Pokonany samuraj nie wraca - Maciej Aleksander Janisławski - ebook

Pokonany samuraj nie wraca ebook

Maciej Aleksander Janisławski

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Konflikty i rozgrywki na japońskich szczytach władzy w ostatnich tygodniach II wojny światowej z bombą atomową w tle.

[opis okładkowy]

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 104

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Maciej Aleksander Janisławski

Pokonany samuraj nie wraca

WYDAWNICTWO

MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ

 

Okładkę projektował

KONSTANTY M. SOPOĆKO

Redaktor

ELŻBIETA SKRZYŃSKA

Redaktor techniczny

RENATA WOJCIECHOWSKA

© Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1987

ISBN 83-11-07512-3

ROZDZIAŁ I

W bazie marynarki wojennej w Sasebo, gdzie stacjonował dziesiąty korpus piechoty morskiej, już od kilku godzin panowała nocna cisza. Zakłócało ją jedynie głośne, a momentami wręcz natarczywe brzęczenie tsukutsuku-boshi — niedźwiedzich cykad, które całymi gromadami obsiadły wszystkie okoliczne drzewa.

— Skąd się ich tyle nabrało? — zdziwił się dyżurujący w pokoju szyfrantów porucznik Nakamura. — Aż uszy puchną od ich wrzasku...

— Są mądrzejsze od ludzi, panie poruczniku — odważył się odezwać któryś z żołnierzy-szyfrantów. — Podobno przyleciały do nas z Tokio. Tam już nie za wiele drzew zostało...

Głos żołnierza zadrżał, jakby chłopak miał ochotę za chwilę rozpłakać się. Nakamura spojrzał na niego surowo.

— Jesteście z Tokio? Ja też... W związku z tym — głos porucznika nagle stwardniał — zabraniam rozsiewania defetystycznych wieści! Co to znaczy, że w Tokio nie ma...

Reprymendę przerwał ostry dźwięk telefonu. Porucznik podniósł słuchawkę.

— Oficer dyżurny bazy — zameldował się. — Tak jest! Zrozumiałem... jeden Grumman...

Skończywszy rozmowę lekceważąco machnął ręką.

—Jeden samolot, a tyle szumu... Widzicie — zwrócił się ponownie do szeregowca — nad naszym krajem nie pojawi się ani jeden samolot nieprzyjacielski, tak byśmy o tym nie wiedzieli. Za kilka minut załatwi go skutecznie nasza obrona przeciwlotnicza. A wy o drzewach! — W głosie oficera ponownie zabrzmiała nuta gniewu. — Pamiętajcie, że służycie w jednostce specjalnej i jeżeli zajdzie taka potrzeba, któregoś dnia wszyscy zginiemy za naszego cesarza i kraj... Czy któryś z was zna historię o Kiso Yoshinaka?

Pytanie zawisło w próżni. Żaden z szeregowców nie ważył się odezwać. Oficer kontynuował swój nocny wykład:

— Ten dzielny samuraj wpuścił kiedyś do obozu wroga woły z przywiązanymi do nich pochodniami. Takimi wołami są wszystkie oddziały specjalne! Pamiętajcie, zwycięstwo jest już bliskie!

Żołnierze milczeli. Ani jeden muskuł w ich twarzach nie drgnął, chociaż nie wszyscy zgadzali się ze swym porucznikiem.

*

W sierpniu 1945 roku sytuacja Kraju Kwitnącej Wiśni w niczym nie odpowiadała jego tak pięknie i dumnie brzmiącej nazwie.

Spośród 74 min mieszkańców Japonii 1,8 mln zostało zabitych, a kilka milionów było rannych lub chorych. Z 4 447 241 domów w miastach — 2 259 879 legło w gruzach, zaś kilkaset tysięcy dalszych wyburzono rozmyślnie, aby umożliwić ludziom przechodzenie przez zniszczone dzielnice. W samym Tokio z 1 650 000 budynków mieszkalnych — 1 066 000 przestało istnieć. Osaka straciła 57 procent domów, Nagoja — 89 procent. Co trzecia maszyna w fabryce została zniszczona, tak samo jak co piąty pojazd i jedna piąta sprzętu domowego.

Agonia imperialistycznej Japonii rozpoczęła się wiosną 1945 roku. 5 kwietnia tegoż roku Związek Radziecki wypowiedział pakt o nieagresji. Był to sygnał, że po zakończeniu wojny z hitlerowskimi Niemcami ZSRR nie pozostanie obojętny na bieg wydarzeń na azjatyckim teatrze wojennym. I chociaż przyszło jeszcze czekać na ostateczny finał — rozgromienie Japonii, wynik zmagań na Dalekim Wschodzie był już przesądzony.

Co bardziej trzeźwi przywódcy japońscy przygotowywali się do kapitulacji, tak jednak, by jak najwięcej z dotychczasowego ducha zaborczości przemycić w przyszłość. Sytuacja była nadzwyczaj skomplikowana: przez wiele lat karmiono naród wezwaniami do „wojny aż do zwycięstwa", głoszono, że Japonia nie przegrała jeszcze żadnej wojny, przekonywano, że „honor jest droższy niż życie", lotników-samobójców kreowano na narodowych bohaterów.

W czasie wojny na Pacyfiku zginęło około 5 tysięcy kamikaze. Pierwszy atak pilotów-samobójców miał miejsce 25 października 1944 roku niedaleko Tacloban (Filipiny). Wtedy to na eskadrę amerykańską spadło pięć samolotów, przy czym jeden z nich rozbił pokład startowy lotniskowca „Saint-Lo”, powodując wybuch komory torpedowej. Zatonęły wówczas lotniskowiec i krążownik, zaś cztery inne jednostki doznały ciężkich uszkodzeń.

W ostatniej akcji śmiercią kamikaze zginął admirał Ugaki, który na wiadomość o zakończeniu działań wojennych na czele siedmiu innych samolotów rzucił się na okręt amerykański pod Okinawą. Od zapoczątkowania akcji kamikaze do końca działań wojennych zginęło 4615 lotników, którzy zatopili lub uszkodzili ponad 200 jednostek amerykańskich, w tym 15 lotniskowców.

Kamikaze, a zwłaszcza miniaturowe szybowce z detonatorami rakietowymi i głowicą, wyrzucane z bombowców i pilotowane do wyznaczonego celu przez pilota, były w pewnym sensie rakietami z ludzkim mechanizmem kierowniczym. Jak bardzo niebezpieczną stanowiły one broń, świadczy fakt, że po zdobyciu Okinawy (czerwiec 1945), kiedy miano przystąpić do inwazji na główne wyspy Japonii, wiceadmirałowi Willisowi Lee polecono stworzenie specjalnej jednostki badawczej, która znalazłaby środki przeciwko kamikaze. Bomba atomowa uprzedziła jednak tę akcję, a sam Lee zmarł przed końcem wojny.

Szukając środków zapobieżenia klęsce, admirał Onishi w dniu 13 sierpnia 1945 roku posunął się jeszcze dalej: przedstawił plan poświęcenia 20 milionów Japończyków jako pilotów-samobójców! Miało to jego zdaniem odwrócić bieg wydarzeń...

Kiedy runęły już sny o potędze, Japończycy rozpoczęli przygotowania do obrony swych wysp przed inwazją. W Jokosuka — wielkiej bazie wojennej w Zatoce Tokijskiej, pewnego dnia 1945 roku zgromadzono 4 tysiące ludzi. Za sobą mieli odbyte w ścisłej tajemnicy szkolenie, przed sobą — ważne zadanie i... pewną śmierć! Zwano ich „fukuriu”, czyli „Skulone Smoki”. Byli to żołnierze z podwodnych oddziałów szturmowych, zaopatrzeni w ekwipunek do nurkowania i ładunki wybuchowe.

Amerykanie sądzili, że Japonia broniona będzie tak jak Okinawa: wybrzeże odsłonięte — odwrót na umocnione pozycje w głębi. Tym razem jednak Japończycy sposobili się do odparcia formacji desantowych jeszcze przed ich wylądowaniem. „Skulone Smoki” mogły posuwać się po dnie morskim z szybkością blisko dwóch kilometrów na godzinę i pozostawać pod wodą do dziesięciu godzin. Ich bronią były 10-kilogramowe ładunki z zapalnikiem, osadzone na końcu tyczek zaopatrzonych w pływaki, ułatwiających manipulowanie nimi. Żołnierze skupieni w małych grupkach mieli czekać, aż okręt dostatecznie się zbliży i wtedy przystąpić do ataku.

*

W obliczu nadciągającej klęski dokonano w Tokio ostatniego rozstawienia figur na politycznej szachownicy. Upadł gabinet osławionego generała Hi-deki Tojo, reprezentanta skrajnego skrzydła imperialistycznego, który wkrótce po objęciu funkcji premiera dał sygnał do napaści na Pearl Harbor. Jego miejsce zajął 77-letni baron Kantaro Suzuki, głuchy, senny, niezdecydowany. Młodzi oficerowie bez żenady nazywali go między sobą starym pierdołą...

Fala szowinizmu, która zalała kraj, nie przeszkadzała jednak politykom w poszukiwaniu dróg zawarcia pokoju. Już w 1942 roku lord-strażnik tajnej pieczęci markiz Koiti Kido zalecał potajemnie cesarzowi Hirohito „posłużenie się jakąkolwiek odpowiednią okazją”, by — jak tylko można najszybciej — zakończyć wojnę.

W latach zaciętych walk na lądach i morzach odbywały się spotkania agentów japońskich i alianckich. Podczas tych supertajnych rokowań omawiano możliwości zawarcia pokoju. Wszystko jednak rozbijało się o upór Japończyków, którzy nie chcieli zrezygnować ze swoich dotychczasowych zdobyczy.

W dniu 26 lipca 1945 roku Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Chiny ogłosiły wspólną deklarację poczdamską, wzywającą Japonię do bezwarunkowej kapitulacji i określającą główne zasady demilitaryzacji tego państwa. Głosiła ona:

Znaczenie i wpływy militarystów japońskich mają być zlikwidowane raz na zawsze.

Główne punkty Japonii będą okupowane przez czas potrzebny do wprowadzenia porządku, bezpieczeństwa i sprawiedliwości.

Zostaną wprowadzone w życie postanowienia deklaracji kairskiej i suwerenność Japonii zostanie ograniczona do Hokkaido, Honsiu, Kiusiu, Sikoku i małych wysp przyległych.

Japońskie siły zbrojne po całkowitym rozbrojeniu wrócą do kraju.

Alianci nie zamierzają ani ujarzmiać, ani niszczyć narodu japońskiego, ale zbrodniarze wojenni poniosą sprawiedliwą, surową karę. Ustanowi się wolność słowa, religii i myśli oraz poszanowanie podstawowych praw człowieka.

Japonia zachowa przemysł potrzebny dla jej gospodarki, ale nie dla celów zbrojeniowych; będzie też mogła ubiegać się o udział w handlu światowym.

Siły okupacyjne wycofają się z Japonii, gdy tylko wyżej wymienione cele zostaną osiągnięte i gdy będzie ustanowiony odpowiedzialny, pokojowo usposobiony rząd.

Wzywa się rząd japoński, by ogłosił bezwarunkową kapitulację wszystkich japońskich sił zbrojnych. W przeciwnym wypadku czeka Japonię szybkie i całkowite zniszczenie.

Taki był wstęp do ostatniego aktu klęski japońskiego imperium.

*

Szóstego sierpnia o godzinie 8.00 stacje radiolokacyjne na przedpolach Hiroszimy wykryły dwa zbliżające się do miasta samoloty amerykańskie. W przekonaniu Japończyków był to kolejny, powtarzany z niezwykłą regularnością od kilkunastu dni lot rozpoznawczy. Dla zdezorientowania obrony przeciwlotniczej Amerykanie pojawiali się nad miastami Hiroszima, Kokura, Niigata i Nagasaki, wytypowanymi do zagłady na podstawie zdjęć lotniczych, o czym nikt poza wąską grupą wtajemniczonych nie mógł wiedzieć. Wykonywano te loty w składzie dwóch bombowców Boeing B-29 „Superfortress”, na tych samych trasach, bez interwencji ze strony Japończyków. Na dwa dni przed atakiem jądrowym, 4 sierpnia, Amerykanie rozrzucili nad tymi miastami ulotki z ostrzeżeniem, że będą zgładzone, jeśli rząd japoński natychmiast nie przyjmie formuły bezwarunkowej kapitulacji. Takie żądanie pod jego adresem już wysuwano, ale bez żadnego odzewu. Groźba zagłady zakrawała na utopię, bo mimo masowych nalotów żadne japońskie miasto nie zostało — jak dotąd — doszczętnie zniszczone. Władze miejskie w Hiroszimie zarządziły jednak ewakuację, kierując na wieś 120 tysięcy mieszkańców z ogólnej liczby 365 tysięcy ludzi:

Wykryte samoloty znalazły się tymczasem nad miastem, zmieniając szyk. Jeden skierował się nad centralną dzielnicę, drugi pozostał w tyle, zwiększając wysokość. Dowódcą załogi pierwszej superfortecy o nazwie „Enola Gay" z kodem identyfikacyjnym 82-R był pułkownik Paul Tibbets, główny dyrygent ataku. Na pokładzie jego samolotu znajdowała się bomba „Little Boy", tak nazwana w bazie Tinian przez lotników, którzy do tego dnia nie wierzyli, że ten niepozornie wyglądający „chłopczyk" może zetrzeć z powierzchni ziemi duże miasto. O godzinie 8.15 czasu miejscowego w celowniku prowadzącego samolotu ukazał się kamienny most, centralny punkt miasta, i w tym momencie bombardier, major Thomas Ferebee, zwolnił z zamków piekielny ładunek.

Zawieszona pod spadochronem bomba poleciała w dół, po kilkunastu sekundach nad Hiroszimą pojawił się oślepiający błysk, w chwilę potem strzelił w niebo wysoki gejzer na podobieństwo monstrualnego grzyba.

Lakoniczny komunikat agencji Domei Cusin o wybuchu w Hiroszimie ogłoszono w Tokio w południe. Bardziej szczegółowe wiadomości o tej straszliwej eksplozji napłynęły do stolicy Japonii w kilka godzin później. Już wtedy wysunięto przypuszczenie, że chodzi o bombę atomową. Następnego dnia armia opublikowała obszerny komunikat, głoszący, że „po nalocie nieznanej liczby bombowców wyrządzono miastu poważne szkody" i że przeciwnik „zastosował nowy typ bomby".

Po tragedii, jaka dotknęła ludność Hiroszimy, należało jak najszybciej udzielić jej szeroko pojętej pomocy. Nic podobnego jednak nie nastąpiło. 8 sierpnia premier Suzuki próbował w tej sprawie zwołać posiedzenie gabinetu, ale bez rezultatu.

Członkowie gabinetu wymówili się „bardziej pilnymi sprawami", zaś wojskowi zajmowali się intensywnym zagłuszaniem wiadomości radiowych przekazywanych przez amerykańskie stacje z Manili i Okinawy oraz niszczeniem alianckich ulotek, wzywających do kapitulacji...

Późnym wieczorem 8 sierpnia Związek Radziecki ogłosił, że z dniem następnym przystępuje do wojny z Japonią. Wojska radzieckie przekroczyły granicę Mandżurii i rozpoczęły likwidację Armii Kwantuńskiej, chełpiącej się mianem niezwyciężonej.

W kręgu „wtajemniczonych" zapanowała panika. Czy rząd mógł przyznać się przed narodem do poniesionej porażki? Nie pozwalała mu na to tradycja — historia cesarstwa japońskiego nie odnotowała dotychczas żadnej przegranej wojny. Ogłoszenie kapitulacji mogło być zatem poczytane za hańbę i zdradę, a w konsekwencji doprowadzić nawet do wojskowego zamachu stanu i mordów politycznych. Sytuację dodatkowo komplikował fakt, iż pod koniec lipca opublikowano przemówienie premiera Suzuki, które głosiło: „Będziemy się bić do zwycięskiego końca... Japonia nigdy się nie podda. Banzaj!"

Jakże niewielu Japończyków znało prawdziwe położenie swego kraju...

ROZDZIAŁ II

W dniu 9 sierpnia 1945 roku o godzinie 10.30 w schronie mieszczącym się w podziemiach oficjalnej rezydencji premiera zebrała się japońska Rada Najwyższa do Spraw Kierowania Wojną, czyli „Wielka Szóstka": premier Suzuki, minister spraw zagranicznych Togo, minister wojny — Anami, admirał Yo-nai i dwaj szefowie sztabów generalnych — Toyoda i Umezu.

Kim byli ludzie, mający decydować o losach milionów współrodaków?

Suzuki. Urodził się w roku 1867 — ostatnim roku epoki feudalnej w Japonii, w rodzinie prowincjonalnego urzędnika. Po ukończeniu przygotowawczej szkoły wojskowej, a później Akademii Marynarki Wojennej, Suzuki bardzo szybko piął się po szczeblach drabiny służbowej: głównodowodzący zjednoczoną flotą, szef morskiego sztabu generalnego, wreszcie — doradca wojenny cesarza.

W roku 1929 Suzuki był już głównym kamerdynerem swojego imperatora. W czasie krótkotrwałych zamieszek, znanych w Japonii jako „incydent 2-26”, Suzuki cudem tylko uszedł śmierci. Aż cztery razy urządzali nań zamachowcy polowania! Obwiniano go między innymi o zaakceptowanie na konferencji waszyngtońskiej limitu wielkości flot Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i Japonii w proporcji 5:5:3, a także uważano powszechnie za „wiarołomnego” doradcę cesarza. Słynne powiedzenie Suzuki, że „armia nie powinna mieszać się do polityki”, przysporzyło byłemu admirałowi wielu wrogów w kołach wojskowych. Mimo to w roku 1940 wybrano go wiceprezydentem Tajnej Rady, a w sierpniu 1944 roku jej prezydentem. 5 kwietnia 1945 roku 76-letni admirał otrzymał z łaski cesarza funkcję „pierwszego w państwie” — urząd premiera Japonii. Czy nowy leader był rzeczywiście człowiekiem, na którego mogli Japończycy liczyć? Niemożność zakończenia wojny w sposób, który odpowiadałby jego rodakom, oraz twarda, fanatyczna wręcz opozycja w armii tworzyły sytuację, która nawet bardziej wytrwałego niż premier człowieka mogła doprowadzić do popełnienia harakiri...

Ostra walka polityczna i zawiłe ścieżki dyplomatyczne były czymś zupełnie obcym temperamentowi starego admirała. Wiernego taoistę i zwolennika teorii filozoficznych Lao-cy bardzo często widywali jego ministrowie w ulubionym bujanym fotelu, obłożonego księgami. Czego szukał premier imperium w dziełach twórcy taoizmu, zwalczającego, jak wiadomo, wojny i zbytek warstw rządzących? Czyżby wizja państwa bez administracji i wojska, opartego na wyidealizowanym wzorze wspólnoty pierwotnej, przemawiała aż tak silnie do wyobraźni tego starego człowieka? Już samo zestawienie takiej lektury z osobą admirała musiało budzić zdziwienie. Sierpień 1945 roku nie był najlepszą porą na studiowanie dzieł filozofów chińskich...

Absolutne przeciwieństwo zniedołężniałego premiera stanowił ówczesny minister wojny, 58-letni generał Koretika Anami. Generał nie był działaczem politycznym, ale też i nie starał się za takiego uchodzić. Wiedziano powszechnie, że nie dopuszczał do tworzenia się klik w armii. Cenili go wysoko zwłaszcza młodsi oficerowie, twierdząc, że Anami uosabia prawdziwego samuraja.

Wysoki, dobrze zbudowany, z nieprawdopodobną wręcz zręcznością fechtował się ciężkim mieczem. Duża łysina nadawała jego twarzy kształt pociągły, a resztki siwych włosów zdobiły głowę niby śnieżna czapa świętą górę Fudżi. Wąskie, skośne oczy, szeroki nos i lekko spiczaste uszy dopełniały całości tego samurajskiego wizerunku.

Uprawiał namiętnie kendo, a stały partner generała w tej zabawie, podpułkownik Takesita, mimo że młodszy od swego przeciwnika o ponad 20 lat, bardzo często obrywał ciężkie lanie. Inną dyscypliną sportową, chętnie uprawianą przez ministra wojny, było łucznictwo. Każdego ranka strzelał Anami w swoim ogrodzie do słomianych tarcz, uważając ten sport za najlepszy środek na uspokojenie nerwów. I dopiero wówczas udawał się na śniadanie, gdy pięć kolejnych strzał utkwiło w środkowym polu tarczy...

Swą niezwykłą wprost popularność w armii zawdzięczał Anami powtarzanemu przy każdej okazji stwierdzeniu: „Oficer starszy ma traktować młodszego od siebie stopniem jak brata". Był to oczywiście zwykły frazes, gdyż armia japońska należała w tym czasie do tych nielicznych w świecie, gdzie za byle przewinienie biło się młodszego od siebie stopniem po twarzy. Jeśli więc w ten sposób manifestowano „uczucia braterskie", to łatwo wyobrazić sobie zwyczajne traktowanie żołnierza...

Faktem jest jednak, że Anami przejawiał w stosunku do młodszych oficerów wiele życzliwości i znajdował czas na ich wysłuchanie. W święto nowego roku oficerowie zjawiali się w domu ministra z życzeniami i zawsze byli nad wyraz gościnnie przyjmowani. Anami, który sam lubił wypić, nigdy nie miał tego za złe swym podwładnym. Na balach oficerskich pił dużo, tańczył i opowiadał ze swadą dość pieprzne dowcipy.

Jego kariera nie należała do błyskotliwych. Po ukończeniu Akademii Sztabu Generalnego (gdzie zresztą dwa razy oblał egzaminy wstępne) wysłano go z armią ekspedycyjną na Sachalin. Tam właśnie generał polubił... whisky. (W dwadzieścia lat później Anami nie miał w swoim schronie żadnych innych zapasów oprócz sporej ilości znakomitej „szkockiej” .

W roku 1925 wysłano go na studia do akademii wojskowej w Orleanie. Powrócił stamtąd z sympatią do wszystkiego co francuskie. Najpierw pełnił dość nudne obowiązki dowódcy rezerw. W górę poszedł dopiero po nieudanym zamachu oficerskim w roku 1933. Mianowano go wtedy adiutantem cesarza. W ciągu czterech Lat pełnienia tej funkcji miał okazję Anami poznać ludzi krążących wokół tronu i trzęsących Japonią.

Po kolejnej zmianie rządu, w roku 1940, Anami awansował na stanowisko zastępcy ministra wojny. Był to jednak okres częstej wymiany gabinetów i już w roku 1941 generała posłano na front chiński, gdzie walczył jako dowódca dywizji. Później dowodził jeszcze 2 armią, która wchodziła w skład Armii Kwantuńskiej, a kiedy w końcu roku 1943 główne siły tej armii przerzucano na front, Anami odkomenderowany został do Nowej Gwinei.

W połowie roku 1944 mianowano go dowódcą wojsk lotniczych. To był już spory awans w hierarchii służbowej. Z tego to właśnie stanowiska powołany został przez kolejny rząd w skład gabinetu premiera Suzuki i mianowany ministrem wojny.

Anami nie był zachwycony nową funkcją. Nie cierpiał przesiadywania w gabinecie, długich narad i nudnego ceremoniału.

Takiego właśnie ministra wojny miała Japonia w sierpniu 1945 roku — fanatycznego wyznawcę idei zen, samuraja z krwi i kości.

Flotę w Radzie Najwyższej reprezentowali: 65-letni minister — admirał Mitsumasa Yonai i 60-letni szef sztabu marynarki wojennej, admirał Soemu Toyoda.

Yonai urodził się w rodzinie ubogiego samuraja w małym miasteczku na północnym zachodzie Japonii. Świadectwo ukończenia Akademii Marynarki Wojennej otworzyło mu drogę do najwyższych w niej godności. „Biały Słoń" — tak nazwała go prasa japońska, kiedy w roku 1937 mianowany został ministrem marynarki wojennej, a w roku 1938 przetrwał na tym stanowisku aż trzy kolejne przesilenia rządowe. Był to okres, kiedy Niemcy hitlerowskie zwróciły baczną uwagę na Japonię, chcąc przedłużyć japońsko-niemiecki pakt antykominternowski z roku 1936. Idei tej przyklasnęły natychmiast ugrupowania faszystowskie w armii. Sam Yonai trzymał się od podobnych tendencji z daleka.

— Japońska flota — mawiał często — należy wyłącznie do imperatora. Japońskiej floty nie może sobie wynająć ani Hitler, ani nikt inny...

Zarówno w samej Japonii, jak też i na Zachodzie uchodził za liberała i zdecydowanego przeciwnika osi. Kiedy w styczniu 1940 roku Yonai został premierem Japonii, poseł amerykański Josef Crig uznał tę nominację za „fakt wielce obiecujący". Jego zdaniem Yonai był człowiekiem „niezdolnym do politycznych machinacji".

Pierwsze wystąpienie admirała w parlamencie przeszło bez echa. Mówiono, że „wprawdzie niczego nie powiedział, ale wystąpienie było bardzo eleganckie...".

Siedem miesięcy trwała „żegluga" Yonaia po burzliwych falach wydarzeń politycznych. Niemiecki blietz wzburzył umysły w Japonii. Ultranacjonaliści nie przebierali więc w środkach, chcąc pozbyć się niewygodnego premiera. 8 lipca 1940 roku ówczesny wiceminister wojny, generał Anami, odwiedził strażnika tajnej pieczęci.

— Wojskowi — powiedział generał — gotowi są do zmian w naszej polityce międzynarodowej. Bardzo niedobrze, że rząd Yonaia nie chce rozmów z Niemcami i Włochami. Może się to stać przyczyną groźnych w skutkach wydarzeń. Wojsko doszło do wniosku, że dalsza działalność gabinetu w jego obecnym składzie jest niemożliwa...

W ten oto sposób armia pozbyła się niewygodnego premiera. Yonai złożył rezygnację. Jako były premier został natomiast powołany automatycznie do Rady Starszych. W roku 1944, kiedy padła wyspa Saipan, doszło do dymisji rządu Tojo. Admirał Yonai powołany został wówczas w skład kolejnego gabinetu (chodziło prawdopodobnie o zademonstrowanie zmian w polityce), ale nauczony przykrym doświadczeniem zajął się wyłącznie sprawami floty, rezygnując z gier dyplomatycznych.

Po utracie wysp filipińskich i upadku następnego gabinetu kolejny premier — Suzuki, zatrzymał Yonaia na stanowisku ministra marynarki wojennej.

O tym, że Yonai jest zdecydowanym przeciwnikiem wojny, wiedzieli wszyscy. On sam miał kiedyś powiedzieć: „Najgłupszą decyzją, jaką podjęto, było wypowiedzenie wojny. Wiedziałem, że w perspektywie nie mamy żadnych szans na sukcesy...”

Drugim przedstawicielem floty w Radzie był admirał Soemu Toyoda, pełniący funkcję szefa sztabu marynarki wojennej. Absolwent Akademii Marynarki Wojennej, służył we flocie na wielu stanowiskach. W sierpniu 1944 roku mianowany głównodowodzącym flotą, już w kilka miesięcy został szefem sztabu. Swoją nominację oceniał Toyoda następująco: „Zostałem pomocnikiem Yonaia w przygotowaniu planów zakończenia wojny. Wkrótce po mojej nominacji Yonai zapytał mnie, czy sztab marynarki wojennej zgodzi się na zakończenie wojny. Odparłem: »Zrobię wszystko, co w mojej mocy...«".

Admirał z niechęcią myślał o jakiejkolwiek próbie stoczenia decydującej bitwy na terytorium Japonii. Sytuację oceniał bardzo krytycznie: „Flota straciła większość swoich sił, nie mówiąc już o kompletnym braku paliwa. Nasze samoloty szkolne przekształcono w specjalne bombowce pilotowane przez samobójców, ale osobiście nie jestem przekonany o skuteczności walki toczonej w podobny sposób...".

Człowiekiem, którego zdanie mogło się pokrywać z opiniami generała Anami i którego obawiano się nawet w Radzie Najwyższej (tak jak i samego ministra wojny), był 63-letni generał Iosiziro Umezu — szef Sztabu Generalnego armii. Jego rozkazom podlegało 5 milionów żołnierzy japońskich. Była to siła, z którą należało się liczyć...

Tak się jakoś złożyło, że kariera wojskowa Umezu splotła się, i to od samego początku, z losami generała Anami. Podobnie więc jak Anami, pełnił Umezu szereg mniej lub bardziej odpowiedzialnych funkcji; między innymi przez 5 lat dowodził Armią Kwantuńską.

Niejednokrotnie też powtarzał, że Japonia nie powinna nigdy wszczynać wojny ze Stanami Zjednoczonymi. Wrogiem, przeciwko któremu należało zdaniem generała skierować cały wysiłek militarny, był Związek Radziecki.

„Wojna japońsko-amerykańska — wołał Umezu — to wielkie nieporozumienie. Obie walczące, niestety, ze sobą strony mają tylko jednego prawdziwego wroga — Związek Radziecki! Tam zamiast kilku głupich wysepek na Pacyfiku możemy dostać całą Syberię aż po Ural!".

Zainteresowany szybkim zakończeniem wojny z USA, był jednocześnie Umezu przeciwnikiem kapitulacji bezwarunkowej. I w tym właśnie punkcie jego zdanie pokrywało się ze zdaniem ministra wojny. A wystarczyły dwa głosy na „nie", żeby brak jednomyślności uniemożliwił Radzie podjęcie decyzji.