Pole. W poszukiwaniu tajemniczej siły wszechświata - McTaggart Lynne - ebook

Pole. W poszukiwaniu tajemniczej siły wszechświata ebook

McTaggart Lynne

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zaczęło się od poszukiwania sposobu na zwalczenie kryzysu paliwowego w 1973 roku, a skończyło jako rewolucyjne odkrycie naukowe, porównywalne z osiągnięciami teorii względności i fizyki kwantowej, przeprowadzono dowód: jesteśmy połączeni z resztą świata.

Na początku lat siedemdziesiątych, w samym środku kryzysu energetycznego, garstka naukowców, próbując znaleźć substytut ropy naftowej przypadkowo zaobserwowała niezwykłe zjawisko, jak się okazało z dziedziny mechaniki kwantowej - pole punktu zerowego. Pole o niewyobrażalnie wielkiej energii, ocean mikroskopijnych wibracji - odpowiedź na ważkie pytania, rozwiązanie wielu problemów. To, w tak zwanej "martwej przestrzeni", znajduje się klucz do życia, komunikacji międzykomórkowej, DNA, rozwiązanie zjawisk paranormalnych, takich jak postrzeganie pozazmysłowe i leczenie duchowe, a także zbiorowa nieświadomość.

Pole. W poszukiwaniu tajemniczej siły wszechświata to mrożąca krew w żyłach opowieść z CIA, tajemnymi rosyjskimi ośrodkami doświadczalnymi i kosmicznymi programami NASA w tle. To podróż w czasie, w trakcie której garstka naukowców odkrywa fizykę niemożliwości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 407

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Podziękowania

Książka ta zaczęła powsta­wać osiem lat temu, kiedy w toku pracy zaczę­łam napo­ty­kać cuda. Nie cuda w zwy­kłym zna­cze­niu tego słowa, jak roz­stę­pu­jące się morze czy mno­żące się wykład­ni­czo bochenki chleba, ale jed­nak cuda, ponie­waż kom­plet­nie zmie­niały spo­sób, w jaki myślimy o funk­cjo­no­wa­niu świata. Cuda, z któ­rymi się zetknę­łam, doty­czyły ści­słych dowo­dów sku­tecz­no­ści metod lecze­nia, które lek­ce­wa­żyły wszystko to, co wie­dzie­li­śmy na temat naszej bio­lo­gii.

Odkry­łam na przy­kład tro­chę dobrych prac na temat home­opa­tii. Bada­nia ran­do­mi­zo­wane, podwój­nie śle­pych, z zasto­so­wa­niem metody pla­cebo – naj­lep­szy stan­dard współ­cze­snej medy­cyny nauko­wej – poka­zały, że można wziąć jakąś sub­stan­cję, roz­cień­czyć ją tak, że nie zostaje nawet jedna czą­steczka, podać ten roz­twór pacjen­towi – teraz już w postaci samej wody – a pacjent zaczyna zdro­wieć*1. Odkry­łam też podobne bada­nia doty­czące aku­punk­tury; wyka­zano w nich, że nakłu­wa­nie skóry cie­niut­kimi igłami w kon­kret­nych miej­scach ciała, wzdłuż tzw. kana­łów ener­ge­tycz­nych, może być sku­teczne w lecze­niu nie­któ­rych scho­rzeń.

Co do uzdra­wia­nia ducho­wego, to choć nie­które bada­nia były złej jako­ści, pewna ich liczba była jed­nak na tyle wia­ry­godna, by suge­ro­wać, że fak­tycz­nie mamy tu do czy­nie­nia z czymś cie­ka­wym i że w lecze­niu na odle­głość może być coś wię­cej niż tylko efekt pla­cebo czy przy­pad­kowa poprawa samo­po­czu­cia. W wielu bada­niach pacjenci nie wie­dzieli nawet, że ktoś pró­buje ich uzdra­wiać. A jed­nak były dowody, że nie­któ­rzy ludzie potra­fią sku­pić się na odda­lo­nym pacjen­cie i w jakiś spo­sób zaczyna się on czuć lepiej.

Odkry­cia te wywo­łały u mnie cie­ka­wość, ale rów­nież głę­boki nie­po­kój. Wszyst­kie te prak­tyki opie­rały się na cał­ko­wi­cie odmien­nym modelu ludz­kiego orga­ni­zmu niż obo­wią­zu­jący we współ­cze­snej nauce. Były to sys­temy medyczne, które dzia­łały jakoby na jakichś „pozio­mach ener­ge­tycz­nych”, a ja byłam cie­kawa, jaką to wła­ści­wie ener­gię wyko­rzy­stują.

W śro­do­wi­sku osób zaj­mu­ją­cych się medy­cyną alter­na­tywną powszech­nie używa się okre­śleń takich jak „sub­telna ener­gia”, ale dla nie­do­wiarka wewnątrz mnie nie było to satys­fak­cjo­nu­jące wyja­śnie­nie. Skąd pocho­dzi ta ener­gia? Gdzie rezy­duje? Co to zna­czy, że jest sub­telna? Czy ist­nieje coś takiego jak pole ener­gii czło­wieka? I czy to ono jest odpo­wie­dzialne nie tylko za te alter­na­tywne metody uzdra­wia­nia, ale rów­nież za wiele innych tajem­ni­czych zda­rzeń, które nie dają się wyja­śnić? Czy było jakieś źró­dło ener­gii, któ­rego nie rozu­miemy?

Jeśli działa coś takiego jak home­opa­tia, to staje na gło­wie wszystko, co wiemy na temat naszej fizycz­nej i bio­lo­gicz­nej rze­czy­wi­sto­ści. Jedna z tych dwóch rze­czy musi się mylić – albo home­opa­tia, albo stan­dar­dowa wie­dza medyczna. Wydaje się, że aby zaak­cep­to­wać to, co wydaje się prawdą w tak zwa­nej medy­cy­nie sub­tel­nych ener­gii, potrzeba i nowej bio­lo­gii, i nowej fizyki.

Zaczę­łam wła­sne bada­nia, pró­bu­jąc usta­lić, czy jacyś naukowcy pro­wa­dzą bada­nia suge­ru­jące alter­na­tywną wizję świata. Poje­cha­łam do wielu miejsc na świe­cie, spo­tka­łam się z fizy­kami i innymi zna­nymi pio­nie­rami nauki w Rosji, Niem­czech, Fran­cji, Anglii, Ame­ryce Połu­dnio­wej i Środ­ko­wej, i w USA. Kore­spon­do­wa­łam i roz­ma­wia­łam przez tele­fon z wie­loma bada­czami w innych kra­jach. Bra­łam udział w kon­fe­ren­cjach, na któ­rych pre­zen­to­wano zupeł­nie nowe odkry­cia. Ogól­nie rzecz bio­rąc, posta­no­wi­łam trzy­mać się naukow­ców o usta­lo­nej reno­mie, dzia­ła­ją­cych zgod­nie z rygo­ry­stycz­nymi zasa­dami pracy nauko­wej. W śro­do­wi­sku osób zaj­mu­ją­cych się alter­na­tyw­nymi meto­dami lecze­nia było już dość spe­ku­la­cji, a ja – żeby móc to roz­gryźć i zro­zu­mieć – chcia­łam, by wszel­kie nowe teo­rie miały solidne pod­stawy w dowo­dach mate­ma­tycz­nych lub doświad­czal­nych – pre­cy­zyj­nych rów­na­niach, praw­dzi­wej fizyce.

Kiedy zaczę­łam się zagłę­biać w tema­cie, odkry­łam małą, lecz spójną spo­łecz­ność, zło­żoną ze zna­ko­mi­tych naukow­ców o uzna­nym dorobku, która zaj­mo­wała się pew­nym nie­wiel­kim aspek­tem tego samego. Ich odkry­cia były nie­sa­mo­wite. To, nad czym pra­co­wali, zda­wało się oba­lać współ­cze­sne prawa bio­che­mii i fizyki. Ich praca nie tylko wyja­śniała, dla­czego może dzia­łać home­opa­tia i uzdra­wia­nie duchowe. Ich teo­rie i doświad­cze­nia skła­dały się na nową naukę, nowe widze­nie świata.

Pole powstało głów­nie dzięki wywia­dom z wszyst­kimi głów­nymi naukow­cami wspo­mnia­nymi w tej książce oraz na pod­sta­wie lek­tury ich naj­waż­niej­szych publi­ka­cji. Byli to: Jacques Benve­ni­ste, Wil­liam Braud, Brenda Dunne, Bern­hard Haisch, Basil Hiley, Robert Jahn, Ed May, Peter Mar­cer, Edgar Mit­chell, Roger Nel­son, Fritz-Albert Popp, Karl Pri­bram, Hal Puthoff, Hel­mut Schmidt, Eli­sa­beth Targ, Rus­sel Targ, Char­les Tart i Mae Wan-Ho. Uzy­ska­łam olbrzy­mią pomoc i wspar­cie od każ­dej z tych osób, tele­fo­nicz­nie i listow­nie. Więk­szość z nich godziła się na roz­liczne wywiady – czę­sto dzie­sięć lub wię­cej. Jestem im wdzięczna za zgodę na tak liczne kon­sul­ta­cje i zezwo­le­nie na pra­co­wite spraw­dza­nie poda­nych fak­tów. Tole­ro­wali moje cią­głe wtrą­ca­nie się, a także mą igno­ran­cję, a ich pomoc była nie­oce­niona.

Szcze­gól­nie muszę podzię­ko­wać Deanowi Radi­nowi za naucze­nie mnie sta­ty­styki, Halowi Puthof­fowi i Pete­rowi Mer­ce­rowi za to, co uro­sło do kursu fizyki, Kar­lowi Pri­bra­mowi za zazna­jo­mie­nie z neu­ro­dy­na­miką mózgu i Edga­rowi Mit­chel­lowi za dzie­le­nie się ze mną naj­now­szymi odkry­ciami.

Jestem też wdzięczna wielu oso­bom, z któ­rymi roz­ma­wia­łam lub kore­spon­do­wa­łam, byli to: Andrei Apo­stol, Hanz Betz, Dick Bier­man, Marco Bischof, Chri­sten Blom-Dahl, Richard Bro­ugh­ton, Toni Bun­nel, Wil­liam Cor­liss, Debo­rah Dela­noy, Suibert Ertel, Geo­rge Farr, Peter Fen­wick, Peter Gara­iev, Vale­rie Hunt, Enzio Insinna, David Lori­mer, Hugh Mac­Pher­son, Robert Mor­ris, Richard Obo­usy, Mar­cel Odier, Beverly Rubik, Rupert Shel­drake, Den­nis Stil­lings, Wil­liam Til­ler, Mar­cel Truzzi, Die­ter Vaitl, Harald Walach, Hans Wendt i Tom Wil­liamson.

Wpraw­dzie do mych prze­my­śleń i wnio­sków przy­czy­niła się cała gama ksią­żek i publi­ka­cji, jed­nakże jestem szcze­gól­nie zobo­wią­zana za zesta­wie­nie dowo­dów na ist­nie­nie feno­me­nów psy­chicz­nych zawarte w książce Deana Radina The Con­scious Uni­verse: The Scien­ti­fic Truth of Sychic Phe­no­mena (New York: Har­per Edge, 1997) i książce Richarda Bro­ugh­tona Parap­sy­cho­logy: The Con­tro­ver­sial Science (New York: Bal­lan­tine, 1991). To samo odnosi się do auto­rów takich jak Larry Dossey, któ­rego liczne publi­ka­cje były nie­zwy­kle uży­teczne w doku­men­to­wa­niu uzdra­wia­nia ducho­wego, oraz Ervin Laszlo, autor fascy­nu­ją­cych teo­rii próżni przed­sta­wio­nych w książce The Inter­con­nec­ted Uni­verse: Con­cep­tual Founa­da­tions of Trans­di­sci­pli­nary Uni­fied The­ory (Sin­ga­pur: World Scien­ti­fic, 1995).

Mam też ogromny dług wdzięcz­no­ści wobec całego zespołu wydaw­nic­twa Har­per­Col­lins, zwłasz­cza mej redak­torki, Wandy Whi­te­ley, za natych­mia­stowe zro­zu­mie­nie, o czym jest ta książka, i wspar­cie mnie swym entu­zja­zmem. Jestem szcze­gól­nie wdzięczna Andrew Cole­ma­nowi za jego pie­czo­ło­witą redak­cję ory­gi­nału. I mam dług wobec mego zespołu w „What Doctors Don’t Tell You” za ich popar­cie dla tego przed­się­wzię­cia. Julie McLean i Sha­ryn Wong szcze­gól­nie za pierw­szą pomoc o jede­na­stej i Kathy Mingo za nie­za­wodne wspar­cie, które umoż­li­wiło mi balan­so­wa­nie mię­dzy domem i pracą.

Szcze­gólne podzię­ko­wa­nia należą się Pete­rowi Robin­so­nowi, memu bry­tyj­skiemu przed­sta­wi­cie­lowi, oraz Danie­lowi Beno­rowi, mię­dzy­na­ro­do­wemu agen­towi lite­rac­kiemu, za entu­zja­styczne usto­sun­ko­wa­nie się do tego pro­jektu. Bar­dzo też chcia­ła­bym podzię­ko­wać memu agen­towi w Ame­ryce, Rus­se­lowi Gale­nowi, któ­rego nie­słab­nąca wiara w celo­wość tej publi­ka­cji była co naj­mniej zadzi­wia­jąca.

Muszę też wspo­mnieć o mych dzie­ciach, Caitlin i Anyi, poprzez które doświad­czam codzien­nie ist­nie­nia Pola. I jak zwy­kle naj­więk­sze podzię­ko­wa­nia należą się memu mężowi, Bry­anowi Bub­brdowi, za pomoc w zro­zu­mie­niu praw­dzi­wego zna­cze­nia tej książki i praw­dzi­wego zna­cze­nia połą­cze­nia wza­jem­nego.

Przedmowa

Moja matka zmarła cztery dni przed Bożym Naro­dze­niem. Spę­dzi­li­śmy ten smutny, ostatni tydzień 1996 roku w jej domu na Flo­ry­dzie, odda­jąc jej ostat­nią posługę, porząd­ku­jąc jej rze­czy, wią­żąc razem setki luź­nych koń­ców, które pozo­sta­wia śmierć. Pew­nego popo­łu­dnia, prze­glą­da­jąc lary i penaty w jej sypialni, natknę­łam się pod jej łóż­kiem na małe rdzawe pudełko z pamiąt­kami i odkry­łam w nim, tuż obok różo­wego dzie­cię­cego albumu i kilku spło­wia­łych pola­ro­ido­wych foto­gra­fii, paczkę moich listów do domu z cza­sów nauki w col­lege’u.

Otwo­rzy­łam kilka kolo­ro­wych kopert i przy­sia­dłam, by odczy­tać zagma­twane pismo z cza­sów mojej mło­do­ści, szcze­gó­łowy opis mojego pierw­szego roku poza domem. Pośród naj­roz­ma­it­szych wymy­ślo­nych osią­gnięć – dys­kret­nie upew­nia­ją­cych mych rodzi­ców w sen­sow­no­ści ich inwe­sty­cji – zna­la­złam takie zda­nie: „Dziś mam zamiar poznać astro­no­mię”.

Uśmiech­nę­łam się, wspo­mi­na­jąc tę pre­ten­sjo­nalną, młod­szą mnie, ale wszel­kie roz­ba­wie­nie szybko zni­kło, gdy uświa­do­mi­łam sobie, że moja matka by tak nie zare­ago­wała. Ona natych­miast poję­łaby praw­dziwe zna­cze­nie tego zda­nia – mam zamiar nauczyć się astro­no­mii w jeden dzień; ona, która tyle wło­żyła w tę cechę mego cha­rak­teru, byłaby zado­wo­lona z tej mej wcze­snej pew­no­ści, że jestem w sta­nie bez­piecz­nie poło­żyć na łopatki każ­dego potwora, który sta­nie mi na dro­dze.

Dziś mam zamiar poznać astro­no­mię. To zda­nie stało się czymś w rodzaju przy­sło­wia, które mój mąż i ja czę­sto powta­rza­li­śmy w cza­sie pisa­nia tej książki. Dla nie­nau­kowca takiego jak ja pomysł tej publi­ka­cji wyda­wał się rów­nie gro­te­skowy co próba połknię­cia całej wie­dzy astro­no­micz­nej jed­nym łykiem.

Pole powstało dzięki pod­stę­powi. Prze­ko­na­łam moich wydaw­ców, by zain­we­sto­wali w coś, co było w zasa­dzie podróżą bez kom­pasu – aby zoba­czyć, czy jest coś takiego jak „pole ener­ge­tyczne czło­wieka”. Zaczę­łam, jak zwy­kle robią to dzien­ni­ka­rze, od żero­wa­nia na goto­wym. Jeź­dzi­łam na kon­fe­ren­cje. Czy­ta­łam arty­kuły naukowe. Skon­tak­to­wa­łam się z pio­nie­rami tych badań na całym świe­cie.

W pew­nym momen­cie zda­łam sobie sprawę, naj­pierw z cie­ka­wo­ścią, a potem z prze­ra­że­niem, że wkro­czy­łam w obszar nowy i nie­bez­pieczny, naukę racz­ku­jącą, będącą w sta­dium powsta­wa­nia. Naukowe pod­stawy, które przy­ję­li­śmy, na któ­rych spo­czy­wały pełne prze­ko­na­nia zało­że­nia na temat nas samych i naszego miej­sca w świe­cie, roz­pa­dały się dosłow­nie na moich oczach. Wyglą­dało na to, że książka mająca mnie wpro­wa­dzić w świat pisar­stwa będzie wyma­gała ni mniej, ni wię­cej, tylko przede­fi­nio­wa­nia naszych współ­cze­snych poglą­dów na rze­czy­wi­stość.

Dziś mam zamiar poznać astro­no­mię. Przez kilka lat, zbie­ra­jąc mate­riały do Pola i zapo­zna­jąc się z kolej­nymi bada­niami w tej dzie­dzi­nie, pobie­ra­łam nauki u mniej wię­cej dwu­dzie­stu pię­ciu cier­pli­wych pio­nie­rów nauki. Wier­ci­łam im dziurę w brzu­chu, pod­li­zy­wa­łam się, żąda­łam wyja­śnień i wyłu­dza­łam od każ­dego z nich nie­zli­czone godziny, do dwu­dzie­stu wywia­dów na głowę, wycią­ga­jąc infor­ma­cje, a w końcu wymu­sza­jąc jakieś pro­ste tłu­ma­cze­nie kon­cep­cji, które czę­sto dla fizy­ków ist­nieją tylko w postaci mate­ma­tycz­nej. Co to wła­ści­wie jest spój­ność kwan­towa? Dla­czego ist­nieje pole punktu zero­wego? Bra­łam ich czę­sto nie­zro­zu­miałe odpo­wie­dzi i prze­twa­rza­łam na meta­fory, aż wresz­cie oby­dwoje byli­śmy zgodni co do brzmie­nia tego laic­kiego przy­bli­że­nia.

Pod­ję­łam próbę dia­logu sokra­tej­skiego, przed­sta­wia­jąc każde odkry­cie jako pro­blem filo­zo­ficzny, na który należy spoj­rzeć w szer­szym kon­tek­ście. Czy ist­nieje świa­do­mość, czy to tylko pole punktu zero­wego? Jed­nakże poza kil­koma zapa­leń­cami, takimi jak fizyk Hal Puthoff, były dzie­kan szkoły inży­nie­ryj­nej w Prin­ce­ton Robert Jahn i jego kole­żanka, psy­cho­log Brenda Dunne, wszy­scy z wyra­cho­wa­niem uni­kali wszel­kich roz­mów na temat meta­fi­zycz­nych impli­ka­cji tych badań. Nikt nie miał ochoty roz­ma­wiać, przy­naj­mniej publicz­nie, o szer­szej per­spek­ty­wie, kolek­tyw­nym zna­cze­niu tak wielu poje­dyn­czych odkryć czy doko­nać syn­tezy wszyst­kich tych mate­ria­łów w całość. To zada­nie, jak z bólem zro­zu­mia­łam, pozo­sta­wiono mnie.

Przez kilka lat drep­ta­łam po przed­po­koju, łka­łam za biur­kiem, zanie­dby­wa­łam dzieci i odkła­da­łam inne prace w sto­sie na bla­cie. Nocami dys­ku­to­wa­łam z mężem, absol­wen­tem wydziału filo­zo­fii, na odwieczne tematy: Czym wła­ści­wie jest czas i prze­strzeń? Czy jeśli nie patrzymy, Wszech­świat znika? „Zostaw na boku czas i wszystko zaczyna mieć sens”, rzu­cił kie­dyś Bob Jahn od nie­chce­nia. Czy to moż­liwe? Albo, wra­ca­jąc do rze­czy, czy była to koniecz­ność?

W tym cza­sie pisa­łam w gorącz­ko­wej panice, budu­jąc książkę jak tort, doda­jąc nową war­stwę zna­czeń, gdy jakiś niu­ans stał się dla mnie jasny, a koń­cową powłokę doda­łam dosłow­nie na kilka mie­sięcy przed publi­ka­cją.

W pew­nym momen­cie zaczę­łam pisać w kon­wen­cji suge­ru­ją­cej, że ten pro­ces zacho­dzi przeze mnie. Każ­dego ranka szłam do kom­pu­tera, a słowa i kon­cep­cje wyle­wały się ze mnie w języku, któ­rzy brzmiał obco – aż zda­łam sobie sprawę, że zna­la­złam nowy głos i nowy temat, czy może to one w końcu mnie zna­la­zły. Kiedy książka się uka­zała, prze­czy­ta­łam ją ze zdzi­wie­niem, że fak­tycz­nie jest to moja praca.

Zaczę­łam swą dzien­ni­kar­ską karierę w latach sie­dem­dzie­sią­tych jako dzien­ni­karz śled­czy i to podej­ście do pracy, trudne i bazu­jące na fak­tach, ni­gdy mnie nie opu­ściło. Przez wiele lat reda­go­wa­łam biu­le­tyn pod tytu­łem „What Doctors Don’t Tell You” (Czego nie mówią wam leka­rze), kry­tykę współ­cze­snej medy­cyny. Wpraw­dzie moja sym­pa­tia leży po stro­nie medy­cyny alter­na­tyw­nej, po latach stu­diów nad ogra­ni­cze­niami kla­sycz­nej medy­cyny Zachodu, na­dal wyma­gam dowo­dów. Nie zwró­ci­łam się ku wschod­niej ezo­te­ryce czy misty­cy­zmowi i mam skłon­ność do potę­pia­nia prze­ja­wów napu­szo­nej ducho­wo­ści Nowej Ery, wszyst­kich twier­dzeń o medy­cy­nie „kwan­to­wej” bez solid­nych dowo­dów i róż­nych nie­uza­sad­nio­nych i nie­pre­cy­zyj­nych zasto­so­wań słowa „ener­gia”. Nie ma we mnie zbyt wiele egzal­ta­cji.

Jed­nakże pro­ces two­rze­nia Pola zmie­nił samego herolda. Gdy tylko ten alche­miczny pro­ces dobiegł końca, sta­łam się innym czło­wie­kiem, nie tylko ina­czej mówią­cym, ale także zupeł­nie ina­czej patrzą­cym na świat. Nie­zwy­kłe odkry­cia tych bada­czy suge­ro­wały, że współ­cze­sny czło­wiek patrzy na świat przez mętne szkło oraz że zasto­so­wa­nie tych odkryć do naszego życia będzie wyma­gało ni mniej, ni wię­cej, tylko zbu­do­wa­nia świata od nowa.

Joan Didion stwier­dziła kie­dyś, że opo­wia­damy sobie histo­rie po to, by żyć. Z naszych wszyst­kich opo­wie­ści to wła­śnie te naukowe defi­niują nas naj­bar­dziej. To one kreują naszą per­cep­cję Wszech­świata i metod, jakimi on ope­ruje; na tej pod­sta­wie two­rzymy wszyst­kie nasze struk­tury spo­łeczne: nasze rela­cje mię­dzy­ludz­kie i rela­cje ze śro­do­wi­skiem, nasze metody robie­nia inte­re­sów i naucza­nia naszych dzieci, orga­ni­zo­wa­nia się w osie­dla i mia­sta, okre­śla­nia gra­nic naszych kra­jów i naszych pla­net.

Wpraw­dzie postrze­gamy naukę jako prawdę osta­teczną, jed­nakże w sumie jest ona tylko opo­wie­ścią opo­wia­daną na raty. Uczymy się naszego świata po kawałku, w pro­ce­sie nie­ustan­nego popra­wia­nia i recen­zo­wa­nia. Nowe roz­działy uzu­peł­niają – a czę­sto zastę­pują – roz­działy wcze­śniej­sze. Bio­rąc pod uwagę odkry­cia wyszcze­gól­nione w tej książce oraz te, do któ­rych doszło już po jej opu­bli­ko­wa­niu, widać jasno, że histo­ria, którą opo­wia­dano, zosta­nie wkrótce zastą­piona jakąś jej grun­tow­nie zmie­nioną wer­sją.

Nasza obecna naukowa opo­wieść jest ponad­trzech­set­let­nią histo­rią, opartą w dużej mie­rze na odkry­ciach Iza­aca New­tona, o Wszech­świe­cie, w któ­rym cała mate­ria poru­sza się w trój­wy­mia­ro­wej prze­strzeni i cza­sie, w zgo­dzie z usta­lo­nymi pra­wami. New­to­now­ska wizja świata opi­suje odpo­wie­dzialne miej­sce zamiesz­kane przez prze­wi­dy­walną i łatwą do ziden­ty­fi­ko­wa­nia mate­rię. Wizja świata wyła­nia­jąca się z tych odkryć pod­trzy­my­wana jest też przez filo­zo­ficzne impli­ka­cje dar­wi­now­skiej teo­rii ewo­lu­cji, z jej suge­stią, że prze­trwa­nie jest zare­zer­wo­wane dla osob­ni­ków o sil­nej kon­struk­cji gene­tycz­nej. W grun­cie rze­czy opo­wie­ści te ide­ali­zują osob­ność. Od chwili naro­dzin mówią nam, że tam, gdzie jest zwy­cięzca, musi być prze­gry­wa­jący. Z tej zawę­żo­nej wizji zbu­do­wa­li­śmy nasz świat.

Pole opo­wiada cał­kiem nową histo­rię naukową. Naj­now­szy jej roz­dział, napi­sany przez grupę w więk­szo­ści nie­zna­nych odkryw­ców nauko­wych rubieży, suge­ruje, że w grun­cie rze­czy ist­nie­jemy jako jed­ność, współ­za­leż­ność – cał­ko­wi­cie zależne od sie­bie wza­jem­nie czę­ści, w każ­dej chwili wpły­wa­jące na całość.

Ta nowa histo­ria ma dla naszego rozu­mie­nia życia i dla kon­struk­cji naszej spo­łecz­no­ści kolo­salne zna­cze­nie. Jeśli pole kwan­towe wiąże nas wszyst­kich swoją nie­wi­dzialną sie­cią, to będziemy musieli na nowo prze­my­śleć defi­ni­cję nas samych i na nowo okre­ślić, co to wła­ści­wie zna­czy być czło­wie­kiem. Jeśli pozo­sta­jemy w sta­łym i natych­mia­sto­wym dia­logu z naszym oto­cze­niem, jeśli cała infor­ma­cja z Kosmosu prze­pływa w każ­dej chwili przez pory naszej skóry, to nasze obecne poję­cie o moż­li­wo­ściach istoty ludz­kiej jest zale­d­wie migawką tego, czym powinno być.

Jeśli nie jeste­śmy oddzielni, nie możemy wię­cej myśleć o nas samych w kate­go­riach „zwy­cięzca” i „prze­grany”. Musimy na nowo zde­fi­nio­wać, co okre­ślamy jako „ja” i „nie-ja”, i zre­for­mo­wać spo­sób, w jaki współ­dzia­łamy z innymi ludźmi, pro­wa­dzimy inte­resy czy postrze­gamy czas i prze­strzeń. Musimy roz­wa­żyć na nowo, jak wybie­ramy i wyko­nu­jemy pracę, budu­jemy nasze spo­łecz­no­ści i wycho­wu­jemy dzieci. Musimy wyobra­zić sobie inny spo­sób na życie, cał­ko­wi­cie nowy spo­sób „bycia”. Musimy odrzu­cić wszyst­kie nasze spo­łeczne kre­acje i zacząć od nowa, budu­jąc na zglisz­czach.

Więk­szość czy­tel­ni­ków myl­nie sądzi, że mate­rię tej książki sta­no­wią współ­cze­sne odkry­cia naukowe. W rze­czy­wi­sto­ści Pole to histo­ria. Do nauko­wych prze­ło­mów opi­sa­nych na stro­nach tej książki doszło jedną trze­cią stu­le­cia temu. Jed­nakże od opu­bli­ko­wa­nia Pola przed­sta­wieni w tej książce naukowcy dowie­dli zadzi­wia­ją­cej umie­jęt­no­ści prze­wi­dy­wa­nia. Wpraw­dzie ich główne bada­nia pro­wa­dzone były w latach sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych XX wieku, naj­now­sze odkry­cia w czo­ło­wych labo­ra­to­riach na całym świe­cie przy­no­szą dowody potwier­dza­jące, że dziwna kon­cep­cja mecha­niki kwan­to­wej – o któ­rej kie­dyś sądzono, że zarzą­dza jedy­nie świa­tem naj­mniej­szych czą­stek – w rze­czy­wi­sto­ści doty­czy całego świata. Dodat­kowe wzmoc­nie­nie dla idei, że świa­do­mość może mieć klu­czowe zna­cze­nie dla kształtu naszego świata, dają, doko­nane przez nie­któ­rych z tych bada­czy, odkry­cia na temat zmien­nej natury ato­mów i czą­ste­czek.

Dzie­siątki naukow­ców z róż­nych dzie­dzin na całym świe­cie dowio­dło, że cała mate­ria egzy­stuje w bez­kre­snej kwan­to­wej sieci połą­czeń mię­dzy isto­tami oży­wio­nymi a ich śro­do­wi­skiem. Jesz­cze inni wyka­zali, że świa­do­mość jest sub­stan­cją wystę­pu­jącą poza gra­ni­cami ludz­kiego ciała. Mózg i DNA, uwa­żane zawsze za głów­nych dyry­gen­tów orga­ni­zmu, powinny być raczej roz­wa­żane jako prze­twor­niki – które prze­ka­zują, otrzy­mują i w końcu inter­pre­tują infor­ma­cję kwan­tową pobraną z pola. Nawet w krę­gach tra­dy­cjo­na­li­stów nasze współ­cze­sne rozu­mie­nie czasu jako cze­goś jed­no­znacz­nie ukie­run­ko­wa­nego zostało zde­ma­sko­wane jako kon­struk­cja nie­kom­pletna, która wymaga, być może, grun­tow­nego prze­glądu.

W ciągu kilku dzie­się­cio­leci, które minęły od odkryć tych pierw­szych bada­czy, dowie­dziano się tyle o natu­rze świa­do­mo­ści, że odczu­łam potrzebę napi­sa­nia dru­giej czę­ści. The Inten­tion Expe­ri­ment to roz­wi­nię­cie suge­stii zawar­tych w Polu, że ukie­run­ko­wane myśli są jed­nym z głów­nych czyn­ni­ków powsta­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści – teo­rii, która jest stale testo­wana w maso­wych, cią­głych mię­dzy­na­ro­do­wych eks­pe­ry­men­tach z czy­tel­ni­kami (http://www.the­in­ten­tio­ne­xpe­ri­ment.com).

Od pierw­szej publi­ka­cji tej książki pole punktu zero­wego, jako pole wszel­kich moż­li­wo­ści i dar­mowe źró­dło nie­wy­obra­żal­nej ener­gii, przy­cią­gnęło uwagę i pobu­dziło wyobraź­nię ludzi. Próby eks­tra­ho­wa­nia ener­gii z pola punktu zero­wego jako egzo­tycz­nego spo­sobu podróży kosmicz­nych – kie­dyś obiekt sekret­nych pro­jek­tów finan­so­wa­nych z umiar­ko­wa­nych kapi­ta­łów star­to­wych – są dziś chęt­nie spon­so­ro­wane przez takie giganty kor­po­ra­cyjne jak Loc­kheed Mar­tin. Pole weszło do słow­nika wyra­zów gier kom­pu­te­ro­wych, fil­mów, seriali tele­wi­zyj­nych i pio­se­nek. W kre­skówce Inie­ma­mocni główny prze­ciw­nik boha­te­rów filmu, Syn­drome, do unie­ru­cho­mie­nia swo­ich opo­nen­tów wyko­rzy­stuje ręka­wice wypo­sa­żone w źró­dło „ener­gii pola zero­wego”. Podobno tech­no­lo­dzy roz­wi­ja­jący wiel­kie wyszu­ki­warki inter­ne­towe upa­trują w polu punktu zero­wego spo­sobu na zaawan­so­wane wyszu­ki­wa­nie intu­icyjne.

Sądząc po set­kach listów, które dosta­łam od chwili opu­bli­ko­wa­nia pierw­szego wyda­nia Pola, każdy czy­tel­nik widzi w tej książce coś innego. Jed­nakże każdy też rozu­mie, że jej głów­nym prze­sła­niem jest nadzieja na nowe moż­li­wo­ści. W cza­sie gdy stara opo­wieść naukowa, ta kła­dąca nacisk na tech­niczne opa­no­wa­nie Wszech­świata, zagraża trwa­niu naszej pla­nety, Pole ofe­ruje odmienną przy­szłość. Główny nurt naukowy oko­pał się na swych fun­da­men­ta­li­stycz­nych pozy­cjach, zdo­mi­no­wany przez bar­dziej wymow­nych naukow­ców, któ­rzy sądzą, że nasza naukowa opo­wieść jest już pra­wie kom­pletna. Jed­nakże nie­wielki ruch oporu na­dal kwe­stio­nuje ten ogra­ni­czony spo­sób myśle­nia. Każ­dym nie­orto­dok­syj­nym pyta­niem, każdą nie­praw­do­po­dobną odpo­wie­dzią pio­nier­scy naukowcy, tacy jak ci opi­sani w Polu, budują nasz świat na nowo. Być może oni i im podobni wskażą nam drogę.

Lynne McTag­gart

Czer­wiec 2007

Część 1

Rezonujący Wszechświat

Teraz wiem, że nie jeste­śmy w Kan­sas.

Dorotka, Czar­no­księż­nik z kra­iny Oz

Roz­dział pierw­szy

Światełko w ciemności

Być może to, czego doświad­czył Ed Mit­chell, było zwią­zane z nie­waż­ko­ścią albo może wyni­kało z tego, że jego wszyst­kie zmy­sły były zdez­o­rien­to­wane. Był w dro­dze do domu, który w tym wła­śnie momen­cie znaj­do­wał się mniej wię­cej 350 000 kilo­me­trów stąd, gdzieś tam na powierzchni zasnu­tego chmu­rami lazu­ro­wego i bia­łego pół­kola, które co jakiś czas poja­wiało się w trój­kąt­nym oknie kap­suły zało­go­wej statku Apollo 14*2.

Dwa dni wcze­śniej został szó­stym czło­wie­kiem, który wylą­do­wał na Księ­życu. Podróż była trium­fem: pierw­sza wyprawa na Księ­życ w celu prze­pro­wa­dze­nia badań nauko­wych. Świad­czyły o tym bli­sko 43 kilo­gramy skał i pró­bek gleby w ładowni. Wpraw­dzie on i jego dowódca, Alan She­pard, nie zdo­byli szczytu Cone Cra­ter, o wyso­ko­ści pra­wie 230 metrów, jed­nakże reszta punk­tów ich pre­cy­zyj­nego har­mo­no­gramu, przy­le­pio­nego taśmą do nad­garst­ków, wyszcze­gól­nia­ją­cego dosłow­nie każdą minutę ich dwu­dnio­wej wyprawy, została meto­dycz­nie odha­czona.

Jedyne, czego nie udało im się w pełni wyja­śnić, to wpływ tego nie­za­miesz­ka­nego świata o zmniej­szo­nej gra­wi­ta­cji, pozba­wio­nego łago­dzą­cego dzia­ła­nia atmos­fery, na zmy­sły. Bez punk­tów odnie­sie­nia, takich jak drzewa czy kable tele­fo­niczne, czy wresz­cie cze­go­kol­wiek róż­nego od Anta­resa, zło­ci­stego pojazdu w kształ­cie owada w tym bez­kre­snym pyli­ście­sza­rym kra­jo­bra­zie, postrze­ga­nie prze­strzeni, roz­mia­rów, odle­gło­ści czy głę­bo­ko­ści było strasz­nie zabu­rzone; Ed był zszo­ko­wany, gdy odkrył, że dowolne dwa punkty nawi­ga­cyjne, pie­czo­ło­wi­cie zazna­czone na foto­gra­fiach o wyso­kiej roz­dziel­czo­ści, były odda­lone od sie­bie co naj­mniej dwa razy bar­dziej, niż ocze­ki­wano. To tak, jakby on i Alan skur­czyli się w cza­sie podróży kosmicz­nej i to, co na Ziemi wyda­wało się maleń­kimi gar­bami i zała­ma­niami powierzchni Księ­życa, nagle roz­dęło się do wyso­ko­ści dwóch metrów lub więk­szej. Co wię­cej, kiedy czuli się pomniej­szeni, byli też lżejsi niż nor­mal­nie. Mała siła przy­cią­ga­nia spra­wiła, że Ed doświad­czył dziw­nej lek­ko­ści ist­nie­nia i, pomimo wagi i wiel­ko­ści swego nie­zgrab­nego ska­fan­dra, przy każ­dym kroku wyda­wało mu się, że się unosi.

Był też mylący widok Słońca, czy­stego i nie­ska­la­nego w tym bez­po­wietrz­nym świe­cie. W ośle­pia­ją­cym bla­sku Słońca, nawet w sto­sun­kowo chłodny pora­nek, zanim tem­pe­ra­tura osią­gnęła mak­si­mum 132 stopni Cel­sju­sza, kra­tery, ele­menty kra­jo­brazu, gleba i Zie­mia – nawet samo niebo – wszystko było nie­zwy­kle kla­rowne. Dla umy­słu, przy­zwy­cza­jo­nego do zmięk­cza­ją­cego fil­tra atmos­fery, te ostre cie­nie, zmie­nia­jące się kolory łup­ko­wo­sza­rego gruntu, wszystko to knuło razem, by pła­tać figle oczom. Ed i Alan, nie wie­dząc o tym, że byli zale­d­wie 18 metrów od kra­wę­dzi Cone Cra­ter, nagle zawró­cili, prze­ko­nani, że nie zdo­łają tam dotrzeć w wyzna­czo­nym cza­sie – nie­po­wo­dze­nie, które mocno roz­cza­ro­wało Eda, od dawna marzą­cego o tym, by zaj­rzeć do wnę­trza tej leżą­cej w środku księ­ży­co­wych wyżyn dziury o śred­nicy 335 metrów. Ich oczy nie wie­działy, jak inter­pre­to­wać ten stan nad­wzrocz­no­ści. Nie było tu życia, ale też nic się nie kryło przed wzro­kiem, a wszyst­kiemu bra­ko­wało niu­an­sów. Każdy obraz przy­tła­czał oczy jaskra­wymi kon­tra­stami. W pew­nym sen­sie Ed widział jed­no­cze­śnie wyraź­niej i mniej wyraź­nie niż kie­dy­kol­wiek w życiu.

W pre­cy­zyj­nym gra­fiku ich zajęć było nie­wiele czasu na zasta­no­wie­nie się czy zdzi­wie­nie, czy w ogóle jakie­kol­wiek myśli o więk­szym zna­cze­niu dla podróży. Zagłę­bili się w prze­strzeń kosmiczną dalej niż jaki­kol­wiek inny czło­wiek przed nimi i teraz, obar­czeni świa­do­mo­ścią, że kosz­tują ame­ry­kań­skich podat­ni­ków 200 tysięcy dola­rów na minutę, czuli się zobo­wią­zani pil­no­wać zegara, odha­cza­jąc punkt po punk­cie wszystko to, co Houston upa­ko­wało ści­śle w ich har­mo­no­gra­mie. Dopiero gdy pojazd księ­ży­cowy połą­czył się znów z kap­sułą zało­gową i roz­po­czął dwu­dniową podróż powrotną na Zie­mię, Ed mógł ścią­gnąć swój ska­fan­der, teraz zbru­kany księ­ży­cową glebą, usiąść w samych kale­so­nach i posta­rać się zro­bić porzą­dek ze swą fru­stra­cją i goni­twą myśli.

Kap­suła Kitty Hawk obra­cała się powoli, niczym kur­czak na roż­nie, by wyrów­nać tem­pe­ra­turę po obu stro­nach statku; w cza­sie tych powol­nych obro­tów Zie­mia co jakiś czas poja­wiała się w oknie jako maleń­kie pół­kole w pochła­nia­ją­cej wszystko roz­gwież­dżo­nej nocy. Patrząc z tej per­spek­tywy, gdy Zie­mia zamie­niała się miej­scem z resztą Układu Sło­necz­nego, niebo nie było tylko tym, co jak zwy­kle roz­ciąga się nad gło­wami, ale wielką cało­ścią, ota­cza­jącą Zie­mię ze wszyst­kich stron.

To wła­śnie wtedy, wyglą­da­jąc przez okno kap­suły, Ed doznał naj­sil­niej­szego wra­że­nia w życiu: wra­że­nia łącz­no­ści, jak gdyby nie­wi­dzialna sieć łączyła wszyst­kie pla­nety i wszyst­kich ludzi ze wszyst­kich epok. Maje­stat chwili zaparł mu dech w pier­siach. Choć na­dal ruszał pokrę­tłami i wci­skał guziki, czuł się zdy­stan­so­wany od swo­jego ciała, jak gdyby za ste­rami sie­dział ktoś inny.

Wyda­wało się, jakby było tam jakieś olbrzy­mie pole siłowe, łączące wszyst­kich ludzi, ich inten­cje i myśli, a także wszel­kie oży­wione i nieoży­wione formy mate­rii, wszyst­kie czasy. Wszystko, co Ed robił i myślał, miało wpływ na resztę Kosmosu, a każde zda­rze­nie w Kosmo­sie wywie­rało podobny wpływ na niego. Czas był two­rem sztucz­nym. Wszystko, co kie­dyś myślał o Wszech­świe­cie i odręb­no­ści ludzi i rze­czy, wyda­wało się błędne. Nie było przy­pad­ków ani oso­bi­stych zamie­rzeń. Ta natu­ralna inte­li­gen­cja, która trwała od miliar­dów lat, która stwo­rzyła naj­drob­niej­szą czą­steczkę jego jeste­stwa, była też odpo­wie­dzialna za jego obecną podróż. To nie było coś, czego doświad­czał jedy­nie w swym umy­śle, ale prze­ni­ka­jące instynk­towne uczu­cie, jak gdyby fizycz­nie roz­sze­rzał się na zewnątrz okna, do naj­dal­szych zakąt­ków Kosmosu.

Nie zoba­czył twa­rzy Boga. Wra­że­nie nie miało nic wspól­nego ze stan­dar­do­wym dozna­niem reli­gij­nym ani z ośle­pia­ją­cym obja­wie­niem – które reli­gie Wschodu nazy­wają czę­sto „eks­tazą jed­no­ści”. To było tak, jakby w ułamku sekundy Ed Mit­chell odkrył i poczuł Moc.

Rzu­cił okiem na Alana i Stu Roosa, jesz­cze jed­nego astro­nautę bio­rą­cego udział w misji Apollo 14, by spraw­dzić, czy oni rów­nież doświad­czają cze­goś choć tro­chę podob­nego. Była taka chwila, gdy pierw­szy raz wyszli z Anta­resa na księ­ży­cową wyżynę Fra Mauro, że Alan, wete­ran pierw­szego ame­ry­kań­skiego lotu zało­go­wego, zazwy­czaj twar­dziel nie­ma­jący czasu na różne mistyczne trele-morele, wytę­żył się, by z wnę­trza swego cięż­kiego ska­fan­dra zer­k­nąć w górę, i aż jęk­nął na widok Ziemi, tak nie­sa­mo­wi­cie pięk­nej na tle ciem­nego nieba. Teraz jed­nak wyda­wało się, że Alan i Stu mecha­nicz­nie wyko­nują swą robotę, a on nie miał odwagi powie­dzieć im o czymś, co zaczy­nało wyglą­dać jak jego wła­sna, wyjąt­kowa chwila prawdy.

Zawsze tro­chę nie paso­wał do tego kosmicz­nego pro­gramu, a przy tym, choć był młod­szy od She­parda, to jed­nak, mając czter­dzie­ści jeden lat, nale­żał do star­szych uczest­ni­ków lotu Apolla. Ze swymi wło­sami w kolo­rze pia­sku, sze­roką twa­rzą, wyglą­dem czło­wieka ze środ­ko­wego zachodu USA i prze­cią­ga­niem samo­gło­sek typo­wym dla pilota linii lot­ni­czych nie odbie­gał wyglą­dem od reszty. Jed­nakże w ich oczach był inte­lek­tu­ali­stą: jako jedyny miał dok­to­rat i licen­cję pilota. Także spo­sób, w jaki zna­lazł się w pro­gra­mie kosmicz­nym, był nie­co­dzienny. Uwa­żał, że musi zro­bić dok­to­rat z astro­fi­zyki na MIT – oto jak pla­nowo przy­go­to­wał swą drogę do NASA – i dopiero po tym uświa­do­mił sobie, że aby się zakwa­li­fi­ko­wać, powi­nien też udo­sko­na­lić umie­jęt­no­ści pilota. W każ­dym razie, gdy cho­dzi o pilo­taż, Ed był daleki od non­sza­lan­cji. Podob­nie jak reszta towa­rzy­szy spę­dził pewien czas w lata­ją­cym cyrku Chucka Yeagera1 na pustyni Mojave, gdzie zmu­szał samo­loty do rze­czy, do któ­rych wyko­ny­wa­nia zde­cy­do­wa­nie nie były przy­sto­so­wane. W pew­nym okre­sie był nawet instruk­to­rem, lubił jed­nak myśleć o sobie nie tyle jako o obla­ty­wa­czu, ile odkrywcy: kimś w rodzaju współ­cze­snego poszu­ki­wa­cza prawdy. Jego zain­te­re­so­wa­nie nauką nie­ustan­nie koli­do­wało z suro­wym bap­ty­stycz­nym wycho­wa­niem, jakie ode­brał w dzie­ciń­stwie. Wyglą­dało na zrzą­dze­nie losu, że wycho­wał się w Roswell, w Nowym Mek­syku, gdzie jakoby po raz pierw­szy widziano kosmi­tów, i miesz­kał nie­spełna dwa kilo­me­try od domu Roberta God­darda, ojca ame­ry­kań­skiej tech­niki rakie­to­wej, a od miej­sca, w któ­rym wyko­nano pierw­sze próby bomb ato­mo­wych, dzie­liło go zale­d­wie kil­ka­na­ście kilo­me­trów przez góry. Nauka i ducho­wość współ­eg­zy­sto­wały w nim, kon­ku­ru­jąc zawzię­cie, jemu jed­nak udało się jakoś je pogo­dzić i spra­wić, że podały sobie ręce.

Było coś jesz­cze, co go trzy­mało z boku. Tego wie­czoru, kiedy Alan i Stu spali w hama­kach, Ed po cichu prze­pro­wa­dził doświad­cze­nie, które trwało całą podróż na Księ­życ i z powro­tem. Od jakie­goś czasu zaj­mo­wał się eks­pe­ry­men­tami w dzie­dzi­nie świa­do­mo­ści i postrze­ga­nia poza­zmy­sło­wego, spę­dza­jąc sporo czasu na stu­dio­wa­niu prac dok­tora Jose­pha B. Rhine’a, bio­loga mają­cego na swoim kon­cie liczne doświad­cze­nia nad poza­zmy­słową naturą ludz­kiego postrze­ga­nia. Jego naj­nowsi przy­ja­ciele mieli tytuły dok­to­rów i pro­wa­dzili budzące zaufa­nie eks­pe­ry­menty nad naturą świa­do­mo­ści. Wspól­nie zdali sobie sprawę, że księ­ży­cowa wyprawa Eda to wyjąt­kowa oka­zja spraw­dze­nia, czy ludzka tele­pa­tia działa też przy więk­szych odle­gło­ściach niż te badane w labo­ra­to­rium dok­tora Rhine’a. To była jedyna w życiu szansa stwier­dze­nia, czy ten rodzaj poro­zu­mie­wa­nia się jest sku­teczny na odle­głość więk­szą niż ta, którą można osią­gnąć na Ziemi.

Czter­dzie­ści pięć minut po roz­po­czę­ciu fazy spa­nia Ed wycią­gnął małą latarkę i, tak jak robił to w cza­sie dwóch dni lotu na Księ­życ, losowo napi­sał liczby, z któ­rych każda zastę­po­wała sławne sym­bole Zenera sto­so­wane przez dok­tora Rhine’a: kwa­drat, okrąg, krzyż, gwiazdę i trzy fali­ste pio­nowe linie rów­no­le­głe. Następ­nie skon­cen­tro­wał się na nich, po czym meto­dycz­nie, jedną po dru­giej, spró­bo­wał je „prze­słać” do swych kole­gów na Ziemi. Pomimo pod­eks­cy­to­wa­nia doświad­cze­niem sta­rał się je zacho­wać w tajem­nicy. Kie­dyś pró­bo­wał dys­ku­to­wać z Ala­nem o natu­rze świa­do­mo­ści, ale nie był ze swym sze­fem zbyt bli­sko, a sam temat nie pory­wał innych tak bar­dzo jak jego. Nie­któ­rzy astro­nauci myśleli w prze­strzeni kosmicz­nej o Bogu, a wszy­scy uczest­nicy pro­gramu kosmicz­nego wie­dzieli, że szu­kają cze­goś nowego na temat dzia­ła­nia Wszech­świata. Gdyby jed­nak Alan i Stu dowie­dzieli się, że Ed pró­buje prze­słać swe myśli ludziom na Ziemi, uwa­ża­liby go za jesz­cze więk­szego dzi­waka niż dotych­czas.

Ed skoń­czył swój nocny eks­pe­ry­ment i wyko­nał kolejny, następ­nego wie­czoru. Ale po tym, co mu się wcze­śniej przy­da­rzyło, nie było to już konieczne; był teraz głę­boko prze­ko­nany, że to prawda. Ludz­kie umy­sły są ze sobą połą­czone, tak jak są połą­czone z innymi rze­czami na tym świe­cie – i na każ­dym innym. Intu­icja pod­po­wia­dała mu, że to prawda, ale dla naukowca było to za mało. Przez następ­nych dwa­dzie­ścia pięć lat cze­kał, że nauka wyja­śni mu, co, do licha, mu się tam wtedy przy­da­rzyło.

Edgar Mit­chell wró­cił do domu bez­piecz­nie. Praw­do­po­dob­nie żad­nych dzia­łań badaw­czych na Ziemi nie można porów­nać z wyprawą na Księ­życ. Kiedy następne trzy loty zostały anu­lo­wane z powodu braku fun­du­szy, po dwóch latach opu­ścił NASA i to wła­śnie wtedy zaczęła się jego praw­dziwa podróż. Bada­nie świata wewnętrz­nego oka­zało się nie­skoń­cze­nie bar­dziej cza­so­chłonne i trud­niej­sze od lądo­wa­nia na Księ­życu czy poszu­ki­wa­nia Cone Cra­ter.

Jego mały eks­pe­ry­ment z ESP2 się powiódł, co suge­ro­wało, że zaist­niała jakaś prze­cząca wszel­kiej logice forma komu­ni­ka­cji. Ed nie zdo­łał wyko­nać wszyst­kich sze­ściu zapla­no­wa­nych eks­pe­ry­men­tów, upły­nęło też tro­chę czasu, nim udało się dopa­so­wać te cztery, które prze­pro­wa­dził, do sze­ściu sesji domy­śla­nia, które zostały prze­pro­wa­dzone na Ziemi. Kiedy jed­nak cztery zestawy danych zgro­ma­dzone przez Eda w cza­sie dzie­wię­cio­dnio­wej podróży zostały w końcu porów­nane z sze­ścioma zesta­wami danych jego kole­gów na Ziemi, oka­zało się, że ist­nieje mię­dzy nimi istotna zgod­ność, a praw­do­po­do­bień­stwo, że jest ona wyni­kiem przy­padku, wynio­sło jeden na trzy tysiące*3. Wyniki te były w zgo­dzie z tysią­cami podob­nych doświad­czeń latami pro­wa­dzo­nych na Ziemi przez Rhine’a i jego współ­pra­cow­ni­ków.

Gwał­towna ilu­mi­na­cja, jakiej doznał Edgar Mit­chell w prze­strzeni kosmicz­nej, pozo­sta­wiła cien­kie rysy na jego wielu poglą­dach. Jed­nakże sprawą, która w związku z jego dozna­niami w prze­strzeni kosmicz­nej doskwie­rała mu naj­bar­dziej, były współ­cze­sne naukowe poglądy na temat bio­lo­gii, a szcze­gól­nie świa­do­mo­ści, które obec­nie wyda­wały mu się nie­sa­mo­wi­tym uprosz­cze­niem. Nie­za­leż­nie od tego, czego nauczył się o natu­rze Kosmosu, stu­diu­jąc fizykę kwan­tową na MIT, wyda­wało się, że bio­lo­gia utknęła na dobre w liczą­cych czte­ry­sta lat poglą­dach na świat. Wyglą­dało na to, że współ­cze­sny model bio­lo­giczny na­dal opiera się na kla­sycz­nym new­to­now­skim spoj­rze­niu na mate­rię i ener­gię oraz na prze­ko­na­niu, że masywne, oddzielne ciała prze­miesz­czają się po prze­wi­dy­wal­nych torach w pustej prze­strzeni, a także na kar­te­zjań­skiej roz­dziel­no­ści ciała i duszy, czyli umy­słu. Żaden z ele­men­tów tego modelu nie był w sta­nie oddać praw­dzi­wej zło­żo­no­ści ludz­kiej, jej związ­ków ze świa­tem, a już zwłasz­cza jej świa­do­mo­ści; na dobrą sprawę istoty ludz­kie i ich czę­ści były na­dal trak­to­wane jak maszy­ne­ria.

Więk­szość bio­lo­gicz­nych obja­śnień wiel­kich tajem­nic świata żywego polega na pró­bach zro­zu­mie­nia cało­ści przez roz­bi­cie jej na moż­li­wie naj­mniej­sze czę­ści. Orga­ni­zmy przyj­mują takie, a nie inne kształty dzięki gene­tycz­nemu imprin­tin­gowi, syn­te­zie bia­łek i śle­pej muta­cji. Zgod­nie z tym, co twier­dzą współ­cze­śni neu­ro­lo­dzy, świa­do­mość rezy­duje w korze mózgo­wej i jest rezul­ta­tem oddzia­ły­wa­nia mię­dzy związ­kami che­micz­nymi i komór­kami mózgu. To owe związki che­miczne są odpo­wie­dzialne za tele­wi­zor gra­jący w naszym mózgu, a także za to „coś” odpo­wie­dzialne za oglą­da­nie*4. Znamy świat dzięki zło­żo­no­ści naszej wła­snej maszy­ne­rii. Współ­cze­sna bio­lo­gia nie uznaje osta­tecz­nej nie­po­dziel­no­ści świata.

W cza­sie swych wła­snych badań w dzie­dzi­nie fizyki kwan­to­wej na MIT Ed Mit­chell dowie­dział się, że na pozio­mie czą­stek ele­men­tar­nych new­to­now­skie, czyli kla­syczne podej­ście do świata – zgod­nie z któ­rym wszystko dzieje się w spo­sób prze­wi­dy­walny, pewny, a zara­zem moż­liwy do zmie­rze­nia – już dawno ustą­piło teo­riom kwan­to­wym, które utrzy­mują, że Wszech­świat i spo­sób jego dzia­ła­nia wcale nie jest tak upo­rząd­ko­wany, jak się naukow­com do nie­dawna wyda­wało.

Na swym naj­bar­dziej pod­sta­wo­wym pozio­mie mate­ria nie ulega podzia­łowi na nie­za­leż­nie ist­nie­jące jed­nostki, wymyka się nawet pró­bom dokład­nego opisu. Cząstki ele­men­tarne nie były maleń­kimi trwa­łymi obiek­tami, czymś w rodzaju kul bilar­do­wych, ale drga­ją­cymi i nie­okre­ślo­nymi pakie­tami ener­gii i jako takie nie dawały się pre­cy­zyj­nie okre­ślić ilo­ściowo ani zro­zu­mieć. Prze­ciw­nie, cha­rak­te­ry­zo­wała je schi­zo­fre­nia: cza­sem zacho­wy­wały się jak cząstki – coś ogra­ni­czo­nego do małej prze­strzeni – a cza­sem jak fala – coś drga­ją­cego i roz­cią­gnię­tego w prze­strzeni i cza­sie; cza­sem wresz­cie zacho­wy­wały się jak fala i cząstka zara­zem. Cząstki sub­a­to­mowe były też wszech­obecne. Wygląda to tak, jakby w cza­sie prze­skoku z jed­nego poziomu ener­ge­tycz­nego do dru­giego elek­trony wypró­bo­wy­wały wszyst­kie moż­liwe orbity naraz, niczym klient agen­cji nie­ru­cho­mo­ści pró­bu­jący naraz zamiesz­kać we wszyst­kich ofe­ro­wa­nych domach, w końcu wybie­ra­jąc jeden, w któ­rym osią­dzie. W ogóle nic nie było pewne. Nie było osta­tecz­nych loka­li­za­cji, zale­d­wie szansa, że jakiś elek­tron może być w danym miej­scu, żad­nej kon­kret­nej obec­no­ści, tylko praw­do­po­do­bień­stwo, że coś może się zda­rzyć. Na tym pozio­mie rze­czy­wi­sto­ści nic nie było gwa­ran­to­wane; naukowcy musieli się zado­wo­lić moż­li­wo­ścią obsta­wia­nia szans. Można było naj­wy­żej obli­czyć praw­do­po­do­bień­stwo, że jeśli wyko­nasz pomiar danej wiel­ko­ści, to otrzy­masz pewien wynik w pew­nym pro­cen­cie czasu. Zależ­no­ści przy­czy­nowo-skut­kowe na pozio­mie czą­stek ele­men­tar­nych nie obo­wią­zy­wały. Z pozoru sta­bilne atomy mogły nagle, bez wyraź­nej przy­czyny, doznać jakie­goś wewnętrz­nego zakłó­ce­nia; elek­trony mogły, bez powodu, zde­cy­do­wać się na przej­ście z jed­nego stanu ener­ge­tycz­nego do dru­giego. W miarę dokład­niej­szego przy­glą­da­nia się mate­rii oka­zy­wało się nawet, że to nie mate­ria, żadna sub­stan­cja stała, którą można dotknąć i opi­sać, ale jakaś chmara nie­pew­nych bytów, para­du­ją­cych wokół jed­no­cze­śnie. Na tym naj­bar­dziej fun­da­men­tal­nym pozio­mie mate­rii zamiast Wszech­świata sta­tycz­nej pew­no­ści zastano świat i zależ­no­ści nie­oczy­wi­ste i nie­prze­wi­dy­walne, stan nie­skoń­czo­nych moż­li­wo­ści.

Naukowcy godzą się na powszechną łącz­ność we Wszech­świe­cie, ale tylko na pozio­mie kwan­to­wym, a to zna­czy, że w sfe­rze nie­oży­wio­nej, a nie żywej. Fizycy kwan­towi odkryli dziwną wła­sność świata mecha­niki kwan­to­wej okre­ślaną jako „nie­lo­kal­ność”. Odnosi się to do zdol­no­ści cząstki kwan­to­wej, takiej jak poje­dyn­czy elek­tron, do natych­mia­sto­wego i nie­za­leż­nego od odle­gło­ści wpły­wa­nia na inną cząstkę kwan­tową, mimo że w trak­cie tego zja­wi­ska nie działa żadna siła i nie docho­dzi do wymiany ener­gii. Wystę­po­wa­nie nie­lo­kal­no­ści suge­ruje, że cząstki kwan­towe, które kie­dyś były w stycz­no­ści, są połą­czone nawet w sta­nie sepa­ra­cji, tak że dzia­ła­nie jed­nej zawsze wpływa na drugą, nie­za­leż­nie od tego, jak znaczne jest to roz­dzie­le­nie. Albert Ein­stein powąt­pie­wał w owo „upiorne dzia­ła­nie na odle­głość” i był to jeden z powo­dów, dla któ­rych dys­kre­dy­to­wał całą fizykę kwan­tową. Od 1982 roku ist­nie­nie tego zja­wi­ska było wie­lo­krot­nie potwier­dzone przez fizy­ków*5.

Nie­lo­kal­ność zatrzę­sła pod­sta­wami fizyki. Mate­rii nie można było już trak­to­wać jako cze­goś oddziel­nego. Dzia­ła­nia nie musiały już mieć żad­nej obser­wo­wal­nej przy­czyny w obser­wo­wal­nej prze­strzeni. Naj­waż­niej­szy aksjo­mat Ein­ste­ina nie był praw­dziwy: na pew­nym pozio­mie mate­rii moż­liwa jest podróż z pręd­ko­ścią więk­szą od pręd­ko­ści świa­tła. Cząstki ele­men­tarne nie mają zna­cze­nia jako byty izo­lo­wane, ale mogą być zro­zu­miane poprzez rela­cje, w jakie wcho­dzą. Świat na swym naj­bar­dziej pod­sta­wo­wym pozio­mie ist­nieje jako zło­żona sieć wza­jem­nych, ni­gdy nie­za­ni­ka­ją­cych zależ­no­ści.

Być może naj­waż­niej­szym skład­ni­kiem tego połą­czo­nego Wszech­świata jest żywa świa­do­mość, która go zaob­ser­wo­wała. W fizyce kla­sycz­nej eks­pe­ry­men­ta­tor był uwa­żany za osobny byt, cichego obser­wa­tora za szklaną szybą, pró­bu­ją­cego pojąć Wszech­świat, który trwał nie­za­leż­nie od tego, czy był obser­wo­wany, czy nie. Mecha­nika kwan­towa odkryła jed­nak, że stan wszyst­kich moż­li­wo­ści cha­rak­te­ry­zu­ją­cych dowolną cząstkę kwan­tową kur­czy się do usta­lo­nego bytu, gdy tylko zosta­nie ona zaob­ser­wo­wana lub zmie­rzona. W celu wyja­śnie­nia tego dziw­nego zja­wi­ska fizycy kwan­towi zasu­ge­ro­wali, że mię­dzy obser­wa­to­rem i obser­wo­wanym obiek­tem ist­nieje jakaś bez­po­śred­nia zależ­ność – cząstki mogą być roz­wa­żane tylko jako „praw­do­po­dob­nie” ist­nie­jące w prze­strzeni i cza­sie, chyba że docho­dzi do ich „zakłó­ce­nia” i akt obser­wa­cji oraz pomiaru wymu­sza na nich przej­ście w stan usta­lony – coś jakby krzep­nię­cie żela­tyny. Ta zadzi­wia­jąca obser­wa­cja nio­sła ze sobą poważne kon­se­kwen­cje dla postrze­ga­nia natury świata. Suge­ro­wała, że to świa­do­mość obser­wa­tora powo­łuje do ist­nie­nia obser­wo­wany obiekt. Nic we Wszech­świe­cie nie ist­nieje jako „rzecz” nie­za­leżna od naszego postrze­ga­nia. Każ­dej minuty, każ­dego dnia kreu­jemy nasz świat.

Dla Eda jed­nym z głów­nych para­dok­sów było to, że fizycy chcieli, by wie­rzył, że patyki i kamie­nie rzą­dzą się innymi pra­wami fizycz­nymi niż czą­steczki wewnątrz nich, że inną zasadę powinno się sto­so­wać do maleń­kich, inną do dużych, inną dla żywych, inną dla mate­rii nie­oży­wio­nej. Prawa fizyki kla­sycz­nej były nie­wąt­pli­wie uży­teczne dla pod­sta­wo­wych wła­sno­ści ruchu, przy opi­sie sił trzy­ma­ją­cych szkie­let w pio­nie, oddy­cha­nia płu­cami, pom­po­wa­nia krwi przez serce, uno­sze­nia cię­ża­rów przez mię­śnie. Wiele waż­nych pro­ce­sów orga­ni­zmu – jedze­nie, tra­wie­nie, sen, czyn­no­ści płciowe – fak­tycz­nie pod­lega pra­wom fizyki. Jed­nakże ani kla­syczna fizyka, ani bio­lo­gia nie wyja­śniają tak pod­sta­wo­wych pro­ble­mów jak przede wszyst­kim sam pro­ces myśle­nia; dla­czego komórki orga­ni­zują się tak, a nie ina­czej, dla­czego wiele pro­ce­sów czą­stecz­ko­wych zacho­dzi dosłow­nie natych­miast, czemu ręce roz­wi­jają się w ręce, a nogi w nogi, choć i jedne, i dru­gie mają takie same geny i białka, dla­czego cho­ru­jemy na raka, w jaki spo­sób ta machina, którą jeste­śmy, może cudow­nie ozdro­wieć, a wresz­cie czym jest wie­dza – jak to się dzieje, że wiemy to, co wiemy. To tak, jakby naukowcy umieli opi­sać szcze­gó­łowo śruby, bolce, złą­cza i różne prze­kład­nie, ale nie wie­dzieli nic o sile, która napę­dza sil­nik. Wpraw­dzie umieją napra­wić naj­drob­niej­szy mecha­nizm kon­kret­nego orga­ni­zmu, a jed­no­cze­śnie nie mają poję­cia o naj­bar­dziej pod­sta­wo­wych tajem­ni­cach życia.

Gdyby było prawdą, że zasady mecha­niki kwan­to­wej mają zasto­so­wa­nie do świata w ogóle, nie tylko świata czą­stek sub­a­to­mo­wych, a także do bio­lo­gii, nie tylko do świata mate­rii, wtedy cały para­dyg­mat bio­lo­giczny byłby błędny lub nie­kom­pletny. Skoro teo­rie New­tona zostały z cza­sem udo­sko­na­lone przez teo­re­ty­ków kwan­to­wych, być może rów­nież Heisen­berg i Ein­stein też się mylili lub mieli rację tylko czę­ściowo. Gdyby zasto­so­wać teo­rię kwan­tową do bio­lo­gii w dużej skali, orga­nizm czło­wieka można by pew­nie uznać za zło­żoną sieć pól ener­ge­tycz­nych będą­cych w jakiejś dyna­micz­nej zależ­no­ści z naszymi ukła­dami komór­ko­wymi. Świat byłby czymś w rodzaju macie­rzy nie­roz­dziel­nych zależ­no­ści, tak jak poczuł to Ed w prze­strzeni kosmicz­nej. Rzecz, któ­rej ewi­dent­nie bra­ko­wało stan­dar­do­wej bio­lo­gii, to jakieś wyja­śnie­nie zasady orga­ni­za­cji ludz­kiej świa­do­mo­ści.

Ed zaczął pochła­niać książki na temat doznań reli­gij­nych, filo­zo­fii Wschodu i nie­licz­nych dowo­dów nauko­wych na naturę świa­do­mo­ści. Zaini­cjo­wał bada­nia z grupą naukow­ców ze Stan­fordu; zało­żył Insti­tute of Noetic Scien­ces, orga­ni­za­cję non-pro­fit, która ma na celu finan­so­wa­nie badań tego rodzaju; zaczął gro­ma­dzić mate­riały na temat nauko­wych badań nad świa­do­mo­ścią w celu ich publi­ka­cji. Wkrótce mógł myśleć i mówić tylko o tym, a ta obse­sja roz­biła jego mał­żeń­stwo.

Prace Mit­chella być może nie wznie­ciły rewo­lu­cyj­nej pożogi, ale z pew­no­ścią pod­sy­ciły ogień. Na róż­nych pre­sti­żo­wych uni­wer­sy­te­tach na całym świe­cie zaczęły się poja­wiać zarze­wia cichej rebe­lii prze­ciw new­to­now­skiemu i dar­wi­now­skiemu widze­niu świata, duali­zmowi w fizyce i współ­cze­snym poglą­dom na ludz­kie postrze­ga­nie. W cza­sie swych badań Ed nawią­zał kon­takty z naukow­cami o zna­ko­mi­tej repu­ta­cji – z wielu dużych i zna­nych uni­wer­sy­te­tów, jak Yale, Stan­ford, Ber­ke­ley, Prin­ce­ton i Uni­ver­sity of Edin­burgh – docho­dzą­cymi do odkryć, które po pro­stu nie paso­wały.

W prze­ci­wień­stwie do Eda naukowcy ci nie doświad­czyli obja­wie­nia na dro­dze do nowego spoj­rze­nia na świat. Po pro­stu w trak­cie swych badań nauko­wych otrzy­mali wyniki, które tak paso­wały do usta­lo­nych teo­rii nauko­wych jak kwia­tek do kożu­cha, a im bar­dziej pró­bo­wali je do nich dopa­so­wać – a w wielu wypad­kach bada­cze naprawdę tego pra­gnęli – tym bar­dziej nie paso­wały. Więk­szość naukow­ców doszła do swych kon­klu­zji przy­pad­kowo i, zupeł­nie jakby wysie­dli na złym dworcu, kiedy już się tam zna­leźli, stwier­dzali, że nie ma innej rady, muszą się wziąć w garść i zba­dać nowe oko­lice. Być praw­dzi­wym odkrywcą ozna­cza kon­ty­nu­ować bada­nia nawet wtedy, gdy pro­wa­dzą do miejsc, które nie były zapla­no­wane.

Naj­waż­niej­szą wspólną cechą wszyst­kich tych bada­czy było zwy­czajne pra­gnie­nie, by odrzu­cić nie­do­wie­rza­nie i otwo­rzyć się na praw­dziwe odkry­cie, nawet jeśli ozna­cza­łoby to sta­wie­nie czoła ist­nie­ją­cemu porząd­kowi, wyalie­no­wa­nie lub wysta­wie­nie na kry­tykę i zawo­dową ruinę. Bycie rewo­lu­cjo­ni­stą w nauce ozna­cza dziś balan­so­wa­nie na skraju zawo­do­wego samo­bój­stwa. Wpraw­dzie śro­do­wi­sko rze­komo zachęca do doświad­czal­nej wol­no­ści, ale cała struk­tura nauki, oparta na sil­nie kon­ku­ren­cyj­nej meto­dzie gran­tów i połą­czona z sys­te­mem publi­ka­cji i recen­zo­wa­nia, spra­wia, że wiele zależy od osób akcep­tu­ją­cych obo­wią­zu­jące poglądy naukowe. Taki układ zachęca uczo­nych do pro­wa­dze­nia doświad­czeń, któ­rych celem jest przede wszyst­kim potwier­dze­nie przy­ję­tego stanu rze­czy, ewen­tu­al­nie roz­wi­ja­nie metod prze­my­sło­wych, ale nie pre­zen­to­wa­nie fak­tycz­nie nowych odkryć*6.

Osoby zaj­mu­jące się tymi doświad­cze­niami zwy­kle wie­działy, że stoją u progu cze­goś, co może dogłęb­nie zmie­nić naszą wie­dzę na temat świata i ludzi, ale w tam­tym momen­cie były po pro­stu pio­nie­rami nauki, do tego dzia­ła­ją­cymi bez kom­pasu. Nie­któ­rzy z naukow­ców pra­cu­ją­cych indy­wi­du­al­nie odkryli poje­dyn­czy ele­ment ukła­danki i oba­wiali się porów­nać swe wyniki z innymi. Nie ist­niał żaden wspólny język, ponie­waż wyda­wało się, że to, co odkryli, opiera się języ­kowi.

Mit­chell skon­tak­to­wał się z nimi, a wów­czas ich oddzielne bada­nia zaczęły się ukła­dać w całość, alter­na­tywną teo­rię ewo­lu­cji, ludz­kiej świa­do­mo­ści i dyna­miki wszyst­kich istot żywych. Nie była to zwy­kła teo­ria, ale naj­lep­sza szansa na ujed­no­li­ce­nie spoj­rze­nia na świat na pod­sta­wie praw­dzi­wych doświad­czeń i rów­nań mate­ma­tycz­nych. Główną zasługą Eda było pozna­nie ludzi, sfi­nan­so­wa­nie nie­któ­rych badań oraz – poprzez goto­wość do wyko­rzy­sta­nia sta­tusu boha­tera naro­do­wego dla celów ich popu­la­ry­za­cji – prze­ko­na­nie bada­czy, że nie są sami.

Wszyst­kie bada­nia wio­dły do jed­nego wnio­sku: jaźń wpływa na świat i vice versa. Powszechna zgoda doty­czyła jesz­cze tylko jed­nego punktu: wszyst­kie prze­pro­wa­dzone doświad­cze­nia wbi­jają kołek w serce obo­wią­zu­ją­cej teo­rii nauko­wej.

Mowa o Edwards Air Force Base – bazie Sił Powietrz­nych USA (przyp. tłum.). [wróć]

Extra­sen­sory per­cep­tion; ESP (ang.) – postrze­ga­nie poza­zmy­słowe (przyp. tłum.). [wróć]

Roz­dział drugi

Ocean światła

Bill Church miał pusty bak. Nor­mal­nie nie byłaby to sytu­acja mogąca zruj­no­wać cały dzień. Ale w 1973 roku, kiedy Ame­ryka pogrą­żona była w pierw­szym kry­zy­sie pali­wo­wym, napeł­nie­nie baku ben­zyną zale­żało od dwóch czyn­ni­ków: jaki to był dzień tygo­dnia i jaka była ostat­nia cyfra na twej tablicy reje­stra­cyj­nej. Ci, któ­rych tablice koń­czyły się na cyfry nie­pa­rzy­ste, mogli tan­ko­wać w ponie­działki, środy i piątki; numery parzy­ste tan­ko­wały we wtorki, czwartki i soboty. Nie­dziele były dniami wol­nymi, bez ben­zyny. Bill miał numer nie­pa­rzy­sty, a był to wto­rek. To zna­czyło, że bez względu na to, gdzie się wybiera i jak ważne jest jego spo­tka­nie, musi tkwić w domu, niczym zakład­nik kilku naf­to­wych poten­ta­tów ze Środ­ko­wego Wschodu i OPEC. Nawet gdyby numer jego tablicy reje­stra­cyj­nej paso­wał do dnia tygo­dnia, to i tak cze­kałby może nawet dwie godziny w któ­rejś z kole­jek, które zyg­za­kami ota­czały rogi sąsia­du­ją­cych ze sta­cją ulic. Oczy­wi­ście gdyby udało mu się zna­leźć jakąś dzia­ła­jącą sta­cję.

Dwa lata wcze­śniej paliwa było dość, by wysłać Edgara Mit­chella na Księ­życ i z powro­tem. Obec­nie połowa sta­cji ben­zy­no­wych w kraju była zamknięta. Pre­zy­dent Nixon zwró­cił się do narodu, pro­sząc wszyst­kich Ame­ry­ka­nów o przy­krę­ce­nie ter­mo­sta­tów, zor­ga­ni­zo­wa­nie wspól­nych dojaz­dów (tzw. car­po­oling) i zuży­wa­nie nie wię­cej niż 40 litrów ben­zyny na tydzień. Firmy popro­szono, by zmniej­szyły oświe­tle­nie o połowę i wyłą­czyły świa­tła w halach i maga­zy­nach. Waszyng­ton dał przy­kład za pomocą tra­dy­cyj­nej świą­tecz­nej cho­inki, usta­wio­nej bez świa­te­łek na traw­niku przed Bia­łym Domem. Naród, syty i zado­wo­lony z sie­bie, przy­wy­kły do kon­su­mo­wa­nia ener­gii jak zbyt wielu che­ese­bur­ge­rów, był w szoku, zmu­szony po raz pierw­szy iść na dietę. Deba­to­wano o racjo­no­wa­niu publi­ka­cji książ­ko­wych. Pięć lat póź­niej Jimmy Car­ter nazwałby to „moral­nym ekwi­wa­len­tem wojny” i wła­śnie tak odczu­wała to więk­szość Ame­ry­ka­nów w śred­nim wieku, któ­rzy nie musieli oszczę­dzać ben­zyny od cza­sów II wojny świa­to­wej.

Bill wpadł do środka i zadzwo­nił do Hala Puthoffa, by się poskar­żyć. Hal, fizyk, spe­cja­li­sta w dzie­dzi­nie lase­rów, czę­sto bywał nauko­wym alter ego Billa. „Musi być jakiś lep­szy spo­sób”, krzyk­nął zała­many Bill.

Hal zgo­dził się, że pora zacząć szu­kać cze­goś, co zastą­pi­łoby paliwa kopalne w trans­por­cie – cze­goś innego od węgla, drewna czy ener­gii ato­mo­wej.

„Ale co może być jesz­cze?”, zapy­tał Bill.

Hal wyre­cy­to­wał lita­nię moż­li­wo­ści. Było to sto­so­wa­nie ogniw sło­necz­nych, pali­wo­wych, wod­nych (próba prze­kształ­ce­nia wodoru z wody w elek­trycz­ność). Był wiatr i odpadki, nawet metan. Jed­nakże żadna z nich, nawet naj­bar­dziej egzo­tyczna, nie wyda­wała się dość trwała czy realna.

Bill i Hal zgo­dzili się, że w rze­czy­wi­sto­ści potrzebne jest cał­kiem nowe źró­dło: tani, nie­wy­czer­py­walny, być może jesz­cze nie­od­kryty zasób ener­gii. Ich roz­mowy czę­sto skrę­cały w stronę takich spe­ku­la­cji. Hal był na ogół fanem nowych tech­no­lo­gii – im coś bar­dziej futu­ry­styczne, tym lep­sze. Był bar­dziej wyna­lazcą niż zwy­kłym fizy­kiem i w wieku 35 lat miał już opa­ten­to­wany prze­stra­jalny laser na pod­czer­wień. Hal był czło­wie­kiem suk­cesu; za naukę zabrał się jako nasto­la­tek, po śmierci ojca. W 1958 roku, w rok po wystrze­le­niu Sput­nika I, otrzy­mał dyplom Uni­ver­sity of Flo­rida, ale dora­stał w okre­sie rzą­dów Ken­nedy’ego. Podob­nie jak wielu mło­dych ludzi jego poko­le­nia wziął sobie do serca pod­sta­wową jego meta­forę, mówiącą, że Stany Zjed­no­czone weszły na pio­nier­ską drogę. Przez wszyst­kie te lata, a nawet po tym, jak pro­gram kosmiczny USA zała­mał się w wyniku braku zain­te­re­so­wa­nia i pie­nię­dzy, Hal trwał w ide­ali­stycz­nym podej­ściu do swej pracy i prze­ko­na­niu o klu­czo­wym zna­cze­niu nauki dla przy­szło­ści rodzaju ludz­kiego. Hal był prze­ko­nany, że to nauka jest moto­rem cywi­li­za­cji. Ten niski czło­wiek o moc­nej budo­wie ciała, lek­kim podo­bień­stwie do Mic­keya Rooneya i buj­nej kasz­ta­no­wej czu­pry­nie skry­wał swe bogate życie wewnętrzne za fleg­ma­tycz­nym i bez­pre­ten­sjo­nal­nym wyglą­dem. Na pierw­szy rzut oka nie przy­po­mi­nał naukowca z pierw­szej linii frontu. Co nie zmie­nia faktu, że był fak­tycz­nie mocno prze­ko­nany, że pio­nier­ska praca naukowa ma pod­sta­wowe zna­cze­nie dla przy­szło­ści Ziemi, dostar­cza­jąc inspi­ra­cji dla naucza­nia i wzro­stu gospo­dar­czego. Lubił też wycho­dzić ze swego labo­ra­to­rium, sta­ra­jąc się sto­so­wać fizykę w życiu codzien­nym.

Bill Church był może sku­tecz­nym biz­nes­me­nem, ale cecho­wał go podobny ide­alizm jak Hala i rów­nież wie­rzył, że siłą dosko­na­lącą cywi­li­za­cję jest nauka. W porów­na­niu z Halem był jak skromny Medici na tle Leonarda da Vinci. Jego krótka przy­goda z nauką skoń­czyła się zaraz po tym, gdy musiał prze­jąć rodzinny biz­nes, Church’s Fried Chic­ken, tek­sa­ską ripo­stę na Ken­tucky Fried Chic­ken. Dzie­sięć lat zajęło mu roz­wi­ja­nie tego biz­nesu i wła­śnie wpro­wa­dził firmę na rynek. Zbił mają­tek i nabrał ochoty, by wró­cić do swych mło­dzień­czych aspi­ra­cji; bez wykształ­ce­nia musiał mieć do tego pośred­nika. Hal był ide­al­nym uzu­peł­nie­niem – uta­len­to­wany fizyk, skłonny badać obszary, na które inni z miej­sca mach­nę­liby ręką. Na pamiątkę tej współ­pracy Bill poda­ro­wał Halowi we wrze­śniu 1982 roku złoty zega­rek z dedy­ka­cją: „Lodow­co­wemu Geniu­szowi od Śniegu”. Cho­dziło o to, że Hal był spo­koj­nym wyna­lazcą, wytrwa­łym i chłod­nym jak lodo­wiec, a Bill, Śnieg, sta­wiał przed nim nowe wyzwa­nia, sypiąc nimi obfi­cie jak drob­nym puchem.

„Jest jeden ogromny rezer­wuar ener­gii, o któ­rym jesz­cze nie mówi­li­śmy”, powie­dział Hal. Każdy fizyk kwan­towy, wyja­śnił, dobrze wie o polu punktu zero­wego. Mecha­nika kwan­towa wyka­zała, że nie ma nic takiego jak próż­nia czy nicość. To, o czym zwy­kli­śmy myśleć jako o bez­kre­snej prze­strzeni, w któ­rej nic nie ma, jak gdyby cały Kosmos został wymie­ciony z ener­gii i mate­rii, jest z punktu widze­nia mecha­niki kwan­to­wej praw­dzi­wym ulem.

Zasada nie­ozna­czo­no­ści, sfor­mu­ło­wana przez Wer­nera Heisen­berga, jed­nego z głów­nych twór­ców mecha­niki kwan­to­wej, mówi, że żadna cząstka nie pozo­staje w spo­czynku, ale jest w nie­ustan­nym ruchu dzięki ener­gii stanu pod­sta­wo­wego, oddzia­łu­jąc nie­ustan­nie z mate­rią na pozio­mie ele­men­tar­nym. To zna­czy, że naj­bar­dziej pod­sta­wową struk­turą Wszech­świata jest morze pól kwan­to­wych, któ­rym nie zaprze­cza żadne znane prawo fizyki.

To sub­a­to­mowe tango, choć krót­kie, to jed­nak po zsu­mo­wa­niu w całym Wszech­świe­cie daje gigan­tyczną ener­gię, więk­szą niż ta zawarta w całej mate­rii świata. W okre­śle­niu „pole punktu zero­wego”, zwa­nym też przez fizy­ków „próż­nią”, zero ozna­cza, że fluk­tu­acje pola są wykry­walne w tem­pe­ra­tu­rze zera bez­względ­nego, w naj­niż­szym moż­li­wym sta­nie ener­gii, gdzie nie ma żad­nej mate­rii i nie zostało nic, co może się poru­szać. Ener­gia punktu zero­wego to ener­gia obecna w naj­bar­dziej pustej prze­strzeni przy naj­niż­szej moż­li­wej ener­gii, kiedy nie ma już mate­rii, którą można by usu­nąć – w sta­nie, w któ­rym ruch mate­rii sub­a­to­mowej zbliża się naj­bar­dziej do zera*8. Jed­nakże zgod­nie z zasadą nie­ozna­czo­no­ści ist­nieje zawsze jakiś rezy­du­alny ruch wyni­ka­jący z wymiany czą­stek wir­tu­al­nych. Zazwy­czaj bywa omi­jany, jako coś, co jest obecne zawsze. W rów­na­niach fizycz­nych więk­szość fizy­ków naj­chęt­niej odrzuca tę kło­po­tliwą ener­gię punktu zero­wego – w pro­ce­sie zwa­nym „renor­ma­li­za­cją”*9. Ponie­waż ener­gia punktu zero­wego jest wszech­obecna, przy­jęto, że niczego nie zmie­nia. A ponie­waż niczego nie zmie­nia, więc się nie liczy*10.

Hal inte­re­so­wał się polem punktu zero­wego od kilku lat, od chwili, gdy natknął się w biblio­tece na publi­ka­cje Timo­thy Boy­era z City Uni­ver­sity w Nowym Jorku. Boyer wyka­zał w nich, że fizyka kla­syczna, wspo­ma­gana przez rezy­du­alne fluk­tu­acje pól punktu zero­wego, może wyja­śnić wiele dziw­nych zja­wisk zwią­za­nych z mecha­niką kwan­tową*11. Gdyby wie­rzyć Boy­erowi, to do opisu wła­sno­ści Wszech­świata nie byłyby potrzebne dwie różne fizyki – kla­syczna new­to­now­ska i kwan­towa. Wszystko, co dzieje się w świe­cie kwan­to­wym, można by wyja­śnić na grun­cie fizyki kla­sycz­nej – pod warun­kiem że uwzględni się pole punktu zero­wego.

Im wię­cej Hal o tym myślał, tym bar­dziej był prze­ko­nany, że pole punktu zero­wego speł­niało wszyst­kie kry­te­ria, które sobie zało­żył: było dar­mowe, nie­skoń­czone, niczego nie zanie­czysz­czało. Pole punktu zero­wego mogło zatem sta­no­wić coś w rodzaju nie­ogra­ni­czo­nego źró­dła ener­gii. „Gdyby można było z niego zaczerp­nąć – powie­dział Hal do Billa – można by nim nawet napę­dzać statki kosmiczne”.

Bil­lowi spodo­bał się ten pomysł i zapro­po­no­wał, że sfi­nan­suje jakieś pio­nier­skie bada­nia w tej dzie­dzi­nie. Finan­so­wał już inne, bar­dziej zwa­rio­wane pomy­sły Hala. W pew­nym sen­sie nade­szła pora Hala. W wieku 36 lat Hal zna­lazł się w zawie­sze­niu. Jego pierw­sze mał­żeń­stwo się roz­pa­dło, wła­śnie skoń­czył pisać swą część książki, która oka­zała się waż­nym pod­ręcz­ni­kiem elek­tro­niki kwan­to­wej. Zale­d­wie pięć lat wcze­śniej na Uni­wer­sy­te­cie Stan­forda zro­bił dok­to­rat z inży­nie­rii elek­trycz­nej i miał doko­na­nia w dzie­dzi­nie lase­rów. Kiedy praca na uczelni zaczęła go nużyć, prze­niósł się i obec­nie zaj­mo­wał się lase­rami w SRI (Stan­ford Rese­arch Insti­tute), gigan­tycz­nym jar­marku badań nauko­wych, w owym cza­sie sto­wa­rzy­szo­nym z Uni­wer­sy­te­tem Stan­forda. Insty­tut, usa­do­wiony w sen­nym zakątku mia­steczka Menlo Park, wci­śnięty mię­dzy semi­na­rium św. Patryka i pokryte dachów­kami budynki Uni­wer­sy­tetu Stan­forda, sam był jak uczel­nia, ze skom­pli­ko­waną sie­cią dwu­pię­tro­wych domów z czer­wo­nej cegły. W owym cza­sie SRI był dru­gim co do wiel­ko­ści think tan­kiem na świe­cie, gdzie każdy mógł stu­dio­wać dosłow­nie wszystko, tak długo, jak długo potra­fił zna­leźć na to fun­du­sze.

Hal poświę­cił kilka lat na prze­stu­dio­wa­nie lite­ra­tury nauko­wej i wyko­na­nie pod­sta­wo­wych obli­czeń. Przyj­rzał się dokład­niej innym, pokrew­nym aspek­tom próżni i ogól­nej teo­rii względ­no­ści. Hal, raczej nie­zbyt wylewny, sta­rał się ogra­ni­czyć do obsza­rów ści­śle inte­lek­tu­al­nych, ale od czasu do czasu nie mógł się powstrzy­mać od wybie­ga­nia myślami w przód. Już w tych pierw­szych latach wie­dział, że tra­fił na coś o pod­sta­wo­wym zna­cze­niu dla fizyki. Był to nie­wia­ry­godny prze­łom, być może spo­sób na zasto­so­wa­nie mecha­niki kwan­to­wej do świata na wielką skalę, a może nawet zupeł­nie nowa nauka. To było coś innego niż lasery i wszystko, co robił dotych­czas. Czuł się tro­chę tak, z zacho­wa­niem pro­por­cji, jak Ein­stein, kiedy odkry­wał teo­rię względ­no­ści. W końcu zro­zu­miał, do czego zmie­rza: był na progu odkry­cia, że „nowa” fizyka świata sub­a­to­mo­wego może się mylić – a przy­naj­mniej wymaga grun­tow­nego prze­glądu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

D. Reilly, Is evi­dence for home­opa­thy repro­du­ci­ble?, „The Lan­cet”, 1994; 344: 1601–1606. [wróć]

Jeśli cho­dzi o podróż dr. Mit­chella, opie­ra­łam się na: E. Mit­chell, The Way of the Explo­rer: An Apollo Astro­naut’s Jour­ney Thro­ugh the Mate­rial and Mysti­cal Worlds (G.P. Put­nam, 1996): 61. M. Light, Full Moon (Lon­don: Jona­than Cape, 1999); wizy­cie na wysta­wie foto­gra­fii księ­ży­co­wych (Lon­don: Tate Gal­lery, listo­pad 1999); oso­bi­stych wywia­dach z dr. Mit­chel­lem (lato i jesień 999); T. Wolfe, The Right Stuff (Lon­don: Jona­than Cape, 1980) i A. Cha­ikin, AMan on the Moon (Har­mond­sworth: Pen­guin, 994). [wróć]

E. Mit­chell, Way of the Explo­rer: 61. Rezul­taty dr. Mit­chella były opu­bli­ko­wane w „Jour­nal of Parap­sy­cho­logy”, czer­wiec 1971. [wróć]

D. Loye, An Arrow Thro­ugh Chaos (Roche­ster, Vt: Park Street Press, 2000). [wróć]

Uważa się, że nie­lo­kal­ność została udo­wod­niona w eks­pe­ry­men­tach prze­pro­wa­dzo­nych przez Ala­ina Aspecta i jego współ­pra­cow­ni­ków w Paryżu w 1982. [wróć]

M. Schiff, The Memory of Water: Home­opa­thy and the Bat­tle of Ideas in the New Science (Thor­sons, 1995). [wróć]

H. Puthoff, Eve­ry­thing for nothing, „New Scien­tist”, 28 lipca 1990: 52–5. [wróć]

J. D. Bar­row, The Book of Nothing (Lon­don, Jona­than Cape, 2000): 216. [wróć]

Pro­ste rów­na­nie, poka­zu­jące ener­gię oscy­la­to­rów har­mo­nicz­nych, można przed­sta­wić jako H=ΣiħΩi(ni+1/2), gdzie 1/2 ozna­cza ener­gię punktu zero­wego. W trak­cie renor­ma­li­za­cji fizycy po pro­stu pomi­jają 1/2. W poro­zu­mie­niu z Halem Puthof­fem, 7 grud­nia 2000. [wróć]

Pole punktu zero­wego jest zawarte w sto­cha­stycz­nej elek­tro­dy­na­mice. Nato­miast w zwy­kłej, kla­sycz­nej fizyce jest ono renor­ma­li­zo­wane. [wróć]

T. Boyer, Devia­tion of the black-body radia­tion spec­trum without quan­tum phy­sics, „Phy­si­cal Review”, 1969; 182: 137–83. [wróć]