56,00 zł
Po dwustu latach bezkrólewia, gdy nad Polską ciążyła klątwa Wielkiego Rozbicia, Przemysłowi II udało się odzyskać królewską koronę. I po ledwie siedmiu miesiącach padł ofiarą królobójstwa. Do wyścigu o polski tron ruszyło trzech kandydatów - prawy i mściwy Henryk głogowski; bogaty i szalony czeski król Vaclav II. I Władysław Łokietek. Karzeł? Książę zagonowy? Wieczny chłopiec, który działa nim pomyśli? Pierwszą rundę wygrał najsilniejszy - Vaclav Przemyślida rozprawiczył piastowski tron stając się naszym pierwszym obcym władcą. Na Łokietka nie mogli patrzeć nawet jego najwierniejsi. Został księciem wyklętym i wygnanym z kraju. Ale po kilku latach powrócił i pociągnął za sobą już nie możnych, ale tworzący się na naszych oczach naród. Podjął walkę nawet z żelaznymi braćmi, Krzyżakami. I znów wygrał Królestwo.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1153
Dwa miecze... Dwie korony...
„Królestwo to dar święty, którego strata kosztowała nas wiele łez i krwi. Bóg dał koronę pierwszemu królowi, lecz królestwo rozbiliśmy sami, gdy brat stanął przeciw bratu z mieczem w dłoni i życzeniem śmierci na ustach. Ale oto za nami zostaje czas głuchych lat, dwustu z górą lat, podzielonego narodu. Dzisiaj bowiem dobiega końca klątwa Wielkiego Rozbicia! Starsza Polska i Pomorze już się połączyły. Oto Bóg dał nam władcę, na którego czekaliśmy!
Królestwo bez króla jest łodzią bez sternika rzuconą na sztorm; jest koniem bez jeźdźca, mieczem bez dłoni zdolnej nim władać! Ale królestwo to coś więcej niż król!".
Mowa arcybiskupa Jakuba II w dniu królewskiej koronacji Przemysła II Gniezno, 26 czerwca 1295 roku
PRZEMYSŁ II leżał na dębowej ławie. Z jego rozrzuconych włosów ściekała brudna woda, kropla za kroplą kapiąc na nierówne kamienie posadzki. Przykryte płaszczem ciało króla rozmarzało. Sześć solidnych pochodni dawało sporo ciepła. Ich chwiejne światło budziło niespokojną grę cieni na ścianach. Suche źrenice Przemysła utkwione były w sklepieniu kaplicy. Wokół ławy krzątało się dwóch joannitów. Czarne habity z białymi krzyżami sprawiały, że rycerze zakonni wydawali się identyczni, niczym rodzeni bracia. Jednak gdy się prostowali, widać było, iż jeden z nich jest wysoki i ma nienaturalnie obniżone ramię. Drugi zaś, niższy, wydawał się pod płaszczem skrywać sylwetkę zapaśnika. W głębi kaplicy posługacz przelewał wodę z cebra do miski; najwyraźniej była ciepła, bo uniósł się nad nią siwy kłąb pary. Nieco z boku, przy pulpicie, stał czwarty mężczyzna. Królewski notariusz Tylon.
— Więcej światła — zażądał suchym głosem, rozkładając na pulpicie pergamin.
Jeden z joannitów syknął na sługę, bo ten nie zareagował na polecenie.
— Nie słyszałeś, czego życzy sobie królewski notariusz?
Sługa bezszelestnie odstawił miskę i przyniósł lampę oliwną. Stawiając ją na pulpicie, schylił się nisko, tak że przed Tylonem zamajaczyła na chwilę szczecina jego szarej, sztywnej czupryny. Tylon kiwnął głową i w chwiejnym blasku lampy rozprostował arkusz pergaminu.
— Możemy zaczynać — powiedział do joannitów, wprawnym ruchem nabierając w calamus pióra inkaustu. „Oględziny ciała króla Przemysła II po morderstwie..." — zapisał i nagle odłożył pióro, podnosząc oczy na braci zakonnych. — Czy arcybiskup Jakub odebrał od was przysięgę? — spytał.
— Wstępując w szeregi Zakonu Świętego Jana, każdy z nas przysięga na jego przenajświętszą głowę. Innych przysiąg składać nam nie wolno — odpowiedział wyższy z braci, poruszając krzywym ramieniem.
— Rozumiem, ale to sytuacja nadzwyczajna. — Tylon zawiesił głos, wsłuchując się w echo słów odbijających się od kamiennych ścian kaplicy. — Mamy do czynienia z królobójstwem. Zamachem na najświętszą osobę Królestwa. — Znów przeszedł go dreszcz, gdy kamienie odbiły jego słowa. Zacisnął szczęki i już nie powiedział, ale pomyślał: Mamy pusty tron, brak dziedzica korony i kraj otoczony przez wrogów.
— Joannici nie są poddanymi króla — grzecznie wtrącił zakonnik.
— Lecz korzystają z jego gościnności — nieustępliwie nacisnął Tylon.
Przez chwilę zapanowała złowroga cisza.
— Każdy brat szpitalnik służy potrzebującym w pierwszej i ostatniej potrzebie w myśl jednej zakonnej przysięgi — dodał pospiesznie drugi z joannitów.
Tylon popatrzył na jednego, potem na drugiego i pokiwał głową.
— Przyjąłem do wiadomości. Wasze imiona? — spytał.
— Wolfram i Pecold — odpowiedział za obu ten wyższy.
Czubek pióra Tylona szybko zaskrzypiał na pergaminie. „Bracia szpitalnicy z pogorzelickiej komandorii Zakonu Świętego Jana, Wolfram i Pecold, w myśl reguły swego zgromadzenia zobowiązują się do zachowania całkowitej tajemnicy z oględzin ciała zamordowanego króla Przemysła II. Jednocześnie zobowiązują się, że w czasie dokonywania czynności użyją pełni swej wiedzy i nie zatają żadnego, nawet najdrobniejszego faktu związanego z oględzinami". Tylon odłożył pióro i odczytał powyższe, po czym dodał:
— To nie jest przysięga. To zobowiązanie. Możecie je podjąć, nie narażając własnych ślubów.
— Pan notariusz zawsze taki skrupulatny?
— Zawsze — potwierdził Tylon i lekko wzruszył ramionami.
— Możemy — zgodził się ze zniecierpliwieniem ten niższy. — Skończmy te formalności, bo ciało rozmarza i jeszcze trochę, a nawet przy „pełni swej wiedzy" niewiele panu notariuszowi powiemy. Ja, Pecold...
— I ja, Wolfram...
— ...zobowiązujemy się do zachowania tajemnicy o każdej ze spraw, jakie ujawnione zostaną podczas oględzin.
— W imię Boże, zaczynajcie, bracia joannici!
Pecold i Wolfram jak na komendę unieśli płaszcz przykrywający ciało zamordowanego króla.
JAKUB ŚWINKA, arcybiskup gnieźnieński, przyglądał się twarzom zebranych. Królowa Małgorzata. Wojewoda poznański Beniamin Zaremba. Kanclerz Andrzej Zaremba. Biskup poznański Jan Gerbicz. Wojewoda gnieźnieński Mikołaj Łodzia. Spotkali się wszyscy w Okrągłej Sali poznańskiego zamku, przy stole, przy którym jeszcze miesiąc temu obradowała Mała Rada Królestwa. Wysokie krzesło, zwykle zajmowane przez Przemysła II, stało puste. Puste i okryte kirem. W srebrnych lichtarzach płonęły czarne żałobne świece. Barwny gobelin przedstawiający opowieść o królu Arturze pospiesznie zdjęto ze ścian, a jego miejsce zajęła czarna i niczym niezdobiona wełniana materia. Jedyną jasną plamą w pomieszczeniu był biały orzeł na purpurowej chorągwi Królestwa. Ale ta purpura raziła oczy Jakuba Świnki, nazbyt oczywiście kojarząc mu się z krwią Przemysła. Nie, nie tylko orzeł był biały. Trupio biała była twarz królowej Małgorzaty. Jakub widział, że trzęsą jej się dłonie, że kryje ich konwulsyjny ruch pod stołem. Widział, iż ma zsiniałe usta, podpuchnięte od płaczu oczy. Widział, że nie może utrzymać głowy, opuszcza ją nisko, porusza podbródkiem i znów unosi. Widział też, że wstydzi się swej niebieskiej sukni; okryła pyszną barwę jedwabiu czarnym płaszczem, który wyglądał jak pożyczony od prostej dwórki. Biedaczka — pomyślał — nie ma żałobnej sukni. Niegotowa była na jego śmierć, niegotowa, jak my wszyscy. Boi się losu królowej wdowy. Dlaczego się lęka? Nie była tak ukochaną panią, jak świętej pamięci Rikissa, ale nikt tu jej nie ukrzywdzi.
— ...gońcy ruszyli niezwłocznie. Wojewoda pomorski powinien być w Poznaniu jutro — dotarł do niego głos kanclerza.
Choć arcybiskupowi, jako najwyższemu godnością, powierzono pierwsze krzesło, obok pustego, królewskiego, to kanclerz Andrzej Zaremba prowadził spotkanie. Robił to wprawnie i zręcznie, jak zawsze. Jakub Świnka był mu wdzięczny. On sam jeszcze nie czuł się na siłach, by zabrać głos. Zerknął na obecnych: wojewoda poznański Beniamin Zaremba, bliski krewny kanclerza. Jego opanowanie i spokój były w Starszej Polsce legendarne. Zasługi też. Teraz siedzi, opierając czoło o dłoń, zgięte ramię zasłania mu twarz. Oj, tak — pomyślał Jakub — wojewoda szanował króla. Choć jego ród — arcybiskup pamiętał o tym nazbyt dobrze — jako jedyny otwarcie wystąpił przeciw Przemysłowi. To było jednak tak dawno, tak dawno temu. Król przecież oczyścił Beniamina z zarzutów i przywrócił mu urząd wojewody. A syn Beniamina, Michał? Ten Michał, zwany Południowym Wichrem, był najbliższym przyjacielem króla. No tak — skonstatował Jakub — i jedynym, który przeżył rogozińskie piekło. Wojewoda jest jednak człowiekiem wrażliwym i nie cieszy się przecież, że jego syn wyszedł cało z opresji, w której poległ król i kwiat jego rycerstwa — westchnął w duchu arcybiskup. — Zwłaszcza że stracili tam tego młodego, jak go wołali? Wawrzyniec. Wawrzyniec Zaremba. Straszna sprawa. Ponoć znaleźli chłopaka z odrąbaną głową. To musi być cios dla Zarembów. Odrąbana głowa. Któż jest zdolny do takich czynów? Czy sam Szatan odprawiał te piekielne zapusty w Rogoźnie?
— Jakubie Świnko!
Arcybiskup wybił się z ponurego toku myśli, nagle unosząc głowę.
— Słucham? — spytał, mrugając i patrząc na Andrzeja Zarembę.
Ten jednak wyglądał na zaskoczonego nagłym odezwaniem się arcybiskupa.
— Tak, Jakubie II? Zechcesz coś powiedzieć? — zapytał grzecznie kanclerz.
Arcybiskup zarumienił się i wymamrotał:
— Zdawało mi się, żeście mnie wzywali. Wybaczcie, panowie, królowo. Zamyśliłem się. Kontynuuj, kanclerzu, kontynuuj.
W duchu skarcił się po dwakroć. Raz, że skoro Pan upomniał go i to po raz pierwszy w życiu publicznie, po raz pierwszy, odkąd Pan zaczął do Jakuba przemawiać, to znak, że tok jego myśli musiał zabrnąć w wyjątkowo grzeszną stronę. A dwa, że zamiast uczestniczyć jako najwyższy godnością w tej najtrudniejszej z Rad, błądzi myślami po opłotkach. Co z tego, Jakubie Świnko — mówił sam do siebie gniewnie — że bolejesz i myśli zebrać nie możesz? Oni wszyscy tu obecni, boleją. Małgorzata straciła męża. Kraj króla. A ty biadolisz nad sobą, żeś niegotów. Weź się w garść i to już — upomniał się.
— Bene, Jakubie, bene! — arcybiskup usłyszał głos i był na tyle przytomny, że nie pytał zebranych, kto mówi. Wiedział.
Odchrząknął, wstał i powiedział:
— To bardzo słuszne, kanclerzu, że notariusz Tylon i znani z doświadczenia bracia joannici zajęli się ciałem króla. Równie oczywiste jest, iż powierzono śledztwo tak wprawnemu sędziemu jak wielebny Gniew. I właściwym tokiem postępowania było wysłanie gońców do wojewody pomorskiego Święcy z żądaniem natychmiastowego przybycia. To działania ważne i prawidłowe. Ale, choć wszyscy jesteśmy pogrążeni w żałobie i wstrząśnięci po śmierci króla, to dzisiaj musimy zadbać o jego tron.
— Nie mamy dziedzica — odpowiedział kanclerz, stwierdzając fakt znany wszystkim obecnym.
— To wiemy nie od dziś. Król Przemysł już przed laty obawiał się braku następcy tronu. Jest ten nieszczęsny układ, którego nie zdążył anulować, choć jak niektórzy z was wiedzą, chciał to uczynić niebawem.
Kanclerz Zaremba ściągnął brwi.
— Anulować?
— Owszem — potwierdził arcybiskup.
— Czy masz na myśli, arcybiskupie, układ o dziedziczeniu Starszej Polski przez księcia głogowskiego Henryka? Ja nic nie wiedziałem o tym, by król chciał cofnąć to postanowienie. A jestem przecież kanclerzem! Czy ktoś z zebranych tutaj wiedział? — Andrzej Zaremba był niepomiernie i chyba niemile zdziwiony.
— Ja — powtórzył stanowczo Jakub.
— I ja — potwierdził wojewoda gnieźnieński.
— I ja — cicho dodała królowa.
— Pierwsze słyszę — sucho skonstatował kanclerz. — A ty, Beniaminie? — wyrwał z zamyślenia swego rodowca, wojewodę poznańskiego.
— Mnie się król z takiego zamysłu nie zwierzył, ale może mój syn, Michał...
— Wybacz, wojewodo, ale twój syn, jako jedyny świadek zdarzeń związanych ze śmiercią króla, przebywa teraz w odosobnieniu — powiedział Jakub, dziwiąc się, że w jego głosie nie słychać współczucia, choć z całego serca współczuł Beniaminowi. — Wolą króla było nie czynić głogowskiego księcia dziedzicem.
— Czy ktoś wie, dlaczego? — ostro zapytał kanclerz.
— Nie jest tajemnicą, że przyjaźń Przemysła i Głogowczyka mocno zetlała. To, co książę Głogowa zrobił śląskiemu szwagrowi króla, też nie było bez znaczenia... — rozłożył ramiona Jakub Świnka.
— Nie mieszajmy do tego szwagra — zanegował kanclerz. — Bo jak przypomnimy, co ten śląski szwagier zrobił wcześniej...
— Dobrze, dobrze! Najważniejsze jest to, że po małżeństwie z naszą kochaną Jadwinią i po udanej współpracy przeciw królowi Czech, Václavowi II, zwłaszcza zaś po nieugiętej postawie wobec obrony Krakowa przed czeskim zaborem, to książę kujawski Władysław wydawał się królowi najbliższym i najpoważniejszym kandydatem na swego następcę — odparł Jakub Świnka.
— Władysław? — po raz pierwszy tego dnia odezwał się biskup poznański. — Ten książę Władysław?
— Karzeł? — wprost sformułował istotę wątpliwości kanclerz.
— Nie karzeł. Po prostu niewysoki mężczyzna — zaprzeczył Jakub Świnka. — Przypominam, iż Władysław ma skończone trzydzieści sześć lat, jest mężem naszej ukochanej księżniczki Jadwigi, najbliższej stryjecznej siostry Przemysła.
— Która w dodatku spodziewa się dziecka — mruknął Beniamin Zaremba, pocierając czoło. — I to, jak mówią, na dniach ma rodzić.
— Właśnie — pokiwał głową arcybiskup. — Ma rodzić.
Andrzej Zaremba ze złością powiedział:
— Czy naprawdę wyobrażacie sobie, że rycerstwo Starszej Polski wezwie na tron karła?
— Upominam cię, kanclerzu! — surowo skarcił go Jakub Świnka. — Nie karła. Księcia Władysława. Zresztą on ostatnio urósł. Wydaje mi się, że urósł.
— Dorośli mężczyźni nie rosną — mruknął cicho kanclerz, a głośno dodał, rozkładając ręce: — Jeśli panowie Starszej Polski zechcą, ich wola. Najważniejsze, by tron nie stał pusty. By nie kusił nieprzyjaciół naszych. A co z królewną Rikissą? Jedyna córka Przemysła ma skończone siedem lat, to nieco za mało, by wydawać ją za mąż. Jednak powinniśmy i o jej przyszłości zdecydować szybko. Czy król pozostawił w tej kwestii jakieś rozporządzenia, o których nie wie jego kanclerz?
— Niepotrzebnie się unosisz, Andrzeju — próbował uspokoić urażoną ambicję Zaremby Jan Gerbicz, biskup poznański.
Gdy Gerbicz uspokaja Zarembę, to jakby rzucać słomę do ognia — przemknęło przez myśl Jakubowi Śwince. — Kanclerz nie może wybaczyć Gerbiczowi, że to jego kapituła katedralna obwołała biskupem.
— Niepotrzebnie? — Kanclerz poczerwieniał. — Martwię się o los Królestwa, a ty mówisz, że to niepotrzebne?
— Nie zrozumiałeś, Andrzeju. Ale ty w gniewie potrafisz być taki popędliwy — głos biskupa Jana był za to ostentacyjnie spokojny.
— Tak — odezwała się cicho królowa Małgorzata.
Nikt jej nie usłyszał, bo kanclerz właśnie zerwał się z miejsca, przewracając z hukiem krzesło. Zapanował tumult. Słudzy skoczyli podnieść krzesło. Jan Gerbicz perorował, udając męża opatrznościowego, w sposób tak obrzydliwie spokojny, że Zaremba kipiał gniewem. Wojewoda gnieźnieński zaś usiłował poruszyć wojewodę poznańskiego, szarpiąc go za łokieć i powtarzając w kółko:
— Beniaminie, zrób coś, no zrób coś...
Jakub Świnka nawet jeszcze nie zdążył pomyśleć, że nikt nie powinien targać Beniamina Zaremby, gdy ten wstał od stołu i ryknął:
— Panowie! Król zamordowany. Tron pusty. Wróg być może gna do naszych granic z zachodu i południa, a wy kłócicie się jak przekupki z jatek mięsnych? Czy tak zachowują się pierwsi ludzie Królestwa?
Zapanowała cisza. Kompletna cisza. I wtedy królowa Małgorzata odezwała się po raz drugi:
— Mój mąż przed wyjazdem do Rogoźna potwierdził zaręczyny swej córki Rikissy z moim bratem Ottonem, margrabią brandenburskim.
KAPŁANI TRZYGŁOWA byli gotowi. W głębokiej puszczy położonej w widłach Noteci i Warty, na uroczysku opodal Sowiej Góry czekali na Dębinę. Gdyby zaczęli bez niej, kobieta, którą wszyscy uznawali za najważniejszą z matek Starej Krwi, mogłaby podważyć wartość ich przesłania. To się zresztą zdarzało w przeszłości. Widzieli wysoką sylwetkę górującą nad otaczającymi ją kobietami. Węzły warkoczy i okrywający ramiona płaszcz z ptasich piór. Wreszcie ruszyła ku nim i stanęli naprzeciw siebie. Trzej siwobrodzi starcy i wyższa od nich siwowłosa kobieta.
— Matko. — Mężczyźni wyciągnęli dłonie na powitanie.
— Ojcowie. — Skinęła głową, i patrząc im kolejno w oczy, stwierdziła bez ogródek: — On nie żyje. Czy Trzygłów jest już syty piastowskiej krwi?
Jak dobrze, że kapłani nie muszą żyć z kobietami — pomyślał najstarszy z nich, a głośno zaprzeczył:
— To nie my.
— Czyżby? — Zmrużyła jasne oczy Dębina. — Przecież to waszymi ustami Trzygłów wołał o krew Piastów.
— Mylisz się. Trzygłów kazał nam powołać do życia Dziedzica Starej Krwi.
— Przez to zginęła jego pierwsza żona — natychmiast odparowała Dębina. — Obudźcie się. Nawet jeśli przyszło nam żyć w świecie, który stał się wrogi, to nie znaczy, że mamy być przeciwko wszystkim! Wykrzykujecie swoje wojownicze proroctwa i co z tego wynika? Nic. Krew woła o krew.
— Jesteśmy ustami boga o trzech twarzach. Mówimy tylko to, co szepce nam On. Słowo w słowo — wyniośle odpowiedział najstarszy.
— A może niewłaściwie interpretujecie jego słowa? — W głosie Dębiny niespodziewanie zadźwięczała miękkość. — Każdy ma prawo się mylić.
— Nie Trzygłów. Każde z jego obliczy patrzy w dal i widzi to, co przed nami ukryte.
— Jak nigdy potrzebna nam teraz jedność. Ale przyjmijcie do wiadomości, Ojcowie, że kobiety Starej Krwi są przeciwne jej rozlewowi.
Dębina nie skinęła im głową. Odwróciła się i odeszła, bosymi stopami rozgniatając śnieg.
Na polanie narastała nerwowość. Mężczyźni i kobiety stali osobno. One skupiły się z boku wokół ogniska i raz po raz zerkały w stronę wielkiego, bezlistnego o tej porze dębu, pod którego konarami Ojcowie rozmawiali z Dębiną. Mężczyźni składali broń na skraju polany, by być gotowi na obrzęd. Odgarniali długie włosy, spoglądając na krzątające się wokół ognia kobiety. Ich proste zielone suknie odbijały się na śniegu niczym pierwszy znak wiosny. Dębina doszła do ogniska i zajęła miejsce na wyplecionym z gałęzi siedzisku. Natychmiast pochyliła się ku niej dziewczyna o włosach w kolorze orzechów buczyny.
— Przyznali się? — zapytała szeptem.
— To nie oni zabili Piasta — równie cicho odpowiedziała Dębina. — Nie chcę ci nic radzić, Jemioło, ale...
— Wiem, wiem. Radziłaś mi przed dwudziestu laty...
Dębina westchnęła ciężko i przyciągnęła Jemiołę ku sobie.
— I wtedy też spóźniłam się z radą. Teraz mogę tylko dać ci ziół, które uśmierzają smutek.
— Nie trzeba. Radzę sobie, choć wiedz, że nie jest mi wszystko jedno, z czyjej ręki zginął Przemysł... — Jemioła umilkła, bo Ojcowie właśnie podeszli do pokrytego lodem pnia starego dębu, równocześnie wyciągnęli w górę ramiona i dotknęli palcami zamarzniętej kory.
— Niech przemówią korzenie ukryte w skutej lodem ziemi! — krzyknął pierwszy.
— Niech przemówi pień! — zawołał suchym głosem drugi.
— Niech odpowie korona, która wznosi się i widzi, co ludziom niedosięgłeee! — zawył trzeci.
Z głębi otaczającej dąb polany dał się słyszeć świst kościanych piszczałek. Młodzi chłopcy, rytmicznie przeskakując z nogi na nogę, dmuchali w nie, aż poczerwieniały im policzki. Rytm szybko udzielał się tłumowi mężczyzn stojących już w półkolu przy drzewie. Po chwili wszyscy tańczyli, skacząc w miejscu i skandując:
— Niech przemówią! Niech przemówią! Niech po trzykroć przemówią!
Stojące wokół Dębiny kobiety spokojnie patrzyły na tańczących mężczyzn.
— Niech przemówią! Niech przemówią! — niemal wyli skaczący, ale żaden z kapłanów nie odrywał dłoni od drzewa.
Dębina uniosła głowę, patrząc gdzieś daleko. Zmrużyła jasne oczy, jakby dostrzegła na zimowym niebie coś niewidzialnego dla reszty. Jemioła spytała niespokojnie:
— Co takiego, Matko?
Siwowłosa uniosła brew.
— Nadciąga burza śnieżna.
— Kapłani zdążą? — spytała dziewczyna, wskazując głową na starców.
Dębina odpowiedziała lekceważąco:
— Gdyby ci chłopcy tak nie jazgotali na piszczałkach, może kapłani usłyszeliby daleki pomruk nawałnicy. — Wzruszyła szerokimi ramionami. — Ale oni lubią, jak się robi wokół nich zgiełk. Zresztą, czy to pierwszy raz, Jemioło?
Dziewczyna nie odpowiedziała, bo w tej samej chwili kapłani Starej Krwi oderwali dłonie od drzewa. Piszczałki umilkły. Kilku mężczyzn pochłoniętych ekstatycznym tańcem wciąż jeszcze podskakiwało na śniegu, wydając odgłos głuchych tąpnięć. Ale na głos kapłanów zastygli w bezruchu.
— Śmierć. Nadchodzą wojownicy Umarłego! — krzyknął pierwszy starzec, schylając nisko głowę ku korzeniom dębu. — Trzygłów każe wzmocnić krew i zbroić się!
Drugi kapłan uderzał czołem w pień drzewa i skandował:
— Zakuci w żelazo — zimni jak stal — bezwzględni jak — wezbrana powodzią toń! Trzygłów każe wzmocnić krew i zbroić się!
Trzeci ze starców, unosząc ramiona ku koronie bezlistnego dębu, płaczliwie wył:
— Przybędą, śpiewając pieśniii... w umarłym języku... wataha za wataaahą... na koniach okrytych żelazem... z nagimi mieczami w rękuuu... z krzyżem Umarłego na płaszczach... podłożą pod święte gaje ogień, aż kraj zasnuje dym... — Opadł na kolana, jego palce konwulsyjnie drapały udeptany śnieg.
Na polanie zaległa głucha cisza. Ostatni z kapłanów wciąż szeptał:
— Zapanuje noc w biały dzień... płacz dzieci branych w niewolę... na sznur... Trzygłów każe nam... — nie dokończył i skulił się.
Chłopcy przycisnęli kościane piszczałki do piersi i powtórzyli szept starca:
— ...noc w biały dzień... płacz dzieci branych na sznur...
Dwaj pierwsi kapłani chwycili trzeciego pod ramionami i unieśli w górę, odwracając się wreszcie twarzami do ludzi. Kobiety stojące przy ogniu jęknęły, widząc twarze starców. Mężczyźni zawyli, a zaraz po tym zaczęli skandować za kapłanami:
— Wzmocnić krew i zbroić się! I zbroić się! I zbroić się!
Świsnęły kościane piszczałki. Mimo to przez ich wysoki przenikliwy dźwięk przebił się odgłos dalekiego grzmotu. Dębina wstała gwałtownie od ognia.
— Zbierać się — powiedziała do kobiet w zielonych sukniach.
One jednak nie drgnęły, jedna z drugą wpatrywały się w kapłanów Trzygłowa.
Twarze starców pokryte były cienką warstwą lodu.
JAKUB ŚWINKA, arcybiskup gnieźnieński, słabym głosem poprosił o wodę. Kanclerz Andrzej Zaremba, który jeszcze przed chwilą poczerwieniały od gniewu grzmiał na Jana Gerbicza, biskupa poznańskiego, opadł na podsunięte mu przez sługę krzesło i wyjęczał:
— Dla mnie wino...
— Jest Wielki Post — skonstatował Gerbicz i złapał wściekłe spojrzenie przekrwionych oczu kanclerza.
— Więc wody! Wody dajcie!
Przez chwilę słychać było przełykanie. Choć każdy z obecnych tu mężczyzn po oświadczeniu królowej Małgorzaty mógłby raczej lać sobie tę wodę na łeb. Potrzebowali otrzeźwieć. Pierwszy uspokoił się Jakub Świnka. A przynajmniej bardzo pragnął się uspokoić.
— Królowo — zaczął oficjalnie, tłumiąc poruszenie i panując nad każdym słowem — owszem, pięć lat temu, gdy królewna Rikissa była trzyletnią dziewczynką i gdy żyła jeszcze jej nieodżałowana matka, księżna nasza Rikissa Valdemarsdotter, był projekt połączenia rodu askańskiego z piastowskim poprzez takowy mariaż. Ale gdy dobry Bóg zabrał nam umiłowaną księżnę Rikissę matkę i ty, pani, zajęłaś jej miejsce u boku Przemysła, nikt do tamtej sprawy nie wracał, bowiem dynastyczny plan złączenia Askańczyków i Piastów dokonał się poprzez wasze małżeństwo. Jakżeby nagle sprawa ta miała wypłynąć? Z jakiego to powodu? I wreszcie najważniejsze: czy masz jakikolwiek dowód na to, coś nam przed chwilą wyjawiła?
— Mam świadków... — słabym głosem powiedziała Małgorzata. — Król swą wolę oznajmił w obecności... — oddychała ciężko, z wyraźnym trudem — ...świadków.
— Jakich świadków? — przerwał jej niegrzecznie kanclerz.
Małgorzata nie podniosła oczu.
— Jego przybocznych druhów, panów Lasoty, Boguszy i Nałęcza...
— Zatem nie masz świadków, królowo! — gwałtownie krzyknął kanclerz. — Wszyscy oni nie żyją. Zginęli wraz z królem w Rogoźnie.
— Dlaczego mój syn, czwarty z przybocznych, nie był świadkiem tego wydarzenia? — trzeźwo zapytał Beniamin.
— Nie wiem, wojewodo... Przemysł zdaje się wysłał pańskiego syna po kanclerza, po pana Andrzeja Zarembę... Nie pytałam, ale... To było przed samym wyjazdem... Wszyscy Zarembowie poza Michałem wyjechali z Poznania... nawet moja dwórka Zbysława Zarembówna... Król chciał, by kanclerz obecny był przy tym oświadczeniu, ale nie mógł go znaleźć, posłał Michała... — Królowa mówiła cicho, każde słowo sprawiało jej wyraźny ból. — Ja rozumiem, że przyboczni nie żyją, nie mogą potwierdzić, ale było z nami przecież poselstwo zaręczynowe od mego ojca.
— Poselstwo? — nie wytrzymał już nawet Jakub Świnka. — Na Boga w niebiosach, królowo! W Poznaniu było poselstwo obcego władcy, a my nic o tym nie wiemy?
Małgorzata uniosła zaczerwienione oczy na Jakuba i powiedziała nieco mocniejszym głosem:
— To było dzień przed wyjazdem mego męża do Rogoźna.
— Ach, tak. Ja byłem w Gnieźnie — oprzytomniał Jakub Świnka. — Wojewoda Mikołaj też.
— Prawda — przypomniał sobie Mikołaj Łodzia — spotkaliśmy się przed radą kapituły katedralnej.
— Ja? Tak, ja byłem w Jarocinie u Sędziwoja Zaremby — niechętnie przyznał Andrzej Zaremba. — Król w związku ze swym wyjazdem na zapusty do Rogoźna ogłosił świąteczną przerwę w pracach kancelarii...
— Ja spotkałem się z kanonikami kolegiaty w Głuszynie — oświadczył biskup poznański Gerbicz. — A ty, wojewodo poznański, gdzieś wtedy był?
— W drodze do Jarocina — cicho odpowiedział Beniamin Zaremba.
— Czyli odbywał się zjazd rodzinny Zarembów? — chciał uściślić Jakub, lecz przerwał mu Andrzej Zaremba, nacierając na rodowca:
— Aleś do nas nie dotarł, wojewodo.
— Koń mi się poślizgnął na lodzie — odpowiedział Beniamin, ponuro patrząc na Andrzeja. Ten spuścił wzrok.
Jakub Świnka odnotował to wszystko w swej przepastnej pamięci i natychmiast przerwał rozmowę, która niepotrzebnie odbiegała od meritum problemu. Wielkiego problemu.
— Dobrze, królowo. Masz rację, iż żadnego z nas nie mogło przy tym być. Ale to wciąż nie wyjaśnia problematycznej kwestii: dlaczego król podjął tak ważną decyzję w, nazwijmy rzecz po imieniu, pośpiechu?
— Mój ojciec, margrabia Albrecht III, jest niezdrów, bardzo poważnie choruje. Chciał ostatecznie uregulować sprawy małżeńskie syna na wypadek, gdyby dobry Bóg raczył wezwać go ku sobie... —
Małgorzata mówiła szybko, cicho, lecz coraz pewniej. — Nie zdążyłam dodać, że prócz poselstwa, które wróciło do Brandenburgii z radosną wiadomością, świadkiem tego była sama mała królewna, Rikissa.
Zapanowała cisza. Małgorzata wyciągnęła rękę po kielich z wodą, ale cofnęła ją, jakby się bała w tej ciszy coś przełknąć. I miała rację. Pierwszy wybuchnął dotychczas raczej opanowany wojewoda gnieźnieński.
— Chryste Panie! — krzyknął. — Więc to poselstwo od razu poszło w świat?
Małgorzata pokiwała głową i jednak poprosiła o wodę. Upiła drobny łyk z kielicha.
— Pani! — zawołał kanclerz. — Czy jest jakiś powód, o którym ty wiesz, a my nie wiemy, by Przemysł, by król, którego znaliśmy z roztropnych i wyważonych decyzji, podjął tę bez naszej rady?!
Królowa Małgorzata przez chwilę odważyła się na nich popatrzeć. Jej zaczerwienione od łez oczy na krótko spoczęły na każdym z nich, może na arcybiskupie Jakubie na dłużej. Wszyscy wstrzymali oddech. Nabrała powietrza i powiedziała:
— Nie.
Najpierw słychać było, jak odetchnęli głośno. Potem arcybiskup przesunął kilka razy po stole kielichem, aż w końcu powiedział powoli, zaciskając drobne palce na blacie masywnego stołu.
— Zatem, królowo, powiadasz, że król Polski, małżonek twój, przed wyjazdem do Rogoźna poświadczył zaręczyny swej jedynej córki, królewny Rikissy, z twym młodszym bratem, margrabią brandenburskim Ottonem...
— Tak — cicho potwierdziła Małgorzata.
— ...kandydatem do współrządzenia Marchią wraz z licznymi kuzynami i braćmi z askańskiej linii na Salzwedel w konkurencji do waszej drugiej linii, Askańczyków ze Stendal?
— Tak — jeszcze ciszej powiedziała królowa.
— Jaki jest jego dynastyczny numer? — dopytywał arcybiskup. — Przypomnij nam, królowo, bo owszem, bardzo dobrze pamiętamy Ottona V, zwanego Długim, głowę rodu na Salzwedel, tego, z którego ty, pani, masz zaszczyt pochodzić. I świetnie pamiętamy Ottona IV, zwanego Ottonem ze Strzałą, głowę rodu na Stendal. I jeszcze jest ten drapieżny siedemnastolatek, syn twej ciotki Mechtyldy i świętej pamięci księcia Barnima, przyszły dziedzic Zachodniego Pomorza, wraz z braćmi oczywiście. Ale wiemy także, iż imię Otto znaczy dla was, Askańczyków, tyle, co dla Piastów Bolesław. I wiemy również, iż synów w każdym rodzie u was pod dostatkiem, więc jaki, za wybaczeniem królowej, numer jej brata?
— Otto VIII.
— Aha. Otto VIII, margrabia brandenburski na Salzwedel, w kolejce rzecz jasna do tronu, ma być kandydatem na męża dla córki króla polskiego. Dobrze wszystko zrozumiałem? — powtórzył arcybiskup.
Małgorzata sprawiała wrażenie osoby, która może zemdleć. Cienie pod jej podpuchniętymi od płaczu oczami wydłużyły się, nadając dwudziestopięcioletniej królowej wygląd ciężko chorej kobiety. Nie miała siły unieść głowy, zresztą może i nie chciała odpowiadać na spojrzenia obecnych na posiedzeniu Rady mężczyzn. Wojewoda poznański Beniamin Zaremba, wojewoda gnieźnieński Mikołaj Łodzia, kanclerz Andrzej Zaremba, biskup poznański Jan Gerbicz i arcybiskup gnieźnieński Jakub Świnka wpatrywali się w nią, chcąc zrozumieć, dlaczego. Dlaczego król, nie konsultując się z nimi, zgodził się na ten mariaż dla ukochanej, by nie powiedzieć, ubóstwianej córki z poprzedniego małżeństwa. Dla swej jedynej dziedziczki. Jedynego dziecięcia, jakie miał szczęście w życiu się doczekać.
Pierwszy odezwał się kanclerz, mówiąc głośno to, o czym oni wszyscy myśleli.
— Wybacz, królowo, ale to co najmniej podejrzana decyzja.
— Nieracjonalna i wbrew racjom stanu — szybko dodał Beniamin — bo i po cóż król miałby się wiązać podwójnie z twoim rodem, królowo, mając przy boku ciebie? Czyżby podejrzewał, iż sojusz, jakim było małżeństwo z tobą, straci sens? Czyżby, wybacz, królowo, ale to Rada i musimy pewne rzeczy powiedzieć wprost: czyżby przewidywał swą śmierć i na jej wypadek chciał osłonić Królestwo kolejnym zabezpieczeniem układu z Brandenburgią?
— Słyszysz, królowo? — upewnił się Jakub Świnka. — I rozumiesz, jak to brzmi?
— Tak... — zbielałymi wargami potwierdziła Małgorzata.
— I wiesz o tym, iż takie posunięcie, podwójnie wywyższające margrabiów z linii na Salzwedel spowodowałoby nieuchronny konflikt z waszymi kuzynami, margrabiami na Stendal?
Pokiwała głową.
— Margrabiami na Stendal, którzy jakby tego wszystkiego było mało, są rodzonymi siostrzeńcami nieżyjącego króla Przemysła — ostro dobił Beniamin Zaremba. — Najbliższymi, męskimi krewnymi króla!
— Jezu Chryste, miej w opiece Królestwo! — jęknął arcybiskup Jakub Świnka.
OTTO ZE STRZAŁĄ, margrabia brandenburski na Stendal, mimo iż miał niemal sześćdziesiątkę na karku, trzymał się w siodle prosto. I kiedy tylko dobry Bóg pozwalał, sam prowadził wojsko.
— Gott mit uns! — krzyknął i okutą w rękawicę dłonią wskazał kierunek na wchód.
— Gott mit uns! — zawtórowali mu bratankowie, a za nim całe brandenburskie wojsko.
— Na Santok! — rozkazał margrabia i ruszyli traktem, na kraju którego czernił się przygraniczny bór. On przodem, po ubitym śniegu, dopiero za nim askańscy rodowcy. Trzydziestoletni flegmatyczny Jan i popędliwy piętnastolatek Waldemar. Wódz przed swym stadem! Ha!
Otto nie znosił oznak starości. Nienawidził tego posmaku butwiejących liści, który kojarzył mu się z kresem dni; suchy i nierówny zarost na krzywych szczękach mężczyzn, którzy już złożyli broń; przerzedzone włosy, przez które plackowato przebija pokryta brązowymi plamami skóra czaszek. Nigdy. Nein. Gdy zobaczył na grzebieniu siwe włosy, po prostu wezwał pokojowca i kazał sobie ogolić głowę. Na łyso. Równie gładko golił twarz, a już przeszło mu przez myśl, czy nie przyłożyć brzytwy do pach i wciąż jeszcze muskularnej piersi.
Wciągnął w nozdrza mroźne powietrze. Jak pięknie brzmiał galop kopyt po twardym śniegu. Zdobywać — to właściwy cel życia mężczyzny. Ach, jak żałuje, iż nie może syna ze swej krwi prowadzić na ten bój. Uczyć go, jak brać grody, jak rzucać haki na mury, a wreszcie, jak słodkim jest dźwięk bramy rozbijanej przez taran! Ale nie, to jeszcze nie czas, by świat poznał prawdę. Dzisiaj jest czas dla jego bratanków i to ich prowadzi po to, co i tak w przyszłości wzbogaci cały ród.
Poprawił skórzaną przepaskę na pustym oczodole. Gdy przechodził w galop, opaska opadała, zwłaszcza teraz, gdy miał tak gładko wygoloną czaszkę.
— Stryju! — tuż za sobą usłyszał głos Jana, starszego bratanka. — Czy przegrupować wojsko? Wjeżdżamy w las...
— Bzdura! — odkrzyknął, nie odwracając głowy. — Zabobonna bzdura!
— Jak uważasz, stryju — wycofał się bratanek.
Otto nawet nie zwolnił, gdy wpadali między pierwsze drzewa. Po chwili galopu odwrócił się jedynie, by sprawdzić, czy wojsko jedzie za nim. Jechali, tylko Jan gdzieś zniknął. Za to sylwetka młodszego z bratanków, Waldemara, rysowała się na czele jeźdźców.
— Nach Osten! — krzyknął, by dodać im ducha.
— ...sten! — odpowiedzieli mu i niestety wyczuł, że gdzieś w ich sercach zalągł się lęk.
Głupcy — pomyślał o swoich ludziach — małoduszni głupcy! Boją się bujd o Starej Krwi, o Trzygłowie, wojowniczym bogu i jego wyznawcach. Co raz zamordowane, nie ożyje. A drewniany posąg bożka o trzech twarzach porąbał siekierą jego dziad Albrecht Niedźwiedź. Dostał za to od cesarza Marchię Północną w prezencie! Ach, minęły piękne czasy rzezi Słowian, czasy, w których zdobywało się wielki kraj na jednej wojnie! Otto nie zaprzątał sobie głowy bzdurami o leśnych wojownikach. Był głową rodu starszej linii Askańczyków i miał o czym myśleć. Piękna Mechtylda będzie wściekła. Sprawy nieco wymknęły się spod kontroli. Nieco. Z zaplanowanego i zleconego sekretnym ludziom porwania zrobiło się królobójstwo. Oczywiście, oni ręce mieli czyste, nikt ich w Rogoźnie nie widział, bo też i tam ich nie było. Ale co z tego, skoro ich imiona i twarze zna zabójca? Najlepszy ze znanych najemników. Jakub de Guntersberg. Do tego ceni się jak, nie przymierzając, papieska kuria. A co będzie, jeśli uzna, iż zapłacili mu za mało? Albo jeśli Polacy zapłacą mu więcej za ujawnienie zleceniodawców porwania?
Tfu! — Otto splunął i na chwilę rozbawiła go myśl, że jego ślinę poniesie wiatr wprost na któregoś z jadących za nim ludzi. Może na tchórzliwego Jana? Irytował go bratanek. Irytowali go wszyscy synowie braci, których uczył życia, niczym mędrzec stojący na czele rodu. Bo co? Bo oficjalnie nie miał własnych synów? Jeszcze się zdziwią.
Plan był świetny, jak większość pomysłów rodzących się w głowie pięknej Mechtyldy. Porwanie króla Przemysła wraz z królową Małgorzatą. Przyłożenie noża do brzemiennego brzucha jego żony. I podłożenie mu drugą ręką dokumentu, w którym zrzeka się Wschodniego Pomorza na rzecz margrabiów brandenburskich. Och, Przemysł tak pragnął męskiego dziedzica, że nadzieja ukryta w brzuchu Małgorzaty byłaby dla niego warta więcej niż pieczęć pod aktem.
Ale coś poszło nie tak. Królowa Małgorzata nie pojechała z Przemysłem do Rogoźna, zamiast eleganckiego porwania wyszły krwawe zapusty z królobójstwem na końcu. I w dodatku de Guntersberg zapadł się pod ziemię. Psiakrew!
Nieoczekiwanie koń Ottona rzucił się w bok. Margrabia błyskawicznie wysunął stopy ze strzemion i spadł z siodła, koziołkując. Usłyszał kwik przerażonego zwierzęcia. Psiakrew! — pomyślał. — Co, u licha? Kiedy zdążył zapaść zmierzch?
Zerwał się na równe nogi, sięgając równocześnie do saksońskiego noża na plecach. Gwałtownie się odwrócił. Jego ludzie już dojeżdżali do niego. Koń? Pobiegł w las, słychać jego rżenie. Czy mu się zdaje, czy pomiędzy drzewami czają się jakieś sylwetki?
— Kto tam? — zawołał, poprawiając opaskę na oku.
— Stryju! — za plecami usłyszał głos Waldemara. — Stryju, nic ci nie jest?
— Nie! — warknął Otto. — Koń mi się znarowił. Pobiegł w las.
— Przyprowadzić konia margrabiego! — krzyknął do giermków Waldemar. — Ale już!
Trzech chłopaków pobiegło w las. Otto otrzepał kolana i płaszcz ze śniegu, mówiąc:
— Za chwilę dojedziemy do rzeki. Nie będziemy czekać na świt, przejedziemy po lodzie. Mam umówionych miejscowych przewodników...
— Jezusie Nazareński, módl się za nami! — jęknął ktoś z pierwszego szeregu, wskazując na las.
Otto podążył wzrokiem za jego ręką. Najpierw zobaczył giermków, co poszli szukać konia, potem powrozy na ich szyjach i ramiona wykręcone w tył. Mieli oczy okrągłe jak spodki, oczy śmiertelnie przerażonych tchórzy. Za nimi szli mężczyźni. Przez głowę przemknęło mu błyskawicznie, że to nie są ludzie; w tej samej chwili usłyszał szemranie ze swych szeregów:
— Leśni wojownicy...
I opanował się natychmiast. To byli ludzie. Mężczyźni mieli długie rozpuszczone włosy, skórzane pancerze nabijane... tak, to mogły być ptasie kości. Więc, jakkolwiek było to głupie, mieli pancerze ozdobione ptasimi kośćmi. Kołczany, łuki, krótkie oszczepy. Dzikusy — pomyślał szybko Otto. — Powiem: „Brać ich!" i nie zdążą sięgnąć po strzały. Już otwierał usta, by wydać rozkaz, gdy za dzikusami wyszła z lasu dziewczyna, prowadząca jego konia. A za nią trzech siwobrodych starców. Psiakrew! Czy musi ich być trzech? Zaraz usłyszy, jak jego ludzie...
— Wojownicy Trzygłowa! Chryste na niebiosach, uchowaj nas, Panie!...
No właśnie. Już jęczą. Młyn na wodę zabobonnych tchórzy i maminsynków.
— Kim jesteście? — zapytał Otto i zdumiał się, że jego głos brzmi cicho, jakby szeptał.
Za to głos dziewczyny wiodącej konia zabrzmiał donośnie:
— Ojcowie, czy to oni?
— Czy ich konie są okute żelazem? Czy na płaszczach noszą krzyż Umarłego? Czy w dłoniach mają nagie miecze? — melodyjnym głosem odpowiedzieli starcy.
— Nie — niemal lekceważąco odrzekła dziewczyna, patrząc na Ottona i jego wojsko. — Ich konie płoszą się byle czym, na płaszczach mają czerwone orły, a ich dowódca ma w ręku tylko długi nóż.
— To nie oni — orzekli starcy jednym głosem.
Otto czuł, jak wściekłość gorącą falą uderza mu w twarz. Głupia leśna dziewka naigrawa się z niego i jego wojska! Chciał krzyknąć, wydać rozkaz: „Rozsiekać ich!", ale nie mógł. Jakby ktoś zasznurował mu usta. Dzikusy szły ku nim, nie przystając ani na chwilę. Słyszał nerwowe rżenie koni swych ludzi. A tamci przechodzili z jednej strony lasu na drugą. Przechodzili pomiędzy wojskiem margrabiów brandenburskich, nic sobie z nich nie robiąc. Długowłosi wojownicy przyglądali im się lekceważąco, starcy nawet na nich nie patrzyli, jedynie dziewka zerkała ciekawie. Mijając Ottona, wsadziła mu bez słowa w dłoń uzdę jego konia. Odwrócił się za nią gwałtownie, ale zielona suknia dziewczyny już zlała się w jedno z lasem. Nic, pusto, lutowy zmierzch. Jakby ich tu nigdy nie było. Tylko trzej giermkowie z powrozami na szyi i oczyma okrągłymi jak spodki świadczyli nazbyt dobitnie, że to się jednak działo naprawdę.
— Bogu niech będą dzięki! — gromkim głosem zawołał Jan.
Otto zmierzył go surowym wzrokiem i podciągnął się na siodło. Z wysokości końskiego grzbietu krzyknął:
— Za mną! — i ruszył w stronę rzeki. Nie będę myślał, co tu się stało — powiedział sobie w duchu raz i kategorycznie. Nikt nie zastanawia się nad snem strzepniętym z powieki. Dojrzały mężczyzna tworzy rzeczywistość i nie ulega ułudzie. Zwłaszcza jeśli ten mężczyzna jest głową rodu. I po nieudanym planie porwania króla musi bez chwili zwłoki wdrożyć w życie plan zastępczy. Plan zaboru.
— Szybciej! — krzyknął do swych ludzi. — Musimy nadrobić stracony czas!
Poszło sprawnie. Przewodnicy czekali w umówionym miejscu, późnym wieczorem przekroczyli zamarzniętą Wartę i blisko północy stanęli pod Santokiem.
— Otwierać bramy! — krzyknął herold. — W imieniu siostrzeńców króla Przemysła II, margrabiów brandenburskich Jana i Waldemara, żądam otwarcia bram!
— No, bratankowie — powiedział Otto do stojących po obu jego bokach Waldemara i Jana — jak wam się podoba Santok, „klucz i brama Królestwa Polskiego"? Piękny piastowski gród, w którym wasza świętej pamięci pani matka Konstancja brała za męża mego brata Konrada? Kto wie, Janie, może tu cię spłodzili?
Jan się skrzywił, jakby nie podobała mu się ta wizja. Ale młodszy, Waldemar, chłonął wszystko, co się działo wokół. Giermkowie trzymali przed rycerzami płonące pochodnie. Otto potoczył wzrokiem po swym wojsku. Tak, wyglądało godnie. Skinął głową heroldowi, że ma wołać dalej.
— Jeśli po trzykrotnym wezwaniu nie rozewrzecie przed margrabiami bram, przystąpimy do szturmu. Macie ostatnią szansę, by się zastanowić. Przybyliśmy tu w celach pokojowych i nie chcemy wyrzynać w pień ludności!
Okienko strzelnicze ponad bramą otworzyło się i wychynęła z niego głowa zakuta w hełm.
— Jeśli przybyliście w celach pokojowych, to dlaczego straszycie nas szturmem?
— Kim jesteś, człowieku? — zawołał herold.
— Piotr, kasztelan Santoka z mianowania króla Przemysła II — butnie odpowiedział łeb w hełmie.
— Król Przemysł II nie żyje — spokojnie odkrzyknął herold.
— Wiem. W Królestwie żałoba. Czekamy na wybór nowego władcy. Odejdźcie w pokoju, a jeśli trzeba wam jedzenia czy wody, powiedzcie, moi ludzie wyniosą wam coś za bramy.
— Nie odejdziemy. Otwórz bramy. Margrabiowie Brandenburgii obejmują gród.
Łeb w hełmie zaśmiał się nerwowo i odkrzyknął:
— Po moim trupie!
Otto dał znak łucznikom. Łeb w hełmie przestał się śmiać, widząc wycelowane w siebie strzały. Margrabia konno wyjechał przed szereg.
— Naprawdę chcesz zginąć, kasztelanie?
— Jestem tu, by strzec granic Królestwa. Santok to klucz i brama...
— Wiem, wiem — przerwał mu Otto i dodał spokojnym, metalicznym głosem: — Więc bądź rozsądny i oddaj mi i bramę, i klucz. Bandy uzbrojonych raubritterów włóczą się po gościńcach, rabują i palą wsie, podchodzą pod grody. Nie mów, że o tym nie słyszałeś. Bezkrólewie to niespokojny czas.
— Kim jesteś, panie? — zakrzyknął kasztelan. — Z kim rozmawiam?
— Margrabia brandenburski Otto ze Strzałą. Głowa rodu ze Stendal, stryj Jana i Waldemara, siostrzeńców świętej pamięci króla Przemysła II — dźwięcznym głosem anonsował herold.
— Dlaczego nie przybył tu ich ojciec, margrabia Konrad? — dopytywał wciąż butnie kasztelan.
— A chciałbyś, żeby nas było więcej? — powiedział pod nosem Otto, a Waldemar zarechotał cicho.
— Margrabia Konrad boleje nad stratą umiłowanego szwagra, Przemysła — krzyczał herold, modulując głos zwłaszcza na słowie „umiłowanego". — Jest na łożu żałobnej boleści, z którego wyruszy na pogrzeb waszego króla. Szanując was, mieszkańców grodu Santok, przysłał więc głowę rodu na Stendal, samego szlachetnego margrabiego Ottona, by ten dopilnował przekazania Santoka w ręce synów, Waldemara i Jana! Otwórzcie bramy!
Po drugiej stronie zapanowała cisza.
— Naradzają się — mruknął Jan. — Ciekawe, co powiedzą, ale nie sądzę, stryju, by dali się na to nabrać. Musieliby być głupcami...
— Milcz — warknął do niego Otto. — Masz trzydzieści lat z okładem, a muszę się hamować, by ciebie nie nazwać głupcem. Właśnie dlatego, że są rozsądni, otworzą nam prędzej czy później.
— Trupy będą? — dopytał chciwie Waldemar. — Trebusze łupną w wał, tarany w bramę?
Otto tryumfująco spojrzał na Jana.
— Piętnaście lat! Przemysł II był dokładnie w jego wieku, gdy urządził tu naszym ludziom krwawą rzeź. Drezdenko i Strzelce Krajeńskie wyciął w pień.
— Wiem! — mlasnął Waldemar. — Matka nam opowiadała...
— Hamuj się, bracie, wycinał naszych ludzi — zaoponował poważnie Jan.
— Ale wycinał! A nie negocjował... — rzucił się Waldemar.
— Cicho! — syknął bratankom Otto, bo okienko nad bramą znów się otwarło.
— Młodzi margrabiowie nie mają praw do Santoka. To kasztelania graniczna Królestwa Polskiego! — krzyknął kasztelan.
Otto ze Strzałą dał dyskretnie znak swemu przybocznemu.
— Margrabiowie uważają, iż mają twarde i mocne prawa do Santoka! — krzyknął herold i Brandenburczycy usłyszeli za plecami miły uchu skrzyp kół wielkich trebuszy. Kasztelan z wysokości bramy powinien już je widzieć. Otto nie chciał sprawdzać, oglądać się za siebie, by nie psuć widowiska. Zakuty łeb krzyknął wściekle:
— Trebusze? To ma być pokojowa wizyta? A jeśli powiem „nie", to zaczniecie walić do bram kamieniami?
— Owszem, skoro nas do tego zmusisz — z wyrafinowaną obojętnością odpowiedział Otto i dał znak łucznikom, by ponownie napięli cięciwy. — Wieleń, Wronki i Drezdenko już oddały się pod naszą opiekę. To ludność prosiła nas, abyśmy przybyli. Margrabiowie Jan i Waldemar, jako najbliżsi męscy krewniacy Przemysła, zajmą się ochroną granic, póki nie wybierzecie nowego króla.
Kasztelan znów zniknął w okienku strzelniczym, by rozmawiać ze swoimi.
Margrabia miał wszystko przemyślane. Jeśli porwanie króla zakończone przypadkowym zabójstwem wymknęło się spod kontroli, to była to wina tego, iż nie jemu powierzono dowództwo nad akcją. Tym razem jednak nie pozwoli, by cokolwiek poszło inaczej, niż on sam to zaplanował. Niejeden gród oblegał i niejeden zdobył. Po prostu wie, jak budzić trwogę w zamkniętych wewnątrz mieszkańcach. Jak sprawiać, by poczuli się niczym owce trzymane w zagrodzie, u której bram stoją wilki. Skinął, by wojsko zrobiło krok w przód. I jeszcze raz, by zabrzmiały bojowe bębny. Raz-dwa-raz-dwa-trzy. Skinął, by umilkły. I nie czekając, aż kasztelan wychyli się z odpowiedzią, krzyknął:
— Jeśli wasz nowy władca, kimkolwiek będzie, nie uzna praw margrabiów Waldemara i Jana do Santoka, opuścimy gród. Ale na czas bezkrólewia, póki tu będziemy, obiecuję wam, że nikogo nie zdejmę z urzędu. Będę zatwierdzał wasz stan posiadania i żaden z waszych osobistych majątków nie ucierpi. O ile będziecie równie rozsądni jak mieszkańcy innych kasztelanii.
Herold zaś natychmiast po tym, jak Otto zamilknął, zawołał uroczyście:
— To było trzecie wezwanie do otwarcia bram! Trzecie i ostatnie!
I znów zagrały bębny.
Jan nerwowo zapytał:
— Dlaczego stryj powiedział, że tamte kasztelanie się poddały?
Otto spojrzał na niego wyniośle.
— By ułatwić im podjęcie decyzji. Jak wpuści nas Santok, wejdziemy do każdego z granicznych grodów, więc co za różnica? Mówię prawdę, która jest oczywista, choć dopiero stanie się faktem.
— Bez walki? — szepnął rozczarowany Waldemar. — Zupełnie bez walki? Jakże to tak? Zabierał mnie stryj na wojnę, obiecywał pożogę i krew...
— Zuch. — Rozciągnął usta w płaskim uśmiechu Otto. — Nasz zuch. Jutro rano puścisz sobie z dymem niejedną wieś.
Rozgorączkowane oczy Waldemara sprawiły mu przyjemność. A skrzyp otwieranych bram Santoka radość. Gdy przejeżdżał przez bramę, poczuł podniecenie. I wreszcie rozkosz, kiedy odbierał kasztelanowi miecz. Potem zaś kazał wytoczyć beczki z piwnic swego, od tej chwili, grodu. I wzniósł toast za początek Nowej Marchii Brandenburskiej.
TYLON notował wszystko. Pisał szybko, zupełnie nie zwracając uwagi na drażniący ucho dźwięk gęsiego pióra skrobiącego po pergaminie. Nie chciał zgubić ani jednego słowa joannitów. Pecold, ten niższy, pochylał się nad ramionami Przemysła. Czubkami palców dotykał zsiniałej skóry króla. Wolfram przyświecał mu, podsuwając lampę oliwną.
— Sińce pod pachami — wymamrotał Wolfram — symetryczne.
— Nie do końca — pokręcił głową Pecold — spójrz na to. Duży okrągły odcisk palca.
— Rękawica?
— Tak mniemam. Musiał być niższy od króla...
Tylon odchrząknął i spytał sucho:
— Kto?
— Ten, kto go ciągnął.
Notariusz raz jeszcze chrząknął i dopytał:
— Króla ciągnięto?
— Tak — odparł Wolfram. — Ciągnięto, był nagi, bo odcisk rękawicy jest wyraźny. O tutaj — wskazał palcem na fragment sińca — tutaj widać najlepiej, rękawica była okuta.
— Uhm. Wybroczyny, skóra przecięta, odcisk palca, wszystko jasne. — Pecold szybko wyrzucał z siebie słowo po słowie.
Notariusz z trudem panował nad zdenerwowaniem. Zaprzeczył:
— Nic nie jest jasne. Po kolei, panowie.
— Bracia — poprawili go surowo joannici.
— Bracia. Proszę po kolei. Co to znaczy, że króla ciągnięto? Jak? Czy żył wtedy?
Joannici wymienili się spojrzeniami i westchnęli. Pecold zawołał:
— Sługa!
Z ciemności wychynął posługacz.
— Rozbierz się, dobry człowieku — rozkazał mu Pecold.
Sługa gwałtownie pokręcił głową.
— Nie mogę, składałem śluby. Panowie, ja nie mogę się obnażać przed nikim... — wymamrotał zlękniony.
Tylon zamachał ręką.
— Nie trzeba, o tak, na ubranym mi pokażcie. Więc jak ciągnięto króla?
— O tak — powiedział Pecold, zręcznym kopniakiem podcinając nogi posługacza. Ten upadł na plecy, a wtedy Wolfram chwycił go od tyłu pod ramiona i pociągnął po kamiennej posadzce.
— Aj! — jęknął posługacz, podkulając brodę do piersi.
— Puść! — krzyknął Pecold i rzucił się do leżącego na ławie ciała Przemysła.
Wolfram za nim. Zgodnie, niczym według wyuczonego wzoru, podnieśli ciało i delikatnie przewrócili je na bok.
— Poświeć! — krzyknął Pecold do sługi.
Ten podniósł się z posadzki, kuśtykając po lampę. Zabrał ją z pulpitu Tylona, notariusz poczłapał za nim.
— Oświeć tył głowy króla — poinstruował Wolfram.
Sługa wyciągnął przed siebie rękę z lampą, ale sam odwrócił twarz w cień, jakby się bał zwłok. Tylon zza pleców joannitów patrzył w stronę martwego króla, ale widział tylko jaśniejszy zarys ciała na ciemnej plamie ławy. Dwadzieścia lat ślęczenia nad dokumentami w kancelarii Przemysła zniszczyło mu wzrok. Widział dobrze tylko w jasnym świetle i tylko z bliska. Musiał polegać na oczach i doświadczeniu braci szpitalników od Świętego Jana. Pecold, ten o sylwetce zapaśnika, przesunął palcami po potylicy Przemysła.
— Jest — oświadczył, wykręcając głowę w stronę Tylona. — Jest strup. Wszystko jasne.
Notariusz chrząknął:
— Nie dla mnie... bracia.
Joannici westchnęli i Wolfram, który najwyraźniej miał więcej cierpliwości, wyjaśnił:
— Nieprzytomnego króla chwycił pod ramiona osobnik o znacznej sile i ciągnął spory kawał. Gdybyśmy zgolili mu włosy, moglibyśmy oszacować, jak duży.
— Nie! — zaprotestował gwałtownie Tylon. — Golić nie można! Królewskie ciało nie należy do nas, tylko do Królestwa, to świętość...
— Najwyraźniej nie było nią dla morderców — mruknął Pecold.
Tylon zagryzł wargi i dopytał:
— A skąd pewność, że król był nieprzytomny? Może bronił się, wyrywał?
— Bronił się ten sługa — przerwał Tylonowi Pecold, wskazując ruchem barku w ciemność, w której stał posługacz. — I co zrobił? Podciągnął głowę do piersi, żeby nie uderzała o posadzkę. To odruch, każdy chroni głowę. A król ma na potylicy ślady otarć, więc jego głowa bezwładnie opadła do tyłu.
— Racja — przyznał zaaferowany Tylon. — Król musiał być nieprzytomny... A dlaczego nie ciągnęli go, za wybaczeniem boskim, za nogi? Znacznie wygodniej ciągnie się nieprzytomnego za nogi... Jak mogę się domyślić, rzecz jasna, przy braku doświadczenia...
— Celna uwaga — pochwalił notariusza Wolfram. — Ale o tym później. Proszę zapisać, że gdy ciągnięto nagiego króla, był nieprzytomny.
Joannici ostrożnie ułożyli ciało z powrotem na plecach, a Tylon odebrał lampę z ręki sługi, szurając, podszedł do pulpitu i w zamyśleniu zanotował.
W tym czasie Pecold i Wolfram uważnie przebiegali palcami po ciele króla. Notariusz zerknął w stronę jaśniejącego w mroku zarysu zwłok. Przełknął ślinę i łzy, które dławiły mu gardło. Dla niego, jako dla człowieka, to lepiej, że nie dość wyraźnie je widział. Nagi i martwy król za życia był mu tak bliski. Ale teraz jako królewski urzędnik musiał stanąć na wysokości zadania. I odnieść się do pokrytego ranami ciała niczym do mapy, która musi doprowadzić go do zabójcy.
— Wody? — nieśmiałym głosem zaproponował sługa.
— Nie. Jeszcze nie — zdecydowanie odmówił Pecold.
— Ja... ja poproszę. Zaschło mi w ustach, bracia rozumieją... — przepraszająco powiedział notariusz.
Joannici nie odezwali się pochłonięci oględzinami.
— Ale ja... ja miałem na myśli wodę do mycia — wyjaśnił posługacz.
— Ach, tak — uciął Tylon.
— Potem ocknął się, wyrwał i padł na kolana — oznajmił Pecold.
— Albo kazali królowi klęknąć? Albo prosił o życie na klęczkach? — domniemywał Wolfram, badając kolana Przemysła.
— Tak czy owak, król klęczał na potłuczonym szkle, więc musiało to być już po napaści na niego, po walce, jaką stoczono z jego ludźmi w komnacie. Spójrz, rozorana skóra, przecięcia, moim zdaniem walczył na kolanach. Nóż! — Pecold, nie odrywając się od kolan martwego władcy, wyciągnął rękę. — No podaj nóż!
Posługacz nerwowo przerzucał narzędzia umieszczone na małym stoliku pod ścianą. Biedak — pomyślał Tylon — tam wcale nie ma światła. Uzbroił swój głos w powagę i powiedział:
— Przypominam, iż nie wolno nacinać ciała króla.
— Wiem — odwarknął Pecold, a Tylon uniósł oczy ku górze.
Na ścianach kaplicy poruszały się chwiejne cienie. Sześć nisko zatkniętych pochodni i blask lampy oliwnej Tylona ożywiały kamienne wnętrze ponurym widowiskiem krzyżujących się, wydłużonych i zniekształconych cieni. Nawet jego słaby wzrok pozwalał mu je widzieć. A może odwrotnie? Może właśnie słabość oczu notariusza sprawiała, iż te cienie widział tak wyraźnie? Z dwóch pochylonych nad ciałem joannitów powstało sześć cieni złowieszczo poruszających się nad królem. Jeszcze żył... — powtórzył w myślach Tylon — jeszcze żył, kiedy go ciągnięto... a potem walczył, bronił się na kolanach... Ach! Ciemne, nienaturalnie długie ramię z nożem kieruje się w stronę króla, z kłębiących się nad ciałem cieni wysuwa się wielka dłoń o palcach niczym macki pająka i chwyta ten nóż i ostrze wędruje ku piersi króla!...
— Chryste w niebiosach... — wyrwało się na głos Tylonowi.
— Mam! — odkrzyknął Pecold i ruszył z wyciągniętą dłonią ku niemu. — Mam! Proszę spojrzeć. I niech królewski notariusz odnotuje, że w komnacie, w której walczył król, pito wcześniej wino z kielichów z niebieskiego szkła! Oto dowód.
Szpitalnik położył coś na pulpicie przed Tylonem. Notariusz chrząknął nerwowo i podniósł to coś, przybliżając do płomienia oliwnej lampy. Drobinka była nie większa niż szmaragd w naszyjniku świętej pamięci księżnej, tym, który miała na sobie w dniu, gdy rodziła królewnę Rikissę. Och, Tylon tego dnia nigdy nie zapomni. Niósł księżną na ramionach, schodami w górę, ku jej komnacie, a ona śmiała się... Pod palcami wyczuwał ostre krawędzie oblepione czarną, gęstą mazią zaschniętej krwi. I choć wiedział, że to krew króla, odważył się ją zdrapać. Drobinka szkła zajaśniała w płomieniu lampy.
— No tak... — Potarł w zamyśleniu czoło. — Lecz cóż z tego wynika? Na dworze królewskim w Poznaniu używa się kielichów ze szkła barwionego na zielono, z przejrzystego jak górski kryształ... W Rogoźnie, gdzie dokonało się życie króla, kasztelan mógł używać kielichów z niebieskiego szkła... Chociaż... czy stać by go było na nie? A może kielichy przyjechały wraz z królewskim taborem?... Lecz kto nam to dzisiaj wyjaśni, skoro wszyscy towarzysze króla nie żyją, pomordowani jak i on?
— Wszyscy? — w głosie Wolframa zabrzmiała ledwie wyczuwalna nuta ironii. — Wiadomo, że żyje Michał Zaremba. A w karczmie „Dwie Pieczenie" tu, przy poznańskim rynku, gadają też, że ciała giermka króla Przemysła nie odnaleziono.
Tylon odchrząknął nerwowo. Wiedział o tym. Wiedział i o wielu innych ponurych zagadkach, które wokół mordu w Rogoźnie krążą niczym te zwielokrotnione cienie na sklepieniu kaplicy.
— Ludzie gadają różne rzeczy — nadał swemu głosowi barwę niefrasobliwą, mimo iż poczuł zimno w żołądku. — Nieszczęście to zdarzyło się ledwie dwa dni temu, a cała Starsza Polska huczy. Co się dziwić? Zamordowano króla...
Tok jego upozorowanej na zupełnie spokojną mowę przerwał ciężki odgłos kroków. Ktoś schodził do podziemnej kaplicy po schodach. Szczęknęła metalowa sztaba w drzwiach. Najpierw usłyszeli sapanie przechodzące w świst powietrza w czyichś starych i zniszczonych płucach. Potem skrzekliwy głos. Nim się odezwał, Tylon wiedział, do kogo należy. Sędzia poznański Gniew z rodu Doliwów.
— Notariuszu Tylonie... — wysapał. — Notariuszu Tylonie... czyście już skończyli swe dzieło?
— Nie, sędzio. Jeszcze nie.
Zaszurały kroki zmęczonych ciężkich nóg i w kręgu światła pojawiła się zwalista sylwetka otyłego mężczyzny. Obrzękłą dłoń przyciskał do piersi, jakby serce chciało mu wyskoczyć z piersi.
— To... źle... — powiedział, łapiąc oddech ze świstem — bo czasu macie już niewiele... obrzęd pogrzebowy musi... być... przyspieszony.
— Przyspieszony? Dlaczego, sędzio?
Pecold i Wolfram, pochyleni dotąd nad ciałem króla, wyprostowali się, z mroku wychynął nawet posługacz ze sterczącą, szarą czupryną. Ich cienie na suficie zatańczyły niespokojny, złowieszczy taniec. Sędzia z szurnięciem odwrócił się w stronę dębowej ławy. Spojrzał na leżące na niej ciało. W przeciwieństwie do Tylona, stary Gniew miał dobry wzrok. Utkwił oczy w ciele Przemysła II. Przeżegnał się i otworzył usta. Widział to, co wciąż ukryte było przed zawodnymi oczyma Tylona: jasne z góry, a zsiniałe od pleców zwłoki, na których czernią odbijały się kolana i przerażająca wielka rana na brzuchu, od piersi po pachwiny. Sędzia utkwił jednak wzrok wyżej, w białej twarzy króla okolonej przez mokre kasztanowe włosy. Otwarte oczy zmarłego patrzyły matowymi źrenicami wprost w sklepienie kaplicy. A na jego ustach widniał uśmiech.
— Chryste Panie — powiedział sędzia Gniew — król nasz uśmiechał się do swego zabójcy.
„W komnacie, w której walczył król, pito wcześniej wino z kielichów z niebieskiego szkła" — zanotował notariusz Tylon i odkładając pióro, zapytał:
— Dlaczego ceremonia pogrzebu władcy ma być przyspieszona, sędzio?
— Bo nieprzyjacielskie wojska wtargnęły w granice Starszej Polski — wysapał Gniew.
WŁADYSŁAW, książę kujawski, uciekł wraz z druhami na polowanie. Uciekł w zapusty i choć rozpoczął się już Wielki Post, jeszcze się nie odnalazł. Bory w księstwie łęczyckim były przepastne. Mokradła i bagna wreszcie ścięte lodem sprawiały, iż gnali za żubrami wciąż dalej i dalej. Każdy ustrzelony byk sprawiał, iż książę Władysław pragnął kolejnego.
— Pawełek Ogończyk do mnie! — krzyknął z końskiego grzbietu Władysław, przekładając pod pachę kołczan. — Pawełek!
Na kasztanowym wałachu podjechał do niego rudy młodzieniec w bobrowym kożuszku.
— Mój książę?
Władysław zdjął rękawice i kołpak, przeczesał palcami mokre od potu włosy.
— Pawełek. Pojedziesz do Łęczycy, do księżnej pani...
Młodzian przewrócił oczami i zajęczał:
— Książę... nie!... Jeśli mogę o coś błagać, to błagam, tylko nie to... Ja już byłem u księżnej pani... Niech teraz naraża się ktoś inny...
— Ale kto? — zafrasował się Władysław. — Wszyscy już byli po jednym razie. Szyrzyk był, Chwał był, Polubion był. — Książę podjechał do Ogończyka i poważnie spojrzał mu w oczy. — Czas na drugą rundę, synu.
— Książę... pani nasza mnie zabije...
— Właśnie, że nie. Kogo jak kogo, ale ciebie, Pawełku, nie zabije. Pojedziesz, zawieziesz żuberka i powiesz, że pozdrawiam, miłuję, o zdrowie pytam i jak tylko będę mógł, to wrócę. Zapamiętałeś? — Klepnął młodego w ramię tak mocno, że Pawełek się zakrztusił. — No to w drogę, Ogończyku! Księżna pani nie może dłużej czekać! I my też w drogę! Grać!
Błyskawicznie nałożył rękawice, nacisnął na czoło kołpak i gdy tylko zagrzmiał basowy dźwięk myśliwskich rogów, ruszył.
Widział niebo, które zaciągnęło się siniejącym granatem chmur. Jednak czuł w kościach, że śnieżyca przejdzie bokiem. I czuł, że dzisiaj czeka na niego wielki, stary żubr. Miał go upatrzonego, stary byk z soplami lodu na brodzie. Pragnął go dorwać. Rulka, jego klacz, wstrząsnęła łbem i machnęła ogonem, jakby chciała powiedzieć: „Nie podoba mi się to". Władek nisko pochylił się nad jej grzbietem i położył brodę na szyi Rulki. Klacz zmiękła i ruszyła przed siebie. Książę, słysząc w oddali pohukiwania swoich tropicieli, a za sobą tętent koni trzech braci Doliwów i reszty swej świty, pognał w bór.
Przez chwilę pomyślał o Jadwidze. O Jadwini. Jego żona była kobietą, która najchętniej nie odstępowałaby go na krok. Czy wszystkie takie są? Nie wiedział. Nie miał żadnego, poza księżną żoną, doświadczenia z kobietami i raczej mu tego nie brakowało. I jeszcze teraz, kiedy Jadwiga była ciężarna, kiedy rozwiązanie miało nastąpić lada dzień, po co on jej? No przecież w rodzeniu nie pomoże. A te kaprysy, te humory, te płacze na zawołanie, to nie na jego nerwy. No po prostu nie miał pojęcia, jak sobie z tym poradzić. Nie chciał uchodzić za nieczułego męża, za jakiegoś dzikusa, więc wolał dla dobra Jadwini wyjechać. Czyż tak nie lepiej dla wszystkich? Ona urodzi, on wróci. Oczywiście urodzi syna. Miał już dla niego upatrzone ładne imię — Bolesław. Po ojcu Jadwini, księciu Starszej Polski, po ukochanym stryju Władysława, księciu krakowskim, i po rzecz jasna Pierwszym Królu. A co! Jak pierworodny, to niech wie od dzieciaka, jaka przyszłość mu przeznaczona!
Tuż nad jego głową gruchnęło.
— Jasna cholera, piorun! — wrzasnął. — Burza?
— Burza śnieżna, książę! — wydarł się Szyrzyk.
W tej samej chwili ołowiane niebo rozświetliła błyskawica, a w jej blasku zobaczył tuż przed sobą lecącą w poprzek drogi sosnę. Zdał się już tylko na Rulkę. I się nie zawiódł. Rulka zamiast gwałtownie skręcać, odskakiwać w bok, jak uczyniłaby to większość szkolonych koni, przeskoczyła przez pień. Jakimś sobie tylko znanym końskim zmysłem znalazła przerwę między gałęziami i po prostu przesadziła przeszkodę. Zrobiła jeszcze kilkadziesiąt kroków, nim wyhamowała.
— Ty to masz szczęście, dziewczyno! — Poklepał ją po szyi i natychmiast zawrócił sprawdzić, co z jego ludźmi.
Grzmoty odeszły gdzieś dalej, ale z nieba zaczął walić śnieg. Niewiele było widać. Dojechał do zwalonej sosny, słyszał ich nawoływania po drugiej stronie.
— No, Rulka, musimy tam wrócić — namawiał klacz do powtórzenia skoku, ale ona zacięła się. Wstrząsała głową i stanowczo odmawiała współpracy. Zresztą nie pierwszy raz. Geniusz Rulki mieścił niestety w sobie i jej paskudny charakter.
— Szyrzyk?! — krzyknął, krążąc wokół rozcapierzonych gałęzi zwalonej sosny i próbując coś wypatrzyć w tnącym w twarz gęstym śniegu. — Chwał? Polubion?
— Książę? — usłyszał zza gęstych gałęzi głos. — Książę żyje?
— Ja tak! A wy?
— My też, tylko Szyrzyka nie możemy znaleźć. Jechał pierwszy...
— A koń?
— Co?
— Koń! Czy jest gdzieś jego koń?!
— Nie, nic nie widać!
— Rulka! — Jeszcze raz ścisnął jej boki kolanami pytająco. — Nie to nie. Ty to byś własne źrebię zostawiła, a ja nie mogę porzucić druhów. Więc stój tu i czekaj na Władka. Rozumiesz?
Klacz mieliła pyskiem, jakby żuła. Zeskoczył. Uwiązywanie Rulki nie miało sensu. Ona tego nie znosiła.
— Tu. Tu stój. — Pokazał jej zaciszne miejsce między konarami, a sam padł na kolana i przeczołgał się pod pniem.
— Książę Władysław! — Po drugiej stronie wpadł wprost w objęcia Chwała.
— We własnej osobie — potwierdził, przecierając zasypane śniegiem oczy. — Pod pniem go nie ma.
— Skąd książę...
— Przelazłem, to sprawdziłem. Musiał go koń ponieść w las... Trzeba rozpalić pochodnie i szukać...
W tej samej chwili usłyszeli nawoływanie z głębi boru po prawej stronie.
— Doliwa!
— Liwić! — odkrzyknął na zawołanie Chwał i po chwili dostrzegli zaginionego. Szedł, prowadząc konia za uzdę. Ale nie wyszedł z boru sam. Obok niego było trzech pieszych, w płaszczach i z bronią, bez koni.
— Szyrzyk! — zawołał Władysław. — Napędziłeś nam strachu! Kogo do nas prowadzisz?
— Rycerzy — roześmiał się najstarszy z braci Doliwów — ale jak się sobie przedstawialiśmy, to grzmiało, więc może powtórzą.
Polubion i Chwał jak na zawołanie położyli dłonie na rękojeściach puginałów. Trzech obcych rycerzy w książęcym lesie to jest powód do zastanowienia. Władysław poprawił kołpak i osłonił dłonią oczy przed ostro zacinającym śniegiem. Dwaj z przodu byli rośli, nie pierwszej młodości, ale i nie starzy, tyle że ich twarze były nieogolone, przez co wyglądali na zaniedbanych. Trzeciego nie było dobrze widać, trzymał się z tyłu. Jednak gdy podeszli bliżej, ci dwaj rozstąpili się, robiąc miejsce tamtemu. Władysław zamarł. Naprzeciw niego stanął mężczyzna jego wzrostu.
— Grunhagen — przedstawił się, patrząc księciu prosto w oczy.
— Niemiec? — zapytał Polubion.
— Bawarczyk — odpowiedział z łamanym akcentem przybysz. — Wracamy z towarzyszami z zimowej rejzy.
— Przyjaciele zakonu? — chciał uściślić Chwał.
— Wędrowni rycerze. Byliśmy z krzyżowcami na rejzie na Litwinów.
— To nie są krzyżowcy. To Krzyżacy — poprawił go Polubion.
— Wybacz, rycerzu. Słabo mówię po polsku — powiedział Grunhagen.
Władysław nie mógł przestać patrzeć na przybysza. Po raz pierwszy w życiu widział rycerza, któremu patrzył prosto w oczy bez unoszenia głowy. To go tak przykuło, iż nawet nie bardzo interesował się tym, co ten Grunhagen ma do powiedzenia. Chłonął jego muskularną sylwetkę, brudny zarost na policzkach, żylastą dłoń, którą przytrzymywał płaszcz na piersi. Oczywiście, Władysław żył tak, jakby wszystko było w porządku. Odkąd skończył szesnaście lat, zaczął oswajać się z tym, że już raczej nie urośnie, że większość dorosłych mężczyzn będzie patrzyła na niego z góry. Miał więc prawie dwadzieścia lat, by to do niego nazbyt dobitnie dotarło.
Nie, żeby się z tym godził, ale jakoś z tym żył. I oto teraz, w środku boru, w śnieżnej burzy spotyka rycerza, który jest tak samo niski jak on.
— A dokąd teraz zmierzacie? I gdzie wasze konie? — Chwał w przeciwieństwie do swego księcia nie tracił głowy z powodu spotkania małego rycerza.
— Chcieliśmy dotrzeć do Łęczycy, do kolegiaty w Tumie — powiedział Grunhagen, patrząc księciu prosto w oczy. — Burza zastała nas na popasie, konie zerwały się, słudzy pobiegli za nimi w las. Ale za to złapaliśmy konia waszego towarzysza, pana Szyszka.
— Szyrzyka — poprawił Chwał.
Grunhagen rozciągnął usta w czymś w rodzaju uśmiechu i powiedział:
— To imię czy przezwisko? Bo pierwsze słyszę. Świętego Szyszka też chyba nie ma, albo coś przeoczyłem w Litanii do Wszystkich Świętych...
— Daj mu spokój, bracie — wziął przybyszów w obronę Szyrzyk. — Konia mi znaleźli i oddali.
— Tak było — potwierdził Grunhagen. — My się przedstawiliśmy grzecznie, a z kim mamy przyjemność?
Chwał spojrzał pytająco na brata. Ten rozłożył ramiona przepraszająco.
— No, nie zdążyłem powiedzieć... panie Grunhagen, towarzysze, zegnijcie kolano przed księciem kujawskim Władysławem.
Grunhagen gwizdnął z podziwem i klęknął, schylając głowę. Klęknął przed Władkiem. A ten pomyślał, że przybysz musiał o nim słyszeć, bo w przeciwnym razie zgiąłby kolano przed którymś z jego druhów, co się zresztą nie raz zdarzało.
— ...zaszczycenie wielkie... — mówił Grunhagen do śniegu.
— Wstańcie — powiedział książę. — Ja wprawdzie jeszcze nie jadę do Łęczycy, ale zapraszam was do myśliwskiego dworu, tu nieopodal. Bądźcie dziś moimi gośćmi, bo polowanie i tak już przepadło.
Wstydził się przyznać, że chce napatrzeć się jeszcze na tego człowieka i żal mu stracić taką okazję. Poza tym ostro zacinała śnieżyca, stary żubr pewnie już dawno zaszył się w jakimś mateczniku czy też innym miejscu, gdzie chowają się żubry, a Władysław zmarzł.
— Grzane piwo! — przywitał gości Maciej pełniący rolę stolnika i cześnika jednocześnie, gdy po krótkim czasie dotarli do dworu, a w ich nozdrza wdarł się zapach pieczonego mięsa.
Modrzewiowe ściany dworzyska obwieszone były trofeami. Łopaty danieli, potężne wieńce jeleni, skóry dzików i niedźwiedzi. Środkiem dużej izby biegło palenisko z rusztem, na którym kończyły się piec dwa potężne żubrze combry. Po obu jego stronach stały zarzucone błamami futer ławy. Tu książę i jego kompani odpoczywali po łowach.
Władysław zasiadł wygodnie, wypił duszkiem pierwszy kubek piwa i powiedział:
— Zatem zmierzacie do kolegiaty w Tumie. To pech, bo kolegiata jeszcze nie odbudowana po pożarze. Nie wspomnieli wam Krzyżacy o napadzie Litwinów na Tum?
— My właśnie w tej sprawie — odparł Grunhagen.
Władysław przypatrywał mu się chciwie. Rycerz miał jasne, teraz brudne włosy odgarnięte do tyłu. Odsłonięte wysokie czoło przecięte kilkoma głębokim zmarszczkami, nieduży i niezbyt kształtny nos, policzki i brodę pokryte nierównym zarostem i coś, co przykuwało wzrok — intensywnie zielone oczy pod jasnymi, krzaczastymi brwiami. Na jego towarzyszy książę nie zwracał uwagi, odnotował jedynie, że siedzą obok. Piją jego piwo, jedzą jego chleb i mięso upolowanych parę dni temu żubrów. Niech sobie jedzą, na zdrowie.
— Zaciekawiam się — odparł książę — choć ostrzegam, iż ten napad to nie jest sprawa dla nas miła. Nie było mnie wtedy w księstwie. Walczyłem o Kraków. — Wyprostował się, mimowolnie kładąc dłoń na podwójnym łbie herbowej bestii na piersiach.
Gość wyciągnął spod kaftana coś niedużego, owiniętego w kiepskiej czystości materię. Ucałował z uszanowaniem i położył przed Władysławem. Książę czubkiem palca odsunął materiał i zamarł. Uniósł na Grunhagena oczy.
— Skąd to masz? — zapytał gwałtownie.
Bracia Doliwowie: Chwał, Polubion i Szyrzyk pochylili się, by zobaczyć, co to takiego. Szyrzyk przeżegnał się szybko.
— Znalazłem u jednego Litwina — spokojnie odpowiedział rycerz. — Pytam go, jak ty mnie, książę: „Skąd to masz?", bo dzikus był poganinem pełną gębą, cztery żony w komorze. A on, że z wyprawy, zdobyczne. To pytam go: „Z jakiej wyprawy?", bo ja, choć na kosztownościach się nie znam dokładnie, mam w oku zmysł, by wiedzieć, że coś jest drogie albo tanie. Stare albo nowe. Pańskie albo chłopskie. I jak zobaczyłem ten krzyż, od razu wiedziałem, że stare, drogie i pańskie. A jeszcze w dodatku coś mi mówiło, że to może być i święte. Albo nieco święte...
— Ten Litwin tu był? Osobiście? — Władysław poderwał się z ławy i zaczął chodzić jak zwierz po klatce. — Przyznał ci się? Powiedział: to ja podkładałem ogień pod kościół Najświętszej Marii Panny i Świętego Aleksego? Pod kościół, w którym schroniły się kobiety z dziećmi u piersi? — Książę nagle dopadł do Grunhagena i złapał go za kaftan, niemal unosząc. — Powiedział ci to?
— Tak — zupełnie spokojnie potwierdził gość i Władysław puścił go równie gwałtownie, jak chwycił. — Rabowali po omacku. Za późno zorientowali się, że podpalając kościół z ludźmi w środku, podpalają skarby. Więc zdzierali ze ścian i ołtarzy jak popadło, przy wtórze płaczu tych niewiast i dzieci — mówił Grunhagen bez większych emocji.
Książę Władysław oddychał szybko, niemal sapał. Znał tę opowieść z relacji nielicznych ocalonych. Księstwo było wtedy pod rządami jego brata Kazimierza. Sam Kazimierz, ścigając Litwinów po napadzie, zginął. Rzucił się za nimi z małym oddziałem, brał wszystkich, którzy byli pod ręką. Nie patrzył, że siły najeźdźców były po wielokroć większe. Dopadł ich nad brzegiem rozlanej po roztopach Bzury, wjechał konno w wodę, pierwszy. I pierwszy zginął. Jego Kazimierz! Jego wierny, kochany brat!
— Powiedział ci to wszystko tak, po prostu? — spytał Władysław, wyciągając rękę po krzyż. Srebrny niewielki krzyżyk z czterema rubinami osadzonymi w ramionach. Wisiał przy głównym ołtarzu. Ich ojciec mówił, że to dar księcia Kazimierza Odnowiciela i za każdym razem, kiedy to słyszeli, jego młodszy brat prężył się. W głębi ducha marzył, że on też będzie takim „Odnowicielem".
— Tak po prostu to kręcił i łgał. Ale jak go przypaliłem, to powiedział, jak było.
— Przypaliłeś go? — powtórzył w zadumie Władysław.
— Tak. Jak bym zabił, to by mi raczej nic nie powiedział. I skąd wówczas miałbym wiedzieć, gdzie krzyż zwrócić?
— Gdzie on teraz jest?
— Nie wiem. — Wzruszył ramionami Grunhagen. — Uznałem, że od nawracania są bracia krzyżowcy...
— Krzyżacy — poprawił go twardo Chwał.
— ...ja tam byłem na rejzie na pogan, ale nie żeby ich nawracać, tylko żeby ich bić. Więc odebrałem mu znak przenajświętszej męki Chrystusowej, odebrałem od niego zeznanie i zostawiłem. Ale przy mnie palił się już od kolan w górę, więc nawet jeśli go tam miał kto zagasić, to nie wiem, czy będzie jeszcze z niego pożytek.
Władysław ucałował krzyż i zacisnął na nim palce.
— Jakiej nagrody żądasz? — spytał.
— Zbawienia — odpowiedział Grunhagen. — Ale zgodnie z regułą wypraw krzyżowych mam je już raczej zapewnione. Od ciebie, książę, nie żądam nic. Wypełniałem swój chrześcijański obowiązek.
— Odwdzięczę ci się, rycerzu Grunhagen — poważnie odpowiedział Władysław.
— Skoro to dla ciebie tak ważne, książę. — Grunhagen wstał. Trudno było wyczuć z jego głosu intencję, bo mówił zawsze tym samym tonem.
— Ważne. Bardzo ważne. — Władysław chwycił go za ramiona i potrząsnął nimi. — Macieju! Znajdź beczkę najlepszego wina dla mych gości. — Ściskając w dłoni krzyż, usiadł z powrotem na ławie.
— Jest Wielki Post, książę... — niepewnie powiedział stolnik i cześnik w jednym.
— No i trudno!...
Drzwi dworzyska otworzyły się nagle i do izby wraz z wściekłym podmuchem śniegu wbiegł jakiś człowiek. Zdjął futrzaną czapę, i otrzepując się ze śniegu, wzrokiem potoczył po izbie.
— Książę! — zawołał, przecierając mokrą twarz i mrużąc oczy przed światłem. — Wieści z Poznania! Pilne!
— Ktoś ty? — zapytał Chwał, bo nie rozpoznawał przybysza.
— Kanonik Piotr, poseł od arcybiskupa Jakuba Świnki. Od rana błądzę po puszczy, szukając księcia Władysława. — Gość ruszył od drzwi na środek, popatrzył po obecnych i skłonił się przed stojącym u szczytu ławy Grunhagenem. — Książę...
Grunhagen zamrugał i wskazując głową na siedzącego Władysława, powiedział:
— Tam jest twój książę.
Poseł przez chwilę był skonsternowany. Władysław skinął, by się przybliżył. Piotr skłonił się nisko.
— Wybacz mi, książę...
— Mów.
— Król Przemysł zamordowany. Arcybiskup wzywa cię, byś niezwłocznie przybył do Poznania. Na pogrzeb i na elekcję nowego władcy Królestwa.
TYLON sięgnął po drugie pióro. Poprzednie już się stępiło, a szkoda mu było czasu, by je ostrzyć. Sędzia Gniew wrócił na górę do siebie, lecz nim zamknęły się drzwi podziemnej kaplicy za jego zwalistą sylwetką, kategorycznie poprosił notariusza o przyspieszenie tempa oględzin królewskich zwłok. Tylon zaś, jako człowiek doświadczony i posunięty w latach, nie ufał swej pamięci. Wolał notować wszystko, co mówią joannici, niż później żałować, że czegoś nie zapamiętał.
— Co ogłuszyło króla? Co sprawiło, że był nieprzytomny? — mamrotał pod nosem Wolfram, podczas gdy Pecold pasmo po paśmie przekładał włosy Przemysła, poszukując czegoś na jego czaszce.
— Czego szukasz, bracie Pecoldzie? — niecierpliwie dopytywał Tylon, wychylając się zza pulpitu.
— Odpowiedzi na pytanie Wolframa — mruknął joannita. — I oświadczam, iż tu jej nie ma.
— Króla nie ogłuszono uderzeniem w głowę — wytłumaczył notariuszowi wyższy z braci.
— Sługa! — syknął Pecold w mrok, z którego natychmiast wychynął służący. — Pomóż nam przełożyć ciało na brzuch.
— Ostrożnie, bracia! — upomniał ich Tylon, słysząc sapanie i widząc jedynie, iż jasna plama zwłok porusza się. — Przypominam, iż dotykacie królewskiego ciała!
Oni nie odpowiedzieli, więc wziął lampę w dłoń i ruszył do ławy. Sługa pokornie usunął się w cień, robiąc mu miejsce. Tylon poświecił sobie i zobaczył ciemną niczym śliwka plamę pleców.
— No i mamy! — krzyknął Pecold, pochylając się nad tymi plecami.
— Ciemnosina wyraźna plama wielkości dłoni dziecka pomiędzy łopatkami — powiedział Wolfram, uważnie zerkając na Tylona, a ten zrozumiał, iż joannita odgadł sekret jego wzroku.
— Co to może być? — zapytał notariusz, udając, iż nic się nie zmieniło. Że nie ma niczego dziwnego w tym, że półślepy urzędnik odpowiada za oględziny, i jednocześnie gorączkowo myśląc, czy joannici nie oszukają go, skoro już się zorientowali.
— Ślad po uderzeniu tępym narzędziem między łopatki. Tak silny, iż król po nim stracił przytomność.
Nieprawdą było, iż Tylon nie widział nic. W dobrym, dziennym świetle bez problemu rozróżniał twarze i wyraźniejsze niuanse barw. Problem zaczynał się w półmroku. Wtedy widział jedynie sylwetki, cienie, plamy jasne i ciemne. Ale było coś, co Tylon widział świetnie, jeśli tylko przybliżył łagodny płomień świecy lub lampy do oczu — tym czymś były litery. Notariusz, człowiek słów. I teraz zaryzykował, postawił wszystko na jedną kartę.