Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Laponia Wschodnia to teren, na którym rozciągają się same bagna, mieszkańcy mówią lokalną odmianą fińskiego i dokąd nie ma po co podróżować. To część Finlandii, w której przestają działać telefony i ubezpieczenie na życie. Stąd pochodzi Elina, która co roku przed osiemnastym czerwca musi wyłowić szczupaka ze stawu Oś. Od tego zależy jej życie. Tym razem wszystko idzie nie tak, jak zaplanowała. Czas ucieka, a szczupak wciąż pływa wolno. Do tego Elina podejrzana jest o morderstwo, więc jej tropem podąża policjantka Janatuinen.
Wciągająca jak lapońskie bagno powieść pełna czarów i zabobonów, w której realne miesza się z nadprzyrodzonym, chyłki jeżdżą na tylnym siedzeniu samochodu, wodniki grają z ludźmi w karty, a paskudy wchodzą w człowieka, żeby się najeść.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 344
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nadlatujemy nad staw ze stratosfery.
Najpierw dostrzegamy Laponię. Ma ona następujące części: 1) pasjonująca Laponia Zachodnia: stoki narciarskie, język meänkieli, skandalizujący artyści; 2) egzotyczna Laponia Północna: Saamowie, kopulaste wzgórza i snujące się między nimi stadka reniferów, bajeczne jezioro Inari i pstrąg alpejski; 3) głupia Laponia Wschodnia: bagna i komary. Nikogo tam nie ciągnie.
Oprócz nas.
Pędzimy w tamtą stronę, ale wiatry stawiają opór. Niewiarygodne. Nawet kula ziemska wypycha nas na zachód.
Z tym że ja tworzę własne prawa natury.
Nadlatujemy z góry, żeby wszystko było zrozumiałe. Laponia jest wielka. Jeszcze z Sodankyli musisz zasuwać autem na północ prawie pięć godzin, nim dojedziesz do Morza Arktycznego. Ale zapomnij o motoryzacji, to kiepski miernik. Dróg tu prawie nie ma. Ani domów. Ani ludzi. Jest wyłącznie kaira, pustkowie. Zbiorowisko nieokreślonych kęp, resztek, które Bóg porozrzucał tam i siam po całej Arktyce, kiedy już wszędzie indziej porozkładał trawniki, wrzosowiska i lasy deszczowe. Idźcie mi do boru z takim Bogiem! No dobra, trochę przesadziłem. Wyżyny są piękne. Ale ta cała reszta... Dajcie spokój! Nie spotkasz tu żywej duszy, innymi słowy: miejsca nie brakuje. Cała idea Laponii zasadza się na połączeniu ogromu z bezludziem. Pokłuty rachitycznymi świerkami horyzont, którego przerażająca pustka odbiera mowę ludziom, a daje ją mitom. Mity bowiem karmią się lękiem. Materializują się w potworach snujących się po rojstach niczym zapuszczone przed wiekami maszyny, których dziś już nikt nie umie zatrzymać. Pełno ich w tych mrocznych wodach. Siedzą przycupnięte w powałach i świecą w mroku sowimi ślepiami. Daleko za wsiami, za lasami, jeziorami i mszarami, ze szczytów lapońskich wzgórz strzegą swojego królestwa bezimienne istoty. Bacznie świdrują blade światła domostw.
Dobra, teraz wyostrz na Kitinen, dopływ Kemi. Na wysokości Vuopio nurt rzeki rozszczepia się na dwa rozlewiska: Małą i Wielką Kołbań. Naszym celem jest ta druga. To niewielkie, okrągłe bajoro. Głębokie. Przy dnie dojrzewają szczupaki grube jak kłody… Pośrodku Wielkiej Kołbani wznosi się wyspa, Grobowy Ostrów. Tam urzęduje Olli Dzięcioł. My tam jednak nie lecimy, kieruję trochę w bok. Do Wielkiej Kołbani wpływa niewielki strumień i tak mi przyszło do głowy, że siądziemy sobie przy nim, delikatnie jak motyle. Czy raczej walniemy. Jeszcze chwila i – pac! Bagno w czerwcu to miękkie lądowanie. Czekajże, wyciągnę cię z tej brei – smmhhhuooobb. I jeszcze porządne bam! w ucho.
Witamy na tym świecie! Nie na mnie patrz, rozejrzyj się. Idealnie, co? W sośnie szczebiocze śpiewak, a z zarośli tuż przed tobą podnosi się czarna chmara komarów.
iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii
Męczący odgłos, nie sądzisz? Przyzwyczaisz się. Nie, kochanieńki, nie ścierajże tego błota! Toż to najlepsza ochrona.
iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii
Pójdziemy sobie za tym lichym strumyczkiem, co sączy się wśród traw. Śmieszne te nartniki… Ale stąpaj raczej na kępy. Tak, wiem, zapadają się, ale cię utrzymają, w przeciwieństwie do kożucha, bo jak w niego wdepniesz, to ci jeszcze całą nogę zassie. A wtedy zlezą się do niej bagienne buki, ściągną ci gumiaka i zaczną podgryzać za piętkę. Wredne uczucie. Raz niedaleko Saukkoaapy… No, dopadli nas już krwiopijcy, już nas obłażą. Patrz, jak szastają na lewo i prawo tymi swoimi śmiesznymi trąbkami. Nie wymachuj łapskami! Przecież nic ci nie zrobią. Szlam stwardniał, teraz mamy pancerz.
Ciesz się, że w pobliżu nie widać skogoli. Gigantycznego komara wielkości śmigłowca. Taka kanalia podrzuca dorosłego człowieka w górę jak zapałkę, a gdy ten zaczyna spadać, wbija mu trąbę w oko i wysysa go do sucha, a flak ciska na łoziny. Skóra łopocze potem na wietrze jak pranie na sznurze.
Po prawej, na skarpie, widzisz obejście Ylijaaków. Nikt już tam nie mieszka, ale za chwilę zrobi się tam niezły ruch.
Uwierzysz, że jeszcze miesiąc temu w tym miejscu było półtora metra wody? Na wiosnę w roztopy tworzy się tutaj spore jezioro. Tam, gdzieśmy zlądowali, przez tydzień można sieje wyciągać wiadrami.
Widzisz to wąskie zagłębienie w trawie, taką jakby ścieżkę? Tę przemszę wydeptała bohaterka naszej opowieści. A tam znów widać nasz strumyczek. Pójdźmy za nim jak za tęczą, aż znajdziemy skarb. Przedtem jednak kolejne chrapy, tym razem łozina. Widzisz, jak rozstąpiła się na boki, jakby ktoś wydeptał w niej korytarz? Tak w istocie było.
Pośrodku tych chrapów znajdziemy Zadni Staw. Płytki popław z bogatym życiem wewnętrznym, rozbujanym od ściekających do niego nawozów, zasiedlony przez upojone próchnicą okonie. Wielkie jak rękawice piekarskie.
Dalejże, śmiało, do odważnych świat należy! Już pewnie myślisz, że jesteśmy na miejscu? O, nie. Nie, nie. Gdy wyjdziemy z łoziny, czekają nas kolejne popławy i grzęzawiska. Torfowiska. A na koniec jeszcze sto metrów topieliska.
A kępy mlaszczą, mlaszczą…
Czasem tak sobie myślę, że świat wcale nie utonie w praoceanie ani nie zmieni się w pustynię, tylko po prostu zbagnieje. Pola zapadną się w bagnie. Wsie zapadną się w bagnie. Drogowskazy, ronda, drapacze chmur… Wszystko zapadnie się w bagnie. Nawet grzbiety górskie i szczyty zapadną się w bagnie, a jeziora i morza pokryją się kożuchem, jakby dostały jakiejś obrzydliwej wysypki. Wtedy ryby będą mogły już na zawsze pożegnać się ze słońcem, za to z Afryki aż do samej Ameryki przejdziesz po upstrzonym wełnianką trzęsawisku i cała kula ziemska zmieni się w jedną wielką chlupoczącą, szeleszczącą i mlaszczącą kępę. I będzie słychać jedynie zawodzenie komarów, a nad wodami na długich mechanicznych odnóżach będzie się unosiło nowe inteligentne życie.
Ale to jeszcze długo nie nastąpi, a ja mam tymczasem jeszcze jedną dobrą wiadomość. Mianowicie: już prawie jesteśmy na miejscu. Tak, cały czas zmierzaliśmy właśnie do tamtego migającego w oddali stawu.
Witamy nad Osią.
Jeżeli Zadni Staw jest płytki, to Oś jest płytka wprost niemożebnie. Góra trzydzieści centymetrów. I to też w przybliżeniu, plus minus. Woda gęsta jak grochówka. I gdzieś w tej zupie boczy się szczupak.
Oto i scena naszej opowieści. A w Osi, na dnie, jej oślizły bohater. Czy raczej: jeden z jej bohaterów. Dla niego właśnie tutaj jesteśmy.
Posłuchajże tylko! Jakim cudem szczupak dokonuje żywota w tym marnym popławie? Powiedziałem już: na wiosnę mamy tu jezioro. Gdy maj przechodzi w czerwiec, woda zaczyna opadać, i to opada w oczach. A spowolnione chłodem ryby nie pojmują, że najwyższa pora zbierać płetwy w troki i spływać do Kitinenu. Niektóre z nich zostają, aby gonić w piętkę, jak to często bywa w punkcie zwrotnym życia, i wkrótce też spostrzegają, że znalazły się w potrzasku. Wtedy ruszają eliminacje: ryby zaczynają na wyścigi się zjadać. W Osi zostaje zazwyczaj kilka szczupaków, ławica okoni i parę płotek. Te idą na pierwszy ogień. Potem eliminowane są mniejsze okonie. I tak dalej.
Aż w końcu przy życiu ostaje się jeden jedyny szczupak – „scuka”, jak mówią tutejsi. Warunki bytowe ma straszne. Jedzenia w stawie już nie ma, musi więc polować na śmigające po tafli żuki, a od wielkiego dzwonu trafi mu się głupia nornica, której zachciało się nagle popływać… Szczupakowi nie pozostaje nic innego, jak chudnąć w oczach i czekać na śmierć.
Oho, słyszysz? Trzasnęły drzwi samochodu. To nasza bohaterka zjechała do Ylijaako. To zaś oznacza, że jesteśmy gotowi. Zostały jej trzy doby. A mnie niecała sekunda: zaczynam się pogrążać. Nie, dzięki, nie trzeba mi pomocy, zapadanie się w bagnie, że tak powiem, jest jak najbardziej na miejscu. Byłem tu tylko na gościnnych występach, troszkę oprowadzić. Pokazać parę miejsc. I pamiętaj –
Wskutek ciągu nieszczęśliwych zdarzeń Elina musiała każdego roku przed upływem osiemnastego czerwca wyłowić ze stawu szczupaka.
Stawką było jej życie.
Wyruszała w drogę czternastego czerwca, kiedy na Północy wody po roztopach już na pewno opadły i do stawu można było dotrzeć w gumiakach. Wyjeżdżała rano i jechała cały dzień. Im dłużej, tym mniej przy drodze było miast, stacji benzynowych, wsi. Karlały drzewa. Wreszcie kończyły się nawet wsie. Zostawał tylko las.
Niekiedy zza zakrętu wytaczał się chwiejnie taki czy inny wóz. Wtedy zwalniała. Kierowcy pokazywali jej na migi, że ma natychmiast zawrócić.
Mijała stojącą na poboczu tablicę: „Za 40 kilometrów przestają działać sieci teleinformatyczne”.
Elina dojechała do wykarczowanego, może pięćdziesięciometrowego pasa granicznego. Pośrodku stała przycupnięta biała budczyna. Przejazd zagradzał opuszczony szlaban. Samochód Eliny dokulał się do niego i znieruchomiał.
Z otwartego okienka budki wystawał wsparty na łokciach znudzony pogranicznik w szarym mundurze. Pod pachami miał ciemne plamy potu. Na stole pod okienkiem buczał wentylator. Elina opuściła szybę, pozdrowiła strażnika. Ten od razu zaczął zwyczajową litanię. Państwo fińskie nie zaleca kontynuowania podróży. W razie gdyby podróżująca mimo to zdecydowała się jechać dalej, wszystkie jej polisy ubezpieczeniowe przestaną obowiązywać i będzie zdana wyłącznie na siebie.
– Ja stamtond pochodze – powiedziała Elina.
Pogranicznik wyciągnął rękę, podała mu dokument, obejrzał go. Zerknął na nią, potem znów na plastik. Oddał go i stwierdził, że faktycznie, już ją kiedyś widział.
– Jo – zgodziła się Elina.
– Cholernie gorąco – zagaił. Obrócił się, spojrzał na termometr na ścianie i prawie wykrzyknął: – Dwadzieścia osiem w cieniu!
– Oho.
– Nigdy nie idź do roboty w budżetówce – powiedział.
– Okej.
– No, szerokości.
Podniósł szlaban, Elina machnęła mu ręką i ruszyła. Za pasem granicznym po obu stronach szosy powróciły lasy. Droga była pusta. Elina wcisnęła gaz.
Bolał ją złamany podczas walki prawy paluch.
Za kołem podbiegunowym zaczęła spoglądać w lusterko wsteczne i bacznie lustrować pobocza. Gdy tylko dostrzegała gdzieś ciemniejszy kształt, zwalniała i nie przyspieszała, dopóki nie nabierała pewności, że to karcz lub korzeń. Włączyła radio. Na wszystkich kanałach mówili o rekordowych upałach, pożarach i powodziach.
Od czasu do czasu stawała na przydrożnym parkingu przodem do lasu i zamykała oczy. Wyobrażała sobie, że ma przed sobą dwie belki, które podnoszą się i opadają w rytm oddechu. Podnoszą się i opadają.
Z każdym kolejnym parkingiem przybywało komarów.
Minęła Cypel, nawet nie zerknąwszy na rzekę w dole. Wieś kościelna zmaterializowała się w środku lasu jak sen. Rozmyła się jak sen. Elina dotarła do Vuopio o dziesiątej wieczorem. Słońce stało jeszcze wysoko, barwiąc świat na wymęczoną żółć starej gazety. Elina skręciła w prawo na most i powoli przejechała na drugą stronę. Szeroka rzeka lśniła w złotych promieniach. Za mostem Elina skręciła w lewo i drogą wzdłuż rzeki pojechała w stronę rodzinnego domu.
Przed ostatnim zakrętem po lewej stało gospodarstwo Aska i Efraima, dalej chatka Sowy. Okna były ciemne. Elina dojechała do krańca ostatniej prostej. Stała tam tablica: „Koniec drogi”. Zjechała w opłotki. Obejście Ylijaako tworzyły cztery budynki: sauna, rodzinna chałupa ojca, zwana „starą połową”, oraz nowy dom i obora. Po obu stronach podjazdu rosły wysokie osiki. Elina zaparkowała pod oborą i wysiadła z auta. Usłyszała komary, pijackie trele droździka i monotonne marudzenie znudzonego życiem jera.
Sosna na skarpie stała między sauną a oborą niczym wieża strażnicza na granicy dwóch światów: suchej ziemi i bagna; wieżyca pochylona nad mokradłem, które leżało u podnóża skarpy wilgotne i cierpliwe.
Rano Elinę obudził hałas. Wstała z łóżka, wyjrzała za okno i zobaczyła kukułkę. Ptak siedział na osice i kukał, odmierzając czas żyjącym. Elina nigdy nie widziała jej z tak bliska. Ledwo podeszła do okna, kukułka ucichła i zaraz odfrunęła. Dziewczyna spojrzała na puste drzewo i pomyślała o czekającym ją tego dnia zadaniu, o wyłowieniu szczupaka.
Spała w swoim starym pokoju. Miała w nim łóżko, półkę z książkami, biurko i krzesło. Nic więcej. Resztę domu oddała Sowie.
Usiadła na krawędzi posłania. Przejechała dłonią po kłujących włosach, przystrzyżonych maszynką ustawioną na trzy milimetry. Golenie głowy było częścią rytuału.
Wyprostowała prawą nogę i przyjrzała się paluchowi, czarnemu i spuchniętemu. Wyglądał gorzej niż bolał. Musiała coś z nim zrobić.
Pokuśtykała do sieni. Z lewej miała duży pokój, w którym Sowa przymocował do ścian mapy zasięgu występowania różnych gatunków ptaków i tras ich migracji oraz tabelki i szkice kaczych łap. Skierowała się na prawo, do kuchni. Wzięła z zamrażarki stary numer „Ludu Laponii”, udarła z niego pasek i przewiązała nim paluch razem z sąsiadującym zdrowym palcem. Znalezionymi w szafie nożyczkami ucięła kawałek srebrnej taśmy klejącej, zwinęła papier ciaśniej i końcówkę przekleiła taśmą. Wyszedł solidny pakunek.
Odłożyła nożyczki do szafki. Na drzwiach mebla wisiała mapka topograficzna, na której Sowa krzyżykami pozaznaczał ołówkiem miejsca, gdzie ostatnio natknął się na chyłki.
Elina nastawiła ekspres z kawą, otworzyła boczne okienko i wyjrzała na dwór. Wieczorem nic nie zjadła, ale to było normalne. Apetyt traciła zawsze w pierwszej kolejności. Na podwórzu hałasowały te same ptaki, co piętnaście lat temu. Kwiczoły, pliszki, jaskółki. Wyglądały na te same, ale nimi nie były. Pełno ich widziało się teraz na podwórzu, na drzewach i budynkach. Gdy patrzyło się przez okno, myśląc wyłącznie o ptakach, dostrzegało się je wszędzie. Jaskółki wpadały w okienka na wyżce obórki jak odrzutowce. Kwiczoły skakały obunóż. Niekiedy zamierały i aż trzeba było oczy przymrużyć, by stwierdzić, czy to grudka ziemi, czy jednak ptak.
Elina upiła łyk kawy i poczuła się jak pusta łamliwa skorupa. Ojciec siedział kiedyś w tym samym miejscu i rozwiązywał krzyżówkę, gdy usłyszał skrobanie pazurów o podłogę. Zerknął pod stół i zobaczył łasicę. Patrzyła mu prosto w oczy, jakby to ona była prawowitą właścicielką ich domu. „Ze tez wie taka bestia, gdzie cłowiek ma ocy”, zdziwił się ojciec.
Na pogrzebie matki spytała go, czemu dom postawili na samym skraju bagna. Odpowiedział, że jego przodkowie mieszkali tu od zawsze, a i matka szczególnie sobie to miejsce upodobała. Przed zamążpójściem dokładnie zbadała całą okolicę. Sporządziła mapę i zaznaczyła na niej lokalizację ich przyszłego domu – nowego domu w Ylijaako – tak dokładnie na linii wschód-zachód, że leżał na Laponii niczym poziomica. Powiedziała, że budynek dopełni całości, której pozostałe elementy zostały już im dane z krajobrazem. Rzeka, lasy i wzgórza. Ojciec długo mierzył matkę wzrokiem. Drobną kobietę o krótkich, czarnych jak węgiel włosach i małych, równie czarnych oczach, które nigdy nie odbijały światła.
– Jo – rzekł w końcu. – Niechby i tak.
Budowali razem. Wyszedł im długi, parterowy dom. Zupełnie nie taki, jak inne domy we wsi, które miały obszerną świetlicę z piecem chlebowym. Ten dom nie miał świetlicy w ogóle. Mała kuchnia, gdzie przy stole siedziała teraz Elina, stanowiła część biegnącej na przestrzał sieni, którą od zachodu wieńczył duży pokój, a od wschodu kotłownia.
– Jakby miał takom sterówke i masynownie – wyjaśnił raz ojciec małej Elinie. – Zbudowalimy dla cie statek kosmicny.
Nocami Elina nie spała, tylko leżąc w łóżku, wsłuchiwała się w dudnienie wibrujące w ścianach i dachu. Wyobrażała sobie, że to odgłos silników jej statku kosmicznego, który przedziera się przez ciemności. Tak naprawdę hałasowały myszy buszujące w pustych ścianach. Dziesięć lat starczyło, by wyżarły niemal całą izolację, więc zimą ojciec targał do kotłowni szczapy, naręcze za naręczem, od rana do wieczora.
Latem myszy się truło i odławiało łapkami. Raz ojciec przygotował zasadzkę. Na mysim szlaku wygrzebał w ziemi dziurę i wstawił do niej słoik po kiszonych ogórkach zalany do połowy wodą. Myszy wpadały do niego i tonęły. Rano matka wybierała truchła ze słoika i z łapek, po czym ciskała je na gruzłowate bary ziemianki, w wierzbówki i krzewy malin.
Potem Elina z rodzicami siedzieli w saunie i przez okienko patrzyli w szarzejący zmierzch, na włochatki i sowy jarzębate, które nadlatywały zza poletka łowieckiego i siadały na okrągłym dachu ziemianki.
Wspomnienia wszystkiego, co zrobiła, zwaliły się na nią nagle jak lawina.
Ptaki ucichły.
Zegar przestał bić.
Poczucie winy wyciskało jej powietrze z płuc z tak dobrze znaną, jednostajną siłą. Phhhhhh.
Oparła czoło o stół. Kilka razy walnęła nim w blat.
– Gówno – zaklęła. – Co-za-gów-no.
Wyprostowała się.
– No nie. Ino znów nie zacynaj.
Wstała i zaczęła chodzić po kuchni. Uniosła dłonie i trzymając je przed sobą, strzepnęła palce, jakby poraził ją prąd.
Usiadła na podłodze. Wychyliła się w bok, legła. Próbowała przyjąć pozycję embrionalną. Nic lepiej. Podniosła się. Pokuśtykała do dużego pokoju. Wyjrzała na dwór przez okna i wróciła do kuchni. Pokręciła głową.
– Gówno. Gówniane gówno.
Chwyciła leżący na stole ołówek i zaczęła się zastanawiać, czy może go złamać. Odłożyła z powrotem na blat. Obiecała Sowie, że nie będzie już niczego niszczyć. Oparła czoło o drzwi lodówki. Poczuła chłód. Odchyliła głowę i walnęła nią o metal tak mocno, że brzęknęły słoiki w środku.
– Ała – jęknęła, chwytając się za czoło. – Cholerny świat, gówniane gówno.
Roześmiała się i pokuśtykała do lustra.
– Ty chyba strasnie głodna jesteś – powiedziała do siebie. – Zrób ty se coś do jedzenia.
Ugotowała owsiankę i jadła ją powoli, jakby szuflowała węgiel do pieca. Potem wróciła do swojego pokoju i przebrała się w grube bojówki. Powąchała koszulkę, w której wczoraj przyjechała. Nadal śmierdziała dymem. Cisnęła ją do kosza z brudami, w szafie znalazła drugą, starą i luźną, z szarej bawełny. Poszła do magazynku przy kuchni i maścią na komary natarła sobie twarz, kark i ręce.
W kotłowni znalazła swoje gumiaki, włożyła je, wzięła z haczyka czapkę z daszkiem, otworzyła drzwi i wyszła z domu.
Dochodziła dziewiąta rano, lecz na podwórzu już było słychać leniwe i chaotyczne pobzykiwanie ogłupionych przez upał pszczół i bąków. Za nimi latały ważki, a za nimi jaskółki. Połyskujące metalicznie plujki opalały się w rzędzie na ścianie obory.
Elina poszła do obory szukać wędek.
W środku panował chłód. I panowały tam komary, które bardzo się ucieszyły, że dziś podano śniadanie do łóżka. Żwawo obsiadały Elinę, a ona zabijała je masowo, waląc się dłonią po ramionach i karku. Starała się cały czas być w ruchu. To pomagało. Na komary i myśli, czyhające na nią zaledwie o chwilę zapomnienia.
Postanowiła załatwić szczupaka od razu. Szukała kijów w kącie między nartami, ale tam ich nie było, więc zajrzała między ostrewki, pod karmniki dla ptaków i za skutery. Wszędzie walało się pełno wszystkiego. Po przeniesieniu skórowni ojciec poznosił do obory to, czego nie potrzebował na co dzień. Nazbierało się tego sporo, bo w ostatnich latach życia zajmował się głównie siedzeniem na ganku, piciem i popatrywaniem na bagno. Wysoko pod kalenicą uwiły sobie gniazda dymówki. Jaskółki spoglądały z góry na Elinę i poćwierkiwały.
Dziewczyna przeszła do krowiarni, komary poleciały za nią. Minęła stary bojler. Wpłynął kiedyś na podwórze z wiosennym wezbraniem. Ojciec go odczyścił i zmajstrował z niego komin do wędzenia ryb. Dawnymi czasy wczesną wiosną ludzie z wioski mieli w zwyczaju taszczyć rupiecie na lód, z którym cały ten bajzel spływał potem rzeką ku utrapieniu mieszkańców dolnego biegu. Tak w Kitinenie potopiono całe tony odpadów. Muszli klozetowych, lodówek, zamrażarek, aut.
Pod agrowłókniną znalazła wędzisko z multiplikatorem. Tam też leżała skrzynka z przynętami, zapewne po porządkach Sowy.
Kija ze starym kołowrotkiem nie znalazła nigdzie. Właśnie na nim jej zależało, bo mogła nim zarzucać jedną ręką, a poza tym świetnie się sprawdzał z lekkimi przynętami w rodzaju dziesięciogramowych obrotówek Dopplera czy woblerków Rapali. A wędka z multikiem miała długą korkową rękojeść, miejscami już popękaną. Środek kija był owinięty srebrną taśmą w miejscu, gdzie kiedyś mu się pękło.
Elina wygięła go w łuk. Wytrzymał.
To będzie musiało jej wystarczyć.
Plecionka kończyła się pogiętym od szczupaczych zębów stalowym przyponem. Elina zajrzała do skrzynki, wybrała dziewięciocentymetrowy wobler i doczepiła go do przyponu. Do starego etui po okularach włożyła jeszcze kilka obrotówek, blachę i coś na zapas, po czym wsunęła sobie pudełko za cholewę gumiaka. Wyszła z obory i spojrzała na białe chmury. Snuły się powoli po błękicie jak zmutowane anioły. Elinie przemknęła przez głowę myśl, że to będzie jeszcze całkiem niezły dzień.
Tu jednak się pomyliła.
I to grubo.
Za oborą rosły pokrzywy i wierzbówki. Sowa wyciął w nich kosą wąski korytarz, którym teraz szła Elina. Powietrze leżało ciężko nad podwórzem. Dziewczyna zaczęła gwizdać stary szlagier, melodię podchwycił drozd śpiewak.
Wierzbówki wyciągały się z ziemi jasnozielone, wyprostowane i chętne. Jeszcze dwa miesiące i będą wyższe od niej: pogarbione i zrezygnowane, skłaniające przed sierpniem głowy objuczone czerwonym kwieciem. Zaczną powoli brązowieć od dołu, usychać i więdnąć, aż w końcu zamrą na stojąco i znikną pod śniegiem, który przykryje wszystko, cały ten krajobraz, wygłuszy wszelki dźwięk. Będzie tylko biel pod białym księżycem.
Za oborą wzdłuż skraju lasu biegła droga gruntowa. Opadała pod skarpę i przez bagno i łozinę wiodła do pól wciśniętych między Wielką a Małą Kołbań. U podnóża skarpy Elina skręciła z drogi na bagno. Brodząc, minęła Zadni Staw, gdzie grasowały w najlepsze wielkie okonie. Popław otaczała gęsta łozina, witki ryły w jej gołych ramionach białe i czerwone krechy. Było to całkiem przyjemne.
Elina brnęła dalej. Została spostrzeżona przez kilka komarów, które ruszyły na nią ociężale, ale je przepędziła. Bagno cuchnęło. Wyglądało na suche, lecz przy każdym kroku kalosz pogrążał się na dobre dziesięć centymetrów i spomiędzy traw z ciurkaniem wybijała woda. Każdemu podniesieniu nogi towarzyszyło ostre mlaśnięcie, jakby stopy Eliny były słodkimi lizakami, których moczar nie chciał wypuścić z ust bez walki. Dziewczyna uważała na prawą stopę, lecz opatrunek palucha trzymał pewnie. Stąpała po torfowcach, dzikich rozmarynach i wełniankach. Wgniatała w bagienny kożuch krzewinki, ich jędrne gałązki splatały się ze sobą jak kable elektryczne. Kwitła żurawina, różowe kwiatki zwieszały się perłami z delikatnych łodyżek. Zbyt piękne były na oparzeliska. Miejscami tworzyły wybrzuszone kępy i w nie Elina celowała gumiakiem, bo pod nimi zawsze był twardy grunt. Szła żwawo. W ciepłe dni, takie jak ten, buki bagienne poruszały się szybciej niż zwykle, ale i tak na szczęście za wolno dla niej. Nie od dziś wiadomo, że łosie i reny, wypuszczające się na rozległe topieliska, zapadają się czasem w kożuchu i toną, a wtedy w ich soczyste truchła wgryzają się buki.
Jakiż to był mozół, żyć i wykonywać konieczne do życia absurdalne zadania, takie jak to, które właśnie czekało Elinę. O ileż łatwiej byłoby spać już snem wiecznym w zimnym grobie.
Teraz zwietrzyły ją również bąki i zaczęły zataczać wokół coraz ciaśniejsze kręgi. Chmury kisły nad lasem i buzowały. Elinie przyszło na myśl, że sama trwa w bezruchu i tylko czas jest żywy, że ona, buki i nawet chmury to zwykła seria zatrzymanych kadrów. Chwilę potem stanęła na brzegu stawu.
Oś była tą samą cuchnącą dziurą w bagnie co zawsze. Pośrodku stawu sterczało dwanaście schorowanych badyli. Z mętnej wody narastało wieżowato ku powierzchni jakieś brązowe paskudztwo.
Było dopołudnie i generalnie nadzwyczaj kiepska pogoda na łowienie ryb. Elina zwolniła blokadę szpuli, wymachnęła kijem za siebie i zarzuciła szerokim łukiem. Wobler mlasnął o taflę prawie pośrodku stawu, metr przed badyliskiem.
Nawet się nie pofatygowała, by zacząć go ściągać, pozwoliła mu po prostu leżeć na wodzie. Jeżeli szczupak żył, a tak było zawsze do tej pory, właśnie namierzał się sztywno na plusk jak stara łódź podwodna.
Powoli uruchamiały się systemy osamotnionej ryby. W szczupaku, który nie jadł od wielu dni i drzemał półprzytomnie w mule, czekając na śmierć, nagle odżyła nadzieja. Wyostrzył zmysły do granic możliwości. Z drżeniem płetw ślepił w mętną zawiesinę, analizując prawdopodobieństwo pojawienia się w niej czegoś zdatnego do spożycia.
Elina delikatnie podniosła kij. Wobler skoczył może dziesięć centymetrów, chlapnął i powiedział: plop. Na wodzie pojawiła się idąca zza badyli pręga i Elina nic więcej nie musiała robić: szczupak już wiedział, gdzie jest poszukiwany obiekt. Bryzgnęło i wobler zniknął. Elina zacięła. Miała go.
Ważył jakiś kilogram i zaczął robić to, co zwykle robią szczupaki – odjeżdżać. Najpierw zakosem w lewo, potem zakosem w prawo. Elina obracała kijem, utrzymywała go pod kątem dziewięćdziesięciu stopni do naprężonej plecionki. Przykręciła hamulec, żeby szczupak musiał się teraz zmagać z pełną mocą kija.
Chlupotało, ryba traciła siły. Elina puściła wędkę jedną ręką, złapała za czapkę, zdjęła ją i trzepnęła nią o udo. Do bagna spadła kolekcja martwych owadów. Dziewczyna włożyła czapkę z powrotem na głowę i zaczęła zwijać korbką plecionkę na szpulę. Gdy szczupak był metr od brzegu, uniosła wędkę, żeby wyciągnąć go z wody. I wtedy linka się zerwała.
Pyk.
Chmury nasunęły się nad staw.
Wzięła w palce końcówkę plecionki i obejrzała ją. Przezroczysta i nierówna. Odwinęła trochę więcej ze szpuli, chwyciła mocno obiema rękami i pociągnęła.
Pyk.
Próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio zmieniała plecionkę w tej szpuli. Chyba nigdy. Była to pierwsza konkretna perturbacja w ciągu tych pięciu lat. Do tej pory wyciągała szczupaka po pierwszym rzucie.
Poczuła lekki dreszcz emocji.
Z pudełka z przynętami wyjęła szesnastogramową blachę Krokodila i uznała, że przywiąże ją bez przyponu, bezpośrednio do plecionki. Przełożyła końcówkę dwukrotnie przez ucho blachy i spojrzała bezradnie na powstałe pętle. Jak się robiło ten węzeł wędkarski? Zaczęła okręcać końcówkę wokół plecionki. Palce pamiętały.
Do wiązania potrzebowała obu rąk, co dało szansę bąkom. Jeden wbił swoje sztylety w nadgarstek Eliny. Zabolało. Dziewczyna pośliniła węzeł i zaciągnęła go paroma równomiernymi, spokojnymi szarpnięciami. Potem pstryknięciem posłała bąka w kosmos. Odgryzła końcówkę plecionki, podwindowała korbką blachę pod szczytówkę kija, zamachnęła się i rzuciła. Szczupak wziął od razu.
– Ej, scuka, scuka. Nicego cie zycie nie naucyło – mruknęła pod nosem.
Tym razem postanowiła porządnie go zmęczyć. Będzie prowadzić go precyzyjnie i holować bardzo delikatnie. Tak bardzo, by linka wytrzymała, a ryba miała co robić. Postanowiła wydrenować ją z resztek sił, chęci walki i wiary w życie, tak by wylądowała na brzegu zobojętniała i gotowa na śmierć. A wtedy jej pozostanie już tylko przycupnąć i podnieść rybę bez wysiłku jak upuszczony na ziemię paragon.
Poluzowała hamulec. Szczupak odjechał w staw. Parł na środek, hamulec terkotał, plecionki ubywało.
Elinę martwiły dwie okoliczności. Jeżeli szczupak połknął blachę, mógł przegryźć linkę. I druga sprawa: jeśli zdąży opłynąć badylisko, plecionka się zawinie, a ona straci kontakt z rybą. Wtedy jeden mocny strzał ogonem i będzie po lince.
Miała wpływ wyłącznie na tę drugą okoliczność.
Utrzymując lekkie naprężenie plecionki, podążała z wędką wokół stawu za szczupakiem, tak że ani razu nie zdołał uciec jej za badylisko. Płynął w prawo. Elina wypatrywała go w wodzie jak dobrej nowiny, która lada chwila stanie się ciałem. Mówiła na głos, żeby nie stracić panowania nad sobą. Relacjonowała każdy swój krok i każde szarpnięcie ryby.
Teraz nie miała już chwili wytchnienia od owadów. Pot, który pokrył jej kark i dłonie, spłukał ze skóry maść i komary mogły przystąpić do zmasowanego ataku. Siadały na niej i elastycznymi trąbkami sondowały podłoże w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca do wkłucia. Trąbka komara to rewelacyjny sześcioczęściowy instrument. Najpierw w ruch idą dwie szczęki, a potem dwie żuchwy, które przytrzymują nacięcie w rozwarciu, między nimi zaś biegnie kanalik służący do pompowania do krwi śliny o właściwościach przeciwzakrzepowych. Na samym końcu instrumentu znajduje się trąbka. Komar zasysa przez nią krew i oddziela ją od wody, którą wyciska potem na zewnątrz kroplami z odwłoka.
Teraz te piekielne maszyny do pompowania krwi i rozmnażania obsiadły Elinę setkami.
Między nimi latały bąki. Porażająco zielonookie ślepaki, szybkie, zwrotne i bezgłośne, a wokół nich bąki bydlęce. Czarne gluty ze skrzydłami. Wykonywały na Elinie próbne lądowania, sondując grubość jej koszuli, spodni i czapki. Szukały gołego ciała. Wkopywały się we włosy pod brzegami czapki, nacinały skórę i ucztowały. Biły się o miejsce na jej ramionach i udach. W otworach gębowych nosiły chitynowe noże, którymi przerzynały skórę, a gdy z rany wytryskiwała krew, zanurzały w niej swoje paszcze. Bąki to zmajstrowane przez szatana żywe scyzoryki, wyposażone dodatkowo w specjalne łyżeczki do szuflowania krwi. Teraz ich włochate, ciemne odwłoki pulsowały i nabrzmiewały, stawały się pękate, a gdy już natankowały się do syta, wzbijały się niezdarnie do lotu w poszukiwaniu dogodnego miejsca do złożenia jaj, na przykład źdźbła nadwodnej trawy, których w takim terenie nie trzeba długo szukać.
Wokół nich trzeszczały połyskujące niebiesko żagnice. Łapały bąki, spadając na nie z góry i zamykając je w mocnych odnóżach jak za kratami. Zabijały je ukąszeniem w głowę, a następnie przysiadały na witce wierzbiny i zjadały swój łup. Największe nie lądowały nigdy. Buczały majestatycznie, przerażające w swoim bezruchu, międląc szczękami i lustrując otoczenie wszystkowidzącymi oczami. Pożerały ofiary w całości, wypluwając tylko skrzydła.
Elina wolną ręką tłukła, co tylko się dało. Wbijała komary i bąki w dłonie, spodnie i koszulę. Lewa ręka poczerniała jej od chityny i flaków, które wycierała w bojówki zamienione w owadzi cmentarz. I wciąż podążała za rybą, tocząc ów nieprzerwany cyrk polowania i śmierci dookoła stawu. Bolał ją paluch. Chwiała się. Niekiedy musiała się wesprzeć wolną ręką o kożuch topieliska, a wtedy bąki i komary cięły i kąsały ją bezkarnie, i opijały się jej krwią.
A wszędzie wokół niej po trawach, świerkach i krzewach rozłaziły się w poszukiwaniu sukcesu reprodukcyjnego chmary żuków i chrząszczy, wszystkie podług przyrodzonych im zdolności. Owady walczyły ze sobą i co rusz któryś, przebierając nieporadnie odnóżami, spadał do stawu, wydany na łaskę obcego żywiołu. Zaraz też dopadały go nartniki. Wbijały w niego swoje trąbki i wstrzykiwały mu enzym rozpuszczający wnętrzności, dzięki czemu mogły zasysać zwrotnie upłynniony pokarm. Wyglądały jak ozdoby stołowe z posklejanych patyczków, w które nieczysta siła tchnęła życie i którym rozkazała trącać ofiary trąbkami, i siorbać je zawzięcie, dopóki nie zostaną z nich same pancerze. Jeżeli do wody wpadał czasem niespotykanie duży owad w rodzaju bąka, ruszało na niego na podobieństwo stada hien nawet dziesięć nartników, zamykało go w kręgu i urządzało sobie biesiadę.
W słabych podmuchach wiatru gonne świerki na bagiennym osuchu kołysały gałęziami wte i wewte, jakby i one chciały przywabić coś ku sobie. Niekiedy rzeczywiście przysiadały na nich ptaki, których już potem nikt nie widział.
Pod nartnikami sunął szczupak. Łeb miał szeroki niczym krokodyl, a tułów ku ogonowi zwężał się maczugą. Ryba ryła w swoim mętnym świecie ciemny prosty tunel. To wyginała swoje giętkie ciało, to znów prostowała je mocnym, beznamiętnym wymachem i sunęła dalej. Jak piękny, jak oszczędny w gestach był ów płynący szczupak. I jak niezdarnie, jak ciężko człapała za nim Elina.
Dziewczyna ociekała od potu i krwi. We włosach miała komary, które zdołały się przekopać pod otokiem czapki. Opite krwią, nie były już w stanie wydostać się na wolność, więc bzyczały i brzęczały za gęstymi kratami. Wpełzały Elinie do uszu, lecz i tam nie miały dla siebie przyszłości. Znalazłszy się w potrzasku, zawodziły piskliwie, a był to hałas potworny, bo dobywający się prosto z wnętrza głowy. Przez cały czas coś dziewczynę gryzło i cięło, ból rozkładał się równomiernie po całym ciele. Bolały ją nawet stopy, ale przyjmowała tę karę z zadowoleniem.
Jakżeż cudownie, powoli i nużąco płynął czas nad stawem. Oboje słabli. Elina zapadała się w topielisku, w jego paraliżującej uległości. Szczupak zaś okrążał staw, a jego krzyżem był niesłabnący opór jej wędziska. Teraz chodziło o to, kto pierwszy opadnie z sił. Elina skupiała się tylko na jednym: na stawianiu jednej stopy przed drugą.
Z niejakim opóźnieniem się zorientowała, że linka zwisa luźno. Szczupak się zatrzymał. Lewitował teraz w wodzie pośrodku stawu, co mogło oznaczać, że jest już wykończony. Elina nie pozwoliła mu jednak odsapnąć. Pociągnęła kij, zmuszając rybę do wykonania ruchu. Szczupak z ociąganiem podpłynął do brzegu i znieruchomiał dwa metry od niej. Podeszła do niego w trzech przesadnie ostrożnych krokach. Ostatni zrobiła prawą nogą. Paluch zabolał tak bardzo, że prawie krzyknęła. Ryba rozwarła paszczę, strosząc skrzela szeroko niczym skrzydła. Zadzwoniły wbite w nią błystki. Elina kucała z nadzieją, że jest gotowy. Że cień jej opadającej ręki nie spłoszy go, lecz na odwrót, wyda mu się kojącym wybawieniem.
Patrzyła w jego oko, w tę mętną perłę, na którą świat rzutował mgłę poruszeń i barw. Nie dostrzegła w nim wyzwania ani beznadziei. Szczupak zrobił, co zrobił, bo mógł. Machnął ogonem i już był na środku stawu.
Przedstawienie zaczęło się od nowa.
A potem kolejne.
Dopóki Elinie nie powinęła się noga. Jej prawa stopa, teraz już pozbawiona czucia, zapadła się nagle zaskakująco głęboko. Dziewczyna straciła równowagę i zaryła tyłkiem w wilgotny, zimny kożuch. Dźwignęła się do pionu i szarpnęła pogrążoną nogą. Zawyła z bólu. Wyswobodziła stopę, ale bez kalosza. Stała teraz w mazi w samej skarpecie. Bagno wsysało gumiaka, bulgocząc z ukontentowania.
Wtedy hamulec już wył, a plecionka topniała w oczach.
Szczupak w najlepsze okrążał badylisko.
Elina chwiejnie ruszyła za nim. Ryba miała nad nią pół okrążenia przewagi. Plecionka muskała już badyle i zaczęła się zaginać, szczupak uciekał. Dziewczyna uniosła wędkę najwyżej jak mogła. Linka zsunęła się z dwóch najbliższych badyli, i jeszcze z trzeciego, lecz kolejne były wyższe od tamtych i nakłoniwszy się ledwie do połowy, więcej już ani drgnęły, bo plecionka skompresowała całą tę odstręczającą kępę w jeden wielki, twardy pęk. Elina zaczęła stawiać dłuższe kroki. Kożuch pomlaskiwał. Rozciąganie kroków okazało się błędem: szczupak wyczuł jej zaniepokojenie i jeszcze żwawiej popruł przed siebie, dzięki czemu rychło zdublował ją w wyścigu dookoła stawu. Elina nie mogła już nic zrobić. Plecionka owinięta wokół przeszkody przestała ustępować i zatrzymała rybę. Ta zaczęła się szarpać. Na drugim końcu linki Elina cięła i szarpała wędką, lecz badylisko tylko kiwało się na boki. Szczupak sprężył się w sobie i skoczył, a tego nie zdołałaby już wytrzymać żadna plecionka.
Elina zrobiła w tył zwrot. Nie chciało się jej nawet szukać gumiaka. Zasłużyła sobie na to wszystko, należało się jej. Ruszyła przed siebie z powrotem do domu, człapiąc żmudnie i cokolwiek jednostronnie, z prawą nogą w ogniu i obrzydliwie ciamkającą skarpetą. Otoczona nieprzerwanym, koszmarnym zawodzeniem owadów.
W domu zdjęła mokre ubranie, rozwiesiła je na sznurze w kotłowni, a skarpetę cisnęła do śmieci. Ostrożnie zdjęła opatrunek, pod którym pulsował, zmieniony nie do poznania, czarny paluch. Wyrzuciła poklejony taśmą papier do kubła i pokuśtykała pod prysznic. Woda wyciekała ze słuchawki pod nikłym ciśnieniem. Elina patrzyła na sponiewierany paluch i meandrującą wokół niego strugę. Wody, błota i zabitych owadów.
Wytarła się i spojrzała w lustro. Twarz miała upstrzoną wściekle czerwonymi gruzłami. Czerwień stanie się jeszcze wścieklejsza, gdy tylko owadzie białka zaczną robić swoje. Elina wyrzekła do swojego odbicia:
– Moze sie ugłam, ale nie złamałam.
I zaczęła rechotać, bo nie cierpiała przysłów i przerażało ją to, że choć zostało jeszcze tyle dnia, ona już teraz jest śmiertelnie wyczerpana. Właśnie takich cierpień było jej potrzeba. Próbowała wykrzesać z siebie choćby cień wdzięczności.
Powlokła się do kuchni i włączyła radio. Usłyszała, że w Laponii będą się utrzymywać rekordowe upały, a ponadto należy się tam spodziewać huraganów. Elina zrobiła sobie nowy opatrunek i rozpoczęła przeszukiwanie szafek. Przekopawszy się przez mąki i puszki, znalazła suchary z cynamonem. Data przydatności do spożycia stuknęła im jakoś w połowie ubiegłego roku. Wzięła jednego na ząb, był twardy jak kamień. Wcisnęła go sobie do ust niczym smoczek i zwilżyła śliną. Ssała cukry, siedząc na tym samym krześle, na którym siedziała rano, i słuchając radia, w którym wyliczano wszystkie plagi atmosferyczne nawiedzające Finlandię, oczywiste oznaki bliskiego końca świata. W końcu stwierdziła, że musi pojechać na zakupy. Do Keija po nową linkę i do Hety po jedzenie.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Pienen hauen pyydystys
Copyright © for Polish translation by Sebastian Musielak
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Marpress, Gdańsk 2021
Copyright © by Juhani Karila 2019
Published originally in Finnish by Siltala Publishing
Published by agreement with Helsinki Literary Agency, Finland
and Book/Lab Literary Agency, Poland
Książka została wydana przy wsparciu finansowym
FILI – Finnish Literature Exchange
Wydanie I
ISBN 978-83-7528-240-5
Wydawnictwo Marpress sp. z o.o.
ul. Targ Rybny 10B, 80-838 Gdańsk
tel. 58 303 1878, [email protected]
www.marpress.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek