Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
20 osób interesuje się tą książką
Na przełomie XVI i XVII stulecia Księstwo Pomorskie przeżywało swój złoty wiek, a przez
Europę przetaczała się fala polowań na czarownice. Dotarła do Szczecina. Tam, w 1620 roku
stracono Sydonię von Bork. Jej procesem żyło całe Księstwo, bo oskarżona należała do
najstarszego szlacheckiego rodu Pomorza, a wśród stawianych jej zarzutów znalazł się jeden
szczególny: uśmiercenie panującego księcia. Broniła się niemal rok. Odwoływała zeznania złożone
podczas tortur. W końcu przyznała się i została stracona. Tyle że po jej śmierci książęta z
panującego rodu Gryfitów zaczęli umierać jeden po drugim. Na oczach przerażonych Pomorzan
wymarła ich rodzima dynastia, a księstwo zniknęło z map, rozszarpane pomiędzy Szwecję i
Brandenburgię. Legenda o klątwie rzuconej przez Sydonię na ród Gryfitów na trwałe zagościła w
umysłach mieszkańców. Mówiono, że to zemsta za niedotrzymaną obietnicę.
Akta procesowe Sydonii von Bork przetrwały zawieruchę dziejową. Cherezińska rekonstruuje
historię tej wyjątkowej kobiety, sięgając do starych dokumentów. Dlaczego oskarżono starą
szlachciankę? Czy była ofiarą mordu sądowego, czy awanturnicą, która sama wpakowała się w
kłopoty? Kim była najsłynniejsza pomorska czarownica? I dlaczego o jej rodzie mówiono: To jest
stare jak Bork i diabeł?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 869
Stary Kołobrzeg, rok 1090
Z początku stos nie chciał się palić, ogień trzeba było zachęcać. Zgromadzeni niepewnie spoglądali po sobie, w spojrzeniach spod kapturów i chust czaiły się pytania, a odpowiadał im lęk. Do stosu przystawiono kolejne smolne pochodnie i płomień z nich leniwie przepełzł na starannie ułożone drewno, liznął gałęzie wysuszonego jałowca, prześlizgnął się po warstwie mchu i jakby wsiąkł w niego, zostawiając po sobie tylko maźnięcie dymiącego żaru. Śledziły go setki oczu i teraz w te oczy zajrzał żywy strach. Przez chwilę zdawało się, że całe powietrze na Wyspie Solnej, wokół ceremonialnego stosu i ponad jaśniejącą na jego szczycie postacią, wessał nieznany wir.
— Ogień nie chce… — szepnął ktoś z tłumu; powiedział to, co widzieli wszyscy.
I w tej właśnie chwili, tak zapamiętali to zgromadzeni i tak opowiadali później przez lata, ogień dosłownie buchnął spod mchu, obejmując stos żywym płomieniem.
— A-aa, a-aa, a-aa! — radośnie zawołali ludzie.
— Przez ogień — przez płomienie — przez żar! — donośny i głęboki głos pierwszego kapłana zaczął pogrzebową pieśń.
— Przez ogień — przez płomienie — przez żar — z tych mar! — podjął ją drugi.
— Przez ogień — przez płomienie — przez żar — z tych mar — w bogów czar! — zaintonował trzeci i żałobnicy odpowiedzieli:
— A-aa, a-aa, a-aa!
Rozległ się dźwięk piszczałek i bębnów, tancerki i tancerze niecierpliwie czekający na swą kolej przez cały długi, majowy wieczór, ruszyli w taniec, korowodem, pobrzękując dzwonkami zawieszonymi na nadgarstkach rąk i kostkach nóg.
— A-aa, a-aa, a-aa! — radosna pieśń pogrzebowego stosu wznosiła się, jak dym.
Oto kończy się czas opłakiwania śmierci, a zaczyna radość z połączenia duszy zmarłego z przodkami i bogami.
— A-aa, a-aa, a-aa!
Oto na oczach zebranych spopiela się ten, który tyle lat służył im wiernie, pośrednicząc między ludźmi a Trzygłowem, składając ofiary i przynosząc przychylność Najwyższego.
— Nie będzie już takiego jak on! — zakrzyknął Jarych, pierwszy kapłan, a jego głos brzmiał niczym przetaczający się grzmot. Ludzie patrzyli na Jarycha z podziwem i czcią, ich wzrok mówił: od dzisiaj kapłanem będziesz ty i to nam wystarczy. Ale ceremonia trwała i trzeba było wypowiedzieć wszystkie należne słowa.
— Nie będzie drugiego takiego jak Strosz! — zawołał drugi kapłan i pokłonił się przed stosem. Konstrukcja była wysoka, ogień płonął raźno i doszedł już do warstwy wyłożonej gałęziami świętego cisu, ale wciąż jeszcze nie tknął ciała zmarłego.
— Niech jego imię krąży między bogami! — dopełnił trzeci z kapłanów i płomienie wreszcie dotarły do ciała. Tłum wziął to za dobrą wróżbę, bo i taką było. Żywiczna woń cisu przez chwilę kryła swąd palonego ciała.
— A-aa, a-aa, a-aa!
Tancerze przedarli się przez tłum, ludzie odsuwali się od stosu niechętnie, ale posłusznie, bo patrzył na nich Jarych, ich nowy kapłan, a przez jego oczy mógł już spoglądać sam Trzygłów.
— A-aa, a-aa, a-aa!
Na podwyższeniu od strony głowy nieboszczyka została już tylko książęca rodzina: Bork i jego siostry: starsza Damroka i młodsza Sambora. Byli także rodziną zmarłego Strosza. W rodzie Borków tak było od lat — gałąź książęca i kapłańska niczym dwa pnie z jednego korzenia. Jarych, który po Stroszu został pierwszym kapłanem, był wszakże prawnukiem zmarłego.
Bork miał na skroniach książęcy diadem z jednym tylko, ciemnym bursztynem nad czołem. Skromny, nie dlatego, że w jego skrzyniach nie było zacniejszych, lecz by pokazać, że dzisiaj, w Kołobrzegu, na Wyspie Solnej, najważniejszy jest spopielający się Strosz. Jego stryjeczny pradziad.
— Żył tak długo, jakby śmierć zestarzała się przed nim — powiedział do sióstr, nie przestając wpatrywać się w płonący stos.
— Był wolny — odpowiedziała Damroka. — Bo już nie było nikogo, kto by pamiętał jego młodość.
— Nawet jego pierwszej starości nie pamiętali żywi — odpowiedziała Sambora, również nie poruszając głową.
— Farbował włosy od pięćdziesięciu lat — dorzuciła Damroka, a Bork parsknął cichym śmiechem. — Korą dębu. Wiem, co mówię — potwierdziła.
— I pomyśleć, że to miał być mój stos — wyszeptała Sambora. Rude włosy starannie ukryła pod kapturem, a jej twarz zdobiły żałobne malunki. Rzędy czarnych kropek wiły się, niczym strumienie łez, od kącików oczu, do ust i z ust, podwójnym szeregiem w dół brody.
— W życiu — stanowczo powiedział Bork. — Nie było takiej siły, żebyśmy spełnili jego zachciankę.
Przez chwilę rodzeństwo milczało, wsłuchując się w dzwonki tancerzy, w przeciągłe, powtarzane a-aa, a-aa, a-aa!, ulegając czarowi chwili. Oto dzieje się historia, a oni są jej częścią: zmarł wielki Strosz z rodu Bork. Przeżywszy sto dwadzieścia, a może i sto trzydzieści lat; zwykli ludzie naprawdę nie żyją tak długo. I mogli kpić z kory dębu, którą barwił włosy, bo nic nie zmieni chwały tego starca: potężniejszego kapłana nie było przed nim. Ale może nadejdzie po nim.
— Pomyśleć, że w czasach świetności Strosz wypędził z Kołobrzegu biskupa Reinberna i do cna spalił jego świątynię — odezwał się po chwili Bork.
— Pamiętacie, jak zatrzymał wodę płynącą ze słonych źródeł? — dorzuciła Damroka. — Nie było mocnych na Strosza i Borków. Strosza już nie ma, a my trwamy. Silni w sobie.
— Nie ma co, dzięki niemu zrzuciliśmy piastowskie jarzmo — przyznała Sambora. — Choć, zaiste, to nie był powód, bym miała stać się żoną starca. Jego żądanie było dowodem, że stracił pamięć.
— I rozum — dodała Damroka, krzywiąc się. — Taki był suchy, taki stary, a śmierdzi! Myślałam, że będzie się palił lekko jak próchno.
— Patrzą na nas — upomniał ją brat. — Myślę, że powód, dla którego chciał Sambory na nową żonę, jest głębszy.
— Niech patrzą, z dołu nasze twarze nikną w dymie, a słów przez te śpiewy nie słychać — odrzekła Damroka, ale ponownie przybrała pełną czci pozę, dodając po chwili: — Żadnej w tym nie ma głębi. Zobaczył urodę Sambory i chciał, zaborczy dziad, by najpiękniejsza z panien grzała mu łoże. No co? Rozmawiałam z jego żonami. Nic więcej od dawna nie mógł. Był mocarny, owszem, ale natury nie można oszukiwać wiecznie. Czas zrobił swoje.
— Ciężko mi uznać, że chciał mnie poślubić tylko po to, bym jako nowa żona poszła z nim na stos — powiedziała Sambora. Zakasłała. Dym naprawdę był gęsty. — Żona ma prawo odmówić. Żadna ze Stroszowych się nie zdecydowała i oto popieli się sam.
— Sam, ale w zacnym towarzystwie — odrzekła Damroka i spojrzeniem wskazała na rozpoczynających taniec kapłanów.
Jarych i dwaj jego towarzysze przysłonili już twarze maskami. Na ich plecy założono czerwone płaszcze. Stanęli plecami do siebie, spletli się ramionami i oto zaczynali — taniec otwierający wrota Nawii. Wszyscy wstrzymali oddech, Bork i jego siostry też. Od ponad stu lat nikt tego rytmu nie wybijał, nikt tego kroku nie wykonał, nikt nie tańczył, by wrota krainy umarłych otworzyły się dla najwyższego z kapłanów.
— Haaa-haaa-ha!
Ich śpiew był jak kamienie toczone przez sztorm po morskim dnie, jak głazy przesuwające się pod ziemią, jak lawina spadająca ze skał.
— Haaa-haaa-ha!
Trzy postaci w maskach, pierwsza z czarnego dębu, druga z barwionej na czerwono olchy, trzecia ze złoconego cisu. Ramionami splecione, purpurowymi płaszczami okryte, wirujące, jakby były jedną istotą, i stające się nią, tu, teraz, na oczach wszystkich, w oparach i dymie stosu wielkiego Strosza.
— Haaa-haaa-ha!
Oto jest! Oto przyjął zaproszenie trzygłowy bóg, ten, który był, który jest, który będzie, trzy światy zawirowały przed oczami Sambory i tak, usłyszała skrzypienie wielkich bram, i tak, zobaczyła, jak otwierają się, i tak, dostrzegła za nimi dusze wszystkich zmarłych lecące w oparach mgły, jako kruki, jako wrony, jako sroki. Lecieli powitać Strosza, który uniósł się smugą białego dymu znad własnego stosu. Wyleciał z dopalającego się ciała, z rozwartych osmolonych bezzębnych szczęk. Sambora przez chwilę bała się, że dusza Strosza przyjdzie, by ją wziąć, dym bowiem ułożył się w zarys postaci wyraźnie zwróconej ku niej. Wyciągnęła ręce i dotknęła kącików swych oczu, pokazując tej odchodzącej duszy: oto uczciłam cię, kazałam sobie wymalować czarne łzy, jak żałobnica, jak wdowa. Dym zgęstniał. Sambora dotknęła ust: zobacz, wielki. Oto uczciłam cię, kazałam sobie wymalować czarne łzy na ustach, by łkać po twej śmierci i radować się w dniu, gdy przez ogień idziesz do Nawii. Dym poruszył się i odłączyła się od niego wąska stróżka, sunąc wprost do Sambory. Dziewczyna dotknęła czoła: zobacz, wielki — pomyślała — skryłam dzisiaj włosy, by…
Jej płuca wypełnił dym pogrzebowego stosu stryjecznego pradziada, jej powieki zamknęły się i zaczęły widzieć rzeczy niedostępne żywym. A jej usta wypełniła mowa, język posłusznie wypowiadał słowa, które przychodziły z krain …
— …sól, sól z wody, ze źródła, ze źródeł, których więcej jest, niźli znamy… które ukazane nam będą, darowane, sól, co zamienia się w złoto, złoto, złoto… — słowa wypadały z niej jedno za drugim, jakby wypychała je nieznana siła.
Tłum zajęty celebracją jeszcze jej nie słyszał, ale usłyszał ją Jarych i natychmiast uciszył zebranych. Zamilkły dzwonki tancerzy, piszczałki i bębny. Kończyła się chwila zmarłych, zaczynała żywych.
— …z południa przybędzie… zbrojny pan, wielki i srogi… w zastępy bogaty… chciwy naszej ziemi… za nim zaś książę młody, niczym orlę bystry, drapieżny… jego bać się trzeba, złoto-złoto-złoto, szykować złoto. Przyjaciół zjednywać, braci broni, na ziemi walczyć będziemy, nie na morzu. Krew weźmie, ale nam jej nie odbierze, Bork, Bork obroni…
Sambora przerwała na chwilę, może chciała wziąć oddech. Poruszyła głową, jakby szukała kolejnych obrazów i pewnie je znalazła, bo zebrani usłyszeli:
— A ku nam już inny pan jedzie, inny… piękny… — zapewne zobaczyła jego oblicze i albo zachłysnęła się urodą widziadła, albo zakrztusiła dymem, dość, że wzięła głębszy wdech, na chwilę zamarła, a potem pobladła i zaczęła kaszleć. Opary dymiącego cisu musiały wypełnić jej płuca. Dusiła się, charczała, zgięło ją wpół, a ciałem wstrząsały dreszcze.
Bork podtrzymał siostrę, Damroka uderzyła ją między łopatkami. Sambora wreszcie złapała oddech. Po twarzy popłynęły jej łzy, ścierając je, rozmazała czarne kropki. Wreszcie uspokoiła się i uśmiechając nieprzytomnie, oparła o pierś brata.
— Wizja skończona — oznajmiła jej siostra.
— Oto przemówiła Sambora Bork, dziedziczka wielkiego Strosza! — zawołał Jarych, odejmując od twarzy złotą maskę.
Tłum żałobników, który chwilę temu tak chciwie wsłuchiwał się w każde ze słów dziewczyny, poruszył się równo, jakby ludzie byli jednością, przybrzeżną falą, pchniętą siłą jej wieszczby i głosu Jarycha. A gdy dotarło do nich znaczenie jego słów, zawołali:
— Sława jej! Jej sława!
I zaczęli śmiać się, klaskać, pokrzykiwać, tańczyć. Oto pogrzeb skończył się prawdziwą radością! Bogowie są nam łaskawi.
Bork patrzył na siostrę z dumą. Mógł powiedzieć: „A nie mówiłem?”, ale nie było potrzeby. To miał na myśli, mówiąc siostrom, że Strosz miał głębszy powód, niż starcza chuć i pomieszanie zmysłów, prosząc o rękę Sambory. Stary kapłan wiedział, że dziewczyna ma zdolności tak silne, jak on sam w swych najlepszych czasach. Pragnął jej, by pożywić więdnące ciało i ducha jej siłą. Ale ona zapłaciłaby za to utratą daru i na to nie chciał się zgodzić Bork. Chwała ci, Stroszu, podporo rodu Borków, chwała ci, odejdź w pokoju. Pij miód z duchami przodków, parz się z nadobnymi dziewicami, ujeżdżaj czarne rumaki bogów, dmuchaj dobrym wiatrem w żagle tych, co na morzu.
Gdy Sambora wróciła do przytomności, Bork pocałował ją w spocone czoło i powiedział kpiąco:
— I po to uwolniłem cię od stosu, byś nam wywieszczyła wojnę?
— „Bork obroni” — powtórzyła po wieszczbie siostry Damroka. I popatrzyła na nią nie z dumą, a z zadumą.
Nie było wiatru. Noc miała się ku końcowi, gdy Jarych wsiadł na pokład łodzi. Za wiosła chwycili jego dwaj niżsi kapłani, na maszcie smętnie zwisała wilgotna od mgły chorągiew. Na niej dwa wilki, znak rodu Bork. I trójrogi symbol Trzygłowa. Władza książęca i władza duchowna w jednym rodzie, odkąd ktokolwiek pamięta, i dopóki będzie żyła ludzka pamięć. Naciągnął kaptur płaszcza. Od Parsęty wionęło chłodem, a gdy wygasł stos, zrobiło się naprawdę zimno. Grzała go popielnica, którą trzymał na podołku, między skrzyżowanymi nogami. Urna z wciąż niewystygłymi prochami Strosza. Wieźli praojca do macierzy. W górę rzeki, do świątyni w Bardach.
Na zaczepie u dziobu łodzi kiwała się latarnia. Nie rozpraszała mroków, ale jej żółte światło dodawało otuchy. Milczeli. Byli zmęczeni. Uroczystości najpierw żałobne, a potem pogrzebowe ciągnęły się w nieskończoność. To może wykończyć nawet najmocniejszego kapłana. A przecież dla nich to jeszcze nie był koniec.
— Przez ogień, przez wodę do Nawii! — zaintonował Jarych, gdy minęli Wyspę Solną i wypłynęli na szersze wody.
— Do Nawii… — dało się słyszeć z lądu. Tak, ludzie dopiero wracali z tryzny, z wielkiej pożegnalnej uczty, na której zjedli trzyletniego ofiarnego byczka. Sam Jarych podrzynał mu gardło, a jego pomocnicy zbierali ofiarną krew. Teraz każdy, kto jeszcze trzymał się na nogach, chciał dać głos, że żegna Strosza, że czuwa.
— Idźcie spać — szepnął znad wiosła jeden z kapłanów, odwracając głowę tak, by go nie usłyszeli.
— Sam bym poszedł — odpowiedział mu drugi.
Wiosłowali z mozołem, pod prąd rzeki, wiatru wciąż nie było. Wreszcie dopłynęli do miasta; Wyspa Solna, gdzie płonął stos Strosza i gdzie wyprawiono pożegnalną ucztę, leżała blisko ujścia Parsęty do morza, grodzisko Kołobrzeg stało nad rzeką, ale w głębi lądu. Ludzie wylegli poza bramy, stali z pochodniami na nabrzeżu, machali ogniem, krzyczeli:
— Stroszu, pamiętaj o nas!
— Przez ogień, przez wodę do Nawii! — zawołał Jarych głosem tak gromkim, że zamilkli przestraszeni.
Kapłańska łódź minęła Kołobrzeg i poczuli uderzenie wiatru w plecy, z północy, od morza. Mijali nadrzeczne łąki. Tu, pośród morza traw stała wielka samotna olcha. Teraz, w ciemnościach nie było jej widać, ale Jarych czuł jej obecność. Drzewo przed wielu laty dało mu znak, że bogowie chcą widzieć go w szeregach swych kapłanów. To zdarzyło się w samo południe, w dzień bezwietrzny. Trawy stały w bezruchu, a drzewo poruszało konarami, jakby targały nim sztormowe podmuchy, i tak, właśnie tak, bogowie go wezwali.
Łódź wpływała w łagodne zakole rzeki, Jarych wiedział, że tam jeszcze czeka na nich ostatnia z gromad ludzkich. Ich obecność zdradzało tylko kilka drgających płomyków na brzegu. Wstał i z całych sił zaintonował:
— W mroku, we mgle latają dusze nieszczęśliwie zmarłych. Widzę was! Widzę! Zamordowani na rozstajach, umarli znienacka, poronione dzieci, zaginione dziewice! Widzę was! Widzę! Strosza między wami nie ma i być nie może. Jego dusza już za wrotami! Przez ogień, przez wodę do Nawii!
— Stanie się, stanie się, stanie się — zaszemrali ludzie zgromadzeni na brzegu.
Ten cichy i niemal niewidoczny tłum ubogich mieszkańców podgrodzi, tylko z pozoru był najmizerniejszą grupą tutejszych. Jarych wiedział, że właśnie z tymi ludźmi trzeba się liczyć. W razie nieoczekiwanego najazdu wroga, to oni albo rozpierzchną się jak ptactwo, albo staną do broni. Albo wyprowadzą z grodu kogo trzeba sobie tylko znanymi ścieżkami między szuwarami.
— Jeszcze tylko trzecia strażnica i będzie można wciągnąć żagiel — powiedział jeden z kapłanów, gdy światełka łojówek ostatnich żałobników zniknęły za łodzią.
Tak było. Straż czuwająca w czatowniach nadrzecznych pozdrowiła kapłanów, oni odpowiedzieli i już zniknęły wszelkie światła na brzegach. Otoczyła ich ciemność i drgający daleko, daleko po lewej stronie, nowy brzask.
Kapłani wstali, odłożyli wiosła i wciągnęli żagiel na maszt. Łódź od razu skoczyła, pchnął ją dobry wiatr. Jarych odetchnął. Zdjął przykrywkę ze smukłej szyjki popielnicy i zdecydowanym ruchem wysypał prochy Strosza do rzeki.
Jego pomocnicy gruchnęli gromkim śmiechem i wyciągnęli dzban z miodem.
— Niech żyje Jarych! — zawołali i napili się, aż miód płynął im po długich, dobrze przystrzyżonych brodach.
Jarych wsunął wilgotne od słodkiego trunku palce do popielnicy starego kapłana, swego pradziada i wyjął je całe oblepione jego prochem. Obaj młodsi kapłani przyklękli i pochylili głowy. Jarych posmarował ich czoła prochami Strosza i miodem. Potem oblizał palce i szeroko rozłożył ramiona.
— Dziękujemy ci, Stroszu, żeś nas prowadził ponad setkę lat. Daj nam siłę. A sam odejdź!
— Przez ogień, przez wodę do Nawii — odpowiedzieli kapłani i zadęli w długie rogi. Niski, głęboki dźwięk niósł się po wodzie i płoszył rzeczne ptaki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki