Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zaczęło się od poszukiwania sposobu na zwalczenie kryzysu paliwowego w 1973 roku, a skończyło jako rewolucyjne odkrycie naukowe, porównywalne z osiągnięciami teorii względności i fizyki kwantowej, przeprowadzono dowód: jesteśmy połączeni z resztą świata.
Na początku lat siedemdziesiątych, w samym środku kryzysu energetycznego, garstka naukowców, próbując znaleźć substytut ropy naftowej przypadkowo zaobserwowała niezwykłe zjawisko, jak się okazało z dziedziny mechaniki kwantowej - pole punktu zerowego. Pole o niewyobrażalnie wielkiej energii, ocean mikroskopijnych wibracji - odpowiedź na ważkie pytania, rozwiązanie wielu problemów. To, w tak zwanej "martwej przestrzeni", znajduje się klucz do życia, komunikacji międzykomórkowej, DNA, rozwiązanie zjawisk paranormalnych, takich jak postrzeganie pozazmysłowe i leczenie duchowe, a także zbiorowa nieświadomość.
Pole. W poszukiwaniu tajemniczej siły wszechświata to mrożąca krew w żyłach opowieść z CIA, tajemnymi rosyjskimi ośrodkami doświadczalnymi i kosmicznymi programami NASA w tle. To podróż w czasie, w trakcie której garstka naukowców odkrywa fizykę niemożliwości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 407
Książka ta zaczęła powstawać osiem lat temu, kiedy w toku pracy zaczęłam napotykać cuda. Nie cuda w zwykłym znaczeniu tego słowa, jak rozstępujące się morze czy mnożące się wykładniczo bochenki chleba, ale jednak cuda, ponieważ kompletnie zmieniały sposób, w jaki myślimy o funkcjonowaniu świata. Cuda, z którymi się zetknęłam, dotyczyły ścisłych dowodów skuteczności metod leczenia, które lekceważyły wszystko to, co wiedzieliśmy na temat naszej biologii.
Odkryłam na przykład trochę dobrych prac na temat homeopatii. Badania randomizowane, podwójnie ślepych, z zastosowaniem metody placebo – najlepszy standard współczesnej medycyny naukowej – pokazały, że można wziąć jakąś substancję, rozcieńczyć ją tak, że nie zostaje nawet jedna cząsteczka, podać ten roztwór pacjentowi – teraz już w postaci samej wody – a pacjent zaczyna zdrowieć*1. Odkryłam też podobne badania dotyczące akupunktury; wykazano w nich, że nakłuwanie skóry cieniutkimi igłami w konkretnych miejscach ciała, wzdłuż tzw. kanałów energetycznych, może być skuteczne w leczeniu niektórych schorzeń.
Co do uzdrawiania duchowego, to choć niektóre badania były złej jakości, pewna ich liczba była jednak na tyle wiarygodna, by sugerować, że faktycznie mamy tu do czynienia z czymś ciekawym i że w leczeniu na odległość może być coś więcej niż tylko efekt placebo czy przypadkowa poprawa samopoczucia. W wielu badaniach pacjenci nie wiedzieli nawet, że ktoś próbuje ich uzdrawiać. A jednak były dowody, że niektórzy ludzie potrafią skupić się na oddalonym pacjencie i w jakiś sposób zaczyna się on czuć lepiej.
Odkrycia te wywołały u mnie ciekawość, ale również głęboki niepokój. Wszystkie te praktyki opierały się na całkowicie odmiennym modelu ludzkiego organizmu niż obowiązujący we współczesnej nauce. Były to systemy medyczne, które działały jakoby na jakichś „poziomach energetycznych”, a ja byłam ciekawa, jaką to właściwie energię wykorzystują.
W środowisku osób zajmujących się medycyną alternatywną powszechnie używa się określeń takich jak „subtelna energia”, ale dla niedowiarka wewnątrz mnie nie było to satysfakcjonujące wyjaśnienie. Skąd pochodzi ta energia? Gdzie rezyduje? Co to znaczy, że jest subtelna? Czy istnieje coś takiego jak pole energii człowieka? I czy to ono jest odpowiedzialne nie tylko za te alternatywne metody uzdrawiania, ale również za wiele innych tajemniczych zdarzeń, które nie dają się wyjaśnić? Czy było jakieś źródło energii, którego nie rozumiemy?
Jeśli działa coś takiego jak homeopatia, to staje na głowie wszystko, co wiemy na temat naszej fizycznej i biologicznej rzeczywistości. Jedna z tych dwóch rzeczy musi się mylić – albo homeopatia, albo standardowa wiedza medyczna. Wydaje się, że aby zaakceptować to, co wydaje się prawdą w tak zwanej medycynie subtelnych energii, potrzeba i nowej biologii, i nowej fizyki.
Zaczęłam własne badania, próbując ustalić, czy jacyś naukowcy prowadzą badania sugerujące alternatywną wizję świata. Pojechałam do wielu miejsc na świecie, spotkałam się z fizykami i innymi znanymi pionierami nauki w Rosji, Niemczech, Francji, Anglii, Ameryce Południowej i Środkowej, i w USA. Korespondowałam i rozmawiałam przez telefon z wieloma badaczami w innych krajach. Brałam udział w konferencjach, na których prezentowano zupełnie nowe odkrycia. Ogólnie rzecz biorąc, postanowiłam trzymać się naukowców o ustalonej renomie, działających zgodnie z rygorystycznymi zasadami pracy naukowej. W środowisku osób zajmujących się alternatywnymi metodami leczenia było już dość spekulacji, a ja – żeby móc to rozgryźć i zrozumieć – chciałam, by wszelkie nowe teorie miały solidne podstawy w dowodach matematycznych lub doświadczalnych – precyzyjnych równaniach, prawdziwej fizyce.
Kiedy zaczęłam się zagłębiać w temacie, odkryłam małą, lecz spójną społeczność, złożoną ze znakomitych naukowców o uznanym dorobku, która zajmowała się pewnym niewielkim aspektem tego samego. Ich odkrycia były niesamowite. To, nad czym pracowali, zdawało się obalać współczesne prawa biochemii i fizyki. Ich praca nie tylko wyjaśniała, dlaczego może działać homeopatia i uzdrawianie duchowe. Ich teorie i doświadczenia składały się na nową naukę, nowe widzenie świata.
Pole powstało głównie dzięki wywiadom z wszystkimi głównymi naukowcami wspomnianymi w tej książce oraz na podstawie lektury ich najważniejszych publikacji. Byli to: Jacques Benveniste, William Braud, Brenda Dunne, Bernhard Haisch, Basil Hiley, Robert Jahn, Ed May, Peter Marcer, Edgar Mitchell, Roger Nelson, Fritz-Albert Popp, Karl Pribram, Hal Puthoff, Helmut Schmidt, Elisabeth Targ, Russel Targ, Charles Tart i Mae Wan-Ho. Uzyskałam olbrzymią pomoc i wsparcie od każdej z tych osób, telefonicznie i listownie. Większość z nich godziła się na rozliczne wywiady – często dziesięć lub więcej. Jestem im wdzięczna za zgodę na tak liczne konsultacje i zezwolenie na pracowite sprawdzanie podanych faktów. Tolerowali moje ciągłe wtrącanie się, a także mą ignorancję, a ich pomoc była nieoceniona.
Szczególnie muszę podziękować Deanowi Radinowi za nauczenie mnie statystyki, Halowi Puthoffowi i Peterowi Mercerowi za to, co urosło do kursu fizyki, Karlowi Pribramowi za zaznajomienie z neurodynamiką mózgu i Edgarowi Mitchellowi za dzielenie się ze mną najnowszymi odkryciami.
Jestem też wdzięczna wielu osobom, z którymi rozmawiałam lub korespondowałam, byli to: Andrei Apostol, Hanz Betz, Dick Bierman, Marco Bischof, Christen Blom-Dahl, Richard Broughton, Toni Bunnel, William Corliss, Deborah Delanoy, Suibert Ertel, George Farr, Peter Fenwick, Peter Garaiev, Valerie Hunt, Enzio Insinna, David Lorimer, Hugh MacPherson, Robert Morris, Richard Obousy, Marcel Odier, Beverly Rubik, Rupert Sheldrake, Dennis Stillings, William Tiller, Marcel Truzzi, Dieter Vaitl, Harald Walach, Hans Wendt i Tom Williamson.
Wprawdzie do mych przemyśleń i wniosków przyczyniła się cała gama książek i publikacji, jednakże jestem szczególnie zobowiązana za zestawienie dowodów na istnienie fenomenów psychicznych zawarte w książce Deana Radina The Conscious Universe: The Scientific Truth of Sychic Phenomena (New York: Harper Edge, 1997) i książce Richarda Broughtona Parapsychology: The Controversial Science (New York: Ballantine, 1991). To samo odnosi się do autorów takich jak Larry Dossey, którego liczne publikacje były niezwykle użyteczne w dokumentowaniu uzdrawiania duchowego, oraz Ervin Laszlo, autor fascynujących teorii próżni przedstawionych w książce The Interconnected Universe: Conceptual Founadations of Transdisciplinary Unified Theory (Singapur: World Scientific, 1995).
Mam też ogromny dług wdzięczności wobec całego zespołu wydawnictwa HarperCollins, zwłaszcza mej redaktorki, Wandy Whiteley, za natychmiastowe zrozumienie, o czym jest ta książka, i wsparcie mnie swym entuzjazmem. Jestem szczególnie wdzięczna Andrew Colemanowi za jego pieczołowitą redakcję oryginału. I mam dług wobec mego zespołu w „What Doctors Don’t Tell You” za ich poparcie dla tego przedsięwzięcia. Julie McLean i Sharyn Wong szczególnie za pierwszą pomoc o jedenastej i Kathy Mingo za niezawodne wsparcie, które umożliwiło mi balansowanie między domem i pracą.
Szczególne podziękowania należą się Peterowi Robinsonowi, memu brytyjskiemu przedstawicielowi, oraz Danielowi Benorowi, międzynarodowemu agentowi literackiemu, za entuzjastyczne ustosunkowanie się do tego projektu. Bardzo też chciałabym podziękować memu agentowi w Ameryce, Russelowi Galenowi, którego niesłabnąca wiara w celowość tej publikacji była co najmniej zadziwiająca.
Muszę też wspomnieć o mych dzieciach, Caitlin i Anyi, poprzez które doświadczam codziennie istnienia Pola. I jak zwykle największe podziękowania należą się memu mężowi, Bryanowi Bubbrdowi, za pomoc w zrozumieniu prawdziwego znaczenia tej książki i prawdziwego znaczenia połączenia wzajemnego.
Moja matka zmarła cztery dni przed Bożym Narodzeniem. Spędziliśmy ten smutny, ostatni tydzień 1996 roku w jej domu na Florydzie, oddając jej ostatnią posługę, porządkując jej rzeczy, wiążąc razem setki luźnych końców, które pozostawia śmierć. Pewnego popołudnia, przeglądając lary i penaty w jej sypialni, natknęłam się pod jej łóżkiem na małe rdzawe pudełko z pamiątkami i odkryłam w nim, tuż obok różowego dziecięcego albumu i kilku spłowiałych polaroidowych fotografii, paczkę moich listów do domu z czasów nauki w college’u.
Otworzyłam kilka kolorowych kopert i przysiadłam, by odczytać zagmatwane pismo z czasów mojej młodości, szczegółowy opis mojego pierwszego roku poza domem. Pośród najrozmaitszych wymyślonych osiągnięć – dyskretnie upewniających mych rodziców w sensowności ich inwestycji – znalazłam takie zdanie: „Dziś mam zamiar poznać astronomię”.
Uśmiechnęłam się, wspominając tę pretensjonalną, młodszą mnie, ale wszelkie rozbawienie szybko znikło, gdy uświadomiłam sobie, że moja matka by tak nie zareagowała. Ona natychmiast pojęłaby prawdziwe znaczenie tego zdania – mam zamiar nauczyć się astronomii w jeden dzień; ona, która tyle włożyła w tę cechę mego charakteru, byłaby zadowolona z tej mej wczesnej pewności, że jestem w stanie bezpiecznie położyć na łopatki każdego potwora, który stanie mi na drodze.
Dziś mam zamiar poznać astronomię. To zdanie stało się czymś w rodzaju przysłowia, które mój mąż i ja często powtarzaliśmy w czasie pisania tej książki. Dla nienaukowca takiego jak ja pomysł tej publikacji wydawał się równie groteskowy co próba połknięcia całej wiedzy astronomicznej jednym łykiem.
Pole powstało dzięki podstępowi. Przekonałam moich wydawców, by zainwestowali w coś, co było w zasadzie podróżą bez kompasu – aby zobaczyć, czy jest coś takiego jak „pole energetyczne człowieka”. Zaczęłam, jak zwykle robią to dziennikarze, od żerowania na gotowym. Jeździłam na konferencje. Czytałam artykuły naukowe. Skontaktowałam się z pionierami tych badań na całym świecie.
W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, najpierw z ciekawością, a potem z przerażeniem, że wkroczyłam w obszar nowy i niebezpieczny, naukę raczkującą, będącą w stadium powstawania. Naukowe podstawy, które przyjęliśmy, na których spoczywały pełne przekonania założenia na temat nas samych i naszego miejsca w świecie, rozpadały się dosłownie na moich oczach. Wyglądało na to, że książka mająca mnie wprowadzić w świat pisarstwa będzie wymagała ni mniej, ni więcej, tylko przedefiniowania naszych współczesnych poglądów na rzeczywistość.
Dziś mam zamiar poznać astronomię. Przez kilka lat, zbierając materiały do Pola i zapoznając się z kolejnymi badaniami w tej dziedzinie, pobierałam nauki u mniej więcej dwudziestu pięciu cierpliwych pionierów nauki. Wierciłam im dziurę w brzuchu, podlizywałam się, żądałam wyjaśnień i wyłudzałam od każdego z nich niezliczone godziny, do dwudziestu wywiadów na głowę, wyciągając informacje, a w końcu wymuszając jakieś proste tłumaczenie koncepcji, które często dla fizyków istnieją tylko w postaci matematycznej. Co to właściwie jest spójność kwantowa? Dlaczego istnieje pole punktu zerowego? Brałam ich często niezrozumiałe odpowiedzi i przetwarzałam na metafory, aż wreszcie obydwoje byliśmy zgodni co do brzmienia tego laickiego przybliżenia.
Podjęłam próbę dialogu sokratejskiego, przedstawiając każde odkrycie jako problem filozoficzny, na który należy spojrzeć w szerszym kontekście. Czy istnieje świadomość, czy to tylko pole punktu zerowego? Jednakże poza kilkoma zapaleńcami, takimi jak fizyk Hal Puthoff, były dziekan szkoły inżynieryjnej w Princeton Robert Jahn i jego koleżanka, psycholog Brenda Dunne, wszyscy z wyrachowaniem unikali wszelkich rozmów na temat metafizycznych implikacji tych badań. Nikt nie miał ochoty rozmawiać, przynajmniej publicznie, o szerszej perspektywie, kolektywnym znaczeniu tak wielu pojedynczych odkryć czy dokonać syntezy wszystkich tych materiałów w całość. To zadanie, jak z bólem zrozumiałam, pozostawiono mnie.
Przez kilka lat dreptałam po przedpokoju, łkałam za biurkiem, zaniedbywałam dzieci i odkładałam inne prace w stosie na blacie. Nocami dyskutowałam z mężem, absolwentem wydziału filozofii, na odwieczne tematy: Czym właściwie jest czas i przestrzeń? Czy jeśli nie patrzymy, Wszechświat znika? „Zostaw na boku czas i wszystko zaczyna mieć sens”, rzucił kiedyś Bob Jahn od niechcenia. Czy to możliwe? Albo, wracając do rzeczy, czy była to konieczność?
W tym czasie pisałam w gorączkowej panice, budując książkę jak tort, dodając nową warstwę znaczeń, gdy jakiś niuans stał się dla mnie jasny, a końcową powłokę dodałam dosłownie na kilka miesięcy przed publikacją.
W pewnym momencie zaczęłam pisać w konwencji sugerującej, że ten proces zachodzi przeze mnie. Każdego ranka szłam do komputera, a słowa i koncepcje wylewały się ze mnie w języku, którzy brzmiał obco – aż zdałam sobie sprawę, że znalazłam nowy głos i nowy temat, czy może to one w końcu mnie znalazły. Kiedy książka się ukazała, przeczytałam ją ze zdziwieniem, że faktycznie jest to moja praca.
Zaczęłam swą dziennikarską karierę w latach siedemdziesiątych jako dziennikarz śledczy i to podejście do pracy, trudne i bazujące na faktach, nigdy mnie nie opuściło. Przez wiele lat redagowałam biuletyn pod tytułem „What Doctors Don’t Tell You” (Czego nie mówią wam lekarze), krytykę współczesnej medycyny. Wprawdzie moja sympatia leży po stronie medycyny alternatywnej, po latach studiów nad ograniczeniami klasycznej medycyny Zachodu, nadal wymagam dowodów. Nie zwróciłam się ku wschodniej ezoteryce czy mistycyzmowi i mam skłonność do potępiania przejawów napuszonej duchowości Nowej Ery, wszystkich twierdzeń o medycynie „kwantowej” bez solidnych dowodów i różnych nieuzasadnionych i nieprecyzyjnych zastosowań słowa „energia”. Nie ma we mnie zbyt wiele egzaltacji.
Jednakże proces tworzenia Pola zmienił samego herolda. Gdy tylko ten alchemiczny proces dobiegł końca, stałam się innym człowiekiem, nie tylko inaczej mówiącym, ale także zupełnie inaczej patrzącym na świat. Niezwykłe odkrycia tych badaczy sugerowały, że współczesny człowiek patrzy na świat przez mętne szkło oraz że zastosowanie tych odkryć do naszego życia będzie wymagało ni mniej, ni więcej, tylko zbudowania świata od nowa.
Joan Didion stwierdziła kiedyś, że opowiadamy sobie historie po to, by żyć. Z naszych wszystkich opowieści to właśnie te naukowe definiują nas najbardziej. To one kreują naszą percepcję Wszechświata i metod, jakimi on operuje; na tej podstawie tworzymy wszystkie nasze struktury społeczne: nasze relacje międzyludzkie i relacje ze środowiskiem, nasze metody robienia interesów i nauczania naszych dzieci, organizowania się w osiedla i miasta, określania granic naszych krajów i naszych planet.
Wprawdzie postrzegamy naukę jako prawdę ostateczną, jednakże w sumie jest ona tylko opowieścią opowiadaną na raty. Uczymy się naszego świata po kawałku, w procesie nieustannego poprawiania i recenzowania. Nowe rozdziały uzupełniają – a często zastępują – rozdziały wcześniejsze. Biorąc pod uwagę odkrycia wyszczególnione w tej książce oraz te, do których doszło już po jej opublikowaniu, widać jasno, że historia, którą opowiadano, zostanie wkrótce zastąpiona jakąś jej gruntownie zmienioną wersją.
Nasza obecna naukowa opowieść jest ponadtrzechsetletnią historią, opartą w dużej mierze na odkryciach Izaaca Newtona, o Wszechświecie, w którym cała materia porusza się w trójwymiarowej przestrzeni i czasie, w zgodzie z ustalonymi prawami. Newtonowska wizja świata opisuje odpowiedzialne miejsce zamieszkane przez przewidywalną i łatwą do zidentyfikowania materię. Wizja świata wyłaniająca się z tych odkryć podtrzymywana jest też przez filozoficzne implikacje darwinowskiej teorii ewolucji, z jej sugestią, że przetrwanie jest zarezerwowane dla osobników o silnej konstrukcji genetycznej. W gruncie rzeczy opowieści te idealizują osobność. Od chwili narodzin mówią nam, że tam, gdzie jest zwycięzca, musi być przegrywający. Z tej zawężonej wizji zbudowaliśmy nasz świat.
Pole opowiada całkiem nową historię naukową. Najnowszy jej rozdział, napisany przez grupę w większości nieznanych odkrywców naukowych rubieży, sugeruje, że w gruncie rzeczy istniejemy jako jedność, współzależność – całkowicie zależne od siebie wzajemnie części, w każdej chwili wpływające na całość.
Ta nowa historia ma dla naszego rozumienia życia i dla konstrukcji naszej społeczności kolosalne znaczenie. Jeśli pole kwantowe wiąże nas wszystkich swoją niewidzialną siecią, to będziemy musieli na nowo przemyśleć definicję nas samych i na nowo określić, co to właściwie znaczy być człowiekiem. Jeśli pozostajemy w stałym i natychmiastowym dialogu z naszym otoczeniem, jeśli cała informacja z Kosmosu przepływa w każdej chwili przez pory naszej skóry, to nasze obecne pojęcie o możliwościach istoty ludzkiej jest zaledwie migawką tego, czym powinno być.
Jeśli nie jesteśmy oddzielni, nie możemy więcej myśleć o nas samych w kategoriach „zwycięzca” i „przegrany”. Musimy na nowo zdefiniować, co określamy jako „ja” i „nie-ja”, i zreformować sposób, w jaki współdziałamy z innymi ludźmi, prowadzimy interesy czy postrzegamy czas i przestrzeń. Musimy rozważyć na nowo, jak wybieramy i wykonujemy pracę, budujemy nasze społeczności i wychowujemy dzieci. Musimy wyobrazić sobie inny sposób na życie, całkowicie nowy sposób „bycia”. Musimy odrzucić wszystkie nasze społeczne kreacje i zacząć od nowa, budując na zgliszczach.
Większość czytelników mylnie sądzi, że materię tej książki stanowią współczesne odkrycia naukowe. W rzeczywistości Pole to historia. Do naukowych przełomów opisanych na stronach tej książki doszło jedną trzecią stulecia temu. Jednakże od opublikowania Pola przedstawieni w tej książce naukowcy dowiedli zadziwiającej umiejętności przewidywania. Wprawdzie ich główne badania prowadzone były w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku, najnowsze odkrycia w czołowych laboratoriach na całym świecie przynoszą dowody potwierdzające, że dziwna koncepcja mechaniki kwantowej – o której kiedyś sądzono, że zarządza jedynie światem najmniejszych cząstek – w rzeczywistości dotyczy całego świata. Dodatkowe wzmocnienie dla idei, że świadomość może mieć kluczowe znaczenie dla kształtu naszego świata, dają, dokonane przez niektórych z tych badaczy, odkrycia na temat zmiennej natury atomów i cząsteczek.
Dziesiątki naukowców z różnych dziedzin na całym świecie dowiodło, że cała materia egzystuje w bezkresnej kwantowej sieci połączeń między istotami ożywionymi a ich środowiskiem. Jeszcze inni wykazali, że świadomość jest substancją występującą poza granicami ludzkiego ciała. Mózg i DNA, uważane zawsze za głównych dyrygentów organizmu, powinny być raczej rozważane jako przetworniki – które przekazują, otrzymują i w końcu interpretują informację kwantową pobraną z pola. Nawet w kręgach tradycjonalistów nasze współczesne rozumienie czasu jako czegoś jednoznacznie ukierunkowanego zostało zdemaskowane jako konstrukcja niekompletna, która wymaga, być może, gruntownego przeglądu.
W ciągu kilku dziesięcioleci, które minęły od odkryć tych pierwszych badaczy, dowiedziano się tyle o naturze świadomości, że odczułam potrzebę napisania drugiej części. The Intention Experiment to rozwinięcie sugestii zawartych w Polu, że ukierunkowane myśli są jednym z głównych czynników powstawania rzeczywistości – teorii, która jest stale testowana w masowych, ciągłych międzynarodowych eksperymentach z czytelnikami (http://www.theintentionexperiment.com).
Od pierwszej publikacji tej książki pole punktu zerowego, jako pole wszelkich możliwości i darmowe źródło niewyobrażalnej energii, przyciągnęło uwagę i pobudziło wyobraźnię ludzi. Próby ekstrahowania energii z pola punktu zerowego jako egzotycznego sposobu podróży kosmicznych – kiedyś obiekt sekretnych projektów finansowanych z umiarkowanych kapitałów startowych – są dziś chętnie sponsorowane przez takie giganty korporacyjne jak Lockheed Martin. Pole weszło do słownika wyrazów gier komputerowych, filmów, seriali telewizyjnych i piosenek. W kreskówce Iniemamocni główny przeciwnik bohaterów filmu, Syndrome, do unieruchomienia swoich oponentów wykorzystuje rękawice wyposażone w źródło „energii pola zerowego”. Podobno technolodzy rozwijający wielkie wyszukiwarki internetowe upatrują w polu punktu zerowego sposobu na zaawansowane wyszukiwanie intuicyjne.
Sądząc po setkach listów, które dostałam od chwili opublikowania pierwszego wydania Pola, każdy czytelnik widzi w tej książce coś innego. Jednakże każdy też rozumie, że jej głównym przesłaniem jest nadzieja na nowe możliwości. W czasie gdy stara opowieść naukowa, ta kładąca nacisk na techniczne opanowanie Wszechświata, zagraża trwaniu naszej planety, Pole oferuje odmienną przyszłość. Główny nurt naukowy okopał się na swych fundamentalistycznych pozycjach, zdominowany przez bardziej wymownych naukowców, którzy sądzą, że nasza naukowa opowieść jest już prawie kompletna. Jednakże niewielki ruch oporu nadal kwestionuje ten ograniczony sposób myślenia. Każdym nieortodoksyjnym pytaniem, każdą nieprawdopodobną odpowiedzią pionierscy naukowcy, tacy jak ci opisani w Polu, budują nasz świat na nowo. Być może oni i im podobni wskażą nam drogę.
Lynne McTaggart
Czerwiec 2007
Część 1
Teraz wiem, że nie jesteśmy w Kansas.
Dorotka, Czarnoksiężnik z krainy Oz
Rozdział pierwszy
Być może to, czego doświadczył Ed Mitchell, było związane z nieważkością albo może wynikało z tego, że jego wszystkie zmysły były zdezorientowane. Był w drodze do domu, który w tym właśnie momencie znajdował się mniej więcej 350 000 kilometrów stąd, gdzieś tam na powierzchni zasnutego chmurami lazurowego i białego półkola, które co jakiś czas pojawiało się w trójkątnym oknie kapsuły załogowej statku Apollo 14*2.
Dwa dni wcześniej został szóstym człowiekiem, który wylądował na Księżycu. Podróż była triumfem: pierwsza wyprawa na Księżyc w celu przeprowadzenia badań naukowych. Świadczyły o tym blisko 43 kilogramy skał i próbek gleby w ładowni. Wprawdzie on i jego dowódca, Alan Shepard, nie zdobyli szczytu Cone Crater, o wysokości prawie 230 metrów, jednakże reszta punktów ich precyzyjnego harmonogramu, przylepionego taśmą do nadgarstków, wyszczególniającego dosłownie każdą minutę ich dwudniowej wyprawy, została metodycznie odhaczona.
Jedyne, czego nie udało im się w pełni wyjaśnić, to wpływ tego niezamieszkanego świata o zmniejszonej grawitacji, pozbawionego łagodzącego działania atmosfery, na zmysły. Bez punktów odniesienia, takich jak drzewa czy kable telefoniczne, czy wreszcie czegokolwiek różnego od Antaresa, złocistego pojazdu w kształcie owada w tym bezkresnym pyliścieszarym krajobrazie, postrzeganie przestrzeni, rozmiarów, odległości czy głębokości było strasznie zaburzone; Ed był zszokowany, gdy odkrył, że dowolne dwa punkty nawigacyjne, pieczołowicie zaznaczone na fotografiach o wysokiej rozdzielczości, były oddalone od siebie co najmniej dwa razy bardziej, niż oczekiwano. To tak, jakby on i Alan skurczyli się w czasie podróży kosmicznej i to, co na Ziemi wydawało się maleńkimi garbami i załamaniami powierzchni Księżyca, nagle rozdęło się do wysokości dwóch metrów lub większej. Co więcej, kiedy czuli się pomniejszeni, byli też lżejsi niż normalnie. Mała siła przyciągania sprawiła, że Ed doświadczył dziwnej lekkości istnienia i, pomimo wagi i wielkości swego niezgrabnego skafandra, przy każdym kroku wydawało mu się, że się unosi.
Był też mylący widok Słońca, czystego i nieskalanego w tym bezpowietrznym świecie. W oślepiającym blasku Słońca, nawet w stosunkowo chłodny poranek, zanim temperatura osiągnęła maksimum 132 stopni Celsjusza, kratery, elementy krajobrazu, gleba i Ziemia – nawet samo niebo – wszystko było niezwykle klarowne. Dla umysłu, przyzwyczajonego do zmiękczającego filtra atmosfery, te ostre cienie, zmieniające się kolory łupkowoszarego gruntu, wszystko to knuło razem, by płatać figle oczom. Ed i Alan, nie wiedząc o tym, że byli zaledwie 18 metrów od krawędzi Cone Crater, nagle zawrócili, przekonani, że nie zdołają tam dotrzeć w wyznaczonym czasie – niepowodzenie, które mocno rozczarowało Eda, od dawna marzącego o tym, by zajrzeć do wnętrza tej leżącej w środku księżycowych wyżyn dziury o średnicy 335 metrów. Ich oczy nie wiedziały, jak interpretować ten stan nadwzroczności. Nie było tu życia, ale też nic się nie kryło przed wzrokiem, a wszystkiemu brakowało niuansów. Każdy obraz przytłaczał oczy jaskrawymi kontrastami. W pewnym sensie Ed widział jednocześnie wyraźniej i mniej wyraźnie niż kiedykolwiek w życiu.
W precyzyjnym grafiku ich zajęć było niewiele czasu na zastanowienie się czy zdziwienie, czy w ogóle jakiekolwiek myśli o większym znaczeniu dla podróży. Zagłębili się w przestrzeń kosmiczną dalej niż jakikolwiek inny człowiek przed nimi i teraz, obarczeni świadomością, że kosztują amerykańskich podatników 200 tysięcy dolarów na minutę, czuli się zobowiązani pilnować zegara, odhaczając punkt po punkcie wszystko to, co Houston upakowało ściśle w ich harmonogramie. Dopiero gdy pojazd księżycowy połączył się znów z kapsułą załogową i rozpoczął dwudniową podróż powrotną na Ziemię, Ed mógł ściągnąć swój skafander, teraz zbrukany księżycową glebą, usiąść w samych kalesonach i postarać się zrobić porządek ze swą frustracją i gonitwą myśli.
Kapsuła Kitty Hawk obracała się powoli, niczym kurczak na rożnie, by wyrównać temperaturę po obu stronach statku; w czasie tych powolnych obrotów Ziemia co jakiś czas pojawiała się w oknie jako maleńkie półkole w pochłaniającej wszystko rozgwieżdżonej nocy. Patrząc z tej perspektywy, gdy Ziemia zamieniała się miejscem z resztą Układu Słonecznego, niebo nie było tylko tym, co jak zwykle rozciąga się nad głowami, ale wielką całością, otaczającą Ziemię ze wszystkich stron.
To właśnie wtedy, wyglądając przez okno kapsuły, Ed doznał najsilniejszego wrażenia w życiu: wrażenia łączności, jak gdyby niewidzialna sieć łączyła wszystkie planety i wszystkich ludzi ze wszystkich epok. Majestat chwili zaparł mu dech w piersiach. Choć nadal ruszał pokrętłami i wciskał guziki, czuł się zdystansowany od swojego ciała, jak gdyby za sterami siedział ktoś inny.
Wydawało się, jakby było tam jakieś olbrzymie pole siłowe, łączące wszystkich ludzi, ich intencje i myśli, a także wszelkie ożywione i nieożywione formy materii, wszystkie czasy. Wszystko, co Ed robił i myślał, miało wpływ na resztę Kosmosu, a każde zdarzenie w Kosmosie wywierało podobny wpływ na niego. Czas był tworem sztucznym. Wszystko, co kiedyś myślał o Wszechświecie i odrębności ludzi i rzeczy, wydawało się błędne. Nie było przypadków ani osobistych zamierzeń. Ta naturalna inteligencja, która trwała od miliardów lat, która stworzyła najdrobniejszą cząsteczkę jego jestestwa, była też odpowiedzialna za jego obecną podróż. To nie było coś, czego doświadczał jedynie w swym umyśle, ale przenikające instynktowne uczucie, jak gdyby fizycznie rozszerzał się na zewnątrz okna, do najdalszych zakątków Kosmosu.
Nie zobaczył twarzy Boga. Wrażenie nie miało nic wspólnego ze standardowym doznaniem religijnym ani z oślepiającym objawieniem – które religie Wschodu nazywają często „ekstazą jedności”. To było tak, jakby w ułamku sekundy Ed Mitchell odkrył i poczuł Moc.
Rzucił okiem na Alana i Stu Roosa, jeszcze jednego astronautę biorącego udział w misji Apollo 14, by sprawdzić, czy oni również doświadczają czegoś choć trochę podobnego. Była taka chwila, gdy pierwszy raz wyszli z Antaresa na księżycową wyżynę Fra Mauro, że Alan, weteran pierwszego amerykańskiego lotu załogowego, zazwyczaj twardziel niemający czasu na różne mistyczne trele-morele, wytężył się, by z wnętrza swego ciężkiego skafandra zerknąć w górę, i aż jęknął na widok Ziemi, tak niesamowicie pięknej na tle ciemnego nieba. Teraz jednak wydawało się, że Alan i Stu mechanicznie wykonują swą robotę, a on nie miał odwagi powiedzieć im o czymś, co zaczynało wyglądać jak jego własna, wyjątkowa chwila prawdy.
Zawsze trochę nie pasował do tego kosmicznego programu, a przy tym, choć był młodszy od Sheparda, to jednak, mając czterdzieści jeden lat, należał do starszych uczestników lotu Apolla. Ze swymi włosami w kolorze piasku, szeroką twarzą, wyglądem człowieka ze środkowego zachodu USA i przeciąganiem samogłosek typowym dla pilota linii lotniczych nie odbiegał wyglądem od reszty. Jednakże w ich oczach był intelektualistą: jako jedyny miał doktorat i licencję pilota. Także sposób, w jaki znalazł się w programie kosmicznym, był niecodzienny. Uważał, że musi zrobić doktorat z astrofizyki na MIT – oto jak planowo przygotował swą drogę do NASA – i dopiero po tym uświadomił sobie, że aby się zakwalifikować, powinien też udoskonalić umiejętności pilota. W każdym razie, gdy chodzi o pilotaż, Ed był daleki od nonszalancji. Podobnie jak reszta towarzyszy spędził pewien czas w latającym cyrku Chucka Yeagera1 na pustyni Mojave, gdzie zmuszał samoloty do rzeczy, do których wykonywania zdecydowanie nie były przystosowane. W pewnym okresie był nawet instruktorem, lubił jednak myśleć o sobie nie tyle jako o oblatywaczu, ile odkrywcy: kimś w rodzaju współczesnego poszukiwacza prawdy. Jego zainteresowanie nauką nieustannie kolidowało z surowym baptystycznym wychowaniem, jakie odebrał w dzieciństwie. Wyglądało na zrządzenie losu, że wychował się w Roswell, w Nowym Meksyku, gdzie jakoby po raz pierwszy widziano kosmitów, i mieszkał niespełna dwa kilometry od domu Roberta Goddarda, ojca amerykańskiej techniki rakietowej, a od miejsca, w którym wykonano pierwsze próby bomb atomowych, dzieliło go zaledwie kilkanaście kilometrów przez góry. Nauka i duchowość współegzystowały w nim, konkurując zawzięcie, jemu jednak udało się jakoś je pogodzić i sprawić, że podały sobie ręce.
Było coś jeszcze, co go trzymało z boku. Tego wieczoru, kiedy Alan i Stu spali w hamakach, Ed po cichu przeprowadził doświadczenie, które trwało całą podróż na Księżyc i z powrotem. Od jakiegoś czasu zajmował się eksperymentami w dziedzinie świadomości i postrzegania pozazmysłowego, spędzając sporo czasu na studiowaniu prac doktora Josepha B. Rhine’a, biologa mającego na swoim koncie liczne doświadczenia nad pozazmysłową naturą ludzkiego postrzegania. Jego najnowsi przyjaciele mieli tytuły doktorów i prowadzili budzące zaufanie eksperymenty nad naturą świadomości. Wspólnie zdali sobie sprawę, że księżycowa wyprawa Eda to wyjątkowa okazja sprawdzenia, czy ludzka telepatia działa też przy większych odległościach niż te badane w laboratorium doktora Rhine’a. To była jedyna w życiu szansa stwierdzenia, czy ten rodzaj porozumiewania się jest skuteczny na odległość większą niż ta, którą można osiągnąć na Ziemi.
Czterdzieści pięć minut po rozpoczęciu fazy spania Ed wyciągnął małą latarkę i, tak jak robił to w czasie dwóch dni lotu na Księżyc, losowo napisał liczby, z których każda zastępowała sławne symbole Zenera stosowane przez doktora Rhine’a: kwadrat, okrąg, krzyż, gwiazdę i trzy faliste pionowe linie równoległe. Następnie skoncentrował się na nich, po czym metodycznie, jedną po drugiej, spróbował je „przesłać” do swych kolegów na Ziemi. Pomimo podekscytowania doświadczeniem starał się je zachować w tajemnicy. Kiedyś próbował dyskutować z Alanem o naturze świadomości, ale nie był ze swym szefem zbyt blisko, a sam temat nie porywał innych tak bardzo jak jego. Niektórzy astronauci myśleli w przestrzeni kosmicznej o Bogu, a wszyscy uczestnicy programu kosmicznego wiedzieli, że szukają czegoś nowego na temat działania Wszechświata. Gdyby jednak Alan i Stu dowiedzieli się, że Ed próbuje przesłać swe myśli ludziom na Ziemi, uważaliby go za jeszcze większego dziwaka niż dotychczas.
Ed skończył swój nocny eksperyment i wykonał kolejny, następnego wieczoru. Ale po tym, co mu się wcześniej przydarzyło, nie było to już konieczne; był teraz głęboko przekonany, że to prawda. Ludzkie umysły są ze sobą połączone, tak jak są połączone z innymi rzeczami na tym świecie – i na każdym innym. Intuicja podpowiadała mu, że to prawda, ale dla naukowca było to za mało. Przez następnych dwadzieścia pięć lat czekał, że nauka wyjaśni mu, co, do licha, mu się tam wtedy przydarzyło.
Edgar Mitchell wrócił do domu bezpiecznie. Prawdopodobnie żadnych działań badawczych na Ziemi nie można porównać z wyprawą na Księżyc. Kiedy następne trzy loty zostały anulowane z powodu braku funduszy, po dwóch latach opuścił NASA i to właśnie wtedy zaczęła się jego prawdziwa podróż. Badanie świata wewnętrznego okazało się nieskończenie bardziej czasochłonne i trudniejsze od lądowania na Księżycu czy poszukiwania Cone Crater.
Jego mały eksperyment z ESP2 się powiódł, co sugerowało, że zaistniała jakaś przecząca wszelkiej logice forma komunikacji. Ed nie zdołał wykonać wszystkich sześciu zaplanowanych eksperymentów, upłynęło też trochę czasu, nim udało się dopasować te cztery, które przeprowadził, do sześciu sesji domyślania, które zostały przeprowadzone na Ziemi. Kiedy jednak cztery zestawy danych zgromadzone przez Eda w czasie dziewięciodniowej podróży zostały w końcu porównane z sześcioma zestawami danych jego kolegów na Ziemi, okazało się, że istnieje między nimi istotna zgodność, a prawdopodobieństwo, że jest ona wynikiem przypadku, wyniosło jeden na trzy tysiące*3. Wyniki te były w zgodzie z tysiącami podobnych doświadczeń latami prowadzonych na Ziemi przez Rhine’a i jego współpracowników.
Gwałtowna iluminacja, jakiej doznał Edgar Mitchell w przestrzeni kosmicznej, pozostawiła cienkie rysy na jego wielu poglądach. Jednakże sprawą, która w związku z jego doznaniami w przestrzeni kosmicznej doskwierała mu najbardziej, były współczesne naukowe poglądy na temat biologii, a szczególnie świadomości, które obecnie wydawały mu się niesamowitym uproszczeniem. Niezależnie od tego, czego nauczył się o naturze Kosmosu, studiując fizykę kwantową na MIT, wydawało się, że biologia utknęła na dobre w liczących czterysta lat poglądach na świat. Wyglądało na to, że współczesny model biologiczny nadal opiera się na klasycznym newtonowskim spojrzeniu na materię i energię oraz na przekonaniu, że masywne, oddzielne ciała przemieszczają się po przewidywalnych torach w pustej przestrzeni, a także na kartezjańskiej rozdzielności ciała i duszy, czyli umysłu. Żaden z elementów tego modelu nie był w stanie oddać prawdziwej złożoności ludzkiej, jej związków ze światem, a już zwłaszcza jej świadomości; na dobrą sprawę istoty ludzkie i ich części były nadal traktowane jak maszyneria.
Większość biologicznych objaśnień wielkich tajemnic świata żywego polega na próbach zrozumienia całości przez rozbicie jej na możliwie najmniejsze części. Organizmy przyjmują takie, a nie inne kształty dzięki genetycznemu imprintingowi, syntezie białek i ślepej mutacji. Zgodnie z tym, co twierdzą współcześni neurolodzy, świadomość rezyduje w korze mózgowej i jest rezultatem oddziaływania między związkami chemicznymi i komórkami mózgu. To owe związki chemiczne są odpowiedzialne za telewizor grający w naszym mózgu, a także za to „coś” odpowiedzialne za oglądanie*4. Znamy świat dzięki złożoności naszej własnej maszynerii. Współczesna biologia nie uznaje ostatecznej niepodzielności świata.
W czasie swych własnych badań w dziedzinie fizyki kwantowej na MIT Ed Mitchell dowiedział się, że na poziomie cząstek elementarnych newtonowskie, czyli klasyczne podejście do świata – zgodnie z którym wszystko dzieje się w sposób przewidywalny, pewny, a zarazem możliwy do zmierzenia – już dawno ustąpiło teoriom kwantowym, które utrzymują, że Wszechświat i sposób jego działania wcale nie jest tak uporządkowany, jak się naukowcom do niedawna wydawało.
Na swym najbardziej podstawowym poziomie materia nie ulega podziałowi na niezależnie istniejące jednostki, wymyka się nawet próbom dokładnego opisu. Cząstki elementarne nie były maleńkimi trwałymi obiektami, czymś w rodzaju kul bilardowych, ale drgającymi i nieokreślonymi pakietami energii i jako takie nie dawały się precyzyjnie określić ilościowo ani zrozumieć. Przeciwnie, charakteryzowała je schizofrenia: czasem zachowywały się jak cząstki – coś ograniczonego do małej przestrzeni – a czasem jak fala – coś drgającego i rozciągniętego w przestrzeni i czasie; czasem wreszcie zachowywały się jak fala i cząstka zarazem. Cząstki subatomowe były też wszechobecne. Wygląda to tak, jakby w czasie przeskoku z jednego poziomu energetycznego do drugiego elektrony wypróbowywały wszystkie możliwe orbity naraz, niczym klient agencji nieruchomości próbujący naraz zamieszkać we wszystkich oferowanych domach, w końcu wybierając jeden, w którym osiądzie. W ogóle nic nie było pewne. Nie było ostatecznych lokalizacji, zaledwie szansa, że jakiś elektron może być w danym miejscu, żadnej konkretnej obecności, tylko prawdopodobieństwo, że coś może się zdarzyć. Na tym poziomie rzeczywistości nic nie było gwarantowane; naukowcy musieli się zadowolić możliwością obstawiania szans. Można było najwyżej obliczyć prawdopodobieństwo, że jeśli wykonasz pomiar danej wielkości, to otrzymasz pewien wynik w pewnym procencie czasu. Zależności przyczynowo-skutkowe na poziomie cząstek elementarnych nie obowiązywały. Z pozoru stabilne atomy mogły nagle, bez wyraźnej przyczyny, doznać jakiegoś wewnętrznego zakłócenia; elektrony mogły, bez powodu, zdecydować się na przejście z jednego stanu energetycznego do drugiego. W miarę dokładniejszego przyglądania się materii okazywało się nawet, że to nie materia, żadna substancja stała, którą można dotknąć i opisać, ale jakaś chmara niepewnych bytów, paradujących wokół jednocześnie. Na tym najbardziej fundamentalnym poziomie materii zamiast Wszechświata statycznej pewności zastano świat i zależności nieoczywiste i nieprzewidywalne, stan nieskończonych możliwości.
Naukowcy godzą się na powszechną łączność we Wszechświecie, ale tylko na poziomie kwantowym, a to znaczy, że w sferze nieożywionej, a nie żywej. Fizycy kwantowi odkryli dziwną własność świata mechaniki kwantowej określaną jako „nielokalność”. Odnosi się to do zdolności cząstki kwantowej, takiej jak pojedynczy elektron, do natychmiastowego i niezależnego od odległości wpływania na inną cząstkę kwantową, mimo że w trakcie tego zjawiska nie działa żadna siła i nie dochodzi do wymiany energii. Występowanie nielokalności sugeruje, że cząstki kwantowe, które kiedyś były w styczności, są połączone nawet w stanie separacji, tak że działanie jednej zawsze wpływa na drugą, niezależnie od tego, jak znaczne jest to rozdzielenie. Albert Einstein powątpiewał w owo „upiorne działanie na odległość” i był to jeden z powodów, dla których dyskredytował całą fizykę kwantową. Od 1982 roku istnienie tego zjawiska było wielokrotnie potwierdzone przez fizyków*5.
Nielokalność zatrzęsła podstawami fizyki. Materii nie można było już traktować jako czegoś oddzielnego. Działania nie musiały już mieć żadnej obserwowalnej przyczyny w obserwowalnej przestrzeni. Najważniejszy aksjomat Einsteina nie był prawdziwy: na pewnym poziomie materii możliwa jest podróż z prędkością większą od prędkości światła. Cząstki elementarne nie mają znaczenia jako byty izolowane, ale mogą być zrozumiane poprzez relacje, w jakie wchodzą. Świat na swym najbardziej podstawowym poziomie istnieje jako złożona sieć wzajemnych, nigdy niezanikających zależności.
Być może najważniejszym składnikiem tego połączonego Wszechświata jest żywa świadomość, która go zaobserwowała. W fizyce klasycznej eksperymentator był uważany za osobny byt, cichego obserwatora za szklaną szybą, próbującego pojąć Wszechświat, który trwał niezależnie od tego, czy był obserwowany, czy nie. Mechanika kwantowa odkryła jednak, że stan wszystkich możliwości charakteryzujących dowolną cząstkę kwantową kurczy się do ustalonego bytu, gdy tylko zostanie ona zaobserwowana lub zmierzona. W celu wyjaśnienia tego dziwnego zjawiska fizycy kwantowi zasugerowali, że między obserwatorem i obserwowanym obiektem istnieje jakaś bezpośrednia zależność – cząstki mogą być rozważane tylko jako „prawdopodobnie” istniejące w przestrzeni i czasie, chyba że dochodzi do ich „zakłócenia” i akt obserwacji oraz pomiaru wymusza na nich przejście w stan ustalony – coś jakby krzepnięcie żelatyny. Ta zadziwiająca obserwacja niosła ze sobą poważne konsekwencje dla postrzegania natury świata. Sugerowała, że to świadomość obserwatora powołuje do istnienia obserwowany obiekt. Nic we Wszechświecie nie istnieje jako „rzecz” niezależna od naszego postrzegania. Każdej minuty, każdego dnia kreujemy nasz świat.
Dla Eda jednym z głównych paradoksów było to, że fizycy chcieli, by wierzył, że patyki i kamienie rządzą się innymi prawami fizycznymi niż cząsteczki wewnątrz nich, że inną zasadę powinno się stosować do maleńkich, inną do dużych, inną dla żywych, inną dla materii nieożywionej. Prawa fizyki klasycznej były niewątpliwie użyteczne dla podstawowych własności ruchu, przy opisie sił trzymających szkielet w pionie, oddychania płucami, pompowania krwi przez serce, unoszenia ciężarów przez mięśnie. Wiele ważnych procesów organizmu – jedzenie, trawienie, sen, czynności płciowe – faktycznie podlega prawom fizyki. Jednakże ani klasyczna fizyka, ani biologia nie wyjaśniają tak podstawowych problemów jak przede wszystkim sam proces myślenia; dlaczego komórki organizują się tak, a nie inaczej, dlaczego wiele procesów cząsteczkowych zachodzi dosłownie natychmiast, czemu ręce rozwijają się w ręce, a nogi w nogi, choć i jedne, i drugie mają takie same geny i białka, dlaczego chorujemy na raka, w jaki sposób ta machina, którą jesteśmy, może cudownie ozdrowieć, a wreszcie czym jest wiedza – jak to się dzieje, że wiemy to, co wiemy. To tak, jakby naukowcy umieli opisać szczegółowo śruby, bolce, złącza i różne przekładnie, ale nie wiedzieli nic o sile, która napędza silnik. Wprawdzie umieją naprawić najdrobniejszy mechanizm konkretnego organizmu, a jednocześnie nie mają pojęcia o najbardziej podstawowych tajemnicach życia.
Gdyby było prawdą, że zasady mechaniki kwantowej mają zastosowanie do świata w ogóle, nie tylko świata cząstek subatomowych, a także do biologii, nie tylko do świata materii, wtedy cały paradygmat biologiczny byłby błędny lub niekompletny. Skoro teorie Newtona zostały z czasem udoskonalone przez teoretyków kwantowych, być może również Heisenberg i Einstein też się mylili lub mieli rację tylko częściowo. Gdyby zastosować teorię kwantową do biologii w dużej skali, organizm człowieka można by pewnie uznać za złożoną sieć pól energetycznych będących w jakiejś dynamicznej zależności z naszymi układami komórkowymi. Świat byłby czymś w rodzaju macierzy nierozdzielnych zależności, tak jak poczuł to Ed w przestrzeni kosmicznej. Rzecz, której ewidentnie brakowało standardowej biologii, to jakieś wyjaśnienie zasady organizacji ludzkiej świadomości.
Ed zaczął pochłaniać książki na temat doznań religijnych, filozofii Wschodu i nielicznych dowodów naukowych na naturę świadomości. Zainicjował badania z grupą naukowców ze Stanfordu; założył Institute of Noetic Sciences, organizację non-profit, która ma na celu finansowanie badań tego rodzaju; zaczął gromadzić materiały na temat naukowych badań nad świadomością w celu ich publikacji. Wkrótce mógł myśleć i mówić tylko o tym, a ta obsesja rozbiła jego małżeństwo.
Prace Mitchella być może nie wznieciły rewolucyjnej pożogi, ale z pewnością podsyciły ogień. Na różnych prestiżowych uniwersytetach na całym świecie zaczęły się pojawiać zarzewia cichej rebelii przeciw newtonowskiemu i darwinowskiemu widzeniu świata, dualizmowi w fizyce i współczesnym poglądom na ludzkie postrzeganie. W czasie swych badań Ed nawiązał kontakty z naukowcami o znakomitej reputacji – z wielu dużych i znanych uniwersytetów, jak Yale, Stanford, Berkeley, Princeton i University of Edinburgh – dochodzącymi do odkryć, które po prostu nie pasowały.
W przeciwieństwie do Eda naukowcy ci nie doświadczyli objawienia na drodze do nowego spojrzenia na świat. Po prostu w trakcie swych badań naukowych otrzymali wyniki, które tak pasowały do ustalonych teorii naukowych jak kwiatek do kożucha, a im bardziej próbowali je do nich dopasować – a w wielu wypadkach badacze naprawdę tego pragnęli – tym bardziej nie pasowały. Większość naukowców doszła do swych konkluzji przypadkowo i, zupełnie jakby wysiedli na złym dworcu, kiedy już się tam znaleźli, stwierdzali, że nie ma innej rady, muszą się wziąć w garść i zbadać nowe okolice. Być prawdziwym odkrywcą oznacza kontynuować badania nawet wtedy, gdy prowadzą do miejsc, które nie były zaplanowane.
Najważniejszą wspólną cechą wszystkich tych badaczy było zwyczajne pragnienie, by odrzucić niedowierzanie i otworzyć się na prawdziwe odkrycie, nawet jeśli oznaczałoby to stawienie czoła istniejącemu porządkowi, wyalienowanie lub wystawienie na krytykę i zawodową ruinę. Bycie rewolucjonistą w nauce oznacza dziś balansowanie na skraju zawodowego samobójstwa. Wprawdzie środowisko rzekomo zachęca do doświadczalnej wolności, ale cała struktura nauki, oparta na silnie konkurencyjnej metodzie grantów i połączona z systemem publikacji i recenzowania, sprawia, że wiele zależy od osób akceptujących obowiązujące poglądy naukowe. Taki układ zachęca uczonych do prowadzenia doświadczeń, których celem jest przede wszystkim potwierdzenie przyjętego stanu rzeczy, ewentualnie rozwijanie metod przemysłowych, ale nie prezentowanie faktycznie nowych odkryć*6.
Osoby zajmujące się tymi doświadczeniami zwykle wiedziały, że stoją u progu czegoś, co może dogłębnie zmienić naszą wiedzę na temat świata i ludzi, ale w tamtym momencie były po prostu pionierami nauki, do tego działającymi bez kompasu. Niektórzy z naukowców pracujących indywidualnie odkryli pojedynczy element układanki i obawiali się porównać swe wyniki z innymi. Nie istniał żaden wspólny język, ponieważ wydawało się, że to, co odkryli, opiera się językowi.
Mitchell skontaktował się z nimi, a wówczas ich oddzielne badania zaczęły się układać w całość, alternatywną teorię ewolucji, ludzkiej świadomości i dynamiki wszystkich istot żywych. Nie była to zwykła teoria, ale najlepsza szansa na ujednolicenie spojrzenia na świat na podstawie prawdziwych doświadczeń i równań matematycznych. Główną zasługą Eda było poznanie ludzi, sfinansowanie niektórych badań oraz – poprzez gotowość do wykorzystania statusu bohatera narodowego dla celów ich popularyzacji – przekonanie badaczy, że nie są sami.
Wszystkie badania wiodły do jednego wniosku: jaźń wpływa na świat i vice versa. Powszechna zgoda dotyczyła jeszcze tylko jednego punktu: wszystkie przeprowadzone doświadczenia wbijają kołek w serce obowiązującej teorii naukowej.
Mowa o Edwards Air Force Base – bazie Sił Powietrznych USA (przyp. tłum.). [wróć]
Extrasensory perception; ESP (ang.) – postrzeganie pozazmysłowe (przyp. tłum.). [wróć]
Rozdział drugi
Bill Church miał pusty bak. Normalnie nie byłaby to sytuacja mogąca zrujnować cały dzień. Ale w 1973 roku, kiedy Ameryka pogrążona była w pierwszym kryzysie paliwowym, napełnienie baku benzyną zależało od dwóch czynników: jaki to był dzień tygodnia i jaka była ostatnia cyfra na twej tablicy rejestracyjnej. Ci, których tablice kończyły się na cyfry nieparzyste, mogli tankować w poniedziałki, środy i piątki; numery parzyste tankowały we wtorki, czwartki i soboty. Niedziele były dniami wolnymi, bez benzyny. Bill miał numer nieparzysty, a był to wtorek. To znaczyło, że bez względu na to, gdzie się wybiera i jak ważne jest jego spotkanie, musi tkwić w domu, niczym zakładnik kilku naftowych potentatów ze Środkowego Wschodu i OPEC. Nawet gdyby numer jego tablicy rejestracyjnej pasował do dnia tygodnia, to i tak czekałby może nawet dwie godziny w którejś z kolejek, które zygzakami otaczały rogi sąsiadujących ze stacją ulic. Oczywiście gdyby udało mu się znaleźć jakąś działającą stację.
Dwa lata wcześniej paliwa było dość, by wysłać Edgara Mitchella na Księżyc i z powrotem. Obecnie połowa stacji benzynowych w kraju była zamknięta. Prezydent Nixon zwrócił się do narodu, prosząc wszystkich Amerykanów o przykręcenie termostatów, zorganizowanie wspólnych dojazdów (tzw. carpooling) i zużywanie nie więcej niż 40 litrów benzyny na tydzień. Firmy poproszono, by zmniejszyły oświetlenie o połowę i wyłączyły światła w halach i magazynach. Waszyngton dał przykład za pomocą tradycyjnej świątecznej choinki, ustawionej bez światełek na trawniku przed Białym Domem. Naród, syty i zadowolony z siebie, przywykły do konsumowania energii jak zbyt wielu cheeseburgerów, był w szoku, zmuszony po raz pierwszy iść na dietę. Debatowano o racjonowaniu publikacji książkowych. Pięć lat później Jimmy Carter nazwałby to „moralnym ekwiwalentem wojny” i właśnie tak odczuwała to większość Amerykanów w średnim wieku, którzy nie musieli oszczędzać benzyny od czasów II wojny światowej.
Bill wpadł do środka i zadzwonił do Hala Puthoffa, by się poskarżyć. Hal, fizyk, specjalista w dziedzinie laserów, często bywał naukowym alter ego Billa. „Musi być jakiś lepszy sposób”, krzyknął załamany Bill.
Hal zgodził się, że pora zacząć szukać czegoś, co zastąpiłoby paliwa kopalne w transporcie – czegoś innego od węgla, drewna czy energii atomowej.
„Ale co może być jeszcze?”, zapytał Bill.
Hal wyrecytował litanię możliwości. Było to stosowanie ogniw słonecznych, paliwowych, wodnych (próba przekształcenia wodoru z wody w elektryczność). Był wiatr i odpadki, nawet metan. Jednakże żadna z nich, nawet najbardziej egzotyczna, nie wydawała się dość trwała czy realna.
Bill i Hal zgodzili się, że w rzeczywistości potrzebne jest całkiem nowe źródło: tani, niewyczerpywalny, być może jeszcze nieodkryty zasób energii. Ich rozmowy często skręcały w stronę takich spekulacji. Hal był na ogół fanem nowych technologii – im coś bardziej futurystyczne, tym lepsze. Był bardziej wynalazcą niż zwykłym fizykiem i w wieku 35 lat miał już opatentowany przestrajalny laser na podczerwień. Hal był człowiekiem sukcesu; za naukę zabrał się jako nastolatek, po śmierci ojca. W 1958 roku, w rok po wystrzeleniu Sputnika I, otrzymał dyplom University of Florida, ale dorastał w okresie rządów Kennedy’ego. Podobnie jak wielu młodych ludzi jego pokolenia wziął sobie do serca podstawową jego metaforę, mówiącą, że Stany Zjednoczone weszły na pionierską drogę. Przez wszystkie te lata, a nawet po tym, jak program kosmiczny USA załamał się w wyniku braku zainteresowania i pieniędzy, Hal trwał w idealistycznym podejściu do swej pracy i przekonaniu o kluczowym znaczeniu nauki dla przyszłości rodzaju ludzkiego. Hal był przekonany, że to nauka jest motorem cywilizacji. Ten niski człowiek o mocnej budowie ciała, lekkim podobieństwie do Mickeya Rooneya i bujnej kasztanowej czuprynie skrywał swe bogate życie wewnętrzne za flegmatycznym i bezpretensjonalnym wyglądem. Na pierwszy rzut oka nie przypominał naukowca z pierwszej linii frontu. Co nie zmienia faktu, że był faktycznie mocno przekonany, że pionierska praca naukowa ma podstawowe znaczenie dla przyszłości Ziemi, dostarczając inspiracji dla nauczania i wzrostu gospodarczego. Lubił też wychodzić ze swego laboratorium, starając się stosować fizykę w życiu codziennym.
Bill Church był może skutecznym biznesmenem, ale cechował go podobny idealizm jak Hala i również wierzył, że siłą doskonalącą cywilizację jest nauka. W porównaniu z Halem był jak skromny Medici na tle Leonarda da Vinci. Jego krótka przygoda z nauką skończyła się zaraz po tym, gdy musiał przejąć rodzinny biznes, Church’s Fried Chicken, teksaską ripostę na Kentucky Fried Chicken. Dziesięć lat zajęło mu rozwijanie tego biznesu i właśnie wprowadził firmę na rynek. Zbił majątek i nabrał ochoty, by wrócić do swych młodzieńczych aspiracji; bez wykształcenia musiał mieć do tego pośrednika. Hal był idealnym uzupełnieniem – utalentowany fizyk, skłonny badać obszary, na które inni z miejsca machnęliby ręką. Na pamiątkę tej współpracy Bill podarował Halowi we wrześniu 1982 roku złoty zegarek z dedykacją: „Lodowcowemu Geniuszowi od Śniegu”. Chodziło o to, że Hal był spokojnym wynalazcą, wytrwałym i chłodnym jak lodowiec, a Bill, Śnieg, stawiał przed nim nowe wyzwania, sypiąc nimi obficie jak drobnym puchem.
„Jest jeden ogromny rezerwuar energii, o którym jeszcze nie mówiliśmy”, powiedział Hal. Każdy fizyk kwantowy, wyjaśnił, dobrze wie o polu punktu zerowego. Mechanika kwantowa wykazała, że nie ma nic takiego jak próżnia czy nicość. To, o czym zwykliśmy myśleć jako o bezkresnej przestrzeni, w której nic nie ma, jak gdyby cały Kosmos został wymieciony z energii i materii, jest z punktu widzenia mechaniki kwantowej prawdziwym ulem.
Zasada nieoznaczoności, sformułowana przez Wernera Heisenberga, jednego z głównych twórców mechaniki kwantowej, mówi, że żadna cząstka nie pozostaje w spoczynku, ale jest w nieustannym ruchu dzięki energii stanu podstawowego, oddziałując nieustannie z materią na poziomie elementarnym. To znaczy, że najbardziej podstawową strukturą Wszechświata jest morze pól kwantowych, którym nie zaprzecza żadne znane prawo fizyki.
To subatomowe tango, choć krótkie, to jednak po zsumowaniu w całym Wszechświecie daje gigantyczną energię, większą niż ta zawarta w całej materii świata. W określeniu „pole punktu zerowego”, zwanym też przez fizyków „próżnią”, zero oznacza, że fluktuacje pola są wykrywalne w temperaturze zera bezwzględnego, w najniższym możliwym stanie energii, gdzie nie ma żadnej materii i nie zostało nic, co może się poruszać. Energia punktu zerowego to energia obecna w najbardziej pustej przestrzeni przy najniższej możliwej energii, kiedy nie ma już materii, którą można by usunąć – w stanie, w którym ruch materii subatomowej zbliża się najbardziej do zera*8. Jednakże zgodnie z zasadą nieoznaczoności istnieje zawsze jakiś rezydualny ruch wynikający z wymiany cząstek wirtualnych. Zazwyczaj bywa omijany, jako coś, co jest obecne zawsze. W równaniach fizycznych większość fizyków najchętniej odrzuca tę kłopotliwą energię punktu zerowego – w procesie zwanym „renormalizacją”*9. Ponieważ energia punktu zerowego jest wszechobecna, przyjęto, że niczego nie zmienia. A ponieważ niczego nie zmienia, więc się nie liczy*10.
Hal interesował się polem punktu zerowego od kilku lat, od chwili, gdy natknął się w bibliotece na publikacje Timothy Boyera z City University w Nowym Jorku. Boyer wykazał w nich, że fizyka klasyczna, wspomagana przez rezydualne fluktuacje pól punktu zerowego, może wyjaśnić wiele dziwnych zjawisk związanych z mechaniką kwantową*11. Gdyby wierzyć Boyerowi, to do opisu własności Wszechświata nie byłyby potrzebne dwie różne fizyki – klasyczna newtonowska i kwantowa. Wszystko, co dzieje się w świecie kwantowym, można by wyjaśnić na gruncie fizyki klasycznej – pod warunkiem że uwzględni się pole punktu zerowego.
Im więcej Hal o tym myślał, tym bardziej był przekonany, że pole punktu zerowego spełniało wszystkie kryteria, które sobie założył: było darmowe, nieskończone, niczego nie zanieczyszczało. Pole punktu zerowego mogło zatem stanowić coś w rodzaju nieograniczonego źródła energii. „Gdyby można było z niego zaczerpnąć – powiedział Hal do Billa – można by nim nawet napędzać statki kosmiczne”.
Billowi spodobał się ten pomysł i zaproponował, że sfinansuje jakieś pionierskie badania w tej dziedzinie. Finansował już inne, bardziej zwariowane pomysły Hala. W pewnym sensie nadeszła pora Hala. W wieku 36 lat Hal znalazł się w zawieszeniu. Jego pierwsze małżeństwo się rozpadło, właśnie skończył pisać swą część książki, która okazała się ważnym podręcznikiem elektroniki kwantowej. Zaledwie pięć lat wcześniej na Uniwersytecie Stanforda zrobił doktorat z inżynierii elektrycznej i miał dokonania w dziedzinie laserów. Kiedy praca na uczelni zaczęła go nużyć, przeniósł się i obecnie zajmował się laserami w SRI (Stanford Research Institute), gigantycznym jarmarku badań naukowych, w owym czasie stowarzyszonym z Uniwersytetem Stanforda. Instytut, usadowiony w sennym zakątku miasteczka Menlo Park, wciśnięty między seminarium św. Patryka i pokryte dachówkami budynki Uniwersytetu Stanforda, sam był jak uczelnia, ze skomplikowaną siecią dwupiętrowych domów z czerwonej cegły. W owym czasie SRI był drugim co do wielkości think tankiem na świecie, gdzie każdy mógł studiować dosłownie wszystko, tak długo, jak długo potrafił znaleźć na to fundusze.
Hal poświęcił kilka lat na przestudiowanie literatury naukowej i wykonanie podstawowych obliczeń. Przyjrzał się dokładniej innym, pokrewnym aspektom próżni i ogólnej teorii względności. Hal, raczej niezbyt wylewny, starał się ograniczyć do obszarów ściśle intelektualnych, ale od czasu do czasu nie mógł się powstrzymać od wybiegania myślami w przód. Już w tych pierwszych latach wiedział, że trafił na coś o podstawowym znaczeniu dla fizyki. Był to niewiarygodny przełom, być może sposób na zastosowanie mechaniki kwantowej do świata na wielką skalę, a może nawet zupełnie nowa nauka. To było coś innego niż lasery i wszystko, co robił dotychczas. Czuł się trochę tak, z zachowaniem proporcji, jak Einstein, kiedy odkrywał teorię względności. W końcu zrozumiał, do czego zmierza: był na progu odkrycia, że „nowa” fizyka świata subatomowego może się mylić – a przynajmniej wymaga gruntownego przeglądu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
D. Reilly, Is evidence for homeopathy reproducible?, „The Lancet”, 1994; 344: 1601–1606. [wróć]
Jeśli chodzi o podróż dr. Mitchella, opierałam się na: E. Mitchell, The Way of the Explorer: An Apollo Astronaut’s Journey Through the Material and Mystical Worlds (G.P. Putnam, 1996): 61. M. Light, Full Moon (London: Jonathan Cape, 1999); wizycie na wystawie fotografii księżycowych (London: Tate Gallery, listopad 1999); osobistych wywiadach z dr. Mitchellem (lato i jesień 999); T. Wolfe, The Right Stuff (London: Jonathan Cape, 1980) i A. Chaikin, AMan on the Moon (Harmondsworth: Penguin, 994). [wróć]
E. Mitchell, Way of the Explorer: 61. Rezultaty dr. Mitchella były opublikowane w „Journal of Parapsychology”, czerwiec 1971. [wróć]
D. Loye, An Arrow Through Chaos (Rochester, Vt: Park Street Press, 2000). [wróć]
Uważa się, że nielokalność została udowodniona w eksperymentach przeprowadzonych przez Alaina Aspecta i jego współpracowników w Paryżu w 1982. [wróć]
M. Schiff, The Memory of Water: Homeopathy and the Battle of Ideas in the New Science (Thorsons, 1995). [wróć]
H. Puthoff, Everything for nothing, „New Scientist”, 28 lipca 1990: 52–5. [wróć]
J. D. Barrow, The Book of Nothing (London, Jonathan Cape, 2000): 216. [wróć]
Proste równanie, pokazujące energię oscylatorów harmonicznych, można przedstawić jako H=ΣiħΩi(ni+1/2), gdzie 1/2 oznacza energię punktu zerowego. W trakcie renormalizacji fizycy po prostu pomijają 1/2. W porozumieniu z Halem Puthoffem, 7 grudnia 2000. [wróć]
Pole punktu zerowego jest zawarte w stochastycznej elektrodynamice. Natomiast w zwykłej, klasycznej fizyce jest ono renormalizowane. [wróć]
T. Boyer, Deviation of the black-body radiation spectrum without quantum physics, „Physical Review”, 1969; 182: 137–83. [wróć]