmiechem.

Kiedy drzwi otworzyły się i publiczność zaczęła wychodzić, chłopcy byli na posterunku przed kinem. Tom oddał przyjacielowi zegarek, żeby nie rozbił go przypadkiem. Stał nieruchomy, absolutnie opanowany, z rękami zwisającymi miękko wzdłuż ciała. Miał nadzieję, że żołnierz nie wyszedł z sali przed końcem seansu. Claude spacerował nerwowo tam i z powrotem. Twarz miał spoconą, pobladłą z wrażenia.

— Co? Jesteś pewien swego? — zapytał. — Zupełnie pewien? Skurwysyn wygląda na mocnego draba. Nie byłbym taki pewien, gdybym był tobą.

— Nie martw się o mnie — odpowiedział Tom. — Trzymaj tylko na dystans gapiów, żebym miał dosyć miejsca. Nie chcę dopuścić do zwarcia. — Zmrużył oczy. — No, mamy go!

Żołnierz i jego dziewczyna weszli na chodnik. On wyglądał na dwadzieścia dwa, może dwadzieścia trzy lata. Był tęgawy i miał posępną twarz o grubo ciosanych rysach; bluza mundurowa wydymała się na przedwcześnie wydatnym brzuchu, lecz wszystko to sprawiało wrażenie siły. Nie nosił naszywek podoficerskich na rękawie ani też żadnych baretek. Władczo trzymał dziewczynę za ramię, pilotował ją w ludzkim strumieniu.

— Pić mi się chce — mówił właśnie. — I co? Wdepniemy gdzie na piwko?

Tom postąpił kilka kroków, zatrzymał się przed nim, barykadując mu drogę.

— O, znowu jesteś! — rzucił gniewnie żołnierz.

Przystanął na moment. Następnie ruszył naprzód i odepchnął chłopca.

— Nie rozbijaj się! — zawołał Tom i chwycił przeciwnika za rękaw. — Nie pójdziesz nigdzie.

Żołnierz zatrzymał się zdziwiony. Z góry spojrzał na chłopca, który był przynajmniej o trzy cale niższy od niego, miał jasne włosy i w swoim starym, granatowym swetrze oraz trzewikach na gumowych podeszwach prezentował się nieszkodliwie.

— Czupurny jesteś jak na pętaka w twoim wieku. No, zmiataj z drogi! — powiedział żołnierz i jedną ręką odtrącił go na bok.

— Co się rozbijasz, Sidney? — zawołał Tom i mocno uderzył go w pierś wierzchem dłoni.

Ludzie zaczynali gromadzić się dokoła, przypatrywać ciekawie. Żołnierz poczerwieniał na twarzy. Widać było, że gniew w nim wzbiera.

— Ręce przy sobie, gówniarzu, bo oberwiesz.

— Co cię napadło, chłopcze? — odezwała się dziewczyna. — Daj lepiej spokój głupim żartom.

Przed wyjściem z kina umalowała usta, lecz na podbródku miała ślady szminki i najwidoczniej krępowało ją, że zwraca na siebie powszechną uwagę.

— To nie żarty, Angelo — powiedział Tom.

— Przestań wygłupiać się z tą Angelą! — huknął żołnierz.

— Żądam przeprosin — podjął Tom.

— Co najmniej przeprosin — podchwycił Claude.

— Oni żądają przeprosin? Za co? — Żołnierz zwrócił się do niewielkiego tłumku, który zdążył zgromadzić się dokoła. — To jakieś pomylone dzieciaki!

— Albo przeprosisz za obelgi, jakimi twoja dama obrzuciła nas w kinie — podjął Tom — albo poniesiesz konsekwencje.

— Idziemy na prawo, Angelo — powiedział żołnierz, lecz Tom chwycił go znów za rękaw i mocno szarpnął.

Szew na ramieniu bluzy puścił i pękł z trzaskiem. Żołnierz odwrócił głowę, by obejrzeć szkodę.

— Do diabła! Podarłeś mi bluzę, łobuzie!

— Powiedziałem przecież, że nie pójdziesz nigdzie.

Tom cofnął się nieco, ugiął ręce w łokciach, rozprostował palce.

— A ty nie będziesz mi darł munduru! — krzyknął tamten. — Kim byś nie był, pętaku!

Zamachnął się i płaską dłonią uderzył chłopca, który zrobił unik i przyjął cios lewym ramieniem.

— Oo! — wrzasnął podnosząc prawą dłoń do uderzonego miejsca. Zgiął się wpół, jak gdyby strasznie go bolało.

— Widzieli państwo? Ten drab uderzył mojego kolegę.

— Posłuchaj no pan, panie wojak — zabrał głos szpakowaty mężczyzna w nieprzemakalnym płaszczu. — Nie wypada bić małego chłopca.

— Dałem my tylko klapsa — wyjaśnił uprzejmie żołnierz. — Smarkacz zaczepia mnie ciągle, więc...

Tom wyprężył się nagle i zaciśniętą pięścią trafił przeciwnika w szczękę — nie za mocno, aby go nie spłoszyć. W tej sytuacji nic nie mogłoby już powstrzymać żołnierza.

— Sam chciałeś, szczeniaku! — krzyknął i natarł na Toma, ten zaś cofnął się trochę i plecami odepchnął gapiów.

— Miejsce! — zawołał Claude. — Dajcie walczącym miejsce!

— Sidney! — pisnęła dziewczyna. — Zabijesz go! Sidney!

— Nie. Dam tylko lekcję łobuzowi. Przetrzepię mu skórę.

Tom zebrał się w sobie. Lewym sierpem trafił przeciwnika w skroń, a jednocześnie jego prawa pięść wylądowała w samym dołku. Żołnierz z głuchym charkotem wypuścił z płuc powietrze. Tom cofnął się trochę tanecznym krokiem.

— To zgroza — odezwała się jakaś kobieta. — Taki wielki mężczyzna. Ktoś powinien temu przeszkodzić.

— Wszystko w porządku — zaoponował jej mąż. — On powiedział, że mu przetrzepie skórę i tyle.

Żołnierz zamachnął się od prawej — powoli, ciężko. Tom zrobił znowu unik i obydwiema pięściami zaatakował odsłonięty brzuch przeciwnika, który zgiął się wpół i w tym momencie zaczął odbierać potężne ciosy w twarz i czoło. Pluł krwią, niepewnie osłaniał głowę rękami, później popróbował zwarcia. Tom lekceważąco pozwolił się objąć, lecz wolnymi rękami jął bombardować zawzięcie nerki przeciwnika. Żołnierz osunął się z wolna na jedno kolano. Spoglądał na Toma tępo przez krew spływającą mu z rozciętego czoła. Angela płakała. Gapie milczeli. Tom cofnął się o krok. Nie był nawet zdyszany. Na policzkach miał nikłe rumieńce pod delikatnym, jasnoblond chłopięcym zarostem.

— Mój Boże! — westchnęła pani, która uprzednio domagała się, by ktoś temu przeszkodził. — A wygląda na takie niewiniątko!

— I co? Wstajesz? — zwrócił się Tom do przeciwnika, który patrzył na niego i nieporadnie kręcił głową, by strząsnąć krew zalewającą mu oczy. Angela przyklękła obok, chusteczką do nosa zaczęła ocierać jego rany. Cała awantura trwała nie dłużej niż trzydzieści sekund.

— Na dzisiaj starczy, proszę państwa — oznajmił Claude i otarł twarz zwilżoną potem.

Tom wystąpił z kręgu przypatrujących mu się kobiet i mężczyzn. Wszyscy milczeli, jak gdyby tego wieczora oglądali coś groźnego, przeciwnego naturze, coś, o czym chcieliby zapomnieć jak najprędzej.

U skrzyżowania ulic Claude dopędził przyjaciela.

— Stary! — zawołał. — Jak pragnę zdrowia, stary! Fajno dziś pracowałeś. Kombinowałeś, co? Mądrze kombinowałeś!

— „Zabijesz go, Sidney!” — pisnął Tom naśladując głos Angeli i parsknął śmiechem.

Czuł się cudownie. Przymknąwszy oczy, wspominał zetknięcia swoich pięści ze skórą, z kośćmi, z mosiężnymi guzikami bluzy mundurowej.

— Pierwszorzędnie było — powiedział. — Pierwszorzędnie, ale za krótko. Powinienem bawić się z nim dłużej, ale cóż... To był wór gówna. Na drugi raz wytypujemy kogoś, kto potrafi walczyć.

— Stary! — odezwał się znów Claude. — Ja miałem frajdę! Prawdziwą frajdę! Chciałbym zobaczyć jutro gębę tego gościa. Kiedy następna robota?

Tom wzruszył ramionami.

— Kiedy? Jak będę w formie. Dobranoc, Claude.

Nie życzył sobie towarzystwa kolegi. Wołał być sam i sekunda po sekundzie przeżywać stoczoną niedawno walkę. Claude przywykł do takiego rodzaju raptownych pożegnań, więc i to przyjął z należytym szacunkiem. Geniusz ma swoje prawa.

— Dobranoc — powiedział tylko. — Do jutra.

Tom pożegnał go skinieniem ręki, odwrócił się i ruszył w długą drogę do domu. Z reguły wybierał odległe dzielnice miasta, gdy nawiedzał go wojowniczy nastrój. W bliższym sąsiedztwie był zbyt dobrze znany, więc wszyscy unikali go przezornie.

Szybko szedł ciemną ulicą w kierunku zapachu zalatującego od rzeki. Od czasu do czasu tańczył przez chwilę dokoła latarnianego słupa. Pokazał im. Pokazał! No i pokaże jeszcze. Wszystkim!

Kiedy skręcał w ostatnią przecznicę, zobaczył swoją siostrę Gretchen, która zmierzała w stronę domu od przeciwnej strony. Nie widziała go, bo szła z opuszczoną głową i śpieszyła się najwyraźniej. Wołał z nią nie rozmawiać. Od czasu gdy miał osiem lat, nie powiedziała nigdy nic, czego słuchałby chętnie. Patrzył, jak Gretchen prawie biegnie i koło drzwi sąsiadujących z oknem wystawowym piekarni wyjmuje klucz z torebki. Może kiedyś pójdzie za nią ukradkiem, wyśledzi, co tak naprawdę jego siostra robi wieczorami.

W tej chwili otworzyła drzwi i weszła do sieni. Tom czekał, by zdążyła wejść na piętro i znaleźć się na pewno w swoim pokoju. Wreszcie przeciął jezdnię i zatrzymał się przed frontonem odrapanego szarego budynku z drewna. Jego dom! Urodził się w tym domu. Przyszedł na świat trochę za wcześnie, więc nie było czasu na przewiezienie matki do szpitala. Ile razy słyszał opowiadanie o tym wydarzeniu? I co? Wielkie rzeczy, urodzić w domu! Królowa nie opuszcza pałacu w takich wypadkach. Następca tronu pierwszy raz ogląda światło dzienne w królewskiej sypialni. Dom sprawiał wrażenie takie, jak gdyby był opuszczony, gotów do rozbiórki. Tom splunął z obrzydzeniem. Patrzał na ruderę i zamierało jego radosne uniesienie. Okno sutereny, w której pracował ojciec, było oświetlone. Jak zawsze! Twarz chłopca spochmurniała. Całe życie w piwnicy! Co oni wszyscy widzą? Nic.

Otworzył drzwi kluczem i począł wspinać się na drugie piętro, gdzie zajmował pokój wspólnie z Rudolfem. Cicho, ostrożnie szedł skrzypiącymi schodami. Bezszelestne poruszanie się uważał za punkt honoru. Wyjścia z domu i powroty stanowiły jego osobistą sprawę. Zwłaszcza w podobne jak ta noce. Na rękawie swetra miał ślady krwi. Nie życzył sobie, by ktoś zobaczył go i podniósł lament z tej przyczyny.

Kiedy po cichu zamknął drzwi za sobą, usłyszał, że Rudolf równo oddycha we śnie. Układny, solidny Rudolf. Ideał dżentelmena, pachnący pastą do zębów, zawsze prymus w klasie, ulubieniec wszystkich. On nie wraca nigdy do domu upaprany krwią. Nie! Śpi przykładnie, by nie zmarnować przykładnego ranka. Może być przecież klasówka z matematyki albo trygonometrii. Tom rozebrał się po ciemku i niedbale rzucił na krzesło garderobę. Nie miał ochoty odpowiadać na żadne pytania brata. Rudolf to nie sojusznik. Jest po przeciwnej stronie. Niech sobie będzie. Kogo to obchodzi?

Tom jednakże obudził brata, kładąc się do wspólnego łóżka.

— Gdzie byłeś? — zapytał sennie Rudolf.

— W kinie.

— Dobry film?

— Parszywy.

Cicho leżeli w ciemnościach. Rudolf przesunął się bliżej swojego brzegu łóżka. Sypianie razem z bratem uważał za poniżające. W pokoju było zimno, bo wiatr znad rzeki wdzierał się przez otwarte okno. Rudolf zawsze otwierał je szeroko na noc. Gdy miał jakąś zasadę, stosował się do niej niezłomnie. Sypiał w piżamie. Tom nie. Rozbierał się tylko do krótkich kalesonów. Dwa razy w tygodniu miewali sprzeczki na ten temat.

Rudolf pociągnął nosem.

— Do licha — mruknął — śmierdzisz jak dzikie zwierzę. Co ty robiłeś?

— Nic szczególnego — odpowiedział Tom. — Nie moja wina, że tak śmierdzę.

Gdyby to nie był mój brat, stłukłbym mazgaja na kwaśne jabłko, pomyślał.

Żałował, że nie ma pieniędzy, by wybrać się do Alicji, za dworzec kolejowy. Kosztem pięciu dolarów stracił cnotę i kilka razy bywał tam jeszcze później. Działo się to latem. Pracował wtedy na rzecznej pogłębiarce i ojcu mówił, że zarabia o dziesięć dolarów tygodniowo mniej, niż otrzymywał faktycznie. Alicja, śniada i czarnowłosa, tęga dziewczyna z Wirginii, dawała mu dwa razy za te same pięć dolarów, bo miał dopiero czternaście lat i był strasznie zielony. Przydałaby się dziś na zakończenie wieczoru! O Alicji nie powiedział Rudolfowi. To z pewnością prawiczek. Pogardliwie odnosi się do seksu albo czeka na jakąś gwiazdę filmową, albo może jest pedziem. Kiedyś powie o wszystkim Rudolfowi. Powie i będzie obserwował jego minę. Dzikie zwierzę! Ha, jeżeli tak o nim myślą, niech będzie ich prawda! Dzikie zwierzę!

Zamknął oczy i usiłował przypomnieć sobie dokładnie, jak wyglądał ten żołnierz, gdy klęczał na chodniku, a krew spływała mu po twarzy. Obraz był wyraźny, ale nie cieszył już Toma.

Zaczął drżeć. W pokoju było zimno, ale nie chłód wywoływał jego dreszcze.

5

Gretchen siedziała w swoim pokoju przed małym lusterkiem opartym o ścianę i ustawionym na toaletce. Był to stary stół kuchenny, który kupiła za dwa dolary na licytacji rozmaitych rupieci i pomalowała na różowo. Znajdowały się na nim słoiki z kosmetykami, szczotka w srebrnej oprawie (prezent na osiemnaste urodziny), trzy małe flakoniki perfum, komplet przyborów do manikiuru — wszystko to ułożone porządnie na czystym ręczniku. Gretchen była ubrana w stary szlafrok. Znoszona flanela grzała skórę i dawała takie samo uczucie miłej przytulności jak niegdyś, kiedy Gretchen była podlotkiem i ubierała się w ten szlafrok po powrocie do domowego ciepła z chłodu panującego na dworze. Tego wieczora potrzebowała miłej przytulności bardziej niż kiedykolwiek.

Ligninową chusteczką starła krem z twarzy. Cerę miała bardzo białą. Odziedziczyła ją po matce, podobnie jak oczy, niebieskie z fiołkowym odcieniem. O jej podobieństwie do ojca świadczyły proste, czarne włosy. Gretchen była piękna — zdaniem matki równie piękna jak ona niegdyś, w wieku córki. Matka zaklinała ją ustawicznie, aby nie pozwoliła skalać się tak, jak jej się zdarzyło. Lubiła używać takich słów jak skalanie i twierdziła stanowczo, że zaczyna się ono natychmiast po zamążpójściu. Skalanie kryje się w dotknięciu mężczyzny. Nie wygłaszała kazań na temat mężczyzn, gdyż była pewna cnoty Gretchen. Cnota — to jeszcze jeden wyraz, którym pani Jordach posługiwała się chętnie. Natomiast zachęcała córkę do noszenia luźnych sukienek, nie uwidaczniających figury.

— Nie ma sensu szukać zmartwień — mawiała. — Same znajdą cię niedługo. Masz staroświecką figurę, ale twoje zmartwienia będą całkiem nowoczesne.

Matka zwierzyła się jej raz, że pragnęła zostać zakonnicą. Gretchen przemyśliwała o tym czasami i odczuwała dziwny niepokój. Zakonnice nie miewają córek, a więc ona istnieje, ma dziewiętnaście lat i tej marcowej nocy w połowie dwudziestego wieku siedzi przed lustrem tylko dlatego, że matka minęła się z powołaniem.

Po tym, co przytrafiło mi się dzisiaj —myślała z goryczą — i ja powinnam myśleć o klasztorze. Gdybym tylko wierzyła w Boga...

Do szpitala poszła, jak zwykle, zaraz po pracy. Był to szpital wojskowy, położony na peryferiach miasta, pełen rekonwalescentów, którzy wracali do zdrowia po ranach odniesionych w Europie. Gretchen pracowała tam ochotniczo przez pięć wieczorów w tygodniu. Rozdawała książki, czasopisma i tanie słodycze, czytywała listy żołnierzom rannym w oczy, pisywała listy za żołnierzy rannych w ręce. Pacjenci byli pełni wdzięczności i łagodni — niemal dziecinni po przebytych cierpieniach. W szpitalu nie groziły jej seksualne oględziny, jakim codziennie podlegała w biurze. Ma się rozumieć, niektóre pielęgniarki, a także ochotnicze pomoce szpitalne sypiały z lekarzami czy też bardziej aktywnymi oficerami spośród rannych. Jednakże ona szybko potrafiła dać do zrozumienia, że nie z nią takie rzeczy. Nikt nie nalegał szczególnie, bo nie brakowało dziewcząt chętnych, gotowych w każdej chwili. Aby uprościć sobie sprawę, Gretchen postarała się o przydział do zatłoczonych sal dla szeregowych, gdzie żaden z mężczyzn nie mógłby zostać z nią sam na sam dłużej niż przez kilkadziesiąt sekund. Była życzliwa dla chorych, łatwa w obejściu i swobodna w rozmowie, ale nie potrafiła znieść myśli, że któryś z nich mógłby jej dotknąć. Oczywiście rozmaici chłopcy całowali ją czasami — podczas prywatek czy w samochodach po tańcach — lecz ich nieporadne umizgi uważała za coś bez najmniejszego znaczenia, coś niehigienicznego i komicznego po trosze.

Nigdy nie zainteresował jej żaden kolega szkolny i pogardliwie odnosiła się do koleżanek, które zaginały parol na gwiazdorów z boiska piłki nożnej bądź chłopców posiadających własne samochody. Takie sprawy uważała za bezcelowe, niedorzeczne. Jedyny mężczyzna, o jakim przemyśliwała w tych kategoriach, to pan Pollack, nauczyciel angielskiego — człowiek stary, chyba pięćdziesięcioletni, o rzedniejących szpakowatych włosach, który przemawiał cichym głosem dżentelmena i w klasie recytował: „Ciągle to jutro, jutro i znów jutro wije się w ciasnym kółku od dnia do dnia”.2 Potrafiła wyobrazić sobie siebie w objęciach tego mężczyzny. Ale pan Pollack był żonaty, miał córki w wieku Gretchen i nigdy nie pamiętał nazwisk uczniów. A jej marzenia... O marzeniach zapominała łatwo. Przytrafi się jej coś zdumiewająco wspaniałego — była pewna — ale nie w tym roku i nie w tym mieście.

Krzątając się w dostarczonym przez szpital, luźnym popielatym fartuchu, Gretchen była macierzyńska i we własnym mniemaniu przydatna, gdyż na swój skromny sposób nagradzała walecznym, nie skarżącym się młodym mężczyznom to, co wycierpieli dla ojczyzny.

W salach szpitalnych światła były przyćmione i pacjenci winni znajdować się w łóżkach. Jak zwykle Gretchen odwiedziła na dobranoc młodziutkiego szeregowca, który nazywał się Talbot Hughes, a miał zranione gardło i nie mógł mówić. To najmłodszy z pacjentów i najbardziej godny współczucia. Chętnie wierzyła, że jej uśmiech i dotknięcie ręki przed nocą uprzyjemnią biednemu chłopcu długie godziny do świtu. Później zaczęła robić porządki w świetlicy, gdzie żołnierze czytywali i pisywali listy, grali w karty lub szachy i słuchali gramofonu. Czasopisma ułożyła porządnie na środkowym stole, sprzątnęła szachownice, pionki schowała do pudełka, a dwie butelki po coca-coli wrzuciła do kosza na śmiecie.

Lubiła takie po domowemu spokojne zakończenie wieczorów, kiedy zdawała sobie sprawę, że dokoła świetlicy, stanowiącej rdzeń szpitalnego budynku, śpią w salach setki młodych mężczyzn uratowanych od śmierci, wyzwolonych z wojny, młodych mężczyzn, którzy wracają do zdrowia i pozbywając się cierpień i strachu, są znowu o dzień bliżsi pokoju i swoich domów.

Przez całe życie mieszkała w ciasnych, zagraconych pokoikach, więc przestronność świetlicy, ładne jasnozielone ściany, głębokie wyściełane fotele budziły w niej wrażenie, że jest panią eleganckiego domu i sprząta po udanym zebraniu towarzyskim. Nuciła, kończąc pracę, i zamierzała właśnie zgasić światła i pójść do szatni dla personelu, aby się przebrać, gdy do świetlicy wkroczył utykając wysoki, młody Murzyn w piżamie i szlafroku kasztanowego koloru, wydawanym pacjentom przez wojskową służbę zdrowia.

— Dobry wieczór, panno Jordach — powiedział.

Na imię miał Arnold. W szpitalu leczył się od dawna, więc Gretchen znała go stosunkowo dobrze. Wśród chorych na oddziale znajdowało się tylko dwu czarnych i Arnolda widziała tego wieczora po raz pierwszy bez nieodłącznego towarzysza. Zawsze starała się być wyjątkowo uprzejma dla tych chłopców. Arnold miał nogę zdruzgotaną granatem artyleryjskim, który trafił ciężarówkę prowadzoną przez niego gdzieś we Francji. Pochodził z Saint Louis i jak mówił Gretchen, miał jedenaścioro rodzeństwa i ukończył szkołę średnią.

Wiele godzin poświęcał lekturze, posługując się okularami. Zdawać się mogło, że czytuje bez wyboru — komiksy, czasopisma, sztuki Szekspira, wszystko, co znajdzie pod ręką — jednakże Gretchen uważała go za dojrzałego i wytrawnego czytelnika. W okularach dostarczonych mu przez wojsko sprawiał wrażenie mola książkowego — jak zdolny i osamotniony student z jakiegoś afrykańskiego kraju. Od czasu do czasu Gretchen przynosiła mu książki własne lub swego brata Rudolfa, a niekiedy wypożyczane z miejskiej biblioteki publicznej. Czytał je szybko i zwracał skrupulatnie w idealnym stanie, lecz powstrzymywał się od komentarzy na ich temat. Sądziła, że Arnold milczy przez skromność, bo w obecności innych żołnierzy nie chce udawać intelektualisty. Sama czytywała dużo, lecz w tym względzie była raczej wszystkożerna, a w ciągu ostatnich dwu lat szkoły gustami jej kierował katolicki entuzjazm pana Pollacka. A więc w ciągu miesięcy zaopatrywała Arnolda w bardzo różnorodne utwory — Tessa d'Urberville, wiersze poetów takich jak Edna St. Vincent Milley bądź Rupert Brook, Po tej stronie raju Fitzgeralda.

Uśmiechnęła się, gdy młody mężczyzna wszedł do świetlicy.

— Dobry wieczór, Arnoldzie. Szuka pan czegoś?

— Nie. Tak sobie chodzę. Nie mogę zasnąć. No i zobaczyłem, że świeci się tutaj. Pomyślałem: zajrzę do świetlicy, odwiedzę śliczną małą pannę Jordach. Zrobię sobie frajdę.

Uśmiechnął się do niej odsłaniając piękne, białe zęby. Inni żołnierze nazywali ją po prostu Gretchen, on z reguły zwracał się do niej formalnie po nazwisku. Mówił trochę z wiejska, jak gdyby jego rodzina zabrała z sobą coś z farmy w Alabamie, gdy przesiedlała się na północ. Był bardzo czarny i w obszernym szlafroku szpitalnym wydawał się chudy. Gretchen wiedziała, że aby ratować nogę, musiał poddać się dwu lub trzem operacjom, więc była pewna, że w obecnej chwili widzi wokół jego ust bruzdy świadczące o przebytej męce.

— Właśnie miałam zgasić światła — powiedziała.

Najbliższy autobus przystawał koło szpitala za piętnaście minut. Stanowczo nie chciała się spóźnić.

Arnold odbił się zdrową nogą, podskokiem zasiadł na stole i począł dyndać obydwiema nogami.

— Pani nawet nie wie — mówił — jaka to przyjemność patrzeć tak w dół i widzieć dwie swoje stopy. Cóż, panno Jordach, niech pani idzie do domu. Na pewno przed szpitalem czeka na panią jakiś fajny kawaler. Nie chcę, żeby rozeźliło go pani spóźnienie.

— Nikt na mnie nie czeka — odpowiedziała zła na siebie za to, że próbowała wyprawić biednego chłopca ze świetlicy, aby zdążyć na autobus; będzie przecież następny. — Wcale mi nie pilno.

Arnold wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, poczęstował Gretchen.

— Dziękuję. Nie palę — odmówiła z przeczącym ruchem głowy.

Pewną ręką zapalił papierosa, przymrużył oczy podrażnione dymem. Poruszał się celowo bez pośpiechu. Wiedziała od niego, że przed powołaniem do wojska należał do drużyny piłki nożnej w szkole średniej w Saint Louis. Widocznie coś z wytrawnego sportowca pozostało w rannym żołnierzu.

Arnold poklepał blat stołu.

— Nie usiadłaby pani tutaj, panno Jordach? Musi pani być zmęczona po całym dniu na nogach. Wciąż biega pani i biega, żeby nam świadczyć przysługi.

— To mi nie przeszkadza. Większą część dnia przesiaduję przy pracy w biurze — odrzekła, ale wywindowała się na stół, by pokazać, że się nie śpieszy.

Przez chwilę siedzieli obok siebie ze zwisającymi nogami.

— Ma pani ładne stopy — odezwał się Arnold.

— Tak. Chyba niezłe — przyznała, spoglądając na swoje praktyczne brązowe półbuciki na niskim obcasie.

Też była zdania, że ma ładne stopy — smukłe i nie za długie pod łydką kształtną, cienką w kostce.

— W wojsku między samymi mężczyznami nauczyłem się cenić ładne nogi — podjął obojętnie, bez współczucia dla siebie.

Podobnie mógłby powiedzieć: „W wojsku naczyłem się obsługiwać radiostację” albo „Wojsko wyuczyło mnie czytać mapę”.

Ten brak współczucia wobec samego siebie wywołał w Gretchen przypływ litości dla ociężałego, mówiącego powoli chłopca.

— Wszystko będzie dobrze — powiedziała. — Pielęgniarki twierdzą, że lekarze zrobili cuda z pańską nogą.

— Aha — zgodził się. — Stary Arnold pokaże jeszcze, co potrafi.

— Ile ma pan lat, Arnoldzie?

— Dwadzieścia dwa. A pani?

— Dziewiętnaście.

— Dobry wiek, co? — podjął z uśmiechem.

— Chyba tak. Gdyby nie wojna.

Mocno zaciągnął się papierosem.

— Ja tam nie skarżę się na wojnę. Wyciągnęła mnie z Saint Louis. Zrobiła ze mnie mężczyznę — mówił bez nuty ironii. — Nie jestem już ciemnym szczeniakiem. Wiem, co i jak się dzieje i kto pociąga za sznurki. Widziałem rozmaite ciekawe miejsca, poznałem rozmaitych ciekawych ludzi. Zna pani Kornwalię, panno Jordach? To Anglia. Była tam pani kiedy?

— Nie.

— Jordach — zaczął znowu. — To nietutejsze nazwisko. Prawda?

— Tak — przyznała. — Niemieckie. Mój ojciec pochodzi z Niemiec. Był także ranny w nogę. Podczas pierwszej wojny. Służył w niemieckim wojsku.

Arnold prychnął śmiechem.

— Człowiek raz tam, raz tutaj, no nie? A jak czuje się tatuś? Dobrze biega?

— Utyka trochę — odpowiedziała ostrożnie. — Ale chyba mało mu to przeszkadza.

— Kornwalia... — westchnął i zaczął kołysać się na stole w przód i do tyłu; widocznie dosyć miał rozmowy o wojnach i ranach. — Są tam palmy w małych, bardzo starych miasteczkach, przy których Saint Louis wygląda, jakby je zbudowano przedwczoraj. I długie, rozległe plaże. Anglia... Ludzie naprawdę mili. Tacy gościnni. Zapraszają na niedzielne obiady. Dziwiłem się nawet, bo od małego słyszałem, że Anglicy zadzierają nosa. Tak myślą w Saint Louis. Tak mówili ludzie, z którymi stykałem się jako młody chłopak.

Gretchen odnosiła wrażenie, że podkpiwa z niej ten chłopiec wymawiający słowa z troskliwą poprawnością i z lekko ironiczną nutą.

— Ludzie winni uczyć się jedni o drugich — powiedziała drętwo, zła na siebie za banalne zdanie i zbita nieco z tropu, zmuszona do postawy obronnej przez ów powolny głos o wiejskim akcencie.

— Powinni. Ma się rozumieć — przyznał, podparł się dłońmi i zwrócił twarz w jej stronę. — A o pani, panno Jordach, czego mógłbym się nauczyć?

Zdziwił ją własny śmiech, krótki i wymuszony.

— O mnie? Niczego. Jestem biuralistką z małej mieściny. Nie byłam nigdzie i nigdy nigdzie nie pojadę.

— Na to nie zgodziłbym się, panno Jordach — odrzekł poważnym tonem. — Nie. Nie zgodziłbym się na pewno. Jak żyję, nie spotkałem dziewczyny, która bardziej niż pani wyglądałaby na taką, co musi się wybić. Umie pani prezentować się korzystnie, w dobrym stylu. Założę się, jak Boga kocham, że co drugi chłopiec w tym szpitalu z miejsca zaproponowałby pani małżeństwo, gdyby go pani choć odrobinę zachęciła.

— Na razie nie wybieram się za mąż — powiedziała.

— Nie wybiera się pani za mąż. Oczywiście — podjął wolno, z namysłem. — Po co miałaby śpieszyć się dziewczyna taka jak pani, która może mieć, kogo chce? — Zgniótł niedopałek w stojącej na stole popielniczce i zaraz sięgnął automatycznie do kieszeni szlafroka, lecz nie zapalił nowego papierosa wyjętego z paczki.

— W Kornwalii miałem dziewczynę. Przez trzy miesiące. Trudno, słowo daję, o ładniejszą, weselszą, bardziej kochaną i kochającą. Była mężatką, ale to nic a nic nie przeszkadzało. Jej mąż tkwił gdzieś w Afryce od tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku. Myślę, że zdążyła zapomnieć, jak wyglądał. Razem chodziliśmy do barów, a w niedziele, kiedy dostawałem przepustkę, zapraszała mnie na obiad do domu. No i kochaliśmy się jak Adam z Ewą w raju.

Przez chwilę patrzał zamyślony na biały sufit dużej, pustej sali.

— W Kornwalii stałem się prawdziwym człowiekiem — podjął. — O, tak! Wojsko zrobiło mężczyznę z małego Arnolda Simmsa z Saint Louis. Żałobny był dzień w tamtym mieście, kiedy przyszedł rozkaz odmarszu.

Umilkł. Widać wspominał stare nadmorskie miasteczko, palmy, wesołą, kochającą i kochaną dziewczynę z zapomnianym mężem gdzieś w Afryce.

Gretchen siedziała cicho. Zawsze bywała zakłopotana, gdy ktoś zaczynał mówić o miłości w sensie fizycznym. Nie zawstydzał jej fakt, że jest dziewicą, gdyż był to świadomy wybór z jej strony, lecz wstydziła się czasami, że seksu nie potrafi traktować swobodnie i rzeczowo — przynajmniej w rozmowie — tak jak wiele koleżanek, z którymi chodziła do szkoły. Gdy szczerze o tym rozmyślała, przyznawała, że za taki stan rzeczy są w znacznej mierze odpowiedzialni rodzice, których sypialnię dzieli od jej pokoju tylko wąski korytarzyk. Ojciec nadciągał o piątej nad ranem. Jego ciężkie kroki dudniły na schodach. Później Gretchen słyszała męski głos schrypnięty od whisky i żałosne kobiece biadolenie, i odgłosy gwałcicielskiej napaści, a następnego rana widziała skupiony, męczeński wyraz twarzy matki.

Obecnie, w spowitym snem szpitalnym budynku, podczas pierwszej naprawdę poufnej rozmowy z jednym spośród żołnierzy, zostawała wbrew woli świadkiem poczynań — lub przynajmniej cieni i widm poczynań — których celowo nie dopuszczała do świadomości. Adam i Ewa w raju. Dwa ludzkie ciała. Jedno białe, drugie czarne. Usiłowała nie myśleć w takich kategoriach, lecz nie mogła się przemóc. Ale nie na tym koniec. Zwierzenia rannego chłopca kryły jakiś zamysł, jak gdyby obmyślony z góry. Nie były to tylko tęskne, nocne wspomnienia żołnierza, co po bitwach wrócił do kraju. Melodyjne, płynne szepty miały swojego adresata, swój cel. I Gretchen uprzytomniła sobie podświadomie, że tym celem jest ona.

— Napisałem do niej, jak zostałem ranny — ciągnął Arnold — ale nie dostałem odpowiedzi. Może jej mąż wrócił do domu. No i od tamtej pory nigdy nie tknąłem kobiety. Wkrótce dostało mi się i tak już siedzę w szpitalu. Pierwszy raz wyszedłem na świat zeszłej soboty. Na popołudnie dostaliśmy przepustki. Billy i ja — (Billy był drugim Murzynem pośród rannych.) — W tej okolicy dwaj kolorowi chłopcy niewiele mają do roboty. Tu nie Kornwalia, powiadam pani — roześmiał się. — Nawet nie ma kolorowych. To pech trafić do jedynego chyba w Stanach szpitala znajdującego się w mieście, gdzie wcale nie ma kolorowych. Wypiliśmy po dwa piwa i autobusem pojechaliśmy w górę rzeki do King’s Landing, bo słyszeliśmy, że tam jest jakaś murzyńska rodzina. Znaleźliśmy tylko jednego starego człowieka z Południowej Karoliny. Sam jak palec mieszka w starym domu nad rzeką, a o rozproszonej rodzinie nawet zapomniał. Zafundowaliśmy mu piwo i nałgali, ile wlezie, o naszych walecznych czynach na wojnie. Obiecaliśmy też, że jak znów dostaniemy przepustkę, przyjedziemy na ryby. Na ryby, psiakrew!

Spojrzała na zegarek.

— Jestem przekonana, Arnoldzie, że jak na dobre wyjdzie pan ze szpitala i wróci do domu, znajdzie pan piękną dziewczynę i znów będzie bardzo szczęśliwy.

Brzmiało to niemądrze i fałszywie, a zarazem nerwowo, więc wstyd jej było samej siebie, ale wiedziała na pewno, że musi wydostać się z tej świetlicy.

— Jest strasznie późno, Arnoldzie — mówiła dalej. — Wielką przyjemność sprawiła mi nasza miła pogawędka, ale naprawdę już muszę...

Poruszyła się, aby zeskoczyć ze stołu, lecz on ujął jej rękę nad łokciem mocno, stanowczo.

— Nie tak znów późno, panno Jordach — powiedział. — Żeby niczego nie taić, wyczekiwałem takiej jak dziś okazji, sam na sam z panią.

— Muszę złapać autobus, Arnoldzie, więc...

Nie uwolnił jej ręki z uścisku.

— Wilson i ja — przerwał — rozmawialiśmy o pani. No i umówiliśmy się, że poprosimy, by pani spędziła z nami czas, kiedy dostaniemy następną przepustkę. W tę sobotę, panno Jordach.

— Bardzo dziękuję panu i Wilsonowi — odrzekła panując z wysiłkiem nad drżeniem głosu. — Ale w soboty jestem zawsze strasznie zajęta.

— Rozumiemy, że nieporęcznie byłoby pani pokazać się w towarzystwie dwu czarnych chłopców — podjął Arnold głosem matowym, ani groźnym, ani zachęcającym. — Przecież to pani miasto, a ludzie nie przywykli tutaj do podobnych widoków. No i jesteśmy tylko szeregowcami.

— To nie ma najmniejszego znaczenia, ale...

— Pojedzie pani do King’s Landing autobusem o jedenastej trzydzieści — ciągnął, jak gdyby mu wcale nie przerwała. — My wybierzemy się tam wcześniej. Stary dostanie piątaka na butelkę dla nas trojga. Od przystanku autobusowego skręci pani w lewo i przejdzie jakieś ćwierć mili w kierunku rzeki. To jedyny dom stojący tam na brzegu, malowniczo położony. W pobliżu nie ma nikogo, kto dziwiłby się albo gorszył. Będziemy tylko we troje. Życzliwi sobie wszyscy. Zadowoleni.

— Pilno mi do domu, Arnoldzie — powiedziała głośno. Wstydziłaby się podnieść alarm, lecz chciała wywołać wrażenie, że lada moment zawoła o pomoc.

— Pierwszorzędny obiad, kilka głębszych — szeptał dalej z uśmiechem i nie uwalniał jej ręki. — Długo byliśmy poza krajem, panno Jordach.

— Bo będę krzyczeć!

Z trudnością dobywała głosu. Czy to możliwe? Był taki uprzejmy, przyjacielski i w jednej chwili... Gardziła sobą za nieznajomość natury ludzkiej.

— Wilson i ja jesteśmy wysokiego zdania o pani, panno Jordach. Odkąd pierwszy raz zobaczyłem panią, nie mogę myśleć o żadnej innej. Wilson powiada, że z nim jest tak samo.

— Zwariowaliście obydwaj. Jeżeli powiem pułkownikowi...

Chciała wyrwać rękę z jego uścisku, gdyby jednak ktoś wszedł przypadkiem i zobaczył szarpaninę, wyjaśnienia byłyby kłopotliwe.

— Jak powiedziałem — ciągnął Arnold — jesteśmy wysokiego zdania o pani, więc chętnie zapłacimy. Sporo oszczędziliśmy z żołdu, Wilson i ja, a mnie ostatnio poszczęściło się przy grze w kości. Proszę słuchać uważnie, panno Jordach. Tak jedno do drugiego, mamy osiemset dolarów i z przyjemnością możemy nimi pani służyć. Za jedno krótkie popołudnie nad rzeką...

Uwolnił jej rękę i niespodziewanie zeskoczył ze stołu lądując lekko na zdrowej nodze. Później pokuśtykał w stronę wyjścia, a jego rozrośnięte ciało wyglądało bardzo topornie w luźnym, powiewającym szlafroku. Tuż koło drzwi przystanął, odwrócił się i podjął bardzo uprzejmym tonem:

— Nie ma potrzeby, panno Jordach, odpowiadać tak lub nie już w tej chwili. Proszę się zastanowić. Do soboty mamy dwa dni. Będziemy w King’s Landing od jedenastej rano. Pani może przyjechać o każdej godzinie, panno Jordach, jak tylko upora się pani z własnymi sprawami. Będziemy czekać.

Wychodząc ze świetlicy utykał, ale trzymał się bardzo prosto i nie szukał oparcia o ścianę.

Przez chwilę Gretchen siedziała bez ruchu. Wśród ciszy słyszała tylko pomruk jakiejś maszyny w podziemiu — dźwięk, którego poprzednio nie słyszała nigdy, a w każdym razie nie pamiętała. Dotknęła swojej ręki tuż poniżej łokcia, w miejscu, gdzie uciskały ją palce Arnolda. Potem zsunęła się ze stołu i wyłączyła światła, aby ktoś, kto mógłby zajrzeć tu przypadkiem, nie dostrzegł wyrazu jej twarzy. Przystanęła oparta o ścianę i uniósłszy dłonie zasłoniła nimi usta. Później poszła do szatni dla personelu, przebrała się i prawie biegiem ruszyła ze szpitala w kierunku przystanku autobusów.

Teraz siedziała przy swoim stoliku toaletowym i resztki kremu usuwała z jasnej, żyłkowanej delikatnie skóry pod podpuchniętymi oczyma. Przed nią stały słoiczki i flaszki ze środkami upiększającymi od Woolwortha. „Kochaliśmy się jak Adam z Ewą w raju”.

Nie może myśleć o tym, nie powinna. Jutro zamelduje się u pułkownika z prośbą o przeniesienie na inny oddział. Na ten nie będzie w stanie wrócić.

Podniosła się, zrzuciła szlafrok i przez chwilę stała nago w nikłym świetle lampki nocnej. W lusterku widziała swoje bardzo białe, pełne i twarde piersi i różowe, wezbrane wbrew woli sutki. Niżej był ponury, czarny trójkąt zarysowany na tle jasnych krągłości ud. I co robić teraz? Co robić?

Naciągnęła koszulę, zgasiła światło i wślizgnęła się do chłodnego łóżka. Miała nadzieję, że nie będzie to noc, kiedy ojciec zechce egzekwować swoje prawa małżeńskie. Przeżyła dosyć jak na jeden wieczór. Więcej znieść by nie potrafiła.

Autobusy w kierunku Albany odchodzą co pół godziny. Sobotni byłby pełen żołnierzy na weekendowej przepustce. Bataliony młodych mężczyzn! Gretchen widzi siebie, gdy kupuje bilet na dworcu, a później siedzi przy oknie, patrzy na odległą szarą rzekę. Widzi siebie, gdy wysiada na przystanku w King’s Landing i sama stoi na wprost stacji benzynowej. Pod pantoflami na wysokich obcasach czuje szorstką powierzchnię żwirowanej ścieżki, wchłania zapach perfum, którymi nie mogła się nie skropić. Później, już nad brzegiem rzeki, widzi odrapany, nie malowany dom z drewna, widzi dwu czarnych mężczyzn ze szklankami w rękach. Oto czekają cicho niby symbole przeznaczenia, świadomi zadania kaci. Nie wstają na jej powitanie, lecz z haniebną zapłatą w kieszeniach, milcząc, zadufani czekają spokojnie. Wiedzą, co będą z nią robić. Czekają, by oddała się pełna ciekawości i bezwstydu.

Wyjęła poduszkę spod głowy, wcisnęła pomiędzy kolana i uderzyła w nią mocno.

6

Matka stoi przy firance wiszącej w oknie pokoju sypialnego. Spogląda na wysypane żużlem podwórko za piekarnią. Rosną tam dwa chuderlawe drzewka z przybitą między nimi deską, z której zwisa podniszczony, ciężki, skórzany worek wypchany piaskiem — taki, jakich zawodowi bokserzy używają przy treningach — żywo przypominający wisielca na szubienicy. Niegdyś na tej samej ulicy widywało się w ogródkach kwiaty i hamaki rozpięte między drzewami. Obecnie każdego popołudnia Aksel Jordach naciąga rękawice z wełnianą wy ściółką, idzie na podwórko i przez dwadzieścia minut okłada pięściami ów worek. Atakuje go gwałtownie z tępą zawziętością, jak gdyby walczył w obronie własnego życia. Czasami, kiedy Rudi zastępuje ją w sklepie i jest czas, by popatrzeć przez okno, matka odnosi wrażenie, że to nad nią pastwi się mąż, nie nad bezdusznym, skórzanym workiem piasku.

Matka stoi przy oknie ubrana w szlafrok z zielonej satyny, poplamiony w okolicach kołnierza i mankietów. Pali papierosa i nie zwraca uwagi na obsypujący się popiół. Niegdyś była najbardziej schludną z dziewcząt, czystą niczym bukiet kwiatów w szklanym wazonie. Wychowywała się w sierocińcu, gdzie siostrzyczki umiały wpajać dzieciom zamiłowanie do nieposzlakowanej czystości. Obecnie jest niechlujna, nalana i wcale nie dba o włosy, cerę, ubiór. Siostrzyczki nauczyły ją umiłowania religii i przywiązania do obrzędów kościelnych, lecz pani Jordach nie była na mszy od blisko dwudziestu lat. Kiedy wydała na świat pierwsze dziecko — córkę Gretchen — porozumiała się z księdzem w sprawie chrztu, ale mąż odmówił uczestnictwa w tej ceremonii i raz na zawsze zakazał jej dać bodaj centa na cele kościelne. A przecież urodził się w katolickiej wierze!

Troje nie ochrzczonych, niewierzących dzieci i mąż bluźnierca, pełen nienawiści do kościoła. Pani Jordach dźwiga takie brzemię!