Północna Droga. Trzy młode pieśni - Elżbieta Cherezińska - ebook + audiobook

Północna Droga. Trzy młode pieśni audiobook

Elżbieta Cherezińska

4,4

Opis

Norwegia, druga połowa X wieku. Dwaj synowie możnych rodów spotykają się w szeregach młodej drużyny. Przygląda im się siostra jednego z nich. W drodze ku dorosłości wszyscy troje przechodzą kolejne szczeble wtajemniczeń. Świat mężczyzn i kobiet. Obok? Razem? Los przepowiedziany u ich poczęcia. Przeznaczenie, któremu rzucają wyzwanie, płynąc na wielką bitwę. Świat mężczyzn ćwiczonych do zabijania. Wojowników przeobrażających się w bitewnym szale w bestie. I dziewczyny, która walczy, by w braterstwie było miejsce dla siostry.

„Północna Droga”, cykl osnuty wokół historii Skandynawii, przesiąknięty nordycką mitologią, przestaje być tylko tytułem, staje się bohaterem opowieści.

Ragnarok. Koniec świata bogów okaże się końcem świata wielu ludzi.

W Trzech młodych pieśniach ruszamy z Panami Północy na wiking. Autorka pozwoliła dojść do głosu młodym: Bjornowi, Ragnarowi i Gudrun. Książka pełna jest opisów walki, męskiej odwagi, krwi i braterstwa, ale, jak zwykle u Cherezińskiej, nie brak też magii, seksu i pierwiastka kobiecego. Zastanawiam się, jakiej ofiary zażądała od autorki bogini Freya w zamian za dar tak wspaniałej narracji, która przenosi czytelnika prosto w odbierany wszystkimi zmysłami świat.

Lubomir Baker, „Gentleman”

Autorka znowu kpi sobie z naszych czytelniczych i społecznych przyzwyczajeń, zmienia optyki, perspektywy, przebiera się i w każdym przebraniu jednako pociąga. Mało, podnieca! Wszystko przez TE momenty, dzięki którym czytelnikowi staje, jak nigdy wcześniej, przed oczami pełnowymiarowy średniowieczny świat. Trzema młodymi pieśniami autorka dopełniła narrację „Północnej Drogi”, odpowiedziała na czytelnicze oczekiwania i jednocześnie znowu zaskoczyła. Finał zaiste spełniający. Cherezińska doskonale wie, jak TO robić. I formalnie, i fabularnie. Jednym zdaniem: misterna robota i fantastyczne czytelnicze doznania.

                                                                                                                                             Maciej Duda, krytyk literacki

Cherezińska oswaja średniowiecze. Chyba jako pierwsza od czasów Kraszewskiego dostrzegła powieściowy potencjał początków dynastii piastowskiej. To bardzo solidne, europejskie pisarstwo popularne. Takie jak to, które wydało Brata Cadfaela, Filary Ziemi czy Królów przeklętych.

Łukasz Modelski, „Twój Styl”, autor Dziewczyn wojennych

Jedna opowieść, sześć historii, każda inna. Łapię się na tym, że czytając „Północną Drogę”, zamykam oczy i pod powiekami widzę potężne fiordy i gnane wiatrem chmury. Nie mogę uwierzyć, że to już koniec cyklu! I to jaki koniec! Poczułam się, jakby przyłożył mi… Ragnar, Bjorn, Gudrun i ukryte między słowami pragnienia…

Aleksandra Zaprutko-Janicka, ciekawostkihistoryczne.pl

Elżbieta Cherezińska, autorka powieści piastowskich Gra w kości i Korona śniegu i krwi. Z jednakową pasją zgłębia skandynawskie i polskie średniowiecze.

Jak sama mówi: Północna Droga” jest tak napisana, by Czytelnik mógł zacząć ją czytać w dowolnym momencie. Choćby od ostatniej części.                                

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 22 godz. 12 min

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior
Oceny
4,4 (73 oceny)
47
16
6
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AniaPietruczuk

Nie oderwiesz się od lektury

ma Moc. na pewno jeszcze wrócę do Sagi Północnej Drogi, Trudno wybrać najlepszy tom ale chyba Pasją Einara. Ale i Postać Halderdt jest świetna a ostatni tom tyle tłumaczy...
10
Alir25

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacyjna, polecam
00
kataeflor

Dobrze spędzony czas

Mam strasznie mieszane uczucia i kłopot z oceną tej książki. Od początku mnie wciągnęła, bardzo podobała mi się forma opowieści z punktu widzenia 3 różnych osób jednocześnie (były słabsze i mocniejsze momenty). Zawiodłam się natomiast dokładnie na ostatnich 30 stronach, ale za to bardzo.Czytając inne opinie wyłapałam, że ponoć wszystko zmierzało do takiego zakończenia, ale mnie ono zaskoczyło (z jednej strony to dobrze). Poprzednie 3 części czytałam już dawno i nie wszystko pamiętam, więc może to było oczywiste... Jednak te ostatnie 30 stron było jakby wepchnięte na siłę, słabo dopracowane, a ważne wydarzenia ledwo liźnięte. Miałam wrażenie, że autorka musiała się zmieścić w limicie stron i ucierpiała na tym cała książka.
00
Przemekhasturr

Całkiem niezła

ocenę odnoszę do całego cyklu. z czterech książek ta być może jest najlepsza. duży plus za zamknięcie wszystkich luźnych wątków jak brat Haldert Olaf. może jestem jakiś niewrażliwy ale nie do końca rozumiem właściwie o czym są te książki. jeśli miałaby to być powieść historyczna to mogłoby to spokojnie być dwa razy krótsze. jako dramat psychologiczny czy romans sprawdza się jakoś tak średnio. porno wstawki dla kur domowych nie czynią z tego dzieła wybitnego. jakoś tak brakuje mi tej magii z pierwszych powieści Pani cherezińskiej którą bardzo szanuję.
00
gard_leg

Dobrze spędzony czas

"Północna Droga" to średniowieczna Skandynawia. Czyta się dobrze, ale to chyba nie jest szczyt możliwości autorki. Tom 4 z 4
00

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

Elżbieta Cherezińska

Trzy młode pieśni

Północna Droga

Wydawnictwo Zysk i S-ka

Nim skończyłam pięć lat...

GUDRUN

Nim skończyłam pięć lat, nosiłam na palcu pierścień wart dobrego konia. Przeszkadzał mi. Unosząc rękę, uderzałam się chłodnym złotem w skroń, jakbym chciała na niej wycisnąć znak, rodową pieczęć. A kiedy zanurzałam dłonie w lodowatej wodzie strumienia przepływającego za Namsen, zsuwał się ze zbyt szczupłych palców i stukając o kamienie, opadał na dno. Czerwone, okrągło szlifowane oko mrugało do mnie spod wody. Lubiłam na niego patrzeć, bo wydawał mi się skarbem zatopionym w rzece, tym, o którym słyszałam przynajmniej trzy pieśni. Matka, widząc, że prędzej zgubię pierścień, niż doniosę swój klejnot do dnia zamążpójścia, kazała mi go nosić na szyi, a ojciec kupił do niego drobno pleciony łańcuch. Wieczorem wymknęłam się z halli i zakopałam pierścień za domem, licząc, że rodzice mówili prawdę, a zniknięcie klejnotu będzie dla mnie wybawieniem od bycia czyjąkolwiek żoną. Gdy kilka dni później usłyszałam, jak mężczyźni opowiadają, że zagrzebywanie skarbów w ziemi przynosi pecha, struchlałam. Nie chciałam pecha równie mocno jak męża. Odkopałam pierścień z drżącym sercem. Wydrapywałam ziemię ze smoczych paszczy, które wykutymi w złocie zębami trzymały wypukłe czerwone oko. Przetarłam je rękawem. Było jakieś nieswoje, jakby zmatowiało w ziemi, ale gdy je polizałam, zabłysło. Niestety, po chwili ślina wyschła i kamień znów zaszedł bladawą mgłą. Trzymając się za serce, pobiegłam nad strumień. Wrzuciłam go do wody, a on zrobił stuk-stuk-puk i jak na dnie szkatuły osiadł na płaskim kamieniu. Zalśnił, a ja zachichotałam. Potem, trzymając go mocno za złoty łańcuch, płukałam, pozwalałam, by przepływająca lodowata woda niczym setki igieł wykłuwała z niego drobinki ziemi. „Raz — dwa — trzy, teraz czysty jesteś ty!”. Zawiesiłam go na szyi, stuknął o moją chudą pierś, wpuszczając pod suknię chłodne krople. Jednak wieczorem, kiedy się rozbierałam, dostrzegłam, że oko pierścienia nie lśni. Od tamtego czasu czerwony kamień pokrywa mgła, biała niczym pleśń.

RAGNAR

Moja wczesna pamięć jest podobna mgle, wciśniętej między ostre skały fiordu. Ukrywa przede mną wszystko. Czasami rozwiewa się nieoczekiwanie. Tworzy szczelinę, przez którą sięgam okiem. Nawet do najodleglejszego dzieciństwa. Taka noc, na przykład. Matka i Szczura myślały, że śpię. Matka to matka. Szczura to jej towarzyszka. Obie były pewne, że jestem niemowlęciem. Nie większym od dzbana. Szczelnie skrępowanym w powijakach. Widzę: matka łka. Nade mną. Zachłystuje się, szepce. „Ragnar, będziesz żył. Będziesz żył”. Szczura też szepce. Pewnie zaklęcia, bo wargi ma blade. Robi na mym czole znaczenia. Dziecko, ten mały ja, się trzęsie. Chyba drgawki. Teraz czuję woń krwi. To nią Szczura robi na mnie swe znaki. Ciągnie linię od brwi do nosa. Chrapliwy jęk. To Katla, suka piastunka. Staje u wezgłowia i podnosi pysk. Ją też drażni zapach krwi. Matka zamiast piersi wkłada mi do ust coś ostrego. To srebrny krzyżyk. Cofam język przed zadrą na jego belce. Ona i Szczura wychodzą. Gdy domykają drzwi, suka zlizuje z mojego nosa krew. Ostrożnie łapie w zęby powijaki. Rozluźnia je. Wyswobadzam się sam. Wyglądam jak niemowlę, ale… Ale pewnie zsuwam się z łoża. Na czworakach idę do legowiska suki. Czeka na mnie jej szczenię. Wypluwam krzyżyk. Bawimy się nim. Szczeniak szarpie srebrny łańcuszek. Zakładam mu go na szyję. Psy nie szczekają. We dworze cisza. Zdaje się, że słyszę równe oddechy braci. Mam pięciu starszych braci. Śpią razem w odległej alkowie. Tylko mnie matka trzyma osobno. Szczenię zmęczyło się harcami. Kładzie się przy sutkach Katli. Suka łapą pokazuje mi moje miejsce. Czuję słodką woń mleka i sierści. Ale dalej nie widzę nic. Nie wiem, czy ssałem jej mleko. Mówiłem już, wczesna pamięć to mgła. Nad mgłą nie umiem zapanować.

BJORN

Moją pierwszą zdobyczą były ptaki. Chłopacy, ci starsi, szli na wzgórze pod lasem wybierać młode króliki z nory, ale mi nie chodziło o to, by brać, ja chciałem złapać. Zastygałem bez ruchu, trzymając na wyciągniętej ręce ziarna jęczmienia, i wpatrywałem się w różowy, drgający w słońcu ogon skowronka. Uciekł mi niezliczoną ilość razy, nim nauczyłem się wyciszać bicie serca, gdy tylko zbliżał się w moją stronę. Matka mówiła, że pierwsze pióra z ptasiego ogona wyrwałem, nim skończyłem dwa lata. Możliwe, lecz nie pamiętam i nie widzę w tym powodu do dumy. Dopiero jako pięciolatek odkryłem, że o wiele bardziej ciekawi mnie chwycenie ptaka i zaciśnięcie dłoni na jego bijącym sercu. Nie, nie zabijałem ich, przeciwnie. To nie śmierć mnie fascynowała, lecz życie. Przyspieszone tętno strachu, powieki zamykające się przede mną w naiwnej nadziei, że gdy zniknę mu z oczu, rozewrą się palce zaciśnięte wokół drżącego ciałka. Zapragnąłem odwrócić ptasi lęk, zdobyć jego zaufanie wbrew naturze. Otwierałem więc dłoń i pozwalałem mu odlecieć. Z początku uciekał daleko, lecz później zatrzymywał się na dachu, jakby liczył, iż zostawię ziarno i pójdę precz. Czekałem, patrząc w ciemne, lśniące oko. W myślach mówiłem: „Wróć, nic ci nie grozi, wróć”. Któregoś dnia usłyszał. Choć jego serce biło jak oszalałe, przysiadł na moim nadgarstku. W nagrodę dostał wszystkie ziarna, a ja, wbrew naturze, nie zrobiłem mu krzywdy. Odgadłem, że stworzenia mogą mnie słuchać, jeśli tylko tego zechcę. A chciałem.

RAGNAR

Halderd, pani Ynge. Albo: Wdowa Halderd. Tak mówiono o mojej matce, nie inaczej. Dzieci często uśmiercają matki, przychodząc na świat. Ja zabiłem ojca. Jarl Helgi zmarł w noc mych narodzin. Nów, czas połkniętego księżyca. Mroku w pustce. Jarl Helgi polował z druhami. W ciemności locha rozszarpała mego ojca. W tej samej ciemności matka mnie powiła. Byłem jej szóstym i ostatnim synem. Najmłodszy w stadzie. Chorowity, słaby. Z krwią wiecznie płynącą z nosa. Piastunki mówiły na mnie „bezszelestny”. Ponoć nigdy nie płakałem. To było złe. Dzieci powinny się drzeć. Dlatego wróżono mi źle. Źle, ale po cichu. W tajemnicy przed matką. W sekrecie przed jej wszystko słyszącą towarzyszką, Szczurą. One nie pozwalały mnie tknąć. Nawet złym słowem. Długo myślałem, że Szczura jest jej siostrą. Były nierozłączne niczym dzień i noc. Potem starsi bracia wyjaśnili, że mam rację tak samo, jak się mylę. Szczura była dawną służką, bliższą matce niż rodzina, której już nie miała. Trzej bracia, jej ojciec i nasz ojciec, czyli jej mąż, wszyscy odeszli do Hel. „Jaki był nasz ojciec?” — pytałem braci. „Dzielny, bitny i gruby” — odpowiadali. Ale nic więcej nie umieli dodać. Widywali go rzadko. Tylko w przerwie między jedną wojną a drugą. A w mrocznych czasach naszego dzieciństwa wojny toczyły się ciągle. Tak więc pustka po nim, po jarlu Helgim, przyciągała mnie. Nawet jeśli matka wypełniała ją sobą w dwójnasób. Zapragnąłem być dzielny, bitny i gruby. Choć w pierwszych latach byłem słaby, chorowity i chudy. Dni płynęły w zgiełku, jaki czynili moi bawiący się w wojnę bracia. Dni, gdy wciąż byłem pod czyimiś skrzydłami. Matki, Szczury, piastunek. Lub pod czujnym nosem suki Katli. Skończyły się nagle. Oto bowiem pani Ynge, Wdowa Halderd, postanowiła rozdzielić swych synów. I oddać na wychowanie na obcych dworach.

BJORN

Odkąd sięgam pamięcią, nazywano mnie „synem jarla”, podkreślając, że nadejdzie dzień, gdy zasiądę na wysokim krześle ojca. On sam, złotobrody i długowłosy jarl Regin, wypełniał cały mój świat w tych krótkich chwilach, gdy bywał w domu. Dzielił swój czas równo między całowanie matki, najpiękniejszej ze znanych mi kobiet, noszenie na rękach mej siostry, jasnookiej Gudrun, picie miodu ze swymi drużynnikami, doglądanie budowy nowych łodzi w przystani. Do tego znajdował chwile, by rozmawiać ze swymi ludźmi jak równy z równymi, choć przecież tak nie było, bo on był wielkim panem, a oni jego poddanymi. I choć wracał do Namsen, do domu, zawsze na krótko, zdążył jeszcze wpaść na plac, gdzie ćwiczyli młodzi i pokazać im to słynne cięcie mieczem, po którym wróg musi paść jak skoszony kłos. Nigdy nie miałem go dosyć i liczyłem pory roku od wiosny, gdy wypływał, do jesieni, gdy wracał. Nie mogłem się doczekać dnia, kiedy ojciec uzna mnie za wystarczająco dorosłego, by zabrać z alkowy matki i siostry do młodej drużyny. Patrzyłem na jego szerokie plecy i marzyłem, że jestem taki jak on. Zazdrościłem Ormowi, jego przybocznemu, druhowi, sternikowi jego łodzi, że spędza z ojcem te wszystkie chwile, gdy są poza domem. Prawdziwe życie tętniło w ich opowieściach z wypraw. Prawdziwe życie zawsze było „tam”, za mglistą linią horyzontu.

GUDRUN

Mój brat Bjorn urodził się na wysokim krześle, naprawdę. Matka wiła się w bólach przedłużającego się porodu tak długo, aż posadzono ją na krześle ojca. Wtedy Bjorn wyskoczył z niej z hałasem godnym całej zbrojnej drużyny. To przepowiadało mu świetną przyszłość. Znałam tę opowieść na pamięć i nigdy nie byłam jej syta, iskrzyło w niej bowiem życie i legenda spleciona z jego początkiem. Pełnia księżyca, jasna, świetlista noc i Bjorn podbijający świat w chwili narodzin. Ja sama narodziłam się cicho i taka właśnie byłam. Lubiłam oglądać innych. Sigrun, moją matkę o złotych warkoczach, piękną niczym zorza. Ojca, który przerzucał przez szerokie plecy futro polarnego wilka. I mego brata Bjorna, płynne złoto. Wcielenie życia w najlepszej postaci. Sama byłam raczej niewidzialna, bo wszyscy zwracali się do mnie przez nich. „Gudrun, córka Sigrun” albo „Gudrun, siostra Bjorna, córka naszego jarla”. Nie, to mi nie przeszkadzało! Jak woda przybierałam kształt naczynia, w które mnie wlano. Jak woda byłam jedynie odbiciem ich postaci. Ale czemuż miałam się tym martwić, skoro były to najpiękniejsze obrazy, jakie znałam? Mój brat, moja matka i ojciec. I już wtedy wiedziałam, że bardziej podoba mi się życie przeznaczone memu bratu niż to, które planowano dla mnie. On miał być jarlem, po ojcu. A ja? Miałam poślubić jakiegoś innego jarla. Wystarczająco bogatego i dzielnego, by miał śmiałość stanąć twarzą w twarz z Reginem z Namsen i prosić go o córkę. Jaki w tym sens? Zaczęłam zgłębiać dawne opowieści, by znaleźć w nich coś, co sprawi, iż będę to mogła odwrócić.

RAGNAR

Wiedziałem, że coś się stało, długo przed tym, nim matka zawołała mnie do siebie. Szczura wyszła z jej alkowy. Zabrała ze sobą szczeniaka i szczelnie zamknęła drzwi. Katla, suka piastunka, została z nami. Moja matka Halderd zawsze była wysoka i smukła. Nawet latem rzadko zdejmowała z ramion rosomakowe futro. Jakby wiecznie było jej zimno. Przypominała drzewo o rdzawej korze. Prosta, nieco chropowata w obejściu. Grube, ciemne warkocze zwijała wokół głowy. Gdy byłem młodszy, a ona zasnęła przy mnie, zdawało mi się, że jej włosy to uśpione węże.

— Synku. — Chwyciła mnie dłonią nadspodziewanie ciepłą. — Muszę ci o czymś powiedzieć. Jesteś już duży…

Zawsze chciała, żebym był już duży, choć wiecznie traktowała mnie jak najmłodsze dziecko. Ile razy słyszałem, jak mówiła, kim będę, gdy dorosnę. Jakie morza przepłynę, iloma krainami będę władał. Gdy byliśmy sami, zaciskała mnie mocno w ramionach. Obsypując moją głowę pocałunkami, szeptała: „Mój kochany, mój mały jarl”. Prawda, jak na siedmiolatka wciąż byłem słabo wyrośnięty.

— …jesteś już duży i wiem, że mnie zrozumiesz, choć to, co muszę zrobić, jest trudne, bardzo trudne. Mam was sześciu, sześciu wspaniałych synów, ale odkąd zmarł Ottar, nie mam dla was dość dobrego wychowawcy. Ari jest za młody i zbyt mało doświadczony, by dać sobie radę.

Ari wcale nie był młody, przeciwnie, mógł mieć grubo ponad dwadzieścia lat. Odkąd pamiętam, ćwiczył moich starszych braci na placu. Miecz, włócznia, nawet długi topór. A Ottar, zarządca Ynge, był naszym wychowawcą tylko na niby, jego śmierć więc nic tu nie zmienia.

— Synowie to mój największy skarb, a ty, Sokole, jesteś moim oczkiem w głowie. — Pogłaskała mnie po policzku. Często nazywała mnie Sokołem, choć do braci mówiła po imieniu. — Nie jesteście zwykłymi dziećmi. — Ściszyła głos. — Jesteście dziedzicami Ynge…

Z oddali dobiegł nas pisk dziewcząt służebnych. Potem kobiecy lament. Ponad nim gruby śmiech. Ten ostatni należał do Halvarda, najstarszego z mych braci.

— …wszystko powiem pani! Zobaczy panicz, że powiem, tym razem powiem!…

— A właśnie, że nie zobaczę — zaryczał Halvard — ale może usłyszę!…

Matka zacisnęła usta i kiwnęła głową. Jakby chciała powiedzieć: „Słyszałeś? Tak się bawią dziedzice Ynge!”.

— Słyszałeś? Tak się zachowują twoi bracia, dziedzice Ynge! Tak więc postanowione. — Puściła moje ręce i zakręciła się po izbie. Suknie popłynęły za nią, posłuszne pani.

— Co postanowione, matko?

Stanęła w miejscu. Odwróciła się. Jednym susem przypadła do mnie.

— Znalazłam wam wychowawców, synu. Trzej najstarsi popłyną na południe, do mego stryja Hrafna, pana na Sognefjord. A trzej młodsi, w tym ty, Ragnarze, na północ, do naszego sąsiada, jarla Regina z Namsen.

Najstarsi to szesnastoletni Halvard, ten, który śmiał się grubo, i bliźnięta Bersi i Duri, czternastoletni, silni jak niedźwiedzie. Zawsze dzielono nas na starszych i młodszych. W tych drugich był jedenastoletni Asgrim, dziewięcioletni Yngwe i ja, siedmioletni Ragnar.

— Dlaczego nas odsyłasz z domu? Dlaczego nas rozdzielasz?

— Jesteś już duży, synku — powiedziała, patrząc mi w oczy, i przycisnęła do piersi, przecząc własnym słowom. — Chcę, abyś to zrozumiał… — wyszeptała gdzieś za mną.

— To mi wytłumacz.

— Kobieta nie wychowa synów na wojowników. Jeśli nie ma męża, jak ja, jej dzieci wychowuje ktoś z najbliższej rodziny, ojciec, brat, brat ojca. Hrafn z Sognefjord jest bratem mego ojca, dlatego chcę, by Halvard i bliźnięta poszli pod jego rękę. Ale Sognefjord to inny kraj, południe, a my jesteśmy Trondelagiem, krajem na północy. Północ ma ośmiu jarlów, ośmiu Panów. Mój mąż był jednym z nich, a gdy dorośniecie, jeden z was zajmie jego miejsce. Rozumiesz?

— Rozumiem. Skoro dajesz trzech z nas na południe, to oni nie usiądą na krześle ojca?

Wysoko na policzkach matki zakwitł rumieniec.

— Jesteś bystry. — Pocałowała mnie w czoło i roześmiała się nagle. — Ale to się jeszcze okaże. Może tak, może nie. Gdy jest sześciu synów, nie zawsze najstarszy obejmuje ojcowiznę. Ale najzdolniejszy owszem.

Zatem z pewnością nie myśli o mnie. Najzdolniejszy w rzucie toporem jest Bersi. Asgrim w strzelaniu z łuku. W mieczu Halvard, ale dlatego, że najstarszy i najdłużej ćwiczył. Yngwe jest dość ślamazarny, jak ja. Nagle docierają do mnie słowa matki. Katla, suka piastunka, wyczuwa mój lęk. Skamle przeciągle i kończy krótkim szczeknięciem, jak zawsze, gdy czuje niebezpieczeństwo. Na przykład wtedy, gdy złapała wielkiego szczura, który zakradł się do mojej kołyski. Pewnie nie chodziło mu o mnie, ale o ssany przeze mnie chleb. Halderd omiata izbę wzrokiem. Czujna jak sowa. Patrzy na sukę, na mnie. Podejmuję próbę.

— Mamo… czy ja nie mógłbym pójść na południe, tam, gdzie Niebieski?

Niebieski mówiliśmy w domu na Bersiego, Zielony na Duriego. Szczura to wymyśliła, bo ponoć po narodzinach nikt ich od siebie nie odróżniał. Założyły z matką bliźniętom kolorowe sznurki na nadgarstki.

— …mamo, zgódź się. Wiesz, jak Bersi się mną opiekuje…

Źrenice Halderd w jednej chwili zamieniają się w dwa czarne ziarna.

— Ragnar, nic nie zrozumiałeś. Idziesz na wychowanie do Nam sen właśnie po to, by nikt już nie musiał się tobą opiekować. Pod ręką jarla Regina staniesz się mężczyzną.

GUDRUN

Wtargnęli w nasze życie znienacka, ani nikt ich nie zapraszał, ani się spodziewał. Z początku chłopcy mówili na nich „banda z Ynge”, ale robili to ukradkiem, by nikt z dorosłych nie słyszał, zwłaszcza ojciec i Orm. No i moja matka. Bo Sigrun zaopiekowała się nimi jak każdym dzieckiem, które trafiało pod jej skrzydła. Miała w sobie miodową słodycz, więc odkąd pamiętam, lgnęli do niej wszyscy. Zachodziła do męskiej części dworu, do wielkiej izby, w której spali najmłodsi z drużyny. Pochylała się, głaskała ich po głowach, pytała, czy nie głodni, czy zdrowi i takie tam. W końcu ojciec to zobaczył i zabronił.

— Sigrun — słyszałam, jak ją łagodnie łajał — nie wychowam mężczyzn, jeśli będziesz ich rozpieszczać jak dzieci.

Byłam wściekła. W tamtych dniach cały czas płakałam. Nie, nie chodziło o „bandę z Ynge”, lecz o Bjorna. Ojciec mi go zabrał!

Wszystko zaczęło się źle układać od wizyty Wdowy Halderd. Długo rozmawiała z naszymi rodzicami, a nam nie pozwolili słuchać. Bjorn i ja mieliśmy zabrać jej najmłodszego syna do stajni. Pokazywaliśmy mu konie i źrebięta, ale on wcale się nimi nie ciekawił. A kiedy wyjechali z Namsen, Bjorn i ja zachorowaliśmy ciężko. Choroby nie pamiętam, wiem tylko, że trwała od lata do jesieni. Brat wyzdrowiał pierwszy, a ja po wielu dniach leżenia musiałam uczyć się chodzić od nowa. Byłam słaba, pierwsze kroki stawiałam, trzymając sukę za obrożę. Nogi miałam tak chude, że można było policzyć kości u palców stopy. Najgorsze przyszło jednak potem. Ojciec, kiedy przekonał się, że Bjorn jest całkiem zdrowy, poprosił mnie i matkę do wielkiej halli. W żelaznych koszach płonął ogień, przyszłam z moją Harą, bo choć już mogłam chodzić sama, przyzwyczaiłam się, że suka zawsze jest ze mną. Wyglądało niewinnie, jakby nigdy nic. Ojciec siedział na wysokim krześle, przy nim Orm, grali w kości, lub w tafl, nie pamiętam. Skald śpiewał pieśń o Ragnarök, końcu świata i ostatniej bitwie bogów. Wzięłam z ławy kawał pieczonej sarniej łopatki, dla suki. Mruknęła, zaciskając na niej potężne szczęki. Kość chrupnęła, skald zamilkł, ojciec się roześmiał.

— To dla twojej suki, Gudrun — powiedział, podając mi niewielką skrzynkę. — Nie wypada, by przyboczna mej córki chodziła jak zwykły chłop, nieubrana.

Otworzyłam wieko. Obroża z grubej skóry nabijana srebrem, niczym pas mężczyzny. Oczy zaświeciły mi się do podarku.

— Dziękuję, ojcze! — krzyknęłam chyba zbyt piskliwie.

Orm, jego przyboczny, podniósł się z krzesła i pomógł mi ją założyć.

— Tu masz haczyk na smycz, a tu na ozdoby — mrugnął do mnie. — Jak suczka będzie grzeczna, kupisz jej coś ładnego i wystroisz.

Nigdy nie wiedziałam, czy Orm żartuje, czy mówi serio. Na wszelki wypadek podziękowałam. Hara wstrząsnęła łbem, też niepewna, czemu to ma służyć.

— Starą obróżkę wyrzucimy — wyjaśniłam jej — bo skóra się przetarła i jest bardzo brzydka. No, dobry i ładny piesek. Suka. — Poklepałam jej szary, wilczy łeb.

— Gudrun, czy matka uczy cię już kobiecych zajęć? — spytał ojciec.

— Taaak — westchnęłam przeciągle. — Uczy…

Ojciec, Orm i matka zaśmiali się, lecz wyczułam w nich nerwowość.

— To dobrze, Gudrun, to dobrze. Na Bjorna też już przyszedł czas, musi stać się mężczyzną.

— Bjorn jest mężczyzną! — zaprotestowałam, wciąż jeszcze nie rozumiejąc, do czego zmierzają.

— Córeczko — matka pochyliła się nade mną — ojciec chce powiedzieć — głos jej zadrgał — że na Bjorna już czas… skończył siedem lat.

— Nie! — Tupnęłam i dotarło do mnie. — Tylko nie to!…

— Gudrun — ojciec potrafił być kategoryczny — nikt ci go nie odbierze. To nie porwanie, Bjorn musi przejść do męskiej części dworu. Tworzymy młodą drużynę i po Julu zaczną ćwiczyć.

— Może ćwiczyć i mieszkać z nami! — rozbeczałam się, choć wiedziałam, że to nieprawda.

— Nie może. Ale nadal będziecie się widywać.

BJORN

Byłem szczęśliwy jak nigdy! Wdowa Halderd, potężna sąsiadka, przywiozła trzech swoich synów, by razem ze mną weszli do młodej drużyny. Żałowałem, że nie dała nam wszystkich, miała ich przecież sześciu. Ci najstarsi byli rośli i dzicy, w sam raz! Widziałem ich, bo na Jul zjechali do Namsen razem, ale zostawiła nam tylko tych mniejszych, większych zabrała z powrotem. Było nas wszystkich razem czternastu. Dziesięciu chłopaków z Namsen, synów drużynników ojca, trzech od Halderd i ja. Vagn, syn Orma, beczał jak baba i wierzgał niczym źrebię, że mu nie pozwolili do nas dołączyć. Ale wiadomo, był jeszcze dzieckiem, miał ledwie pięć lat. Płakała też Gudrun, że odchodzę spod skrzydeł matki, że idę do chłopców i już nie będziemy razem spać. Dałem jej niedźwiadka z bursztynu, pocieszyła się. Wiadomo, dziewczyny lubią błyskotki.

— Jak będziesz beczeć, to przestanę cię kochać! — zagroziłem małej.

Zachłysnęła się, połknęła wszystkie łzy i pociągnęła nosem. Poklepałem ją po plecach.

— Możesz czasami przychodzić na plac, popatrzeć, jak walczę.

— Będziesz się bił? Naprawdę? — Oko jej błysnęło.

— Uhm.

— A pozabijasz tych nowych, tę bandę z Ynge?

— Głupia! To są teraz moi druhowie!

— Sam jesteś głupi. To obcy.

Gadanie z dziewczynami nie ma większego sensu. Albo na wszystko potakują, albo złośliwie mówią na odwrót. Przede mną stały wielkie wyzwania, a ona mi głowę zawracała. Poprawiłem kaftan, rzucając przez ramię, by ostatnie zdanie należało do mnie:

— Zapamiętaj sobie: tylko nie becz! — i poszedłem.

Najstarszy z nas był Sigurd, syn Rosketilla. Jego ojciec był chorążym mojego. Sigurd o włosach rudych jak ogień, bladych oczach, wysoki i prosty jak włócznia. Szesnaście lat! Jemu ojciec powierzył pilnowanie porządku w młodej drużynie. On co rano budził nas krótkim gwizdnięciem i rozsądzał drobne spory. Dopiero po śniadaniu przychodził Orm i zabierał nas na plac albo kazał ćwiczyć w halli. Marzyłem o wiośnie, bo słyszałem, jak ojciec mówił, że jak tylko śniegi puszczą, zabierze nas do fiordu i nad rzekę. A zima była uparta i długa. Jednego razu napadało w nocy tyle śniegu, że rano nie można było otworzyć drzwi dworu. Jak tylko udało się je wypchnąć, Orm kazał nam wyjść i uprzątnąć śnieg z placu. Ragnar, syn Halderd, ten, co ma tyle lat co ja, prychnął:

— U nas w Ynge takie rzeczy robi służba.

Sigurd go skarcił:

— Młodzi wykonują rozkazy.

Pomyślałem, że u nas, w Namsen, takie rzeczy kiedyś też robiła służba, i poparłem Ragnara. Ale nim zdążyliśmy zbuntować wszystkich, wrócił Orm i się wściekł:

— Na plac! — wrzasnął głosem nieznoszącym sprzeciwu.

— Chcemy się bić, a nie sprzątać śnieg — powiedziałem, bo inni zamilkli.

— Uprzątniecie śnieg, wyniesiecie za wały, ubijecie. Koniec dyskusji. Młodzi wykonują rozkazy.

Skończył, patrząc mi prosto w oczy, a ja pomyślałem, że nikt nigdy jeszcze mi nie rozkazywał. To miało dziwny, nowy smak. Ale zgięliśmy karki i wąskimi łopatami zagarnialiśmy zwały śniegu. Potem, po dwóch do jednego cebra, wynosiliśmy go za wały. Jak pada z nieba, jest niczym puch, a ubity był ciężki, jakbyśmy kamienie nosili. Zajęło nam to czas do popołudnia, ale Sigurd nie dał przerwy na obiad. Jak już było odgarnięte i wyniesione, kazał nam biegać w kółko po placu, żeby śnieg udeptać.

— To nie lepiej beczki toczyć? — zapytał któryś z chłopaków rwącym się ze zmęczenia głosem.

— Orm kazał wam biegać. A potem będziecie się bić.

Jęknęliśmy, bo tak nas wykończyli tym śniegiem, że nie mieliśmy siły. Bić? Kto by się jeszcze chciał bić.

Ale okazało się, że jak Orm coś powie, to tak ma być. Zjawił się jak spod ziemi, sam, bez mojego ojca. Kazał nam rozpalić pochodnie, choć chłopakom ręce trzęsły się ze zmęczenia, tak że Yngwe i Asgrim poparzyli się przy tym. Nie przejął się.

— Łapy w śnieg — rzucił do nich, jakby to było nic takiego, a widzieliśmy wszyscy, że czerwone i zaraz się zrobią bąble.

— Ustawić się parami, jeden na jednego.

— Według wzrostu?

— Nie, wiekiem.

Jak wiekiem, to ćwiczyłem z Ragnarem, jak według wzrostu, to z jego najstarszym bratem, Asgrimem. Najstarszym z tych naszych, bo tamci, co nam ich Wdowa Halderd nie dała, to byli wielcy jak niedźwiedzie. Stanęliśmy na wprost siebie. Był ode mnie niższy, ale nie taki mały jak Gudrun. Nie w czas przyszło mi do głowy porównanie z siostrą, bo Orm krzyknął:

— Powalić!

Leżałem w śniegu.

— A niech to! — zaśmiałem się, bo ja tu sobie myślałem, że on taki mały, a Ragnar nie tracił czasu i zakosił mnie po kolanach — A niech to!

— Wstawać! — krzyczał Orm.

Śmiałem się, choć przegrałem, bo to było śmieszne. Podnosiłem się, otrzepując kaftan; zobaczyłem, jak z boku Yngwe, wstając, podciął nogi brata i tym samym oddał mu za wywrotkę na śnieg. Już miałem zrobić to samo z Ragnarem, kiedy Orm krzyknął:

— Nie było rozkazu! Yngwe sprząta za karę!

A to dobre! Yngwe się pospieszył i zamiast pochwały dostał na łeb. Parsknąłem śmiechem. Dobre!

RAGNAR

Orm darł się nieustannie, jakby w ogóle nie umiał mówić. Kary. W kółko kary. Za nieusłuchanie rozkazu. Za ruch wbrew rozkazom. Kary na rozkaz. Dla mnie rzadko, ale dla Yngwe i Asgrima często. Szybko odkryłem, że karanie moich braci upokarza i mnie. Tak. Orm ogłosił pierwszego dnia, że sprzątania po posiłkach będą tylko za karę. „Jak zdarzy się dzień, że żaden z was nic nie przeskrobie, to przyjdą najładniejsze służące i zrobią porządek” — tak powiedział. Do tej pory nie widzieliśmy w swojej halli żadnej służki. Wysługiwali się za to moimi braćmi i innymi chłopakami, którzy mieli pecha nie usłyszeć rozkazu.

Matka się myliła. Myślała, że tu zrobią ze mnie mężczyznę. A oni tylko chcieli nauczyć mnie posłuchu. Żeby chociaż dali nam do ręki broń, nawet do czyszczenia. Ale nie. Orm powiedział, że jesteśmy bandą dzieciaków.

Przed wyjazdem z domu Halderd zawołała nas wszystkich, sześciu braci. Szczura otworzyła szkatułę. Wewnątrz było sześć srebrnych pierścieni. Wszystkie takie same. Zakłada każdemu z nas na palec. Całuje w głowę.

Orm powiedział, że mamy je zdjąć i schować.

— Paluchy wam popuchną, jak przywalicie w to kijem!

Zdejmujemy. Prawda, nie my jedni. Swoje pierścienie odnoszą do domu inni. W tym Bjorn.

Orm kazał temu rudemu, Sigurdowi, ganiać nas po placu. Biegi, biegi i biegi. Przysiady, skłony, zamachy. Ubijanie śniegu i to durne wywracanie się, kto kogo pierwszy.

— Powalić!

Nim Orm skończył krzyczeć, leżałem na śniegu. Bjorn mnie powalił, jak ja jego wcześniej. Dlaczego? Bo za dużo myślałem, zamiast słuchać.

— Wstawać! Zamiana miejsc! Powalić! — darł się, nie dając czasu, bym otrzepał spodnie. Nim skończył krzyczeć, znów leżałem na śniegu. Na plecach. Bezbronny jak żuk. Bjorn skakał z radości.

— Powalić!

Mam go. Podciąłem mu nogi, nie wstając z ziemi, bo tym razem się skupiłem. Orm nie krzyczał „wstawać”, tylko od razu „powalić”. Bjorn zarył nosem w śnieg. Ależ jest zaskoczony. Dobrze mu tak. Jarlowski synuś.

— Formować szereg! Ragnar, nie śpij, idziesz na koniec, według wzrostu.

I cały mój tryumf trafił szlag. Jak mam się cieszyć, że wywaliłem Bjorna, gdy już na głos wypominają mi, że jestem najniższy?

— Biegiem marsz!

Szereg się załamuje. Chłopaki zmęczone, wpadają jeden na drugiego. Skupiam się, by trzymać krok. Co z tego, że najniższy? Pokażę im jeszcze. Udowodnię. Jarlowski synuś ciągle się śmieje. Jak coś mu się uda, cieszy się. Jak mu się nie uda, śmiechem odwraca od tego uwagę. To mnie denerwuje. On mnie denerwuje. Co, za wszelką cenę chce mi pokazać, że jest lepszy?

— Auuu!

Poślizgnąłem się i padłem jak długi. Nosem w grudę zbitego lodu. Muszę wycharknąć krew. Już w gardle mam metaliczny smak. Od urodzenia to samo. Zagapię się i już, jucha z nosa.

— Co ci jest? Ragnar? Stało się coś?

Odwracam głowę i warczę, zły:

— Nic, zostaw mnie.

Jeszcze czego. Jarlowski synek nie będzie się nade mną użalał.

— Pokaż… — ciągnie mnie za ramię.

— Poszedł!… — syczę do niego. — Zostaw mnie.

— Szereg! Do halli biegiem marsz. Dzisiaj sprząta Yngwe.

Stuk-stuk-stuk. Biegniemy miarowo. Krok nam się wyrównał. Jasne, wszyscy marzą o ciepłej strawie. Słyszę, jak Sigurd śmieje się do Orma:

— Jakbyśmy zaczęli karać za nieuwagę, to każdy z nich sprzątałby sam po sobie, codziennie.

Chłopaki już zniknęli w sieni dworu. Ja, ostatni z szeregu, dopiero go przekraczam. Orm myśli, że już nikt z młodych go nie słyszy. Odpowiada Sigurdowi:

— Nie bądź taki mądry. To tylko dzieci.

Nie wierzę. Nie wierzę, że to powiedział Orm. Wykręcam się, by zobaczyć. Tak jest. Potykam się i uderzam nosem w próg. Orm znów jest sobą. Drze się na mnie. Zostawiam juchę na progu ich domu. Niech to szlag.

— Posprzątaj po sobie.

BJORN

Tak się cieszyłem, że ojciec stworzył młodą drużynę, że w końcu przestanę być dzieckiem, ale trochę inaczej to sobie wyobrażałem. Myślałem, że dadzą nam broń i będziemy ćwiczyć na placu. A tu nic, nawet do czyszczenia nie dali. Orm ganiał nas w kółko, już się miałem tym znudzić, gdy odkryłem, że to może być nawet ciekawe, pod warunkiem że będę najszybszy. Starsi chłopcy mieli dłuższe nogi, ale po kilku tygodniach potrafiłem ich prześcignąć, bez trudu. Gudrun stała w oddali i patrzyła. Za każdym razem, kiedy wygrywałem wyścig, klaskała w ręce i skakała jak wiewiórka. Jej suka szczekała dla mnie. Ojciec zjawiał się rzadko, niestety. I za każdym razem niezapowiedzianie. Udawał, że nie patrzy na nasze posłania, szedł wprost do ognia, do czekającego na niego wysokiego krzesła. Ale potem, nim usiadł, mówił:

— Asgrim, popraw koc.

Albo:

— Ulf, śpisz w błocie, jak zwierzę?

Tak więc trzymaliśmy porządek, bo nikt nie chciał źle wypaść przed jarlem Reginem. Wszyscy chłopcy patrzyli w niego szeroko otwartymi oczami i na początku, tak mi się zdawało, bali się przy nim nawet głośniej oddychać. Wiadomo, szacunek. Tak było zawsze, pamiętam to. Nikt mu się nigdy nie sprzeciwiał, nikt przy nim nie unosił głosu. No, może jeden Orm. Ale ojciec i Orm byli nierozłączni. Jak bracia, jak dzień i noc. Mógłbym godzinami słuchać o ich dawnych przygodach i wiele bym dał, by w kolejnych mieć już swój udział. Tak, wiem. Siedmiolatka nikt nigdzie nie zabierze. Ośmiolatka też nie. Ech…

Ale pozostawała mi duma, że choć gapią się na niego wszyscy, on jest moim ojcem. Niczyim więcej.

Tamtego dnia byliśmy głodni, pamiętam. Rano owsianka, potem biegi po roztapiającym się śniegu. W przerwach skakaliśmy przez pnie. Cieszyłem się, bo choć nogi się ślizgały i mokry byłem aż do pasa, to jednak odwilż. Odwilż! Wiosna idzie! Zmierzch wciąż jeszcze przychodził szybki, ledwie dzień się zaczął, a już kończył, jak ziewnięcie. Ale mokry śnieg to wiosna, mógłbym przysiąc, że czuję ją w powietrzu. Wpadliśmy do halli zmarznięci, zmęczeni i głodni jak wilki. Zrzuciliśmy mokre kaftany i dalej, do ław, przepychać się do parującej z kotła baraniny. Orma nie było, Sigurd też zniknął, więc nikt się nie przejmował żadną dyscypliną. Śmiech i popychanie. Kto pierwszy i kto więcej wrzuci sobie do miski. Rozlało się, śmiech. Ktoś się poparzył, śmiech. Wypadła łyżka, śmiech. Beknęli, śmiech. I kiedy pochłanialiśmy wieczerzę, w gwarze wyrywając sobie co lepsze kąski, z mroku pod ścianą odezwał się głos:

— Bydło wie, kiedy czas do domu,i w porę schodzi z pastwiska.Ale głupi człowiek nie wie,ani jak zacząć, ani kiedy skończyć.Napycha brzuch ponad to, co się w nim mieści.

Zamarliśmy. Głos ojca poznałem od razu, chłopcy po chwili, bo któryś syknął:

— Jarl Regin…

On jednak nie wyszedł z cienia. Tam, gdzie stał, dokończył:

— Żarłok będzie jadł bez rozsądku.Napcha sobie brzuch tak, że aż pęknie.Powie, że nie wiedział, iż brzuszyskiemwystawia się ludziom na pośmiewisko.

Stanęło mi w gardle, chłopakom też. Parsknąłem śmiechem, bo to jednak było dość zaskakujące. Ale wtedy z końca naszego stołu ktoś śmiał się odezwać.

— Ten, który jest złośliwy,naśmiewa się ze wszystkiego.Nie wie, co wiedzieć powinien:że sam nie jest wolny od błędu.

To był Ragnar. Najmniejszy z synów Halderd, z nas wszystkich. Poczułem, jak wściekłość podchodzi mi do gardła. Komu chciał dokuczyć? Mnie, że się zaśmiałem, czy mojemu ojcu, że wyszydza nasze obżarstwo? Rzuciłem okiem w jego stronę. No tak, on jadł niewiele, jak zawsze. Stąd taki chudy i mały. Odstawiłem miskę i doskoczyłem do niego.

— Nie pozwalaj sobie! — Już wyciągałem rękę, by złapać go za koszulę, gdy wtem ktoś moją wykręcił do tyłu. Orm. Orm?

Patrzyłem to na niego, to na Ragnara i odwracałem się w mrok, z którego dochodził głos ojca. Regin wyszedł z cienia i szedł do nas, nie spiesząc się. Nie rozumiem. Co tu się dzieje? Ojciec pozwoli, by Orm mnie trzymał jak szczeniaka za kark? Ojciec pozwoli, by ten mały z Ynge kpił z nas obu?

Regin stanął przed Ragnarem i zapytał:

— Kto cię nauczył Pieśni Najwyższego?

RAGNAR

Po przyjeździe do Namsen czułem się źle. W duchu złorzeczyłem matce. Wdowa Halderd oddała nas jak psy do ułożenia.

W Ynge nie raz widziałem, jak Ari ćwiczył z bliźniakami i Harvardem na placu. To, co robili z nami Orm i Sigurd, niewiele miało z tamtym wspólnego. Moi starsi bracia bili się na kije, drewniane miecze, strzelali z łuku do plecionych tarcz. Nas tresowano. Nie zdziwiłbym się, gdyby Orm chciał zapiąć nam na szyjach obroże. „Przyczepi rzemienie i będzie nas prowadzał na smyczy. Albo z niej spuści, byśmy ganiali króliki”. I nie poprawiało mi nastroju, że Bjorna traktowano tak samo. Właśnie wtedy zrozumiałem, na czym polega różnica między nami. On nic nie musi. Chodzi w odbitym blasku ojcowej sławy. Jarlowski synalek. W moim wieku, a większy ode mnie. Biega lepiej. Szybszy, wytrzymalszy. I niczym się nie przejmuje. Po prostu jest. I uważa, że to wystarczy, by wszyscy oddali mu cześć.

Gówno!

— Kto cię nauczył Pieśni Najwyższego?

Zaskoczeni? Mały, chudy Ragnar coś umie?

— Matka — odpowiadam.

Orm puszcza Bjorna. Ten gapi się na mnie szeroko otwartymi oczami. Jarl Regin pyta:

— Halderd?

— Tak.

— Ach tak. — Jarl Regin kiwa głową, jakby sobie coś przypomniał. — Twoja matka gra na lirze. Nauczyła cię wszystkich Rad Odyna?

— Nie — spuszczam z tonu, bo nie chcę, żeby mnie sprawdzał — tylko niektórych.

Sam nie wiem ilu. Moja pamięć jest przecież jak mgła. Rozwiewa się nagle, równie nagle powraca. Jak przed chwilą. Zobaczyłem Halderd siedzącą na łożu, opartą plecami o ścianę. Sukę Katlę trzymającą długi pysk na moim boku. Matka nuci. Podkręca strunę liry. Rani się w palec. Syczy. Gra dalej. Krew brudzi struny.

Niedołężny człowiek leży bezsennie nocamiI w kółko rozmyśla o wszystkim.Znużony, gdy ranek nadejdzie.Troska trwa, większa niż przed wieczorem.

To o naśmiewaniu się słyszałem częściej. O bezsennych nocach tylko raz. Albo tylko ten raz pamiętam. Ale nie opowiem im, bo musiałbym przyznać, że moi bracia nie znają Pieśni.

— Kto dzisiaj sprząta za karę? — pyta Orma Regin.

— Yngwe.

— Mój syn dołączy do niego. A wy — tu zwraca się do nas wszystkich, choć mnie omija wzrokiem — zapamiętajcie. Głód nigdy nie może przysłonić rozumu. Gdybyście tak zachowali się na wyprawie, wróg mógłby was zaskoczyć i zarżnąć jak wieprze. Albo odczekać, aż się najecie, i uderzyć. A wy, z ciężkimi od przejedzenia brzuchami, bylibyście w walce niemrawi jak starcy. Sigurd!

— Tak jest, wodzu!

— Od jutra ustanów między nimi warty. Jedni jedzą, drudzy pilnują.

— Ale ojcze — Bjorn nie miał dość jednej kary — przecież jesteśmy w domu! Czy to nie ośmieszające?

— Nie. — Regin odpowiada synowi spokojnie, jakby gówniarz go nie zdenerwował. — To rozsądne. Jeszcze przez pięć, może dziesięć lat nie pójdziecie na żadną wojnę, ale póki jesteście w mojej młodej drużynie, będziecie co dnia zachowywać się tak, jakby czas próby był właśnie dzisiaj. I gdy on w końcu nadejdzie, będziecie gotowi.

— Ach tak! — Bjorn wypogadza się równie szybko, jak gniewa. — Ale dziesięć lat? Ojcze… nie wytrzymamy… chcesz nas tu trzymać do starości?… Eee…

Jarl też promienieje, patrząc na Bjorna. Ojciec i syn. Złotowłosi. Uśmiecha się i mówi niespodziewanie twardo:

— Tak długo, jak będzie trzeba. Dzisiaj nie umiecie nic.

GUDRUN

Zimą zwykle się nudzę. Jak Bjorn był jeszcze z nami, to choć bawiliśmy się razem, ciężko było przetrwać, aż zejdą śniegi. A teraz? Widzę go z daleka, to wszystko. Żeby chociaż Hara miała szczenięta, może psie figle by rozbawiły te krótkie dni. Ale nie ma.

— Twoja suka smukła jak strzała! — mówi ciotka Thora i klepie ją w szary bok.

Snuję się między hallą, alkową, kuchnią i tkalnią. Mama się śmieje, że źle znoszę zimę, i przygarnia do siebie.

— Chodź, nauczę cię wyszywać!

Pokazuje mi nici, igły cienkie i grube, z kości morsa do wełny, z jelenia do jedwabiu. A może na odwrót? Nie umiem się na tym skupić, a nici się plączą, gdy tylko włożę w nie palce. Matka nie potrafi się gniewać, całuje mnie w czoło i mówi:

— Idź do Thory, da ci placuszka.

Pójdę, choć nie chce mi się jeść. Zimą nic mi się nie chce. Nawet kłócić z Dangerd. Dangerd, córka Orma, jest ode mnie starsza o pięć lat, a zadziera nosa, jakby była nie wiem jak dorosła.

— Mamo… — jęczę cicho — mamo… wolałabym braciszka… Sigrun mruga szybko, jakby na jej rzęsach usiadł motyl. Patrzę zachwycona. Oczy jej lśnią.

— Gudrun… Twój brat musiał iść do chłopców, wiesz, jest…

— Wiem, wiem… mężczyzną. Dlatego chcę nowego braciszka, takiego całkiem małego. Takiego dziecięcego, nie dorosłego. Mogłabym go czesać, ubierać, głaskać i karmić. No, mamo, zgódź się… będę miała się z kim bawić…

Mama mruga coraz szybciej, aż spod rzęs, niczym krople deszczu, płyną jej łzy. Przyciska mnie do siebie.

— Ja też bym chciała, Gudrun, ja też… — szepce mi prosto w ucho.

— No to urodź mi, proszę…

Teraz już łka na całego. Tarmosi, tuli i powtarza przez łzy:

— To nie takie proste, jak myślisz…

— Sigrun? — Ciotka Thora zastaje nas z tymi łzami i rozgrzebanymi barwnymi nićmi. — Sigrun? Coś ci dolega?

Matka przeczy ruchem głowy, a ja wycieram jej łzy rękawem. Ciotka Thora kładzie mi dłoń na ramieniu i prowadzi do kuchni. Nie wypytuje o nic, nie, ona nie z tych. Za to Dangerd ciekawska popiskuje mi do ucha:

— Co się stało? No powiedz, co się stało? Czemu nasza pani płacze? Zdenerwowałaś swoją panią matkę?

Kręcę głową. Właściwie nie wiem, dlaczego Sigrun tak nagle zapłakała.

— Nie twoja sprawa, Dangerd! Pilnuj rusztu! — Thora ucisza wścibską. — Znacie opowieść o Frei pięknej we łzach?

— Nie! — wołamy jednym głosem, a Thora opowiada, jakby gotowała:

— Freya, najpiękniejsza z bogiń, ta, której nic nie brakowało… — Łyżką o długiej smukłej rączce próbuje potrawki z królika. Kiwa do nas głową, że dobra. — Ta, którą kochali wszyscy za jej urodę i wdzięk… Ta, która była najszczęśliwszą z bogiń, płakała… — Kropla z łyżki kapie na palenisko, syczy, podskakuje i znika. Thora obraca się do drugiego rzędu garnków, wyciera łyżkę o zawieszony przy fartuchu ręcznik, miesza mleko. — Nawet ona, boska Freya, płakała. A jej łzy zamieniały się w złoto, bo każda była cenna niczym klejnot. — Sprawdza, czy mleko zgęstniało, lejąc je wolną strużką. Kręci głową. Jeszcze niegotowe.

— A dlaczego Freya płakała? — dopytuje Dangerd.

Thora nagle staje w miejscu i mruga. Ale nie tak pięknie, nie wachluje rzęsami jak moja matka. Mruga szybko, jakby chciała odpędzić pytanie Dangerd. Lecz córka Orma jest wścibska i uparta.

— No dlaczego Freya płakała? Dlaczego?

Ciotka wzrusza ramionami i otrząsa się.

— Z miłości, dziecko, z miłości.

Dangerd wyszły rumieńce na policzki i zalśniły jej te ciemne oczy.

— To nasza pani też płacze z miłości? Ojej, bo moja mama to często płacze ze złości. Tak mówi, złości się na ojca. Ale potem znów się całują i mówi, że kocha Orma nad życie. A nasza pani? Gudrun, powiedz, no powiedz… — Dangerd łasi się do mnie. Wie, że jestem zakłopotana, gdy mnie obejmuje i całuje w oba policzki. Wie, że trudno mi odmówić.

— Moja mama też kocha ojca nad życie. Też. I płacze tylko, jak ojciec wyjeżdża.

— Ojej! To oni już wypływają? Jeszcze śniegi nie stajały! Muszę lecieć, powiedzieć matce, bo ona nic jeszcze nie wie, że to już!

— Dangerd! — Głos ciotki rzadko bywa oschły, ale teraz właśnie taki jest. Zgrzyta jak ruszt, którym okręciła gwałtownie. — Nigdzie nie lataj i nic nie gadaj. Trzpiot z ciebie, nie dziewczyna. Jeszcze nie czas na wyprawę. Niewiele zrozumiałaś z opowieści o Frei, ale widać, tyś stworzona na gospodynię, nie na boginię!

Dangerd już trzęsą się policzki. Wydyma usta w podkówkę. Jak ona to robi? Czy mogłabym się tego nauczyć? Obiecuję sobie, że wieczorem poćwiczę to wszystko: rzęsy jak motyle, mruganie jak ciotka i podkówki. Dangerd zaraz się popłacze. Thora wyciera ręce i głaszcze ją po głowie.

— Takie jest życie, dziecko! Nie każda z nas będzie Freyą, panią piękną we łzach. I nie ma co innym zazdrościć ich losu, każdemu Norny utkały własny.

Dangerd wyciera nos rękawem. Podnosi na ciotkę oczy, jeszcze mokre, i pyta, trochę z nadzieją, bardziej z zazdrością:

— A Gudrun? Gudrun będzie Freyą?

— Jeszcze czego! — krzyczę. — Nie będę żadną beczącą Freyą! Będę walkirią! I już!

RAGNAR

Pierwsze kije. Gdy uderzał Sigurd, można było to jakoś znieść. Jeśli Orm, po pierwszym ciosie mdlały mi ręce.

— Osłaniać się! — krzyczał.

Widzę go, jak z uniesionym kijem stoi przed Ulfem. Ulf jest najwyższy z nas. Zaczyna szereg. Ja kończę.

— Głowa! — krzyczy.

Unosimy swoje kije, osłaniając twarz. Orm rusza. Każdy jego krok to cios. Ulf, Baggi, Emundr, Karli, Floki, Agmundr, Otr, Dagstyr, Baldi, Ingolf. Bach, bach, bach. Teraz będzie Asgrim. Bach. Yngwe. Bach. Uderzenia w kije braci dotykają mnie. Jak fala gorąca. Bjorn. Bach. Ja. Bach.

Mrowienie w palcach zaciśniętych na drzewcu. Boli bark. Przez głowę przechodzi mgła. Osiada na piersi. To lęk, który odpływa do stóp. Uff. Osłoniłem się. Dałem radę. Mogę oddychać.

— Osłaniać się! — krzyczy Orm i rusza od końca.

Osłoniłem się z prawej, on uderzył z lewej. Prosto w mój łeb. Dzwoni mi w czaszce. W uszach głuchy dźwięk. Choć zaciskam zęby, z oczu lecą mi łzy. Orm ich nie widzi, jest już przy Asgrimie. I dobrze. Nie pierwszy raz oberwałem. Nie mogę pokazać, jak mi źle. Orm stoi z kijem założonym na plecy. Patrzy po szeregu. Oczy ma jak igły.

— Co jest słabsze: trawa czy sucha gałąź?

— Trawa! — krzyczą.

Ormowi drgają nozdrza. Już wiem, że źle odpowiedzieli.

— Jeśli uderzę trawę kijem, ugnie się, schyli i nic jej się nie stanie. Jeśli uderzę w gałąź, pęknie. Sztywny wojownik jest jak uschnięta gałąź. Złamiecie go bez trudu. Zacznijcie uczyć się od trawy.

Spluwa i oddaje swój kij Sigurdowi, wyciera ręce o kaftan. Odwraca się na jeszcze jedną chwilę.

— I przestańcie zamykać oczy przed uderzeniem, bo przeciwnikowi łatwiej będzie was zabić. Zamknięcie oczu jest jak oddanie broni.

Myślę o tym przez cały czas. Okładamy się kijami, w parach. Jestem z Yngwe, więc nie pilnuję się tak jak przed Bjornem. Bach, bach, bach. Po pięć razy. Najpierw brat mnie, potem ja jego. Tylko na głowę. Pięć osłon, pięć uderzeń. I zmiana. I zmiana. Gdy Sigurd pilnuje innych, mrugamy do siebie. To znaczy: uderzaj słabo. Taki odpoczynek. Jak podejdzie do nas, będziemy się okładać z całych sił. Dlaczego? Dlaczego zamknięcie oczu to oddanie broni?

— Przerwa!

Padamy na ziemię i ziajamy jak psy. Patrzę, jak kropla potu spada mi z nosa. Dobrze, że nie krew. Chłopaki od zimy wymyślają sobie przezwiska. Ulf Pryszczaty. Baldi Gładki. Baggi Trzy Palce. Floki Siniec na Dupie. Ragnar Jucha z Nosa. Tylko na Bjorna nic nie mają. Jarlowski synek.

— Koniec spania! Wstawać, zmiana w parach!

Oczywiście, jarlowski synek naprzeciw mnie.

— Postawa! Po pięć na lewę ramię, zmiana i pięć na prawe. Ruszać się! Ale już!

— Zaczynaj — mówi do mnie Bjorn.

Nie za sztywno. Bach. Do niczego ta rada z trawą. Jeszcze raz, mocniej, bach. Bjorn paruje bezbłędnie. Odbija lekko, jakby oddychał. Bach, bach, bach!

— No to ja! — Śmieje się radośnie, jakby tylko na to czekał, jakby się nudził, osłaniając przed moim kijem.

Po trzeciej zmianie nadal nie wiedziałem, o co chodzi z oczami, ale miałem pewność: on ich nie zamykał.

Dlaczego moje powieki opadają same, kiedy widzą zbliżający się kij? Nie chcę widzieć przeciwnika czy nie chcę zobaczyć swojej porażki? A może chcę umrzeć przed walką?

BJORN

Lubię patrzeć w oczy. Jak byłem mały, wpatrywałem się w ślepia psów tak długo, aż wstrząsały łbem i odwracały głowę. Pies ojca tak robił i jeszcze skamlał cicho. Pies Orma pogryzł mnie za to dwa razy, a za trzecim ustąpił. Gorzej z kozłami. Ich poprzeczne źrenice wydawały się nieczułe na moje rozkazy. Kozły nie uciekały wzrokiem, ale nie robiły tego, co chciałem. Ptaki były płochliwe, oczami okrągłymi jak paciorki kręciły w kółko. Sowa. Marzyłem o tym, by wzrokiem upolować sowę, ale do tej pory widziałem ją tylko parę razy i za każdym pewnie ona była bliższa tego, by upolować mnie. Sowa szybko stała się moim natrętnym pragnieniem. Czekałem dnia, czy też raczej nocy, gdy Orm wyprowadzi młodą drużynę w lasy za Namsen, gdy skończy się ta gnuśność placu, monotonia kija. Słyszałem, jak mówił do ojca: „Twojego syna zabija powtarzalność. Nuży go plac”. Ojciec się śmiał, nie wiem, co odpowiedział, bo za moimi plecami stanął Sigurd i głupio było się przyznać, że podsłuchuję.

Sowa. Nowe wyzwanie. Wciąż muszę je wymyślać, choć jeszcze rok temu wydawało się, że największym jest to, które się spełnia — dostać się do młodej drużyny. Jestem w niej pół roku i zaczynam się nudzić. Jest dobrze. Jest lepiej, niż gdy w niej nie byłem. Ale…

Czy musimy w kółko robić to samo? Dobija mnie stukanie się kijami. Jak długo trzeba powtarzać ćwiczenie, by je opanować?

— Do skutku — spokojnie mówi Sigurd za każdym razem, gdy pytam.

— Kiedy dasz nam łuk?

— Jak przyjdzie czas.

Czas! Swój pierwszy łuk dostałem od ojca, gdy skończyłem trzy lata. Strzelałem, jak miałem cztery. Gdy skończyłem pięć, trafiałem do celu. Ale ojciec kazał zostawić łuk i szkolić się tak, jak każe Orm. To też jest inaczej, niż sobie wyobrażałem. Myślałem, że to ojciec będzie nas uczył, a on wpada jedynie na krótkie chwile, bierze nas do halli i opowiada. Chłopaki słuchają z otwartymi ustami, mógłbym im wsadzać w nie żaby, a Ulfowi nawet jaszczurki, i by nie zauważyli, bo mówi „ich jarl”. Dobra, może to ich jarl, ale mój ojciec. Drażni mnie to, że wchodząc do drużyny, straciłem go. Przestaje być tylko mój.

— Niebaczny mąż myśli, że przyjacielemKażdy, co się do niego uśmiecha.Nie przypuszcza, że go obmawiająChytrzy, za jego plecami.

Patrzą na niego i potakują głowami, nawet jeśli rozumieją tyle co ja, czyli nic. Raz ich sprawdził. Powiedział coś w stylu:

— Niemądry mąż, gdy jest ze starszyzną.Niech raczej milczy.Nikt się nie dowie, że niczego nie zna,Skoro nie mówi za wiele.

Dagstyr kiwał głową i szturchał Emundra w bok, jakby chciał powiedzieć: o tak, to prawda! Ojciec patrzył na niego zaciekawiony i spytał:

— Co sądzisz, chłopcze?

— O tak! — wyrwał się Dagstyr. — To prawda nad życie!

— Ja też! — Emundr nie chciał być gorszy i wszedł mu w zdanie. — Ja też myślę, że nikt się nie dowie, jak głupek sam się nie wyda. Znaczy… nie wygada się. No, nie wyda gadaniem.

— A wy? — Ojciec umiał tak patrzeć na ludzi, że każdy myślał, iż mówi właśnie do niego.

Asgrim i Yngwe potwierdzili, Baldi, Floki, Karli jeden przez drugiego nadawali:

— Wiadomo, jak się nie ma nic do powiedzenia, lepiej nie gadać…

— …wiadomo…

— …się nie odzywać…

— A jak już powiedzieć, to tak, żeby tamtym w buty poszło, dowalić…

— Mój ojciec to umie tak służbie przygadać, że…

— A ja słyszałem, że mój to jak przysra przeciwnikowi przed bitwą, to lepiej, niż gdyby przywalił w pysk…

— A ty, Bjorn?

— Co ja? — Wzruszyłem ramionami, choć nie chciałem, ale było mi głupio, że jako ostatniego mnie zapytał. Wyprostowałem się, żeby widział. — Wiadomo, zrozumiałem. Nie gadać, jak się nie wie, nie przechwalać się na darmo, nie opowiadać i takie tam.

Usłyszałem, co powiedziałem, o tę jedną chwilę za późno. I w tym samym momencie zdałem sobie sprawę, że wcale nie byłem ostatnim, którego spytał. Ragnar przecież nie mówił nic! Psiakrew! I gdy ojciec, nie czekając, aż skończę, zwrócił się do niego, także się nie odezwał. Po prostu nie odpowiedział. Zagotowałem się.

Ojciec upokorzył mnie przed najmniejszym w drużynie.

GUDRUN

Wiosna mnie zaskoczyła, choć przecież wypatrywałam jej niecierpliwie. Ojciec i Orm wzięli kilka łodzi i popłynęli gdzieś na południe. Pomyślałam, że skoro ich nie ma, Bjorn będzie miał dla mnie więcej czasu i może pobawimy się jak dawniej. Klacz się oźrebiła, a kiedyś tak lubiliśmy źrebaki!

Zakradłam się do męskiej części dworu, żeby go wyciągnąć do stajni. Na drodze stanął mi Ragnar. Spojrzał na mnie tak dziwnie, jakby pytał, co tutaj robię.

— Jestem u siebie! — odpowiedziałam, stając na palcach, by wydać się większą.

On ma oczy jak dwa sople zielonego lodu. Zamrugałam, bo nie odpowiedział nic, ale też nie przesunął się, by mnie przepuścić.

— Chcę do Bjorna… — Nieoczekiwanie mój głos stał się piskliwy, jakbym go prosiła. Odchrząknęłam i poprawiłam się twardo: — Chcę do mojego brata.

— Jest na placu — odpowiedział.

— A ty? Co ty tutaj robisz, skoro Bjorn jest na placu? — przeszłam do ataku.

— Mam wartę.

— Aha…

Wartę w domu? Odwróciłam się na pięcie i poszłam. Pilnowałam się, by nie biec, tylko iść poważnie, wyprostowana, wysoka. Gdy tylko przestąpiłam próg, pobiegłam, wołając sukę:

— Hara! Haaara!

Wpadłyśmy do stajni zdyszane. Bjorn z wiechciem słomy wyszedł nam naprzeciw.

— Klacz się oźrebiła! — krzyknęliśmy do siebie jednocześnie i w śmiech.

— Widziałaś? Ogier ma strzałkę na czole!

— A jaki śmieszny ogon, jak pies!

— Nie jak pies, tylko jak kot!

— To nazwijmy go Kot! Będę miała Kota!

Zaśmiewamy się jak kiedyś, jak zawsze. Bjorn podrzuca mnie do góry i bierze na barana. Wykrzykuje:

— Gudrun, pani ze złota, będzie miała zaprzęg z Kota!

Biegnie ze mną wokół stajni, trzymam go za koszulę, za włosy, boję się spaść. On urósł! Ach, jak on urósł przez całą zimę, kiedy się nie widywaliśmy!

— Uważaj! — jasny głos matki przecina powietrze. — Bjorn, postaw siostrę na ziemię! Postaw ją, proszę, bo jeszcze spadnie!

— Nie spadnę! — krzyczę do mamy. — Niczego się nie boję!

Sigrun biegnie do nas, wyciąga ramiona.

— Bjorn, proszę, postaw siostrę!

W jej oczach jasnych jak niebo odbija się lęk, niemal przerażenie.

Bjorn staje w miejscu, pada na kolana, pochyla głowę, a ja zeskakuję na ziemię.

— Mamo… — Mam żal, że przerwała nam zabawę.

Ale jak się gniewać na Sigrun? Matka już się śmieje, już całuje Bjorna w czoło, targa jego włosy, wyciąga po mnie ręce, jakby chciała wziąć mnie na nie, niczym małe dziecko.

— Klacz się oźrebiła! — mówimy jej jednocześnie i śmiejemy się jednocześnie.

— Gudrun, pani ze złota, będzie miała zaprzęg z Kota! — recytuje Bjorn.

— Jak Freya! — odpowiada matka i poprawia mi warkocze. — Bogini Freya ma złoty wóz, który ciągną białe koty!

— Miau… — przedrzeźnia Bjorn.

— E, to już mi się nie podoba — mówię. — Nie chcę być jak Freya…

— Dlaczego, córeczko? To najpiękniejsza z bogiń.

— Nie, nie — wiem swoje — ty jesteś najpiękniejsza, ty bądź sobie Freyą, mamo. Ja będę czym innym. — Wymykam się jej palcom wplecionym w moje włosy.

— Kim?

Wzruszam ramionami.

— Tajemnica!…

Uciekam mamie, piszcząc. Hara szczeka, goni mnie. Sigrun biegnie, długonoga jak sarna. Bjorn znika w stajni. Ragnar wychodzi z dworu, staje w drzwiach. W świetle dnia jego oczy nie są takie straszne.

RAGNAR

Gudrun, córka jarla. Sigrun, jego żona. Są inne od kobiet w Ynge. Niepodobne do mojej matki. W ogóle to dziwne, mieć siostrę. Mieć dziewczynę w rodzinie. Ja mam pięciu braci. Za Bersim, niebieskim bliźniakiem, tęsknię. Gdy próbuję wyobrazić sobie twarz ojca, jarl Helgi ma rysy Niebieskiego. Gudrun jest trochę podobna do Bjorna. Czy moja siostra, ta, której nie mam, byłaby podobna do mnie? Ragnar w sukience? Śmieję się.

Jarl i Orm wypłynęli na południe. Sigurda gdzieś posłali. Nawet nie wiemy gdzie. Opiekę nad młodą drużyną przejął Bodvar. To tutejszy zarządca. Podoba mi się, nie gada zbyt wiele. Zabiera nas do lasu. Pokazuje drzewa. Mówi, które na co się nadają.

— Cis na łuki, giętki, wytrzymały. — Nagina gałąź o lśniących, miękkich igłach. — Ale trujący. Zapamiętajcie!

Chłopaki się śmieją. Obrywają małe gałązki. Wypychają sobie nimi sakwy. Już widzę, co będzie wieczorem. Kto nie znajdzie cisu w zupie, ten król.

Bodvar też się śmieje. Jeszcze ani razu się na nas nie darł. Dzisiaj kazał nam wziąć do lasu małe, lekkie topory. Zaciskam palce na gładkim drzewcu. Przełykam ślinę. Ciekawe, co będziemy robić. I co powie rudy przemądrzały Sigurd, jak się dowie, że Bodvar bez żadnych ceregieli dał nam broń.

Teraz pokazuje, jak ją trzymać. Mówi spokojnie, nawet cicho. Nie szczeka jak Orm.

— Topór to narzędzie. Mówi się, że to broń chłopów…

Chłopaki chichoczą. Bodvar się uśmiecha.

— Co, chłopcy? A każdy z was chce być wielkim jarlem, tak?

Coś tam bąkają pod nosami.

— I dobrze. Musicie mieć marzenia. Ale… — podrzuca swój topór w dłoni — ale by je spełnić, warto się czegoś nauczyć. Topór to może i broń chłopów, lecz śmiertelnie niebezpieczna.

Mówi tak lekko. „Śmiertelnie niebezpieczna” jak wcześniej „cis nadaje się na łuk”. Nim skończy zdanie, rzuca toporem w drzewo.

— O rany! — Chłopaki aż przysiadły.

Topór przeciął powietrze i nim wbił się w pień, strącił drobne gałązki.

— Chłopi ćwiczą z toporem od dziecka. Idą w las, wycinają drzewa, rąbią je. I co wieczór ostrzą swój topór, bo czasami jest najcenniejszą rzeczą, jaką posiadają. Siadajcie.

Nikt się nie przepycha. O dziwo, na chwilę przestają się śmiać.

Bodvar pieszczotliwie przesuwa palcami po ostrzu.

— Chłop potrafi więcej wiedzieć o swoim prostym toporze niż niejeden panicz o mieczu. Bo dla niego topór jest wszystkim. Nauczcie się kochać i szanować swoją broń. Nie bójcie się jej. No, dalej, chwyćcie za żeleźce, dotknijcie ostrza, złapcie obuch.

Sigurd by się chyba wściekł. Ja… my wszyscy jesteśmy zachwyceni. Nareszcie. A Sigurd by się certolił z tym jeszcze ze dwa lata. Każdy z nich mówi co innego. Regin — „broń jest święta”. Orm — „broń to pazury i zęby ludzkiego drapieżcy”. Sigurd — „na wzięcie broni do ręki musicie zasłużyć”.

Za-słu-żyć. Za-słu-żyć.

A Bodvar, prosty zarządca, kazał nam wziąć i się bawić.

Baldi Gładki już jęczy:

— Auu… — i ssie palec.

Uhm. Zaciął się. Bodvar nie podnosi głosu i mówi łagodnie:

— Nic takiego, zagoi się. No dobrze, wstańcie i poćwiczcie sobie. Wyważcie toporki w dłoni, rozstawcie się tak, żeby jeden drugiemu nie zrobił krzywdy, i popróbujcie trochę.

Przyzwyczajeni do ćwiczeń na rozkaz rozglądamy się zdziwieni. Bodvar się śmieje.

— No, nie oczekuję, że każdy z was zetnie drzewo. Ale grube gałęzie możecie odrąbywać! Aha, tylko cisów nie ruszajcie. Wrócę do was później.

I najzwyczajniej w świecie odwraca się i idzie.

Wybieram sobie młody buk. Ale po dwóch zamachach słyszę, że ktoś rąbie obok mnie. Bjorn. Idę w las głębiej. Gdy chociaż raz nie muszę robić czegoś na komendę, chcę być sam.

Wieczorem mam odciski. Czuję toporzysko w dłoni, choć już go nie trzymam. Bodvar kazał nam zabrać odcięte gałęzie do Namsen. Pokazał, jak je spiąć paskiem i wrzucić sobie na plecy. Widywałem chłopów, którzy tak wracają z lasu. Ale dzisiaj mi to nie przeszkadzało. Dzisiaj, jako chłop, czułem się bardziej wolny niż jako drużynnik. Siedzieliśmy długo w noc przed dworem i strugaliśmy kijki. Okazało się, że noże, które Sigurd nam pozabierał, nagle się odnalazły. Bodvar pokazywał nam co i jak. Krew trochę chlapała. Przez całą zimę kijów odwykliśmy od ostrzy. Przyszła mała siostra Bjorna i zamiast paplać jak zwykle, przyniosła płótna. Sami robiliśmy sobie opatrunki. Na koniec Bodvar pokazał, jak ostrzyć topór. Powiedział tamto o chłopie, co szanuje. Poszanowaliśmy swoje ostrza i poszliśmy spać. Chłopaki zapomniały powrzucać igły cisu do zupy.

BJORN

Lato i jesień zburzyły monotonię placu. Gdy Sigurd wrócił, owszem, wróciły kije, ale w kombinacjach. Głowa — prawe ramię — lewe ramię — bark — goleń. Po dwadzieścia uderzeń. Na początku ręka mdlała, ale po kilku dniach się przyzwyczaiła. Cis. Myślałem o cisie. Chciałem być giętki jak gałąź, bo wiadomo, że wtedy, z tą trawą, to ojciec przesadził. Asgrim nieźle się wzmocnił, już musiałem porządnie zasłaniać się przed jego ciosami. Podobało mi się. Nudzi mnie pozorowana walka, do większego i silniejszego Sigurd nie chciał mnie dać, a zimą Asgrim był słaby. Nie, nie słaby, ale szybko się męczył. Pierwsze ciosy zadawał za mocno, a następne słabo, jak dziewczyna. Teraz jest świetnie, okładamy się ile sił.

Póki byliśmy z samym Bodvarem, były toporki, noże i bieganie po lesie. Wrócił Sigurd, wróciła dyscyplina. Przypłynął ojciec z Ormem, na jesieni, i dostaliśmy plecione tarcze do ćwiczeń. Zapaliłem się. Są trochę za lekkie, wiadomo, prawdziwa tarcza cięższa. Uczą nas chodzenia z tarczą, osłaniania się, kroku. Potem kombinacja: tarcza i kij.

— Ulf, tarcza za wysoko, odsłaniasz krocze! — Sigurdowi stwardniał przez lato głos.

Baggi, który ćwiczy z Ulfem, już skorzystał i przyłożył mu kijem w jaja. Wszyscy w śmiech, prócz Ulfa i mnie.

Podskoczyłem do Baggiego i klepnąłem go kijem w ramię, żeby mnie zobaczył. Odwrócił się. Podbiłem jego kij, wyleciał w górę, uchyliłem się. Koniec swojego przystawiłem do jego krocza. Nie, nie uderzyłem. Chciałem mu tylko pokazać, że zrobił źle.

Baggi stał zaskoczony z opuszczonymi ramionami i rozdziawioną gębą. Ulf za nim, z poczerwieniałą od bólu twarzą wykrztusił:

— Dzięki, Bjorn. Nie musiałeś…

— Musiał — odezwał się ktoś, kogo nie było na placu, kiedy zaczynaliśmy.

Ojciec. Położył mi rękę na ramieniu.

— Nie ośmieszajcie jeden drugiego — powiedział Orm, który też wyrósł jak spod ziemi. — Syn jarla zachował się jak wódz.

Przełknąłem ślinę. Nie robiłem tego, by zachować się jak wódz, chciałem mu tylko pokazać, że tak nie wolno…

— Mężczyzna ma być dla przyjaciół przyjacielem.Darem płacić za dar.Śmiech wśród druhów śmiechem odwzajemniać.A za fałsz powinien płacić zdradą.

Po raz pierwszy nie wkurzyły mnie Rady Odyna, bo po raz pierwszy ojciec nie wystawił mnie za ich sprawą na pośmiewisko. Klepnął mnie jeszcze w plecy i poszedł. Orm został z nami, chwilę patrzył po wszystkich tym swoim słynnym wężowym wzrokiem i powiedział:

— A ciosy w jaja zostawcie dla wrogów. I ćwiczcie je szczególnie starannie! Ale na chochole.

Chłopaki odetchnęły. Sigurd trochę niepewny, czy wina nie leży i po jego stronie, jak zawsze chciał odzyskać szacunek w oczach Orma nadgorliwością. Zapytał:

— Jaka kara dla Baggiego?

Orm wzruszył ramionami.

— Bjorn mu wymierzył karę. A, słuchajcie — odwrócił się do nas, ignorując Sigurda — czy wy już wiecie, do czego służą mężczyznom jaja?

— Jaja służą tylko do osłaniania — zapiszczał Floki. — Ale kutas to wiem, do czego służy!

— Jak nie osłonisz jaj, to kutas też ci się na nic nie przyda — poinformował go Orm. — I spróbuj się nim potem wysikać!

Z min chłopaków domyśliłem się, że nauki o kutasie i jajach interesują ich znacznie bardziej od chochoła i plecionej tarczy. Ale Orm chyba wyczerpał swą wychowawczą cierpliwość, bo sobie gdzieś poszedł. Za to kiedy po krótkiej chwili na plac przybiegły Gudrun i Dangerd, przynosząc dzbanek z mlekiem, zobaczyłem, że starsi chłopacy patrzą na nie inaczej niż wcześniej. Na Gudrun? Na moją siostrę? Przecież to jeszcze dziecko.

RAGNAR

Jul był huczny. Regin palił ognie, siedzieliśmy w halli i opowiadał nam dużo. Darował sobie Rady Odyna, ale legendy o Vanirach i Æsirach mnie wciągnęły. Dwa rody bogów. To jest coś. Miód krążył między mężczyznami, nam też dali trochę. Michy mięsa. Sarnie udźce z rusztu. Stosy kiełbas. Duszno od żarcia.

Patrzyliśmy na siebie z Yngwe i Asgrimem. Minął rok, odkąd wyjechaliśmy z domu. Rok nie widzieliśmy matki.

— I Szczury! — pociągnął nosem Yngwe.

— I Szczury — pokiwał głową Asgrim.

Westchnąłem i zawstydziłem się tego tęsknienia. Żeby z niego wybrnąć, dodałem:

— I bliźniaków, i Halvarda.

— I Ottara! — pisnął Yngwe.

— Głupku, Ottar nie żyje.

Zachichotaliśmy, jakby to było śmieszne. A przecież śmierć Ottara, zarządcy, stała się dla matki pretekstem, by nas wysłać na wychowanie.

— Myślicie, że specjalnie nas oddała? Jak psy do ułożenia? — Po raz pierwszy podzieliłem się z braćmi swoimi przypuszczeniami. Uznałem, że po roku już mogę im powiedzieć.

Spojrzeli na mnie jakoś tak dziwnie. Mogliśmy gadać swobodnie, bo na czas świąt Orm zawiesił ćwiczenia. Żaden z chłopaków nie poszedł mieszkać do domu. Ale chodzili trochę do rodziców, wiadomo. Tylko my trzej nie mieliśmy dokąd pójść. Sigrun wołała nas ciągle do halli. Wymówiliśmy się parę razy i dała nam spokój. Jakoś tak nie chciało nam się patrzeć na rodziny.

— Nie mów tak. Halderd to nasza matka.

— Matka jest mądra, bardzo mądra — pochwalił ją Yngwe i pociągnął nosem.

— No właśnie. Zwróciliście uwagę, że mówią na nas „synowie Halderd”, a nie „synowie jarla Helgiego”? — zapytałem braci.

— Mówią też „banda z Ynge” — dodał Asgrim, spluwając.

— Ale ostatnio rzadziej. — Yngwe przestał już się mazać. — Co się dziwisz? Ojciec nie żyje, to mówią o matce.

— Dlaczego Halderd nie znalazła sobie nowego męża?

— Chyba zgłupiałeś. Wyobrażasz sobie matkę z mężem? I co? To miałby być dla nas ojciec? Jeszcze czego!

Mają rację. Jeszcze czego. Ale tak jak tęsknię za matką i Szczurą, tak tęsknię za ojcem. Wyobrażam go sobie, podobnego do Bersiego, niebieskiego bliźniaka. Z brodą zaplecioną w warkocze. Yngwe mówił kiedyś, że nosił w niej srebrne paciorki. Ale nie poproszę go, by mi znów to opowiadał. Co to zmieni? I tak dawno odkryłem, że oni nie bardzo pamiętają ojca. A matka go nie wspomina.

Przysłała dla nas kufry na święta. Nowe kaftany, buty. Dba o nas. Trzeci raz ludzie z Ynge przywożą dla nas ubrania. Za pierwszym razem, jak otworzyliśmy skrzynię z domu, to nas zatkało. Dobrze, że byliśmy w halli sami. Żona powiedziała jarlowi: „Zabierz chłopców”. Słyszałem. Chodziło jej o tutejszych. A Regin posłuchał jej i dobrze. Bo prawie się pobeczeliśmy. No, Yngwe to naprawdę, ze łzami. Asgrim chrząkał, a ja przygryzłem wargi do krwi. Zapach. Zapach ze skrzyni był zapachem domu. Był nim tak bardzo, że wydawało się, iż matka ze Szczurą stoją obok i patrzą na nas. Halderd się uśmiecha i tarmosi mnie za włosy. Wydawało się, że nawet Gerd, nasza gospodyni, wyszła z kufra. I tak było, bo znaleźliśmy zawinięte w płótno placki. A wiadomo, że to Gerd. Ani matka, ani Szczura nie wchodzą do kuchni. Były po dwa dla każdego. Wyrwaliśmy je ze skrzyni i każdy pobiegł na swoje posłanie. Widziałem, że Asgrim zjadł oba naraz. Yngwe po kawałku. Ja… Mnie się odechciało jeść. Schowałem. Teraz, jak przywieźli skrzynię, to już wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Już nie trzęsło nami tak bardzo. Placki były. I Sigrun znów kazała zostawić nas samych.

Ciekawe, czy jarl Helgi też słuchał swojej żony. Naszej matki. Halderd.

GUDRUN

Druga zima bez Bjorna nie była ani trochę lżejsza niż pierwsza. Mama, nie mogąc rozpieszczać nas oboje, całą miłość przelała na mnie. Hara, piękna suka, nadal nie miała szczeniąt, choć jesienią widziałam, jak uganiają się za nią psy. Nawet ten wielki, szary Wilk ojca. Skamlała i kładła się przed nim na grzbiecie, odsłaniając podbrzusze ozdobione dwoma rzędami różowych, maleńkich sutek.

— Jakby nosiła paciorki — wyszeptałam zachwycona.

Powietrze przeciął bicz. Hara zlękła się i skoczyła na nogi. Wilk obnażył kły.

— Poszedł! — krzyknął ojciec.

— Tato!… On się zakochał w Harze! Zostaw ich! — Uwiesiłam się jego rękawa.

Ojciec złapał swojego psa za obrożę i odciągnął od suki.

— Zamknij go — powiedział do Orma.

Hara szczeknęła tęsknie za oddalającym się psem. Wilk nie dał za wygraną i szarpnął się, chcąc wyrwać Ormowi. Ten pociągnął go brutalnie w stronę stajni.

— Gudrun… — Ojciec uniósł mnie w powietrze i posadził sobie na ramieniu. — Wilk i Hara to szczenięta z jednego miotu. Brat i siostra.

— No właśnie! I się kochają…

— U zwierząt jest trochę inaczej niż u ludzi. — Usiadł na swoim wysokim krześle, sadzając mnie na oparciu. Postawiłam nogi na jego kolanach, a ojciec trzymał mnie za stopę. — Zwierzęta, gdy dorastają, zapominają, że pochodzą od jednej matki.

— Chciałam, żeby Hara miała szczenięta. A jakby Wilk był ojcem, to zobacz, jakie byłyby ładne. — Dostrzegłam iskrę śmiechu w jego oku i poczułam, że mogę wygrać, wytłumaczyć mu. — Tato… — spróbowałam jeszcze i tego, bo wiedziałam, że na „tato” zawsze mięknie. — Tato… to tak jak ty i mama. Ty jesteś ładny, mama jest śliczna i dlatego Bjorn jest piękny, tak samo będzie z Wilkiem i Harą, zobaczysz. Obiecuję!

Roześmiał się, a ja przygryzłam wargę, czując, że to mam.

— Gudrun, wszystko się zgadza, ale mama nie jest moją siostrą.

— A co to za różnica?

Popatrzył na mnie, jakby nie rozumiał.

— Brat i siostra nie żenią się ze sobą i nie mają dzieci. To nas odróżnia od zwierząt.

Teraz ja nie rozumiałam. Skoro tylko ludzkie rodzeństwa nie mogą mieć dzieci, to dlaczego zabrania psom?

— Takie szczenięta rodzą się słabe albo wyjątkowo wredne, złośliwe, trudne do ułożenia. Człowiek musi być mądrzejszy od psa czy konia…

— To konie też?

Westchnął głęboko i zamrugał. Zaczął kręcić głową.

— Słuchaj, Gudrun, muszę już iść, czekają na mnie…

Aha, znam to. Jak nie umieją czegoś dziecku wyjaśnić, to muszą iść. Pokiwałam głową i zeskoczyłam z krzesła.

— Dobrze, tato.

— Mądra dziewczynka! — Pocałował mnie w czoło zadowolony, że zrozumiałam. Ale jak sobie poszedł i przemyślałam wszystko drugi raz, to doszłam do wniosku, iż nie zrozumiałam nic.

Hara i Wilk wyli za sobą trzy dni, a potem umilkło. Ojciec wypuścił psa, suka przestała się kłaść przed nim na grzbiet. Znów leżeli jedno obok drugiego przy wrotach dworu albo biegali osobno i nie zwracali na siebie najmniejszej uwagi. To dziwne, że tak szybko się odkochali.

BJORN

Ojciec i Orm mówią o wojnie. Są nerwowi, lecz nie dlatego, że na nią się zanosi, przeciwnie. Niepokoi ich zbyt długo trwający pokój. Mają dwie swoje ulubione wojny. Jedną, gdy Panowie Północy w sojuszu z królem Dunów przepędzili z Norwegii synów poprzedniego króla, i drugą, gdy odzyskawszy siły, zrzucili z karku jarzmo Dunów. Pierwsza była w roku moich narodzin. Dlatego ojciec kocha tamten rok. Mówi o nim „najszczęśliwszy”. Druga, kiedy miałem pięć lat, a że idzie mi już dziesiąty rok, ojciec uważa, że powinno też iść na wojnę.

— Mężczyzna w domu gnuśnieje, synu. Pokój jest słodki i dlatego niebezpieczny. Panowie Północy nie nawykli do niego. Jak nie będą mieli obcego wroga, takiego, przeciw któremu mogą się jednoczyć, to zaczną walczyć między sobą. Sąsiad z sąsiadem.

— O co? O ziemię?

Ojciec się śmieje.

— Długi pokój jak długa zima. Nudzą się, piją, a jak piją, to kłócą. Powód się zawsze znajdzie.

— Boisz się? Od północy naszym sąsiadem jest Asolfr Islandczyk, to przecież rodzina matki, a od południa Halderd, matka chłopaków.

Ojciec klepnął mnie w plecy i powiedział:

— Chodź, przejedziemy się!

Nie pamiętam, kiedy byliśmy gdzieś razem, sami, tylko on i ja. Z pewnością nie odkąd jestem w drużynie. Bierzemy konie i jedziemy w stronę fiordu. Ojciec prowadzi, nie dopytuję dokąd.

Foldfjord jest szeroki, rozległy jak zatoka. Skały zamykają go przed morzem, jakby opasywały ramionami. Gdyby nie wąskie gardło przesmyku, rzeczywiście odcięłyby go od morza zupełnie.

— No właśnie niezupełnie — odpowiada, kiedy dzielę się z nim swoim odkryciem. — To, co widzisz, jest tylko połową Foldfjordu. Jedno wyjście w morze. Bardzo bezpiecznie. Ale to nie wszystko, jedziemy!

I spina konia, który nawykły do jazdy po skalistej grani idzie pewnie. Mój parska i odwraca głowę. Lęka się. Jedziemy na południe, wybrzeżem, wzdłuż fiordu. W miejscu gdzie, jak mi się zawsze wydawało, fiord kończy się skalistą zatoczką, jest przesmyk wiodący dalej wzdłuż wybrzeża.

— Tato! — krzyczę, kiedy to zauważam. — Widziałeś? Tu jest przejście! Tu może przepłynąć łódź!

Podjeżdżamy bliżej. Na przesmyku jest mała przystań. Przy niej powiewa wyblakły, zbielały od soli i wiatru proporzec ze smokiem rodu Regina. Ojciec zatrzymuje konia, zeskakuje. Uwiązujemy wierzchowce do palików. Kupki wysuszonego końskiego nawozu na skale mówią mi, że konie zatrzymują się tu nie pierwszy raz. Regin prowadzi mnie górą, bym zobaczył, iż przesmyk owszem, jest wąski, ale swobodnie przepłynie nim łódź. Jeśli będzie trzeba, niejedna.

— Przyjrzyj się dobrze. Przesmyk dzieli Foldfjord niemal dokładnie na pół. Ta część, którą znasz, należy do nas. Ta, którą dzisiaj zobaczyłeś, to wrota do ziemi Ynge, władztwa Halderd.

— Chcesz powiedzieć, że… — właściwie nie wiem, co miałem na myśli — …że Halderd może być tym „złym sąsiadem”? Może nam zagrażać?

— Tego nie wiem. Halderd jest tutaj nowa. Jej ród nie ma korzeni w Trondelagu, w żadnym z ośmiu rodów Północy. Ale ród jej męża miał. I w dawnych, dawnych czasach moi dziadowie i przodkowie jej męża bili się o tę ziemię rok w rok.

— No ale…

— Tego nie wiem. Pewne jest jednak, że Halderd ma sześciu synów, a ja tylko jednego. I trzech najstarszych jej dziedziców nie znamy.

— Znamy! Przywiozła ich pokazać, jak przyjechali Ragnar i reszta.