Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Michaił Szyszkin obnaża swoją ojczyznę przed zachodnim czytelnikiem w sposób brutalnie bezpośredni i szczery. Demitologizuje „rosyjską duszę”, wywleka na wierzch prostą o niej prawdę: fundamentem społeczeństwa rosyjskiego jest niewolnicza zależność między jednostką i władzą. Rosja w tym ujęciu nie jest dobrym dzikusem, który tylko czeka na cud demokracji – Rosja to spadkobierca okrucieństwa Wikingów, jarzma mongolskiego; to depresyjna kraina bólu i bezradności, która z zewnątrz fascynuje siłą, a wewnątrz zapada się pod ciężarem własnej anachroniczności.
"Pokój czy wojna? Rosja i Zachód" – zbliżenie stanowi eseistyczną próbę przetłumaczenia Wschodu zachodniemu czytelnikowi. Najwyższy czas poznać agresora, tak by już w przyszłości nigdy nie ulegać jego urokom. Czy istnieje jednak druga Rosja? Czy Rosja Putina ma pogrzebać Rosję Tołstoja, Dostojewskiego i Czajkowskiego? Czy Rosjanin musi być dla świata straconym obywatelem? Autor zaprasza w podróż po historii „ostatniego imperium” – w poszukiwaniu nadziei na lepszą przyszłość.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 250
Paradoks kłamstwa
Czasami mam wrażenie, że jest to kwestia słów.
Po przekroczeniu rosyjskiej granicy niektóre zwroty okazują się błędnie oznakowanym bagażem. W tajemniczy sposób ich treść zostaje po cichu podmieniona albo po prostu skradziona. Najlepsze, najpiękniejsze wyrażenia w rosyjskiej scenerii tracą sens.
Gdy byłem młody, wszystko wydawało się proste i jasne: nasz kraj opanowała zgraja komunistów i kiedy tylko zdołamy przegonić partię, granice się otworzą i powrócimy do światowej rodziny narodów, które żyją zgodnie z zasadami demokracji, wolności i poszanowania praw jednostki. Parlament, republika, konstytucja, wybory – słowa te miały baśniowe brzmienie. Wszyscy byliśmy wtedy naiwni. Jakoś nie przychodziło nam do głowy, że wszystkie te słowa już istnieją – stalinowska konstytucja z 1936 roku była „najbardziej demokratyczną konstytucją na świecie”. Żyliśmy wśród tych wielkich słów, których była pełna każda gazeta. Na wybory też mieliśmy chodzić regularnie.
Zapomnieliśmy, że wszystkie te dobre słowa, które przeniknęły z Zachodu do naszego społeczeństwa, straciły swoje pierwotne znaczenie i zaczęły nazywać wszystko, tylko nie to, co naprawdę oznaczały.
Konstytucja gwarantowała nam wszelkie możliwe prawa, czarno na białym stało w niej: „powszechne, równe i bezpośrednie prawo wyborcze w głosowaniu tajnym”, „wolność słowa, wolność druku, wolność zgromadzeń i wieców, wolność pochodów ulicznych i demonstracji”, „Obywatelom ZSRR zapewnia się nietykalność osobistą. Nikt nie może być aresztowany bez postanowienia sądu lub sankcji prokuratora”, „Nietykalność mieszkania obywateli i tajemnicę korespondencji ochrania prawo”[2].
Autorem tego przepięknego tekstu jest Nikołaj Bucharin. W marcu 1937 roku, trzy miesiące po uchwaleniu konstytucji, został aresztowany pod zarzutem szpiegostwa i udziału w spisku przeciwko Stalinowi. W swoim ostatnim liście Bucharin błagał Stalina, by go nie rozstrzelano, tylko podano śmiertelną dawkę morfiny. Zamiast okazać mu tę łaskę, szef NKWD Nikołaj Jeżow, który osobiście nadzorował egzekucję, kazał Bucharinowi przyglądać się przed śmiercią, jak zostają rozstrzelani inni więźniowie.
Bucharin był trzykrotnie żonaty. Jego pierwsza żona Nadieżda Łukina została aresztowana 1 maja 1938 roku i rozstrzelana 9 marca 1940 roku. Druga żona Eswir Gurwicz wraz z córką Swietłaną spędziły wiele lat w GUŁagu. Do aresztu trafiła również trzecia żona, Anna Larina, a jej syn Juri wychował się w domu dziecka, nie wiedząc, kim byli jego rodzice.
Słowa zawiodły ich autora. Mam wrażenie, że sprzysięgły się przeciwko nam.
Najprostsze, najzwyklejsze wyrażenia oznaczają w Rosji zupełnie różne rzeczy. Gdy mowa jest o gospodarce rynkowej lub własności prywatnej, dla zachodnich uszu słowa te brzmią znajomo i atrakcyjnie, ale to mylne wrażenie. W Rosji nie ma ani zagwarantowanej własności prywatnej ani gospodarki rynkowej w ich zachodnim rozumieniu. Albo weźmy na przykład państwo. W cywilizowanym świecie od dawna uznaje się za oczywiste, że państwo nie działa we własnym interesie, tylko stanowi narzędzie do obrony interesów obywateli. Władza jest sprawowana oddolnie i tylko te uprawnienia, które nie mogą być realizowane na najniższym poziomie, są delegowane wyżej. Wiedzę o podziale władzy na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą każdy obywatel wysysa z mlekiem matki.
W Rosji pod pojęciem państwa rozumie się coś zupełnie innego: władzę i terytorium. Obie te rzeczy są święte. Na Zachodzie obywatel jest współwłaścicielem państwa, a w Rosji jego poddanym, niezależnie od tego, jaką tabliczkę państwo wywiesiło mu na drzwiach.
Kto w Związku Radzieckim mógłby przypuszczać, że partia komunistyczna co prawda zniknie, ale w nowej Rosji wszystkie dobre słowa, takie jak demokracja, parlament i konstytucja, staną się wyłącznie pałkami do bicia w niekończącej się walce o władzę i pieniądze?
Weźmy pojęcie „demokracja”. W Europie jest ona uważana za gwarancję swobód osobistych i praw człowieka. Większości Rosjan kojarzy się jednak z chaosem lat dziewięćdziesiątych. Nikt w Rosji nie chce powrotu do tamtych „dzikich czasów”.
Te same słowa w Rosji i na Zachodzie wywołują zupełnie odmienne reakcje. Przykładowo: słynna już wypowiedź, że rozpad Związku Radzieckiego jest „największą katastrofą geopolityczną” XX wieku (Władimir Putin w kwietniu 2005 roku), na Zachodzie wywołała rozbawienie. W Stanach Zjednoczonych i w Europie Zachodniej koniec Związku Radzieckiego uznano za triumf wolności i demokracji, ale dla przeważającej części Rosjan oznaczał on w wymiarze ludzkim i społecznym niewyobrażalną katastrofę. Putin powiedział to, co myśli większość z nich.
Największe chyba nieporozumienie pomiędzy Zachodem a Rosją wynika z tego, że demokratyczne pojęcia są w Rosji wydmuszkami pozbawionymi jakiegokolwiek znaczenia. Zachodnie rządy muszą poddawać się ocenie według tych demokratycznych kryteriów, w Rosji zaś służą one wyłącznie jako fasada i każdy wie, że kryje się za nią tylko pustka. Rosyjskie państwo może proklamować „ustawy”, „konstytucję”, „prawa człowieka” i najróżniejsze „swobody”, ale Rosja żyła i żyje według jednego prawa, czyli widzimisię nieograniczonej władzy Kremla. Dlatego też ci, którzy rządzą moim krajem, nie potrafią po prostu zrozumieć, czemu na przykład Anglia nie chce wydać Rosji czeczeńskich separatystów. W przekonaniu rządzących sprawę powinien załatwić jeden telefon brytyjskiego premiera do właściwego sędziego.
W rosyjskim uniwersum wielkie słowa pełnią inną funkcję. Służą do maskowania. Coś, co osobie z zewnątrz może się wydawać kłamstwem, w rosyjskim uzusie językowym przyczynia się do powszechnego zrozumienia. To nie paradoks, tylko rosyjska rzeczywistość słów.
„Na Krymie nie ma rosyjskich żołnierzy” – oznajmiono z krzywym uśmieszkiem całemu światu wiosną 2014 roku. Zachód nie mógł zrozumieć, jak Putin może tak bezczelnie okłamywać swoich obywateli. Ale lud nie odebrał tego jako kłamstwa: dla nas wszystko jest jasne, wroga trzeba przecież oszukiwać; to nie grzech, tylko czysta żołnierska powinność. Z jaką dumą przyznawano później: „Tak, rosyjscy żołnierze byli na Krymie!”.
Zachodowi kłamie się zuchwale prosto w twarz: „Nie zestrzeliliśmy boeinga 777 nad Donieckiem!”. Wszyscy wiedzą, że to kłamstwo. A potem dalej robi się swoje, business as usual.
Putin jawnie podsuwa zachodnim politykom bezczelne kłamstwa, a następnie z wyraźnym zainteresowaniem i nie bez przyjemności obserwuje reakcje odbiorców, napawa się ich konsternacją i bezradnością. Zuchwałość to demonstracja siły, zmusza przeciwnika do wykonania ruchu i wprawia w zakłopotanie. Zachodni politycy nie są przygotowani na takie kłamstwa. Sami, zamiast otwarcie kłamać, mataczą tak, by pozostało to niezauważone. W demokratycznej Europie obowiązuje inny algorytm kłamstwa.
Chris Patten, ostatni gubernator Hongkongu i były komisarz Unii Europejskiej, w swoich wspomnieniach przywołuje sytuację, gdy podczas spotkania na szczycie siedział przy jednym stole z Putinem. Rozmawiano o Czeczenii i łamaniu tam praw człowieka. „Sytuacja była niezwykle niezręczna. Wiedzieliśmy, że Putin nas okłamuje, Putin wiedział, że to wiemy, a my, że on wie, że wiemy. I milczeliśmy. To było bardzo zawstydzające”.
Rosja twierdziła, że nie uczestniczy w wojnie na wschodzie Ukrainy, choć wszyscy wiedzieli, że to kłamstwo. Rosyjska narracja była podchwytywana przez zachodnią dyplomację. Kremlowscy władcy posyłali żołnierzy do wschodniej Ukrainy, kazali im umierać podczas haniebnej kryptointerwencji, a potem okłamywali rodziny na temat przyczyn i miejsca śmierci ich bliskich. Krewni zaś zachowywali się tak, jakby wierzyli rządowi. I milczeli. Gdy Putin we własnym kraju opowiada nieprawdę, wszyscy wiedzą, że kłamie – i on także wie, że wszyscy to wiedzą, ale jego wyborcy godzą się na te kłamliwe historie. Rosyjska „prawda” to niekończące się kłamstwo.
Wszystko to już było. Radzieckie radio rozpowszechniało kiedyś następujące obiegowe kłamstwo: „[Agencja prasowa] TASS oświadcza, że na terytorium Korei nie znajduje się ani jeden radziecki żołnierz!”. Radzieckich żołnierzy nie było w Egipcie, Algierii, Jemenie, Syrii, Angoli, Mozambiku, Etiopii, Kambodży, Bangladeszu czy Laosie. Jeżeli stacjonujący tam wojskowi mieli szczęście pozostać przy życiu i powrócić do ojczyzny, nakazywano im: ani słowa! Ojczyzna się ich wyparła. Dopiero w latach dziewięćdziesiątych zostali oficjalnie uznani i jako uczestnicy działań wojennych objęci ustawą o weteranach. W ustawie tej są wyliczone wojny, w których walczyli nasi żołnierze i oficerowie – rząd jednak nadal kategorycznie i uparcie zaprzecza naszemu udziałowi. W przyszłości ustawodawcy będą musieli dopisać do tej listy również Ukrainę.
Rosja powróciła do sowieckiej epoki kłamstwa totalnego. Władza zawarła wówczas z poddanymi umowę społeczną, zgodnie z którą żyliśmy przez dziesiątki lat: wiemy, że kłamiemy i że wy kłamiecie, i kłamiemy dalej, żeby przeżyć. Na tej umowie społecznej wyrosły pokolenia.
Kiedyś wypożyczyłem w szkolnej bibliotece książkę Gelsomino w Kraju Kłamczuchów włoskiego autora Gianniego Rodariego. W historii tej pewien chłopiec trafia do krainy opanowanej przez bandę piratów, którzy zmuszają wszystkich, by kłamali. Kotom nakazują szczekać, psom – miauczeć. Na „chleb” trzeba mówić „atrament”. W obiegu są tylko fałszywe pieniądze, a mieszkańcy dowiadują się o najważniejszych wydarzeniach z gazety „Kłamca doskonały”. Oczywiście spodobała mi się absurdalność opisywanej sytuacji. Tajemnica niewiarygodnego sukcesu, jaki książka odniosła wśród dorosłych, kryła się jednak w tym, że – w przeciwieństwie do dzieci – rozumieli oni, o jakim kraju jest w niej naprawdę mowa. Orwell dla początkujących. Pamiętam jeszcze, jak moi rodzice dziwili się, że pozycja ta nie została zakazana. Wiedzieli, że sami żyją w tej opanowanej przez piratów krainie kłamców.
Kłamstwo było wszechobecne. Kłamały gazety, kłamała telewizja, kłamali nauczyciele. Państwo oszukiwało obywateli, obywatele oszukiwali państwo. Takie były zasady gry i wszyscy to rozumieli. Przyzwyczajaliśmy się do tego już od przedszkola. W tej krainie kłamstw dorastali wszyscy aktorzy, którzy odgrywają dziś rosyjski spektakl.
Przez dziesięciolecia okłamywano swoich i obcych, nie przejmując się, że nikt nikomu nie wierzy. Na plakatach obwieszczano ludności, że „ZSRR jest bastionem pokoju”, a jednocześnie posyłano czołgi do najróżniejszych zakątków świata. Pod pretekstem „wezwania grupy towarzyszy” (śmiesznie małej grupy, złożonej z pięciu funkcjonariuszy stalinowskiego skrzydła Komunistycznej Partii Czechosłowacji) wkroczono do Czechosłowacji. Skłamano, że zostaliśmy wezwani do Afganistanu. Kłamano na temat wypadków lotniczych, o ile tylko nie zginęli w nich zawodnicy znanej drużyny piłkarskiej albo hokejowej. Tego rodzaju katastrofy zdarzały się przecież tylko tam, na Zachodzie. Gdy nowym sekretarzem partii został Breżniew, okłamywano cały świat: z oficjalnych ujęć z uroczystości na placu Czerwonym, którą przygotowano na powitanie Gagarina po jego locie w kosmos, wycięto postać Chruszczowa. Przy każdej okazji, ważnej czy nieważnej, zakłamywano przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.
W telewizji radośnie donoszono o realizacji planów pięcioletnich, choć sklepowe półki coraz bardziej pustoszały, a kolejki rosły. Żyliśmy w kraju, w którym „zwyciężył socjalizm” i zgodnie z prawem wszystko należało do ludu, ale w rzeczywistości lud nie posiadał niczego. W ogóle nic do nikogo nie należało. Żyliśmy w niezwykłym państwie pełnym niewolników, w którym wszyscy należeli do systemu. Również ci, którzy nami przewodzili.
Władza żądała od obywateli entuzjastycznych raportów o sukcesach odnoszonych we wszystkich obszarach gospodarki ludowej, otrzymywała zatem wspaniałe fałszywe raporty. Władza zamawiała kłamstwa, dostawała je i udawała, że w nie wierzy. Jeśli zaś znalazł się ktoś, kto nie chciał uczestniczyć w tej grze słów – był ignorowany, upominany, wyrzucany z pracy, aresztowany, mordowany. Lepiej było zatem przyłączyć się do kłamców, zwłaszcza gdy miało się rodzinę i dzieci na utrzymaniu.
Moja matka uczyła w szkole. W tamtym czasie oczywiście nie uświadamiałem sobie jeszcze, jak trudne było dla niej i dla wszystkich innych nauczycieli prowadzenie lekcji. Mierzyli się z niemożliwym zadaniem: uczyć dzieci mówić prawdę, a jednocześnie przygotować je na życie w kraju kłamstw. Zgodnie z pisanym prawem należało być zawsze prawdomównym, ale niepisane prawo głosiło: jeśli powiesz prawdę, sam będziesz sobie winien konsekwencji.
Nasze nauczycielki (w Rosji większość kadry nauczycielskiej stanowiły i nadal stanowią kobiety, ponieważ z nauczycielskiej pensji z trudem można wyżywić rodzinę) uczyły nas kłamstw, w które same nie wierzyły, ponieważ kochały i chciały ocalić swoich uczniów. Obawiały się powiedzieć coś niewłaściwego, ale bardziej bały się o nas niż o siebie. W naszym kraju bowiem gra słów toczyła się o najwyższą stawkę. Należało używać właściwych słów, a unikać tych niebezpiecznych. Oficjalnie nikt nie wyznaczył tej granicy, lecz każdy czuł ją w sobie. Dysydenci łamali zasady gry, bo kierowali się samobójczym poczuciem godności osobistej (słynne wezwanie Sołżenicyna brzmiało: „Żyj bez kłamstwa”). Zasady łamali również nieustraszeni młodzi ludzie – przez brak doświadczenia. Nauczyciele próbowali ratować tę miłującą prawdę młodzież, zaszczepiając w niej ożywczą dawkę strachu. Choć w danym momencie mogło to być nieco bolesne, zapewniało odporność na całe dalsze życie. Może słabo nauczono nas chemii czy angielskiego, ale za to otrzymaliśmy wzorowe przeszkolenie w trudnej sztuce przeżycia, która nakazywała mówić jedno, myśleć drugie, a robić trzecie.
Owo pęknięcie w osobowości, rozdarta świadomość – mówienie jednego, a myślenie i robienie czegoś innego – kształtowały rzeczywistość całego narodu. Gdy kłamstwo odseparowuje się samo od siebie, zyskuje zdolność tworzenia nowej rzeczywistości. A jesteśmy nią my sami, wszyscy żyjący dziś Rosjanie, którzy wyrośliśmy w tym świecie fałszu. Zarówno zwolennicy rządu, jak i opozycjoniści.
Tego rodzaju kłamstwa nie można nawet nazwać karygodnym, skupiały się w nim bowiem cała siła witalna i instynkt przetrwania. Wola przetrwania za drutem kolczastym, w obozie karnym o nazwie Rosja, wymaga od człowieka określonych cech, więc jego konstrukcja psychiczna ulega zmianie. Ma to swoje konsekwencje, szczególnie jeśli cechy służące przetrwaniu są przekazywane z pokolenia na pokolenie. Od pokoleń kłamstwo było naszym eliksirem życia. W 1939 roku filozof Nikołaj Bierdiajew w napisanym na emigracji artykule zatytułowanym „Paradoks kłamstwa” tak wypowiadał się o dyktaturach Hitlera i Stalina: „Ludzie żyją w strachu, a kłamstwo jest bronią”. Wszyscy się baliśmy i potrzebowaliśmy narzędzia do obrony! Władza bała się własnych obywateli, dlatego kłamała. Ludzie zaś uczestniczyli w tym kłamstwie, ponieważ bali się władzy. W ten sposób kłamstwo stało się zabezpieczeniem egzystencji w społeczeństwie opartym na przemocy i strachu.
Należało kłamać, ale nie wierzyć w kłamstwa. Ten, kto w nie wierzył, szybko ginął. Pamiętam jeszcze, jak dowiedzieliśmy się o Czarnobylu. Pracowałem wtedy w szkole. Na przerwie wyraźnie podenerwowany nauczyciel fizyki (jedyny poza mną mężczyzna w gronie pedagogicznym) przybiegł do pokoju nauczycielskiego. Pewien znajomy w tajemnicy poinformował go o katastrofie. Od razu mu uwierzyliśmy. To ów nauczyciel, a nie rząd, kazał nam jak najszybciej zabrać dzieci do budynku, żeby nie zostały napromieniowane na świeżym powietrzu. Oficjalne kanały milczały jeszcze długo. W końcu pojawiły się doniesienia o tym, co się wydarzyło, choć jednocześnie zapewniano, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Ludzie jednak dobrze wiedzieli, co to oznacza: jeśli mówią, że nie ma niebezpieczeństwa, to znaczy, że jest naprawdę źle.
Zachodni politycy nie mają takiego doświadczenia w kłamaniu. Również niektórzy z nich są uważani przez wyborców – zupełnie słusznie – za kłamców i krętaczy. Ich kłamstwa mogą mieć poważne konsekwencje, jak na przykład kłamstwo o posiadaniu przez Saddama Husajna broni masowego rażenia. Ci nietrzymający się prawdy politycy w kolejnych wyborach tracą jednak władzę, a w porównaniu z samowładcami w Rosji wydają się zaledwie drobnymi kanciarzami. Czy można sobie wyobrazić, by amerykański prezydent albo niemiecki kanclerz posłał oddziały wojska do akcji, a później wyparł się własnych żołnierzy? Wyborcy nigdy by tego nie zrozumieli ani nie wybaczyli.
Dla zachodniego polityka, którego los zależy od oddanych na niego głosów, korzystne jest mówienie tego, co naprawdę myśli, żeby zdobyć w ten sposób zaufanie elektoratu. W demokratycznym społeczeństwie bycie przyłapanym na kłamstwie może oznaczać koniec kariery.
Odpowiedzialne podejście do słowa ma źródło w zasadniczej przemianie europejskiego myślenia, jaka nastąpiła w okresie reformacji. To, co zostało powiedziane, należy traktować poważnie i jako wiążące. Podstawą cywilizowanego społeczeństwa jest zaufanie. Zaufanie do instytucji państwowych. Zaufanie do danego słowa.
Różnice w funkcjonowaniu słów widać na przykładzie dwóch polityków, którzy XX wiek uczynili najkrwawszym stuleciem w historii ludzkości: Hitlera i Stalina. W trakcie lektury budzącej odrazę książki Hitlera rosyjskiego czytelnika uderza szczerość i bezpośredniość, które u Stalina byłyby nie do pomyślenia. Otwarcie wyrażana nienawiść Hitlera do Żydów dobitnie kontrastuje z sowiecką retoryką „przyjaźni ludów”. Zderzają się tu dwie różne tradycje: odpowiedzialność za wypowiedziane słowa i wykorzystywanie słów do tuszowania tego, co naprawdę ma się na myśli. W szczerych wypowiedziach Führera wybrzmiewa prawdziwe przekonanie, dzięki któremu zdobył zaufanie mas. Nigdy nie okłamywał Niemców, a po dojściu do władzy zrobił wszystko to, co obiecał. Doprowadził do uchwalenia ustaw norymberskich, stworzywszy w ten sposób podstawy prawne do prześladowania Żydów. Antysemityzm stał się legalny i nakazany ustawowo. Za słowami szły czyny. Nieskrywana nienawiść Hitlera utorowała drogę do Holokaustu.
Stalin nie wypowiedział otwarcie ani jednego złego słowa przeciwko Żydom, po wojnie kazał jednak rozstrzelać członków Żydowskiego Komitetu Antyfaszystowskiego i pod przykrywką walki z międzynarodowym syjonizmem rozpoczął antysemicką nagonkę. Haniebny pokazowy proces lekarzy kremlowskich miał stać się pretekstem do sowieckiego wariantu „ostatecznego rozwiązania”: poczyniono już przygotowania do deportacji Żydów na Syberię, w ten sam sposób, w jaki wcześniej deportowano inne ludy (planów ostatecznie nie zrealizowano z powodu śmierci Stalina).
Członkowie Gestapo i NKWD byli oprawcami. Gestapo jednak torturowało ludzi, by zmusić ich do wyznania prawdy, że są komunistami lub Żydami, NKWD natomiast stosowało tortury, aby wydobyć od pojmanego kłamstwo: fałszywe przyznanie się do winy i tego, że jest brytyjsko-japońskim szpiegiem lub agentem międzynarodowego syjonizmu.
Z trybun i gazet głoszono równość wszystkich ludów w Związku Radzieckim, wychwalano braterstwo należących do niego narodów, lecz w kraju jeszcze kilkadziesiąt lat po śmierci Stalina panował cichy państwowy antysemityzm. Nie uchwalono żadnej ustawy zabraniającej przyjmowania Żydów na niektóre uczelnie czy uniwersytety, ale obowiązywało niepisane prawo, którego wszyscy przestrzegali. W moim państwie nie są potrzebne oficjalne „ustawy norymberskie”. Relacja między słowem a rzeczywistością jest tutaj inna.
Z tego powodu, gdy chodzi o Rosję, w wiodących kręgach politycznych na Zachodzie panuje fundamentalne nieporozumienie. Media i politycy próbują oceniać reżim w Moskwie na podstawie jego oficjalnych oświadczeń. Z wypowiedzi „mieszkańców Kremla” chcą wysnuwać ważne wnioski polityczne. Wypowiedzi te w tłumaczeniu znaczą jednak: kłamiemy, a wy o tym wiecie i mimo to musicie przełykać nasze kłamstwa. Rosyjscy władcy są oceniani po słowach, choć powinno się oceniać ich wyłącznie po czynach.
Czy Europa znajdzie sposób, by przeciwstawić się temu tsunami kłamstw, czy też zaakceptuje Putinowską umowę społeczną?
Jeśli ktoś chce orientować się w sprawach rosyjskich, musi najpierw przejrzeć ową „maskaradę” słów. Musi sporządzić leksykon zwrotów wprowadzających w błąd. Odkryć prawdziwy, ukryty sens zakłamanych, wyświechtanych terminów. Zacząć tłumaczyć z języka fałszu na prawdę. Każdy tłumacz dobrze wie, czym są tak zwani fałszywi przyjaciele. To słowa, które w dwóch językach brzmią podobnie i dlatego wydają się znane i zrozumiałe, ale mają zupełnie inne znaczenie. W rosyjskim świecie niemal wszystkie słowa są „fałszywymi przyjaciółmi”.
Jeżeli nie usuniemy przeszkody w postaci chaosu pojęć, będziemy wciąż na nowo słyszeć o tajemniczym kraju na granicy ekumeny. Wielu już pisało o „tajemniczej rosyjskiej duszy”. Jak podsumował Churchill: „Rosja to zagadka owiana tajemnicą, ukryta we wnętrzu enigmy”.
Rosjanie nie są zagadkowi ani tajemniczy. Na ziemi nie ma „zagadkowych i tajemniczych” ludów. Jest po prostu brak wiedzy.
Słynny pisarz Iwan Gonczarow opłynął świat dookoła i spisał dziennik ze swojej podróży zatytułowany Fregata Pallada. Autor Obłomowa, opus magnum „badań nad rosyjską duszą”, tak pisze o „zagadkowych” Japończykach: „To, co u nas jest uprzejmością, dla nich będzie nieuprzejmością i odwrotnie”[3]. Gonczarow twierdzi, że nie należy oceniać mieszkańców Japonii według europejskiej miary. Nie znając historii ich kraju, nie można zrozumieć mentalności, stylu życia i polityki Japończyków: „Najlepsza bodaj znajomość serca ludzkiego i największe doświadczenie niewiele pomogą, bo tam, gdzie brak klucza do zrozumienia światopoglądów, moralności i obyczajów narodu, równie trudno postępować, kierując się zwykłym rozsądkiem i logiką, jak rozmawiać w języku tego narodu, nie znając gramatyki i nie posiadając leksykonu”[4].
Wszyscy jesteśmy zagadkowi: Japończycy, Niemcy, Papuasi, Rosjanie. Zagadki te można jednak rozwiązać. Przeszłość dostarcza budulca, z którego powstaje nasza teraźniejszość.
My, żyjące pokolenie, jesteśmy rękawiczką, a nasza historia jest dłonią.
Przypisy