Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ryszard Kaczmarek, autor głośnych "Polaków w Wehrmachcie", tym razem przedstawi historię żołnierzy-Polaków, którzy walczyli w szeregach armii pruskiej w czasie I wojny światowej. Opowieść o nich nosi rys tragiczny – dla Polaków przynależność do armii zaborczych często oznaczała konieczność walki z własnymi rodakami.
Losy polskich żołnierzy wpisane są w arenę, na której rozgrywała się Wielka Wojna: w wielkie operacje militarne i ruchy armii, ale sytuację żołnierzy oglądamy z bliska, czytając listy do rodziny, dzienniki i wspomnienia. Ryszard Kaczmarek wraca też do poczatków swojej fascynacji historią i własnych młodzieńczych poszukiwań dokumentów na strychach górnośląskich przedwojennych domostw.
Tej historii tysięcy Polaków w pruskich mundurach jeszcze nikt dotychczas nie opowiedział.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 634
Wstęp
Co skłoniło mnie do napisania książki o Polakach służących w armii kajzera? Dla historyka najprostsza odpowiedź na to pytanie to wskazanie luki badawczej, a innymi słowy – braku w dotychczasowej historiografii wyczerpującego opracowania źródłowego tego zagadnienia. W przypadku Polaków służących w mundurach niemieckich w czasie pierwszej wojny światowej takie uzasadnienie byłoby wystarczające. Do dzisiaj jest to bardzo słabo opisana część historii Kresów Zachodnich. Jeżeli sięgniemy do standardowych pozycji o pierwszej wojnie światowej dostępnych w języku polskim[1], to znajdziemy tam zaledwie wzmianki na ten temat. Jednocześnie zaś natkniemy się na obszerne opracowania służby Polaków u boku Austriaków czy Rosjan, w tym naturalnie również epopei legionowej i losu oddziałów polskich na odległym froncie wschodnim. Wyobrażenia Polaków o pierwszej wojnie światowej zdominowała na trwałe postać Józefa Piłsudskiego jako komendanta I Brygady Legionów. Mimo że jego aktywność (jak i dowodzonej przez niego formacji) z tego okresu to tylko epizod w dziejach straszliwej wojny, to jednak, jak pisze Robert Traba, w masowej wyobraźni Polaków ukształtował się obraz nie „morderczej wojny”, jak w całej zachodniej Europie, lecz „mit wojenki”, „romantyczno-ułański mit radości”[2]. Ta dysproporcja między Kresami Wschodnimi a Zachodnimi utrwaliła się jeszcze dzięki tradycji, do jakiej odwoływało się Wojsko Polskie po 1918 roku, za sprawą składu powojennej kadry oficerskiej armii polskiej, a po 1945 roku także na skutek tragicznego bilansu okupacji niemieckiej podczas kolejnego światowego konfliktu.
W międzywojniu wśród nielicznych publikacji opisujących losy Polaków wcielonych do obcych armii w latach 1914–1918 dominowały opracowania dotyczące armii rosyjskiej i austriackiej[3]. Teksty poświęcone służbie w armii niemieckiej z reguły miały charakter wspomnieniowy[4], niekiedy były to zbeletryzowane relacje[5] i tylko wyjątkowo zdarzały się niewielkie studia historyczne podejmujące temat kampanii zbrojnych z udziałem Polaków na froncie zachodnim[6]. Po drugiej wojnie światowej zainteresowanie tą tematyką zostało zepchnięte na dalszy plan, a uwaga badaczy była w owym czasie skoncentrowana raczej na okupacji niemieckiej z lat 1939–1945. Ponadto pamięć o Wielkiej Wojnie zaczęto wówczas deformować z przyczyn ideologicznych. Wydana w języku polskim niewielka monografia pierwszej wojny światowej I. Gałkina opierała się na bolszewickiej interpretacji konfliktu jako „rezultatu rywalizacji mocarstw walczących o nowy podział świata”. Sprawcami wojny byli wobec tego imperialiści – i to nie tylko stojący na czele wielkich mocarstw, lecz także wszystkich pozostałych państw uczestniczących w tej wojnie, nawet tych średnich i małych, ponieważ prowadziły one „wojnę imperialistyczną [i – R.K.[1*]] niesprawiedliwą”[7]. Sprawie polskiej w tym propagandowym opracowaniu nie poświęcono najmniejszej nawet wzmianki. Informacja o polskich formacjach wojskowych znalazła się dopiero w drugim powojennym opracowaniu na ten temat, pióra Adama Przybosia. Autor podtrzymał w nim tezę o imperialistycznej genezie wojny, ale akcentował zarazem, że umożliwiła ona „po latach cierpień [...] narodowi polskiemu odrodzenie”[8]. Stąd w tej monografii znalazły się – pominięte przez Gałkina – dzieje polskich formacji utworzonych przed Wielką Wojną i podczas niej (Strzelca, Drużyn Strzeleckich, Legionów Polskich w Austrii, Legionu Puławskiego w Królestwie Polskim, Bajończyków, formacji utworzonych w głębi Rosji i Polskiego Korpusu Posiłkowego)[9]. Tezy, które znalazły się w książce Przybosia – o „imperialistycznym” charakterze pierwszej wojny światowej, ale jednocześnie „postępowym” polskim ruchu narodowowyzwoleńczym, szczególnie tym związanym z partiami rewolucyjnymi – pozostały aktualne do końca okresu stalinizmu w Polsce, a i później zmieniano akcenty, przede wszystkim po 1956 roku, łącząc obydwie wojny światowe w jedno zagadnienie ekspansjonizmu niemieckiego, co było zgodne z ówczesnym spojrzeniem na całą historię stosunków polsko-niemieckich w wiekach XIX i XX. Ta interpretacja obowiązywała nawet w analizach wojskowych. D.V. Wierzchowski pisał w 1956 roku na ten temat jednoznacznie: „Bezpośrednimi winowajcami pierwszej wojny światowej 1914–1918 r., tak samo jak i drugiej wojny światowej, były agresywne siły imperializmu niemieckiego. W okresie od 1900 r. do 1945 r., czyli w ciągu 45 lat, Niemcy poświęciły co najmniej 20 lat na intensywne przygotowanie i przeszło 10 lat na prowadzenie dwóch wojen światowych, w których poniosły sromotne klęski”[10].
Dopiero od lat siedemdziesiątych XX wieku w polskiej historiografii pojawiały się prace zmieniające ten stereotyp, głównie jednak odnoszące się do działań dyplomatycznych i historii polskich formacji wojskowych. Prawdziwym przełomem było opublikowanie w 1988 roku obszernej monografii pióra Janusza Pajewskiego[11], chociaż refleksja o losie Polaków w armii niemieckiej pozostawała nadal na uboczu zainteresowań polskich historyków (poza nielicznymi wyjątkami, a chodzi głównie o opracowania Mieczysława Wrzoska[12]).
Dlaczego nie powstały nawet studia o charakterze popularnonaukowym? Z jakiego powodu do dzisiaj trudno znaleźć w Polsce szczegółowe opisy służby w armii niemieckiej? Na te pytania chyba nietrudno odpowiedzieć. Przede wszystkim w niemieckiej armii podczas pierwszej wojny światowej nie ma zwartych oddziałów polskich. Nie istnieją osobne „polskie” pułki, dywizje czy brygady, jak to było w armiach rosyjskiej i austriackiej. Polacy w armii kajzera służą jako żołnierze, podoficerowie, rzadko oficerowie, w mieszanych pod względem etnicznym jednostkach, które są częścią oddziałów niemieckich walczących prawie na wszystkich frontach pierwszej wojny światowej, ale nie sposób ich nazwać polskimi. Nie mają polskich dystynkcji, specjalnych odznak na mundurach, co więcej, zabrania się im używania języka polskiego. Warto dodać, że zakaz ten jest rygorystycznie przestrzegany, czego nie udało się wymusić na polskich żołnierzach w Wehrmachcie podczas drugiej wojny światowej mimo reżimu nazistowskiej Trzeciej Rzeszy. Nawet odtwarzanie wojennych losów całych pułków i dywizji z niemieckich prowincji wschodnich przychodzi z olbrzymim trudem i opiera się prawie wyłącznie na obcojęzycznych lub tłumaczonych opracowaniach. Te wszystkie czynniki stały się przyczyną historycznej „amnezji” całej generacji w kwestii Polaków w wojsku kajzera.
Ponadto na dzieje żołnierzy w niemieckiej armii cesarskiej nałożyły się doświadczenia, a może bardziej stereotypy, dotyczące walk Polaków w Wehrmachcie dwadzieścia lat później[13]. Nie było łatwo po 1945 roku – ani w okresie bezpośrednio powojennym, ani w czasie walki z tak zwanym niemieckim rewizjonizmem – pisać w miarę obiektywnie o historii Polaków ubranych w mundur w kolorze feldgrau, kiedy skojarzenia Niemca z nazistą były dla większości naszych rodaków oczywiste.
W zbiorowej pamięci historycznej, szczególnie na Kresach Zachodnich II Rzeczypospolitej, wiedza o służbie w armii kajzera przetrwała tylko w przekazie ustnym i w postaci dokumentów rodzinnych. Robert Traba mówi w związku z tym o zasadniczej różnicy w postrzeganiu pierwszej wojny światowej przez Polaków i Niemców. Patrząc chronologicznie, wyznacza zaledwie trzy punkty styczne w niemieckiej i polskiej pamięci o wojnie: rozbudzone nadzieje latem 1914 roku, aczkolwiek różne pod względem oczekiwań (Niemcy manifestowali pewność zwycięstwa, Polacy widzieli upragniony ogólnoeuropejski konflikt jako początek zmiany ukształtowanego po kongresie wiedeńskim układu sił na kontynencie, a w ślad za tym powrót kwestii polskiej do dyplomacji europejskiej), działania wojenne na terenie Królestwa Polskiego oraz służbę w armiach austriackiej i niemieckiej. Tym dwóm ostatnim zjawiskom przypisuje jednak, i słusznie, o wiele mniejsze znaczenie niż problemowi niepodległości Polski. Służba na frontach pierwszej wojny światowej, codzienność okopowa w zbiorowej pamięci Niemców zajmują miejsce centralne, przez Polaków wojna zaś postrzegana jest jako ostatni etap przekreślenia zaborczych podziałów. Jak pisze Traba, „w momencie gdy Niemcy przeżywali dramat Verdun, tragedię śmierci «kwiatu młodzieży» poległego na flandryjskich «polach chwały» oraz radość ze spektakularnego zwycięstwa pod Tannenbergiem, Polacy angażowali swe siły w budowę struktur pierwszego, niepodległego państwa”[14]. Dlatego w polskiej pamięci zbiorowej nie przetrwał tak mocno utrwalony niemiecki autowizerunek żołnierzy ofiar, którzy wprawdzie wojnę przegrali, ale nie na skutek klęski militarnej, lecz zdrady politycznej. Stąd był już tylko krok do sakralizacji w Niemczech ofiar pierwszej wojny światowej jako „zdradzonych bohaterów”, do kultu, którego miejscem stały się niezliczone cmentarze rozrzucone wzdłuż linii frontu zachodniego[15]. W Polsce żołnierz w niemieckim mundurze i w pikielhaubie nie przetrwał zaś ani jako sprawca, ani jako ofiara Wielkiej Wojny. Zniknął po prostu, zapomniany, tak jak zapomnianych zostało wiele innych wydarzeń burzliwej historii XX wieku.
Sam zetknąłem się z przejawami tej historycznej niepamięci już w dzieciństwie. Swoje chłopięce lata spędziłem w Brzęczkowicach, w małej wsi leżącej nieopodal miejsca szczególnego, osławionego Trójkąta Trzech Cesarzy, Dreikaiserecke, koło Mysłowic, w którym stykały się granice trzech cesarstw przed pierwszą wojną światową: Rosji, Niemiec i Austrii. Po stronie niemieckiej na wzgórzu nad graniczną Przemszą wznosiła się jedna ze słynnych wież Bismarcka, z której można było podobno zobaczyć przy dobrej pogodzie nawet Kraków. To tam, w Brzęczkowicach, na strychu typowego bauerskiego górnośląskiego domu, w pozostałych jeszcze zabudowaniach należących do folwarku na byłym obszarze dworskim (który po wojnie trafił w prywatne ręce, nowy właściciel jednak nie potrafił sobie poradzić w PRL-owskiej rzeczywistości z tą spuścizną), znajdowała się prawdziwa kopalnia historycznych skarbów. Po przejściu przez ganek (górnośląską laubę) za solidnymi drewnianymi drzwiami, zdobionymi mocno już wówczas podniszczonymi ćwiekami i zamykanymi na solidne, kute żelazne zasuwy, na których widać było ślady uderzeń wykonującego to małe arcydzieło kowala, znajdowało się prawdziwe królestwo tajemniczych dla kilkunastoletniego chłopca przedmiotów. W latach sześćdziesiątych XX wieku niewiele już pozostało takich miejsc, gdzie można było jeszcze zobaczyć i dotknąć starannie zrobionej uprzęży, wiekowych narzędzi gospodarczych, niekiedy już od dawna nieużywanych, albo dziwnych, nie wiadomo do czego służących glinianych naczyń. Skręcając z tej przyzby na lewo, po otwarciu sporych drewnianych drzwi, które z trudem potrafiłem wtedy pchnąć, i po wspięciu się na wysoki, nierówny drewniany próg, trafiałem do głównej izby. Pierwsze, co rzucało się w niej w oczy, to wielki piec z płytą kuchenną do gotowania. Pod nim leżały drewno na rozpałkę i węgiel w metalowej węglarce. Dookoła niego rozwieszano lub rozstawiano na półkach różne naczynia: śląskie buncloki, czyli garnuszki (nazwa pochodziła od Bolesławca, niem. Bunzlau, znanego z ich produkcji), malowane talerze, rzeźbione drewniane łyżki. Uważny obserwator dostrzegłby pewnie jeszcze w tej izbie święty obraz, wiszący nad dużym łóżkiem, na którym leżała pierzyna wypełniona gęsim puchem. Przedstawiał apostołów jako rybaków nad jeziorem Genezaret. Przy ustawionym pośrodku izby wielkim drewnianym stole gospodyni od czasu do czasu dokarmiała mnie swojskimi specjałami: porcjami grysiku pokrojonymi na czworokąty i posypanymi cynamonem i cukrem, kartoflami ze zsiadłym mlekiem albo śląskimi pożywnymi zupami – wodzionką i żurem. Latem i jesienią zaś można już było samemu nazrywać sobie śliwek, jabłek, gruszek i czereśni w gęsto zasadzonym drzewkami, trochę zaniedbanym sadzie wokół obejścia, które składało się nie tylko z domu mieszkalnego, lecz także ze stodoły, z obory i stajni.
Podczas tych moich wypraw do brzęczkowickiego folwarku dość szybko dostrzegłem wiszący w głównej izbie obrazek, starannie oprawiony w ramki i ukryty za szybką. Wisiał gdzieś między łóżkiem a piecem. Ze względu na intensywne kolory i fantazyjnie wyglądający napis zainteresował mnie bardziej niż biblijne malowidło na ścianie, bo takie znałem już z lekcji religii (ciekawe zresztą, że na parafii podobne obrazy były jeszcze poniemieckie, o czym świadczyły napisy w tym języku odnoszące się do wydarzeń ze Starego i z Nowego Testamentu). Z daleka trudno było nawet rozpoznać, czy chodziło o zdjęcie, czy też, co wydawało się bardziej prawdopodobne, dzieło to wykonał jakiś domorosły artysta. Takich na Górnym Śląsku nigdy nie brakowało, prawie w każdej wsi mniej lub bardziej utalentowani prymitywiści tworzyli tysiące obrazów apostołów, jeleni na rykowisku czy martwych natur z egzotycznymi owocami. Niekiedy jednak, popuszczając wodze wyobraźni, tworzyli prawdziwe arcydzieła: zachwycające barwą, nastrojem i metafizyczną głębią fantasmagoryczne wizerunki maszkaronów, utopców, hybrydalnych zwierząt i fruwających nad śląską krainą zwyczajnych ludzi, jak u Chagalla czy Rousseau Celnika. „Mój obraz”, kiedy mu się przyjrzałem bliżej, nie był jednak wytworem wyobraźni. Łatwo było na nim zauważyć dwa rzędy stojących, a na przodzie półleżących mężczyzn o marsowych minach. Zostali oni nie tyle wymalowani, ile był to jakiś kartonowy wydruk starej fotografii. Tym, co przyciągało uwagę, były intensywne niebieskie barwy ich mundurów, a przede wszystkim śmieszne hełmy z charakterystycznym szpicem – wtedy nie wiedziałem, czy trzeba je przyporządkować policjantom, strażakom, czy też żołnierzom. Na górze i u dołu widniały niezrozumiałe dla mnie napisy, ale, jak mi się wówczas wydawało, pięknie i „starożytnie” ułożone, co przy mojej ówczesnej wielkiej fascynacji historią antyczną tylko dodało im wartości. Wielkie wrażenie zrobiły też na mnie wąsy zdobiące oblicza obecnych na obrazku postaci – podkręcone do góry, nadawały młodym wojakom bardziej dojrzały, a może zawadiacki wygląd. Obok niektórych z nich można też było dostrzec monstrualne fajki o długich cybuchach[16].
Nikt nie chciał ze mną o tym arcydziele rozmawiać, najwyraźniej uznając, że na tłumaczenia „śpikowi” (smarkaczowi) spraw oczywistych nie warto strzępić języka. A może i sami gospodarze nie znali już całej skomplikowanej historii związanej ze służbą w cesarskiej armii? Dostawałem z reguły krótką odpowiedź, że to zdjęcie dziadka z wojska, „jak był u kajzera”.
Ta odpowiedź oczywiście wówczas mi nie wystarczała, a moja ciekawość jeszcze wzrosła, kiedy pozwolono mi wejść na strych starego domu, który okazał się prawdziwym skarbcem pamiątek historycznych. Można tam było znaleźć prawie wszystko: stare książki, gazety, dziwne narzędzia, a nawet walizeczkę cyrkowego klowna. Ta ostatnia okazała się szczególnie przydatnym odkryciem, bo dzięki jej zawartości mogłem się pochwalić przed kolegami różnymi sztuczkami, do czego służyła mi przede wszystkim śmieszna gumowa czerwona piłka na gumce, która imitowała nos klowna. Tam też jednak znalazłem czasopisma i dokumenty pisane w sposób tak samo dziwaczny jak na tajemniczym obrazku. Wiedziałem od mojej starki (babci) – która dobrze znała język Goethego i Schillera i do śmierci starannie pisała handszriftem, tak jak ją nauczono w wiejskiej szkole właśnie podczas pierwszej wojny światowej – że to „po niemiecku”. Nawet o krok nie zbliżyło mnie to jednak do poznania tajemnicy „obrazu”. Wprawdzie podczas oglądania ilustracji w przedwojennej niemieckiej encyklopedii Brockhausa, której pojedyncze tomy znalazłem w mieszkaniu babci, mogłem dostrzec, że są tam takie same mundury, ale świat kajzerowskich Niemiec jeszcze na długo miał pozostać dla mnie tajemnicą.
Wracając po wielu dziesiątkach lat do tego tematu, czuję się więc trochę jak antykwariusz Giambattista Bodoni, bohater jednej z powieści Umberta Eco, przypominający sobie z mozołem swoją przeszłość, a jednocześnie konfrontujący dziecinne wyobrażenia ze znaną mu ze szkolnej edukacji wiedzą o faszystowskich Włoszech. A to dlatego, że podczas pisania tej książki barwne obrazy z dzieciństwa i stereotypowe opinie o doskonałości pruskiej armii ciągle musiałem zestawiać z prawdziwym dramatem, jakiego doświadczyli żołnierze w armii kajzera podczas Wielkiej Wojny. Czytanie monografii dziejów pułków górnośląskich stało się okazją do cofnięcia się w czasie, „jak gdyby czas się zatrzymał lub raczej poszedł wstecz, jak cofa się o całą dobę wskazówki zegara”[17]. W odróżnieniu jednak od zacnego antykwariusza z Mediolanu ja już nie mogłem wrócić na strych domu, który zapamiętałem z dzieciństwa. Mojej Solary już nie ma. Jak większość takich chałup została dawno zburzona, a na jej miejscu stoi dzisiaj szkaradne blokowisko, które pochłonęło skarby oglądane w dzieciństwie. Wraz z tymi starymi domami zniknęły też opowieści o polskich żołnierzach w armii kajzera. Nie ma ich już nawet we wspomnieniach rodzinnych. Nie trafiły też nigdy na karty podręczników. Obecnie to już nie jest nawet historia „dziadka z Wehrmachtu”, który chociaż pozostał żywym wspomnieniem w wielu rodzinach, nie okazał się godny monografii. To część historii usunięta ze zbiorowej świadomości, może uznawana za niepotrzebną, za historyczny śmietnik...
Dla ludzi żyjących sto lat po tych wydarzeniach dzieje pierwszej wojny światowej coraz bardziej stają się czymś na tyle odległym, że nie wzbudzają większych emocji. Są częścią dość hermetycznej dziedziny wiedzy, w której my, historycy, ustalamy tylko fakty i prowadzimy spory o liczby i daty. Może z powodu braku tych emocji przez wiele lat po moich dziecięcych „odkryciach” żołnierz kajzerowskiej armii, z zawadiackim wąsem à la cesarz Wilhelm II, długo nie budził mojego zainteresowania. Do momentu kiedy przypadkowo wpadła mi w ręce książka, która spowodowała powrót do odległych wspomnień. Była to monografia opisująca dzieje jednego z górnośląskich pułków piechoty, w której szukałem informacji na temat kampanii napoleońskiej na Śląsku. Okazało się, że większa jej część poświęcona była pierwszej wojnie światowej, i to opisywanej nie z perspektywy dowództwa naczelnego, ale zwykłych żołnierzy i oficerów frontowych na niskim szczeblu dowodzenia. Przywoływała historie zupełnie mi obce. Trudno było na początku nawet odszyfrować pod nazwami tam używanymi znane mi z historiografii pola bitew Wielkiej Wojny. Nazwy, takie jak Rossignol, Lorette, Tolmein, początkowo niewiele mi mówiły. Jeszcze trudniej było zorientować się w kierunkach przemarszów pułku, które wiodły przez małe miejscowości – wymagające dokładnych map sztabowych, by jakoś je zlokalizować. Za to opis wydarzeń był fascynujący! To nie była znana mi historia pierwszej wojny światowej, ale relacja z wydarzeń widzianych z perspektywy zwykłego żołnierza. Zamiast zapoznać się z suchą analizą wojny znad sztabowej mapy, znalazłem się w okopie na pierwszej linii. I co ważniejsze, co chwila natykałem się na polsko brzmiące nazwiska, a przy dokładniejszej lekturze okazywało się, że walczący w tym pułku żołnierze to zapewne dobrze mi znani bohaterowie, których oglądałem w dzieciństwie. Te same marsowe miny na zdjęciach, te same pikielhauby i nazwiska, i miejsca urodzenia z całego Górnego Śląska.
Wczytując się głębiej w treść tych wspomnień, zdałem sobie sprawę, że to historia żołnierzy, którzy byli na „obrazie” znanym mi z dzieciństwa. Skłoniło mnie to do szukania podobnych pozycji. Zgromadziłem większość z nich, nie tylko tych dotyczących Górnego Śląska, lecz także pułków z innych regionów tak zwanej Dzielnicy Pruskiej, a więc Wielkopolski, Pomorza i Mazur. Ukazywały się w okresie międzywojennym w Republice Weimarskiej, a także w Trzeciej Rzeszy, a nawet już po wybuchu wojny. Jak wszystkie tego typu źródła narracyjne są one w wielu miejscach nieobiektywne, przesycone wątkami nacjonalistycznymi, lecz ich naturalizm w opisie dnia codziennego nie pozostawia jednak wątpliwości co do ich wiarygodności. Zresztą nawet świadek ich powstawania, a jednocześnie jeden z bohaterów mojej książki, Polak z kajzerowskiej armii Kazimierz Wallis, z przekonaniem pisał w 1917 roku, że te dzienniki niemieckich pułków są cennym źródłem informacji: „Wczoraj po południu sporządziłem tu w sztabie batl. [batalionu] Dziennik batalionu. Było można widzieć wszystkie walki i potyczki, które batalion od początku wojny miał, wszystkie straty itd. Szkoda tylko, że nie miałem wiele czasu, bo byłbym sobie coś odpisał z tego”[2*][18].
Często są to oryginalne fragmenty niezachowanych w całości z powodu strat w archiwum wojskowym w Poczdamie dzienników pułkowych, listów żołnierzy czy ich nigdy niedrukowanych wspomnień. Nie było dla mnie ważne, kto pisał te pułkowe monografie. W okopach, w jednym plutonie, w jednej kompanii, baterii czy w jednym działonie zarówno Polak, jak i Niemiec dzielili podobny los. Skrzętnie odnotowywałem każdy fragment potwierdzający, że niemieccy oficerowie i zwykli żołnierze dostrzegali to, że walczą obok nich Polacy albo Górnoślązacy, Wielkopolanie, Pomorzanie, Kaszubi czy Mazurzy, mówiący w niezrozumiałym dla nich języku polskim lub w którymś z jego dialektów. Bohaterami tej opowieści nie są więc wielcy dowódcy i politycy, ale zwykli żołnierze. Znajdziemy w niej wprawdzie wszystkim znane już nazwy głośnych bitew pierwszej wojny światowej, takie jak Verdun, Somma, Arras, Ypres, Isonzo, Lwów czy Gorlice, ale widziane nie z perspektywy wielkiej historii, lecz oczyma zwykłego żołnierza, skazanego na bierne współuczestnictwo w rzezi narodów.
Przypisy
Wstęp
[1] Janusz Pajewski, Pierwsza wojna światowa 1914–1918, Warszawa 1988 (wydanie II poprawione Warszawa 1991); Janusz Piekałkiewicz, Pierwsza wojna światowa, Warszawa 1999; Martin Gilbert, Pierwsza wojna światowa, Poznań 2003; Pierwsza wojna światowa na ziemiach polskich. Materiały sympozjum poświęconego 70 rocznicy wybuchu wojny, Warszawa 1986; Barbara Tuchman, Sierpniowe salwy, Warszawa 1995.
[2] Robert Traba, Zapomniana wojna. Wydarzenia lat 1914–1918 w polskiej i niemieckiej pamięci zbiorowej, [w:] Polacy i Niemcy. Historia – kultura – polityka, red. Andreas Lawaty, Hubert Orłowski, Poznań 2003, s. 63–64.
[3] Por. Stanisław Derejczyk, Urszula Olech, Polacy w pierwszej wojnie światowej. Problematyka wojskowa. Bibliografia, Warszawa 1988.
[4] Bernard Potrykus, Wspomnienia Kaszuba spod Verdun, oprac. Józef A. Teslar, Warszawa 1937; Wyjątki z pamiętnika. Epizod z wojny (przez L.L.), „Błękitny Weteran” 1936, nr 4, s. 27–28.
[5] G.A. Wroński, Pamiętnik nieznanego żołnierza. Przeżycia wojenne na froncie zachodnim 1914–1919, Śrem 1934.
[6] Stefan Jellenta, Grenadierzy poznańscy pod Douaumont (15.XII.1916), „Polska Zbrojna” 1938, nr 104, s. 7.
[7] I. Gałkin, Pierwsza imperialistyczna wojna światowa, wyd. Szkoła Partyjna przy KC PZPR, tłum. fragmenty, Warszawa 1953, s. 6.
[8] Adam Przyboś, Historia Polski i powszechna w krótkim zarysie. Rewolucja 1905 r. Pierwsza wojna światowa (1914–1918). Sprawa polska w latach 1905–1918, Toruń 1946, s. 12, 15–17, 20, 26–27.
[9] Tamże, s. 15–17.
[10] D.V. Wierzchowski [D.V. Veržhovskij], Pierwsza wojna światowa 1914–1918, Warszawa 1956, s. 5.
[11] Janusz Pajewski, dz. cyt., s. 832.
[12] Do nielicznych wyjątków należy kilka opracowań z ostatnich lat, pośrednio lub częściowo poruszających ten problem; por. m.in.: Społeczeństwo polskie na ziemiach pod panowaniem pruskim w okresie I wojny światowej (1914–1918), red. Mieczysław Wojciechowski, Toruń 1996; Problemy militarne na Pomorzu w latach 1914–1989, red. Adolf Stachula, Słupsk 2002; Mieczysław Wrzosek, Polskie formacje zbrojne i Polacy w armiach zaborczych w 1914 roku, „Dzieje Najnowsze” 2004, nr 3, s. 169–184.
[13] Autor poświęcił temu zagadnieniu osobną publikację, zob. Ryszard Kaczmarek, Polacy w Wehrmachcie, Kraków 2010.
[14] Robert Traba, dz. cyt., s. 58–59.
[15] Tamże, s. 61.
[16] W czasie pierwszej wojny światowej wręczano jako rodzaj honorowego odznaczenia fajki z bogato dekorowanymi porcelanowymi cybuchami z wizerunkami cesarza lub następcy tronu. Odwoływano się w ten sposób do tradycji fryderycjańskiej, gdzie w pułkach kawalerii otrzymanie takiej, niekiedy dochodzącej do dwóch metrów długości, fajki (aby można ją było jakoby palić bez zsiadania z wierzchowca) było uważane za wyjątkowy honor (G.A. Wroński, dz. cyt., s. 80).
[17] Umberto Eco, Tajemniczy płomień królowej Loany, przeł. Krzysztof Żaboklicki, Warszawa 2005, s. 228.
[18] List Kazimierza Wallisa do ojca Łukasza Wallisa, Francja 14.06.1917. Zbiory Specjalne Biblioteki Śląskiej w Katowicach.
[1*] W nawiasach kwadratowych znajdują się uzupełnienia i krótkie wyjaśnienia od autora.
[2*] W cytowanych listach i wspomnieniach zachowana została oryginalna pisownia, wraz z ortograficznymi i gramatycznymi odstępstwami od zasad języka polskiego (przyp. red.).