Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka ta, to nie tylko fascynujący życiorys polityczny, ale i rozważania o tym czego dziś brakuje w polskim życiu publicznym – mówi autor książki. Wraz z nim śledzimy życiorys bohatera od czasów wrocławskiej, licealnej i studenckiej opozycji w końcowym okresie PRL. Potem przemierzymy korytarze Najwyższej Izby Kontroli i znajdziemy się w pokojach inspektorów walczących z korupcją, przemytem broni, esbeckimi powiązaniami. Będziemy przyglądać się walce z przestępczością w Warszawie i zamykaniu nielegalnego klubu z udziałem byłych żołnierzy Grom. W końcu znajdziemy się w świecie światowej polityki. Na korytarzach Białego Domu, misjach międzynarodowych, naradach strategicznych w siedzibie polskiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego, a potem w kancelarii Lecha Kaczyńskiego, w której Władysław Stasiak był traktowany jako przyszły lider polskiej prawicy.
W 2010 roku wszystkim wydawało się, że to początek wielkiej kariery politycznej. Jak potoczyłyby się więc dalsze losy jego bohatera? Logika wydarzeń i historia drugiej dekady XXI wieku wskazywałyby na to, że faktycznie najbardziej prawdopodobna wydaje się kariera prezydencka. Te nadzieje przerwała tragedia Smoleńska, w której bohater książki zginął na pokładzie prezydenckiego samolotu.
Wiktor Świetlik przedstawia nie tylko sylwetkę i biografię Władysława Stasiaka, ale mierzy się z najważniejszymi problemami przed jakimi stawała Polska w 1989 roku i szuka dla nich rozwiązania właśnie w działaniach bohatera swojej książki. Książka, podobnie jak sylwetka bohatera, nabrały szczególnej aktualności w obliczu rosyjskiej inwazji na Ukrainę, gdy inteligencja, wiedza i zdecydowanie bohatera książki zdecydowanie Polsce by się przydały. Na szczęście pozostała nam jego spuścizna intelektualna i dorobek, z którego możemy czerpać, i dzięki któremu możemy czuć się bezpieczniejsi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 284
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
POLSKA STASIAKA
Autor
Wiktor Świetlik
Korekta językowa
Joanna Wysłowska
Przygotowanie wersji do druku
Magdalena Kęszczyk
Okładka
Magdalena Kęszczyk
Wydawca
Wydawnictwo Diecezji Siedleckiej UNITAS
ul. Szkolna 22, 08-110 Siedlce www.wydawnictwo-unitas.pl
Siedlce 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN: 978-83-66175-58-7
Przygotowanie wersji elektronicznej
Epubeum
Partner wydania
Sponsor strategiczny
Patroni medialni
Wioli, z wdzięcznością za wszystkie wspólnie spędzone lata
Służba, czyli budowanie przyjaźni w Rzeczypospolitej
„Była, była niegdyś w tej Rzeczpospolitej cnota…” – od takiej, nieco melancholijnej uwagi zaczyna się opowieść o dziejach Polski, jaką snuł mistrz Wincenty, nazwany Kadłubkiem. To jest opowieść spisywana przeszło osiemset lat temu. A już pojawia się w niej cień żalu, że tak cnotliwych obywateli, jacy niegdyś służyli naszej politycznej wspólnocie, teraz między nami nie ma.
Od tragedii smoleńskiej mija więcej niż dziesięć lat, a nie możemy pozbyć się tego uczucia żalu, straty – nie tylko osobistej, ale także straty dla Rzeczypospolitej jej najlepszych sług, ze wszystkich politycznych obozów, na które podzielona była i jest Polska. Prezydentów, ministrów, posłów, senatorów, generałów, urzędników, historycznych już bohaterów i bohaterek. Wśród nich minister Władysław Stasiak – uznawany nie tylko przez swój obóz za wzór urzędnika Rzeczypospolitej. Wzór jakby niemożliwy już w tak zdominowanej przez cyniczną grę polityce, ale prawdziwy. Nie możemy o tym zapomnieć. Nie tylko dlatego nie możemy, że woła o tę pamięć wyjątkowa indywidualność, ale również dlatego, byśmy uświadomili sobie, jaką rolę odgrywa, odgrywać powinien urzędnik, minister Rzeczypospolitej.
Ten sam mistrz Wincenty w swojej Kronice przedstawia wydarzenia bardzo świeżej daty, których był naocznym świadkiem. Wśród nich elekcję pierwszego w naszych udokumentowanych dziejach księcia o imieniu Leszek. Po czterech Bolesławach, trzech Mieszkach, dwóch Władysławach i dwóch Kazimierzach władcą w rodzie Piastów wybrany został Leszek, zwany Białym. Jeszcze wtedy, w roku 1194, mały. To był właściwy moment, by przypomnieć ważną prawdę o państwie, o jego polskiej tradycji w każdym razie.
W dyskusji nad wyborem, której przysłuchiwał się mistrz Wincenty, padł ten ważny argument: „władcy nie zarządzają państwem na własną ręką, ale przy pomocy urzędników”. Owi urzędnicy, mądrzy ludzie spoza dynastii, mogą i powinni się zaopiekować Rzecząpospolitą i jej małoletnimi książętami, tak jak potem pomagać im powinni podczas sprawowania władzy. Nie ma Rzeczypospolitej bez obywateli, ale nie może ona także mieć się dobrze, kiedy nie pracują dla niej dobrzy urzędnicy. Tacy, którzy rozumieją – jak ujął to mistrz Wincenty – iż „Rzeczpospolita jest jakby podopieczną”. Taką, która wymaga służby: wiernej, kompetentnej, nieoglądającej się za nagrodami ani korzyściami własnymi, ale za dobrem wspólnym.
W tej książce zobaczyć można portret człowieka, który w ten właśnie sposób Rzeczpospolitą traktował. I dziwił się, i ubolewał, kiedy widział, że inni tego nie robią. Ale nie upadał na duchu, nie wyklinał, tylko zachęcał, przekonywał – że dobrze jest pracować dla Polski, niezależnie od tego, jak na imię ma wybrany przez jej obywateli władca. Władysław Stasiak znajduje swoje godne miejsce w szeregu kanclerzy, podskarbich, wojewodów, marszałków, ministrów, którzy zapisali się w dziejach Królestwa Polskiego i Rzeczypospolitej, dobrze wypełniając swoje obowiązki. Nie wiem, czy często do tej dawniejszej historii sięgał, choć jak się z tej książki dowiadujemy, Trylogię Sienkiewicza znał na wyrywki. Dowiadujemy się tu jednak przede wszystkim, jak ważne miejsce w formacji „pierwszego ministra” Lecha Kaczyńskiego miała jego rodzinna tradycja z czasów nowszych, z dziejów walki o przywrócenie i obronę istnienia państwa polskiego. Pochodzenie, po kądzieli, od Bobrowskich, z których Stefan był najenergiczniejszym z przywódców Powstania Styczniowego; po mieczu – wspomnienie dziadka, Augustyna Stasiaka, legionisty Piłsudskiego i Hallera, obrońcy Polski przed bolszewikami z roku 1920, a potem znowu, we wrześniu 1939 – przed wspólnym najazdem Hitlera i Stalina: to zobowiązuje. Ale zobowiązuje tylko tych, którzy odczuwają żywą więź z dumną tradycją Niepodległej. Nie każdy ją czuje. Wielu z nas, obywateli Rzeczypospolitej, odczuwa pokusę raczej, by poczuć się jej panem, nie sługą. By od niej brać, nie dawać do wspólnego skarbca.
Nie miałem, niestety, wielu okazji do osobistych spotkań ze śp. Władysławem Stasiakiem. Wspomnę tutaj dwie, na swój sposób znaczące, właśnie w kontekście owych różnych postaw, jakie przyjąć można wobec naszego wspólnego państwa. Najpierw – zaproszenie, jakie wtedy minister – szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego (BBN) wystosował m.in. do mnie na dyskusję poświęconą roli sił zbrojnych w systemie bezpieczeństwa RP. Początek września 2008 roku. Prezydentem, zwierzchnikiem BBN, był Lech Kaczyński. Rządem jednak już od dziesięciu miesięcy kierował Donald Tusk. Miesiąc wcześniej inicjatywa prezydenta Kaczyńskiego i osobista odwaga w poprowadzeniu grupy przywódców krajów Europy Wschodniej i Środkowej do Tbilisi uchroniła Gruzję przed całkowitym rozjechaniem gąsienicami rosyjskich czołgów (rola BBN i ministra Stasiaka osobiście w tej chyba najważniejszej akcji politycznej prezydentury Lecha Kaczyńskiego zasługuje na uwypuklenie). To moment, kiedy na pewno nie było warto kontynuować wewnętrznej wojny rządu z prezydentem RP, tylko wspólnie radzić nad jak najefektywniejszym wzmocnieniem naszej wspólnej obronności. Do udziału w dyskusji szef BBN zaprosił więc ministra obrony Bogdana Klicha oraz ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego. Ten drugi z góry wykluczył swoją obecność. Kiedy minister Stasiak otwierał dyskusję 17 września, był jednak wyraźnie zaskoczony, że nie pojawił się najbardziej niejako naturalny partner w tej rozmowie – minister obrony. Potwierdził w przeddzień swoje uczestnictwo, ale nie przybył. Minister Klich nie wydelegował nawet nikogo w zastępstwie ze swojego resortu. Przysłał tylko jednego dziennikarza. Minister Stasiak był autentycznie zasmucony. Cieszył się, że przyszli inni przedstawiciele ugrupowań politycznych bynajmniej nie sympatyzujących z urzędującym Prezydentem RP, ale uznający powagę tego urzędu, chwili i tematu – m.in. wicemarszałek Sejmu z Sojuszu Lewicy Demokratycznej (SLD) Jerzy Szmajdziński (zginie później, razem z ministrem Stasiakiem, w Smoleńsku) czy były minister spraw zagranicznych Adam Daniel Rotfeld.
Zapraszając do rozmowy, do wspólnego namysłu, odwołał się wtedy minister Stasiak do historii. Przypomnę dwa fragmenty jego wprowadzenia, wymownie świadczące o zanurzeniu jego osobistego etosu służby Ojczyźnie w historycznej pamięci. Przywołał wtedy, in extenso, zapisy w Konstytucji 3 maja, które mówią o Sile Zbrojnej Narodowej, o tym, że:
[…] naród winien jest sobie samemu obronę od napaści i dla przestrzegania całości swojej. Wszyscy przeto obywatele są obrońcami całości i swobód narodowych. Wojsko nie jest niczym innym, jak tylko wyciągniętą siłą obronną z ogólnej siły narodu i porządną przez ten naród. Społeczeństwo powinno wypłacić wojsku swemu nagrodę i poważanie za to, że się poświęca jedynie dla jego obrony. Wojsko winno narodowi strzeżenie granic i spokojności powszechnej, słowem winno być jego najsilniejszą tarczą, aby przeznaczenia tego dopełniło nieomylnie, powinno zostawać ciągle pod posłuszeństwem władzy wykonawczej stosownie do opisów prawa, powinno wykonać przysięgę na wierność narodowi i królowi i na obronę konstytucji narodowej. Użyte być więc wojsko narodowe może na ogólną kraju obronę, na strzeżenie fortec i granic, lub na pomoc prawu, gdyby kto egzekucji jego nie był posłusznym.
I przywołał samą datę 17 września, kiedy odbywała się rozmowa o polskiej obronności – bez ministra obrony. Mówił o 17 września 1939 roku jako swoistym memento:
Nie należy zapominać o możliwości pojawienia się wyzwania zgoła nieoczekiwanego. Proszę pamiętać o tym, że inwazja 17 września była jednak zaskoczeniem. Jeszcze na początku wojny z Niemcami szef Sztabu Głównego nie do końca wierzył, że coś takiego może w ogóle nastąpić. Dlatego właśnie, rozmawiając dzisiaj, pamiętajmy o tym, że historia nigdy się nie kończy. Fakt, iż wstąpiliśmy do NATO, nie oznacza wcale, że nic się już w historii nie wydarzy, że już zawsze będziemy bezpieczni. Wyzwania i zagrożenia mogą na nas czekać, mogą się pojawiać mniej lub bardziej oczekiwanie, ale jeżeli chcemy dobrego, nowoczesnego, profesjonalnego, dobrze wyposażonego i wyszkolonego wojska, to musimy stosować się do realiów. Musimy rozmawiać, jak te cele osiągnąć w praktyce.
Historia nie była dla ministra Stasiaka okazją do popisywania się erudycją, ale tylko wezwaniem do wyciągania z niej praktycznych lekcji: by uniknąć powtórki ze zła, które nieraz doświadczyło naszą wspólnotę. Ta debata, bez ministrów rządu Donalda Tuska, odbywała się w Hotelu Victoria. Okna wychodzą na plac Piłsudskiego. Na miejsce, gdzie stoi dziś pomnik prezydenta Lecha Kaczyńskiego i pomnik ofiar tragedii smoleńskiej. Może nie byłoby tych pomników, a przede wszystkim tragicznej przesłanki do ich stawiania, gdyby inni ministrowie potrafili przyjmować ten etos służby, jaki prezentował Władysław Stasiak?
I drugi moment, który chciałem przywołać: 27 lipca 2009 roku. Akurat na ten dzień prezydent Kaczyński zaprosił mnie do pałacu przy Krakowskim Przedmieściu, bym mógł nagrać z nim obszerną rozmowę dla „Arcanów”. Prezydent przyjął mnie w swoim gabinecie, a potem rozmawialiśmy już przy pospiesznym obiedzie, w domowej części pałacu, bowiem gospodarz spieszył się już na ważną uroczystość. Pojawił się temat skrzywienia obrazu polityki przez media. Prezydent mówił tak:
– Problem w relacji między mediami a politykami polega jednak na czymś innym jeszcze, co nie jest zresztą specyficzne dla Polski tylko, ale ma charakter zjawiska ogólnoświatowego. To jest problem coraz marniejszego statusu polityka. Zarobki polityków porównywane są do średniej krajowej. Zarobki menedżerów czy dziennikarzy – raczej nie. Młody, zdolny człowiek, który staje przed wyborem życiowej drogi i waha się między karierą w polityce, biznesie i dziennikarstwie – ma najwięcej powodów, by nie wybrać drogi polityka. To jest selekcja w znacznym stopniu negatywna. Gdzie indziej może zarobić więcej, a w polityce dodatkowo narażony jest na ogromny nacisk kontroli medialnej nad swoim życiem, nawet osobistym. Od tego nacisku jako menedżer czy dziennikarz byłby wolny. Prowadzi to do konsekwencji tak niemiłych dla każdego rządu, jak konieczność organizowania „łapanki” na stanowiska wiceministrów. Trzeba często brać w tej sytuacji ludzi niedoświadczonych. Ludzie służby w warunkach stabilizacji trafiają się rzadko. Poza tym ludzi służby potrzebuje nie tylko polityka. Wielu z nich w sposób demonstracyjny unika polityki i wybierze raczej służbę cywilną, dyplomację czy służby specjalne. Dam przykład. Przed chwilą podpisałem nominację na stanowisko szefa Kancelarii Prezydenta dla Władysława Stasiaka. Przez długie lata podkreślał on, że nie jest politykiem. To pierwszy rocznik absolwentów Krajowej Szkoły Administracji Publicznej, potem mój współpracownik z Najwyższej Izby Kontroli, potem jeszcze wiceprezydent Warszawy. Nie chciał, jak wielu innych ludzi gotowych do służby publicznej, by przylgnęło do niego piętno polityka. Tak, piętno – bo media, w szczególności tabloidy, tworzą obraz polityków jako zapijaczonej, skorumpowanej, uprzywilejowanej bandy. Polska klasa polityczna jest zapewne grzeszna, jak większość przeciętnych ludzi, ale nie jest specjalnie uprzywilejowana, za to poddana jest totalnej kontroli medialnej. Trzeba być rzeczywiście nałogowcem polityki, żeby się na nią zdecydować.
Lech Kaczyński był takim nałogowcem. Nie dla satysfakcji politycznej gry, ale dlatego, że tylko w służbie politycznej można próbować osiągnąć pewne cele, które tworzą wspólne dobro: bezpieczeństwo, sprawiedliwość, patriotyzm łączący tradycję z rozwojem. Serię pytań do Prezydenta zakończyłem właśnie tym: o szanse dotarcia z przekazem patriotycznym, wspólnotowym do nowego pokolenia, które zdaje się oddalać coraz bardziej od poczucia wspólnoty, od rozumienia jej historyczno-kulturowego sensu. Odpowiedź, udzielana już po drodze do windy, którą zjeżdżaliśmy na parter Pałacu Prezydenckiego, brzmiała tak:
– Falowanie społecznych nastrojów jest niezwykle trudno przewidywalne. Po zaspokojeniu innych potrzeb, bardziej materialnych i indywidualnych, mam nadzieję, iż przyjdzie czas na zaspokojenie potrzeby tożsamości i znaczenia swojej wspólnoty. Staram się sprzyjać temu wszystkiemu, co w zdrowy sposób budzi takie właśnie potrzeby. Temu przecież służy dobrze Muzeum Powstania Warszawskiego, temu służy prowadzona przeze mnie polityka odznaczeniowa, hucznie obchodzone – często zapomniane dotąd – rocznice ważnych wydarzeń z naszej, zwłaszcza XX-wiecznej historii. Staram się wykorzystać każdą dobrą okazję, by Polakom przypomnieć, skąd się bierze nasza wolność i nasza tożsamość. Moim problemem nie jest to, żeby coś wymyślić, tylko to, żeby ze swoimi inicjatywami przebić się przez swoisty medialny wulkan kłamstw na temat mojej prezydentury. Mój wybór z 2005 roku został przez znaczną część dysponującej mediami elity III RP uznany za „nieprawomocny” – i tak pozostaje do dziś. Przeciw tej walce znacznej części mediów z wszystkimi niemal istotnymi aspektami polityki, jaką staram się prowadzić, nie mam innego sposobu, jak tylko próbować docierać konsekwencją swoich działań do obywateli.
Drzwi windy się rozsunęły. Naprzeciwko widać już było zgromadzonych najwyższych urzędników w pałacu. Czekali na dopełnienie ważnego aktu: przekazania Władysławowi Stasiakowi nominacji na szefa Kancelarii Prezydenta RP. Nie mogłem już wtedy podejść, pogratulować Panu Ministrowi, powiedzieć mu, jak bezcenną pomoc świadczy Prezydentowi, a właściwie – Państwu Polskiemu – właśnie w owej cierpliwej, wciąż ponawianej próbie „docierania konsekwencją swoich działań do obywateli”.
Miałem okazję uczynić to wcześniej, podczas inauguracji zajęć w Krajowej Szkole Administracji Publicznej (KSAP) 5 września 2007 roku. Przypadł mi wtedy w udziale zaszczyt wygłoszenia wykładu inauguracyjnego. Temat: patriotyzm. Na sali, wobec premiera Jana Olszewskiego, ówczesnej dyrektor KSAP prof. Józefiny Hrynkiewicz, prof. Henryka Samsonowicza. Mówili o ministrze Stasiaku – najlepszym absolwencie pierwszego rocznika tej szkoły urzędników Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Z myślą o tym Absolwencie zwracałem się do jego młodszych kolegów i koleżanek:
– Fundamentem wspólnoty jest przyjaźń – filia, opisana w „Etyce nikomachejskiej” (ks. VIII i IX) przez Arystotelesa. Szacunek oparty na wzajemnej znajomości, na podzielanych wzajemnie podstawowych wartościach i na wspólnym uczestnictwie w rzeczywistości. Najważniejszym może, a na pewno pierwszym zadaniem, jakie stoi przed naszą służbą publiczną, jest praca nad odbudową przyjaźni między Polakami, przyjaźni w ramach polskiej polis. Bez odtworzenia przyjaźni w tej najszerszej za naturalnych wspólnocie nie tylko nie zrealizujemy żadnej zbiorowej misji, ale nie obronimy się przed bandytami, naszych dzieci przed pornografią, siebie samych przed eutanazją… Tylko przyjaźń wzajemna we wspólnocie może budować klimat sprzyjający walce z tym, co ją, a więc i nas w niej, niszczy.
W języku chrześcijan Arystotelesowska przyjaźń – filia – przetłumaczona została na inny nieco termin: caritas. On właśnie tworzy podłoże specyficznej formy patriotyzmu, którą zostawiła nam w spadku Rzeczpospolita. Zapomnianym wyrazem tego wspaniałego dziedzictwa są słowa dokumentu, jaki wytworzyła sześćset lat temu polska służba publiczna – dokumentu ułożonego przez urzędników kancelarii Władysława Jagiełły w roku 1413, urzędników wykształconych w pierwszej polskiej szkole administracji publicznej: w Akademii Krakowskiej. To słowa unii w Horodle. Przypomnijmy koniec tego aktu:
„Wiadomo wszystkim, że nie dostąpi zbawienia, kto nie będzie wspierany tajemnicą miłości, która nie działa opacznie, lecz promieniejąc własną dobrocią, zwaśnionych godzi, pokłóconych łączy, odmienia nienawiści, uśmierza gniewy i daje wszystkim pokarm pokoju, rozproszone zbiera, znękane krzepi, szorstkie wyrównuje, krzywe prostuje, wszystkie cnoty wspomaga, nikogo nie krzywdzi, wszystko miłuje, tak że ktokolwiek w jej ramiona się ucieka, znajdzie bezpieczeństwo i nie będzie się obawiał niczyjej napaści. Przez nią prawa się tworzą, królestwa rządzą, miasta porządkują i stan Rzeczypospolitej do najlepszego końca dochodzi; ona wśród wszystkich cnót pierwsze miejsce zajmuje, a kto nią wzgardzi, wszelkie dobro utraci”.
Minister Stasiak był z tej szkoły: szkoły przyjaźni w Rzeczypospolitej, służby publicznej, którą prowadzi misterium caritatis. Jego życie urywa się wobec innej tajemnicy: tajemnicy nieprawości, ludzkiego zła, które niszczy przyjaźń i pozwala rosnąć imperium zła. Do czasu. Obie są wpisane w nasze ludzkie doświadczenie. Pamiętając o złu, musimy jednak przypominać sobie przede wszystkim wzory tych, którzy pomagają nam iść w dobrym kierunku, śladem unii, śladem Rzeczypospolitej, śladem takich jej urzędników, jak Władysław Stasiak.
Profesor Andrzej Nowak
Może to dziwne zaczynać wstęp od prośby do Czytelnika, ale autor niniejszej książki zdecydował się tak właśnie uczynić. Chciałbym prosić Państwa, byście nie potraktowali tej pozycji jako tylko opowieści o ważnym polskim urzędniku, który tragicznie zginął. Chciałbym prosić, byście Państwo spróbowali także potraktować ją jako próbę refleksji nad polityką – nie tylko polską – i nad tym, co w ostatnich czasach się w niej zagubiło i daje tragiczne efekty w Polsce i na całym świecie.
W poniedziałek 25 maja 2020 roku podczas policyjnej akcji w Minneapolis zginął czarnoskóry mężczyzna George Floyd. Ta niewątpliwa, ale jednostkowa tragedia spowodowała niespotykaną od pół wieku falę demonstracji, często przechodzących w zamieszki w USA i pociągających za sobą kolejne ofiary, a potem ich naśladownictwo w wielu krajach Zachodu. Początkowe „zamknięcie świata” spowodowane bezprecedensowym globalnym alarmem epidemiologicznym zamieniło się w wielu wielkich miastach w uliczną rewolucję.
Bardzo trudno jest tak naprawdę wydestylować konkretny program czy nieraz sprzeczne bądź absurdalne postulaty protestujących (także pokojowo), ale wiadomo, że w rozmaitej formie zdecydowała się poprzeć ich duża część społeczeństwa amerykańskiego, w tym władze co najmniej kilku dużych miast i gubernatorzy kilku stanów. Doszło przy tym do wręcz niewiarygodnych decyzji. Wśród nich były deklaracje o drastycznym obniżeniu budżetów policji w kilku wielkich amerykańskich miastach, w tym choćby mającym wielkie problemy z przestępczością Los Angeles.
Kilka miesięcy później także i u nas następnej fali epidemii COVID-19 towarzyszyły demonstracje różnych środowisk. Zaskakująca – abstrahując od haseł protestujących – była generalna niechęć do instytucji państwa i policji, służby ostatecznie cieszącej się w Polsce dużym zaufaniem społecznym. Potem w Polsce wybuchł kolejny konflikt, czyli próba destabilizacji sytuacji społecznej przez władze białoruskie poprzez wywołanie kryzysu imigracyjnego. Na pierwszym froncie stanęła Straż Graniczna. Co smutne, formacja ta, nie tylko w momencie gdy piszę te słowa, ponosi ogromne ryzyko, chroniąc granicę, ale równocześnie jest ostro atakowana przez część krajowych mediów i polskiego świata politycznego.
Co się stało? W jaki sposób największe światowe mocarstwo, a potem inne państwa dotarły do momentu, kiedy w chwili kryzysu i zagrożenia wyrzekają się środków do obrony swoich własnych obywateli, a ci obywatele – a przynajmniej pokaźna ich liczba – temu przyklaskują? Dlaczego część społeczeństwa zaczęła państwo traktować jak okupanta, co ciekawe, dotyczy to zarówno lewicy – uczestniczącej w demonstracjach i zamieszkach, jak i prawicy – nieakceptującej pandemicznych zaleceń bądź sposobu dystrybucji środków finansowych w ramach wsparcia dla gospodarek. I w końcu, czy można tę sytuację przełamać? Kryzys zaufania do państwa jako takiego?
Działalność Władysława Stasiaka jako pracownika Najwyższej Izby Kontroli (NIK), wiceprezydenta Warszawy, szefa BBN, Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji (MSWiA) i Kancelarii Prezydenta na wiele z tych pytań – choć nie w pełni – pomoże nam odpowiedzieć. A także bardzo konkretna koncepcja funkcjonowania państwa, z jego istotną formacją, jaką jest policja, która ma być nie tylko elementem realizacji „monopolu państwa na stosowanie przemocy”, ale też łącznikiem między obywatelem a władzą. Władzą, która ma poczucie własnej podmiotowości i siły, ale realizuje je, wyłącznie kierując się troską o obywatela, będącego jej suwerenem (jakże dziś wyśmiewane jest to słowo).
Jeśli dodamy do tego, że władza ta powinna stosować się do najwyższych standardów etycznych, możemy odnieść wrażenie, że właśnie napisaliśmy polityczną sielankę, stworzyliśmy utopię, ideał, do którego nikt się nie zbliżył. Czy na pewno?
W końcu mieliśmy urzędnika i polityka, który wszystko to próbował wprowadzać. Takiego, który praktyczną działalność poparł solidnym przygotowaniem teoretycznym, który swoje koncepcje wdrażał od poziomu najgroźniejszych warszawskich bram i tuneli Dworca Centralnego aż po procedowanie umów międzynarodowych o kluczowym znaczeniu dla globalnego bezpieczeństwa. Takiego w końcu, z którego działań wciąż często nieświadomie korzystamy – jak choćby z Wydziałów Obsługi Mieszkańców w warszawskich urzędach. Warto się zmierzyć z jego koncepcjami i działalnością, bez względu na to, czy z nimi się zgodzimy czy nie.
Jest to na pewno książka subiektywna, naznaczona mocno punktem widzenia autora. Dość dobrze poznałem Władysława Stasiaka i utrzymywałem z nim ciągły kontakt w ostatnich, najbardziej znanych latach jego pracy. Jest do dziś dla mnie osobą bardzo ważną, moim zdaniem istotnym punktem odniesienia dla polskiej polityki, a materiał zbierany podczas prac nad jego biografią tylko mnie w tym poglądzie utwierdził. Wychodzę z założenia, że lepiej uczciwie przedstawić swój punkt widzenia, niż podprogowo przekazywać tłumione emocje oraz własne usytuowanie światopoglądowe, równocześnie kryjąc się za zasłoną pozornego obiektywizmu, co jest moim zdaniem zmorą wielu współczesnych publikacji. Mam też w pamięci refleksję znanej historyk, profesor Marii Boguckiej, która wyrażała wątpliwość co do tego, czy historyk może zachować prawdziwą beznamiętność, pisząc o sprawach nawet sprzed kilkuset lat. Cóż więc powiedzieć o dziennikarzu piszącym o sprawach sprzed lat kilkunastu?
Zetknięcie się z życiorysem politycznym, ale też światopoglądem tego wyjątkowego, w mojej ocenie, polityka po raz kolejny pokazuje, jak wielką stratę ponieśliśmy 10 kwietnia 2010 roku. Pamiętam dobrze tę straszną sobotę. Obudził mnie znajomy, który przez telefon powiedział: „Wiktor, włącz telewizor”. Gdy dowiedziałem się, co się stało, sięgnąłem po komórkę. Pamiętam pierwsze cztery telefony. Ania, odpowiadająca za komunikację prezydencką, odebrała zapłakana – została w Polsce. Za Sylwię, dziennikarkę niemal zawsze latającą z prezydentem, odebrał jej partner – była roztrzęsiona w domu. Kuba, urzędnik, nie odbierał – znalazł się na pierwszej liście ofiar, potem okazało się, że pojechał samochodem. Władysław Stasiak – krótki przerywany sygnał. Jak tak wielu innych siedzących przed telewizorami w polskich domach, trzymających telefony, poszukujących informacji innych niż oficjalne dłużej, niż nakazywałby zdrowy rozsądek, liczyłem, że ten telefon kiedyś jeszcze zostanie odebrany. Uważam, że na tym, że został na zawsze wyłączony, bardzo wiele straciła Polska. Przecież był to polityk czterdziestoczteroletni, co w tej branży często oznacza początek kariery, zdobycie niezbędnego doświadczenia, by odegrać naprawdę wielką rolę.
Rozmiar tragedii smoleńskiej powoduje, że bardzo często jej ofiary w zbyt dużym stopniu stają się przypisami do niej. To problem ze względu na rangę wielu z życiorysów, ich bogactwo. Starałem się tego uniknąć, pisząc tę książkę, choć 10 kwietnia 2010 roku w tej opowieści będzie ciągle się przewijał – ma tak straszliwą wagę, że nawet jeśli na chwilę o nim zapomnimy, wkrótce powraca.
Nie zmienia to faktu, że chciałem także Czytelnikowi przedstawić bardzo ciekawy – nieraz pouczający, czasem wzruszający, a czasem zabawny – życiorys. Tego rodzaju publikacja jest siłą rzeczy autorskim wyborem. Starałem się z życiorysu Władysława Stasiaka wybrać te wydarzenia, które uznałem za istotne do tego, by w pełni można było rozumieć i ocenić tę historyczną już postać. Bez względu na mój nieobiektywny stosunek do Władysława Stasiaka tam, gdzie uznałem za istotne, zawarłem oceny czy refleksje krytyczne i starałem się nakreślić jego portret jak najuczciwiej. Tak jak ja go zobaczyłem, pisząc tę książkę, oczami wielu osób, dziś nieraz po różnych stronach barykady politycznej, a także jak zapamiętałem go osobiście.
Na końcu książki wymieniam osoby, którym jestem wdzięczny za pomoc, ale uczciwość i wdzięczność nakazuje już we wstępie podziękować Pani Barbarze Stasiak. Za Jej konsekwencję, ale też cierpliwość wobec mnie. Za wszystkie błędy, niedopatrzenia i przeoczenia odpowiadam wyłącznie ja.
Wiktor Świetlik
Podniosłem głowę. Otwarte morze było zagrodzone czarną ławą chmur, a spokojny wodny szlak, wiodący do najdalszych krańców ziemi, ciągnął się, mroczny, pod zasępionym niebem, zdając się prowadzić do jądra niezmierzonej ciemności.
Miłośnicy prozy Josepha Conrada zapewne rozpoznają powyższy cytat. To ostatnie słowa Jądra ciemności, najbardziej znanego utworu wielkiego pisarza, który stał się po latach kanwą jednego z najsłynniejszych dzieł w historii kina, filmu Francisa Forda Coppoli Czas apokalipsy. Wydawało mi się, że wiem o Władysławie Stasiaku całkiem sporo. Choćby to, że po wizycie zagranicznej, gdy wsiadał do służbowego samochodu, leciała w nim często płyta Jacka Kaczmarskiego, którym Stasiak nigdy się nie nudził. Wiedziałem też, że lubił Josepha Conrada. Ale że właśnie to Jądro ciemności było jego ulubioną książką? Najbardziej pesymistyczna, najmroczniejsza, najbardziej psychodeliczna? Depresyjna?
Dlaczego akurat ta ponura opowieść? To straszne miejsce, które wybrał nasz wielki rodak – światowej sławy pisarz? Jeden z najpotworniejszych światów w historii, czyli Kongo z czasów panowania belgijskiego, a zarazem podróż w kierunku ostatniego kręgu piekła, który poeta Dante umieściłby zapewne na samym dole zaświatów, zaś autor Jądra... umieścił na samym dnie ludzkiej duszy? Jak się to ma do wiecznie uśmiechniętego, tryskającego energią i żartem ministra, którego powiedzenie „Panowie, damy radę” przeszło do politycznego i towarzyskiego obiegu i tak wielu nieraz przyświecało w najtrudniejszych chwilach? Odpowiedź mogła znać tylko jedna osoba – żona ministra.
– Władek odczytywał „Jądro ciemności” jako jedną z najlepszych analiz zła w historii – tłumaczy Barbara Stasiak. Faktycznie, podróż Marlowa w głąb rzeki Kongo i spotkanie na końcu straszliwego Kurtza pokazywały, jak zło w człowieku narasta, jak niepielęgnowane odpowiednio dobro przeradza się w nie. Wydawałoby się podczas tej lektury, że każdego musi ogarnąć mrok i poczucie beznadziei. Ale czy na pewno?
– Władek uważał, że przeszkody są po to, by je przezwyciężać. Dziwiło go to, że ludzie, widząc je, zniechęcają się. Conrada kochał i rozumiał, uczył się od niego tajemnic natury ludzkiej, ale nie musiał poddawać się atmosferze – mówi pogodnie Barbara Stasiak. I dodaje: – Mąż jakby nie podlegał prawom psychologii. Nie odkryłam w nim żadnego determinizmu opisywanego przez psychologów. Jeśli czuł, że trzeba zrobić coś dobrego, to robił. Jeśli nie chciał być przybity, to nie był. Panował nad sobą i swoimi uczuciami, kierował nimi.
A co z Czasem apokalipsy? Tu sprawa jest prostsza. Stasiak należał zapewne pod tym względem do zdecydowanej mniejszości. Film Coppoli mu się nie podobał. Uważał, że wielki Amerykanin nie zrozumiał wielkiego Polaka. Zanadto uprościł opowieść. Nie oddał jej duchowego wymiaru. Metafizyki. Nie zmierzył się z tajemnicą natury człowieka zdolnego do najwspanialszych rzeczy, ale zawsze także zagrożonego tkwiącym w nim złem, niechybnie poczynającym się wtedy, kiedy tylko zabraknie dobra, i może zaprowadzić go w miejsca, których istnienia sobie nawet nie wyobrażał.
Władysław Stasiak kochał Conrada nie tylko za Jądro ciemności. Zaczytywał się w nim. Kiedyś wraz z żoną oglądali w telewizji film biograficzny o pisarzu. Została tam oczywiście także opowiedziana historia ojca pisarza – Apollona Korzeniowskiego, znanego działacza niepodległościowego, jednego z organizatorów Powstania Styczniowego. Po upadku zrywu został zesłany na Wschód, najpierw do położonej głęboko w Rosji Wołogdy. Za mężem wyruszyła z małym Josephem żona – Ewelina z Bobrowskich. Ponieważ jednak bardzo podupadła na zdrowiu, wróciła do swojego brata Tadeusza Bobrowskiego, który miał dwie małe córki. Kiedy nastąpiła ta sekwencja w dokumencie, Władysław Stasiak wskazał jedną z dziewczynek, których portrety pokazywała telewizja, i oznajmił zdziwionej żonie: „O, ta to jest moja praprababcia”. W ten sposób po kilku latach małżeństwa Barbara Stasiak dowiedziała się o korzeniach męża.
Tadeusz Bobrowski, antenat Władysława Stasiaka, przeszedł do historii jako autor ważnego dla historyków pamiętnika opisującego życie XIX-wiecznej szlachty, ale przede wszystkim jako wuj i wychowawca Josepha Conrada. Matka pisarza, czyli wspomniana Ewelina, zmarła jeszcze podczas pobytu męża na zesłaniu, a Apollo zmarł wkrótce po powrocie ze zsyłki. Ich syn, Józef Korzeniowski, czyli późniejszy Joseph Conrad, znalazł się pod skrzydłami brata matki. Docenił je. Po wyjeździe do Anglii do końca życia wuja prowadził z nim obfitą korespondencję i ciepło go wspominał.
Tadeusz Bobrowski i matka Conrada mieli jeszcze brata. Był to Stefan Bobrowski, najbardziej znany z całej trójki, jedna z tragiczniejszych postaci w naszej historii. Organizator i faktyczny przywódca Powstania Styczniowego. – Pełen odwagi, inicjatywy i poświęcenia budował podwaliny warszawskiej organizacji powstańczej, policję narodową, zaopatrzenie oddziałów partyzanckich. Starał się też nawiązać ścisły kontakt z powstańczymi komitetami w Wilnie i na Ukrainie – mówił o nim historyk prof. Andrzej Notkowski na antenie Polskiego Radia.
Najlepszy znawca powstania, profesor Stefan Kieniewicz, pisał o Bobrowskim jako o najinteligentniejszym człowieku z dowództwa obozu „czerwonych”, celnie diagnozującym zagrożenia płynące zarówno z radykalizmu, kunktatorstwa, jak i interesów stanowych. W marcu 1963 roku po aresztowaniu przez Austriaków generała Mariana Langiewicza Bobrowski uratował władzę powstańczą. Powstanie było zagrożone tym, że o przywództwo zaczynali szarpać się ambitni dowódcy i politycy o różnych poglądach i powiązaniach. Bobrowski, nie oglądając się na nikogo, wydał odezwę, gdzie jasno stwierdził, że władza ma być w rękach rządu powstańczego, i ostrzegał przed „frakcyjnością”.
W kwietniu 1863 roku Bobrowskiego wyzwał na pojedynek walczący o przywództwo w rządzie powstańczym awanturnik Adam Grabowski. Bobrowski jako człowiek honoru wyzwanie przyjął, choć jako krótkowidz nie miał najmniejszych szans. Prawdopodobnie nawet nie widział dokładnie swojego przeciwnika, a tamten był wyśmienitym strzelcem. Pojedynek ten później uznano za mord, Grabowski uciekł do Wiednia i został obłożony infamią, niesławą. W przypadku powrotu do kraju jego dni mogłyby być policzone.
Potem chciał się oczyścić, jednak nigdy mu w Polsce nie darowano. Profesor Stefan Kieniewicz w swojej monografii Powstania Styczniowego nie miał wątpliwości, że Bobrowski zginął, bo bezkompromisowymi i potrzebnymi decyzjami uratował powstanie w krytycznej chwili. Czemu więc otoczenie pozwoliło młodemu wodzowi zginąć w tak bezsensowny sposób, marnując nie tylko młode życie, ale i zmniejszając szanse powstania, tracąc najwartościowszego człowieka? Czy zabrakło zdecydowania, odwagi? Z Polską wygrało tchórzostwo, bierność, fatalizm albo zdrada? Takie pytania też niestety są częścią naszej historii, a półtora wieku później Władysław Stasiak będzie uwielbiał opowiadać o konieczności przezwyciężania w Polsce tego, co jeden z liderów bliskiego mu obozu politycznego określi jako „imposybilizm”.
Bratanica przywódcy powstania i córka Tadeusza, mającego zresztą do zrywu spory dystans, to kolejny punkt na drodze pokoleń do głównego bohatera tej publikacji. Dalsza ścieżka genealogiczna przebiega po kądzieli, a więc nazwiska się zmieniają. Kolejne ogniwo i nazwisko ważne dla Władysława Stasiaka to Skibińscy i majątek Patków-Józefów na Podlasiu niedaleko Niemojek. Władysław Skibiński był pradziadkiem Władysława Stasiaka. Jego córka Anna Skibińska podczas wojny polsko-bolszewickiej poznała rannego oficera – Augustyna Stasiaka. Wkrótce Augustyn na dobre związał się z dworem w Patkowie.
Rodzina nie ma większych wątpliwości, że dziadek Augustyn był najważniejszą postacią dla wnuka. Minister przez całe dorosłe życie nosił zdjęcie dziadka w portfelu. W marcu 2010 roku, dwa tygodnie przed katastrofą smoleńską, mówił o nim na spotkaniu w stulecie utworzenia paramilitarnego Związku Strzeleckiego (który potem legł u podstaw Legionów Polskich walczących o niepodległość od 1914 roku). Życzył strzelcom między innymi, by za sto lat kolejni strzelcy znowu się spotkali.
Losy Augustyna Stasiaka opisał w biogramie historyk Przemysław Wywiał. Dziadek Władysława pochodził z podkrakowskich Rzędowic. Ukończył kursy nauczycielskie. Tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej znalazł się w szeregach oddziałów tworzonych w Krakowie przez Józefa Piłsudskiego. Służbę w Legionach rozpoczął 10 sierpnia 1914 roku. W ciągu kolejnych czterech lat walczył na wojennych frontach w Karpatach, na Białorusi i Wołyniu. W lutym 1918 roku na rumuńskiej Bukowinie polskie Legiony pod dowództwem generała Hallera zbuntowały się przeciwko dowództwu austriackiemu i przebiły na drugą stronę frontu, by połączyć z rodakami po stronie rosyjskiej. Augustyn pozostał na tyłach, by niszczyć sieć telefoniczną. Potem będzie zresztą konsekwentnie wojskowym specjalistą od łączności – dziedziny mało rozumianej i cenionej przez cywilów, a dla wojska kluczowej. Zabezpieczając tyły, Augustyn wpadł w ręce austriackie, jednak w maju z internowania uciekł i przedarł się do Warszawy.
W odtwarzanym Wojsku Polskim szybko awansował. Jako dowódca plutonu został wysłany w listopadzie 1918 roku na odsiecz Lwowa w rozpoczynającej się wojnie z Ukraińcami. Został ciężko ranny – kula przebiła płuco i strzaskała obojczyk. Po kilku miesiącach sam wypisał się ze szpitala, by wrócić do oddziału. We wniosku o odznaczenie Stasiaka napisano, że wykazał „prawdziwą pogardę śmierci i wszelkie w najwyższym stopniu żołnierskie cnoty”.
W czasie wojny polsko-bolszewickiej jako porucznik zajmował się zabezpieczaniem łączności. W stołecznym Centralnym Archiwum Wojskowym można znaleźć opis jego działań podczas walk o Włodzimierz Wołyński. Wedle raportu, porucznik Augustyn Stasiak:
W tym czasie użyty był do organizowania jednostki bojowej z zabłąkanych żołnierzy oddziałów pierwszej linii – rusza się w kierunku nacierającego nieprzyjaciela, wypiera go poza strefę działania ognia, obsadza wylot ulicy likwidując niebezpieczny dla nas, a dla nieprzyjaciela dogodny punkt akcji, mogący rozdzielić kompanie pierwszej linii przed nadejściem odwodów baonu. […] Za nic mając niebezpieczeństwo, konno w sposób chlubę mu przynoszący wypełniał por. A. Stasiak trudne polecenia pod ogniem nieprzyjacielskiej artylerii. Por. A. Stasiak ochotnem działaniem, zachowaniem zimnej krwi, wybitną odwagą przyczynił się w wielkiej mierze do podtrzymania w szeregach oddziału ducha dobrego do końca, umożliwił redukcję strat baonu do koniecznego minimum. A Dowództwu przez cały czas dostarczaniem niezawodnych wiadomości zapewnił możność zachowania inicjatywy w ręku.
Pomimo niesprawnej po postrzale ręki i orzeczonej niezdolności do służby frontowej Augustyn Stasiak, człowiek ze zdjęcia w portfelu przyszłego ministra, przez cały czas II RP działał w wojsku. W latach 1928–1930 pełnił funkcję, którą potem obejmie major Henryk Sucharski – był dowódcą oddziału wartowniczego na Westerplatte. Angażował się i szybko awansował w strukturach Związku Strzeleckiego, który w życiu Polski Piłsudskiego odgrywał ogromną rolę. Z obozem piłsudczykowskim Stasiak związał się na dobre, współorganizując struktury Obozu Zjednoczenia Narodowego, popularnie zwanego Ozonem. Warto jednak zwrócić uwagę, że polityka ewidentnie go – mówiąc potocznie – nie kręciła. Wolał zająć się organizacją struktur, rozwiązaniami, zarządzaniem. Tak samo jak w przyszłości wnuk.
We wrześniu 1939 roku Augustyn był komendantem kwatery głównej dowództwa armii „Poznań” generała Tadeusza Kutrzeby, która ominięta przez główne siły niemieckiego natarcia wyruszyła na odsiecz Warszawie i wykrwawiła siebie i wroga nad Bzurą. Majorowi Stasiakowi udało się przedrzeć do stolicy, by wziąć udział w obronie miasta.
To właśnie on pomógł majorowi Edmundowi Galinatowi, emisariuszowi Naczelnego Wodza, który 26 września wylądował na Polu Mokotowskim, dotrzeć z rozkazem tworzenia struktur konspiracyjnych i kontynuowania walki do generała Juliusza Rómmla – relacjonuje Przemysław Wywiał. Tak więc to za pośrednictwem między innymi Augustyna dowódca armii „Warszawa” broniącej stolicy, tuż przed kapitulacją, dowiedział się od marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego, że struktury konspiracyjne ma tworzyć pułkownik Michał Karaszewicz-Tokarzewski.
Na drugi dzień, 27 września, w schronach banku PKO, w pobliżu dzisiejszego skrzyżowania ulic Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, powstała pierwsza polska konspiracyjna organizacja wojskowa, Służba Zwycięstwu Polsce. – Daję wam, panowie, pół godziny do namysłu, żebyście mogli się zastanowić nad swoją decyzją. Macie do wyboru: niewola albo dalsza walka. Nikogo nie namawiam ani nie zmuszam. Każdy musi sam zadecydować o swoim losie. Nie będę miał pretensji, jeśli ktoś z was odmówi – powiedział Tokarzewski swoim oficerom. Wśród nich był Augustyn Stasiak. Natychmiast złożył przysięgę. Jeszcze w tym samym dniu odebrał wraz z dwoma innymi oficerami gotówkę przeznaczoną przez prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego na działalność organizacji. Podziemny epizod majora Stasiaka nie trwał jednak długo. Wkrótce Augustyn trafił do niemieckiej niewoli. Z przekazów rodzinnych wynika, że Stasiaka w niemieckich oflagach karano za nieposłuszeństwo. Kilkakrotnie zamykano w karcerze. Po wojnie ponoć zachowało się zdjęcie z obozu. Źle skadrowane, z widoczną trzymającą numer obozowy ręką Niemca. Efekt szarpaniny, bo dziadek Augustyn miał odmówić trzymania do zdjęcia typowego dla więziennych zdjęć numeru. Uważał, że to niegodne oficera.
Charakterystyka z archiwum wojskowego mówi o Augustynie następująco:
Charakter wyrobiony, stały, zapalny. Poczucie honoru i godności rozwinięte aż do przewrażliwienia. Wysoce ideowy, patriotyzm posunięty aż do ascetyzmu politycznego. Wybitna ambicja pracy. Bardzo koleżeński, wyrobiony towarzysko, ideowy. Odwaga cywilna granicząca z zuchwałością. Pod względem społecznym wyrobiony doskonale. Wybitnie inteligentny. Umysł bystry, lotny, śmiały, nieco arbitralny. Orientacja świetna. Bardzo dobra pamięć, szybko podchwytuje obce myśli. Wybitna zdolność ponoszenia odpowiedzialności za swoją pracę. Bardzo duży zmysł organizacyjny. Bardzo dobry administrator i wychowawca. Postawny, ruchliwy, wymowa bardzo dobra. Pobudliwość nerwowa dość znaczna. Podwładnym stawia wysokie wymagania, lecz jest sprawiedliwy i wyrozumiały. Fizycznie bardzo wytrzymały, bez nałogów, sportowiec. Jako szef oddziału Komendy Głównej Związku Strzeleckiego wybitny.
W sumie nie różni się ta relacja aż tak bardzo od opinii na temat wnuka, płynących z ust wielu jego znajomych. Warto przy tym zwrócić uwagę na jedno zdanie tej charakterystyki: „patriotyzm posunięty aż do ascetyzmu politycznego”. Wnuk Augustyna bywa niekiedy podobnie pod pewnymi względami opisywany przez ludzi go znających. Jako człowiek, który poświęcał się sprawie, a nie tym czy innym partiom, choć w gruncie rzeczy niewątpliwie z jednym środowiskiem politycznym był związany.
Dla młodego Władysława Stasiaka oczywiście najważniejsza stała się frontowa służba dziadka. Ale tak naprawdę dla jego losów do najważniejszego wydarzenia doszło w czerwcu 1924 roku. W pobliżu rodzinnego majątku Skibińskich, w parafii w Niemojkach, Augustyn wziął za żonę Annę ze Skibińskich. Mieli troje dzieci. Dwóch synów i córkę, w tym Władysława, ojca przyszłego ministra.
Podczas okupacji dwór w Józefowie-Patkowie był ogniskiem konspiracyjnym. W tę działalność zaangażowali się także obaj młodociani synowie Augustyna. Zaraz po wojnie majątek zarekwirowano. Augustyn zdecydował się przenieść rodzinę do Wrocławia, jak najdalej, na Ziemie Odzyskane. W sumie zostali trochę nietypowymi wrocławianami, bo z Podlasia. W tym czasie w mieście, w miejsce niemieckiego, rozlegał się lwowski akcent, a na ulicach odnajdowali się lwowscy batiarzy, drypcie i gawruki.
Po 1956 roku dziadka Augustyna namawiano, by włączył się w koncesjonowany nurt kombatancki. Komuniści wówczas, chcąc zyskać większe poparcie, zachęcali akowców, nierzadko dopiero co wypuszczonych z więzień, by zapisali się do ZBoWiD. „Wy jesteście dobrzy, tylko wasze dowództwo było złe” – brzmiała nowa narracja, a za nią szły „uprawnienia kombatanckie”.
Syn Augustyna – Władysław senior – także zdążył się na konspirację wojenną załapać. Wedle rodzinnej relacji większość okupacji spędził w rodzinnym Józefowie, gdzie podobnie jak inni członkowie rodziny, jako kilkunastolatek, został członkiem Armii Krajowej. Po wojnie w porozumieniu z przełożonymi z podziemia, całą grupą młodzieży z AK, zapisał się do Wojska Polskiego. Ale ta kariera nie miała większych szans ze względu na stosunek do „nowej rzeczywistości” Władysława Stasiaka. Cały czas budził podejrzenia. Niejaki podporucznik Wroński, zastępca dowódcy batalionu do spraw politycznych, w styczniu 1946 roku skarżył się w meldunku: „Melduję o niepoprawnym zachowaniu się pchor. Stasiaka. Kilka razy słyszałem jak w obecności żołnierzy wymawiał takie zdania: Co to za Wojsko Polskie kiedy dowódcy sami Rosjanie. […] Polskie Stronnictwo Ludowe to najlepsza partia”. Z meldunku wynika, że Wroński starał się ze Stasiakiem odbywać rozmowy wychowawcze. Nic nie dały. Wówczas krnąbrnego podchorążego straszono i karano. Również i to nic nie dało.
To samo działo się zaraz potem na studiach prawniczych, które wkrótce Władysław senior podjął. W 1948 roku został aresztowany przez wrocławskie UB. Z zachowanych w Instytucie Pamięci Narodowej akt wynika, że podejrzewano go o kontakty z podziemiem. Ubek charakteryzował go jako „niechętnego władzy peeselowca”, co było po prostu określeniem wroga ludu. Podczas przeszukania bezpieka znalazła nabój pistoletowy, co wzbudziło dodatkowe podejrzenia. Ostatecznie, po złożeniu zeznań, Stasiaka wypuszczono, ale od tej pory był już na widelcu ubecji w związku z „podejrzeniem o wrogi stosunek do Wojska, Państwa Polskiego i Związku Radzieckiego oraz kontakty z nielegalnym podziemiem”. Na studiach i po nich sypały się na niego donosy. Agenci donosili o złym nastawieniu do władzy ludowej.
Władysław Stasiak senior – będzie to lubił także jego syn – często przed rzeczywistością bronił się ironią. Gdy już zaczął pracę prawnika, w raportach konfidenci narzekali na jego ostentacyjne nieangażowanie się w życie odradzającej się socjalistycznej ojczyzny. Gdy namawiano go do udziału w dodatkowych nasiadówkach ideologicznych, odpowiadał, że walczy o ośmiogodzinny dzień pracy. Donosiciele skarżyli, że nie zawiera kontaktów z osobami o „pozytywnym stosunku do rzeczywistości”, a ze społecznymi wyrzutkami, czyli „ludźmi sobie podobnymi”. Na początku lat 50. znowu znalazł się na celowniku bezpieki, podejrzewany o kontakty z osobami, które wyjechały z Polski Ludowej i wróciły. Ubekom nie udało się dojść, o kogo chodzi. Rozważano przez moment werbunek Stasiaka. Funkcjonariusz, któremu powierzono tę misję, sprawozdanie ze swojej porażki skończył, relacjonując, że Stasiak powiedział mu, iż będąc w pełni świadomym możliwych konsekwencji swoich słów, współpracy nie może podjąć z przyczyn etycznych.
W końcu Stasiak dostał pracę w urzędzie wojewódzkim. Nigdy nie zapisał się do partii komunistycznej, choć mamiono go związaną z tym karierą. Rodzina zapamiętała, że choć miał świetne poczucie humoru, to w PRL czuł się fatalnie. To nie był jego kraj. Barbara Stasiak: – Władek mówił, że ojciec nigdy do końca się nie pozbierał. Męczył się w komunistycznej Polsce. Był na emigracji wewnętrznej.
Maria Janina Stasiak, matka Władysława juniora, pochodzi z Kresów znad Zbrucza. Synowi opowiadała o mieszance żyjących ze sobą w zgodzie narodowości i religii. Jej matką chrzestną była żona popa prawosławnego, najbliższą przyjaciółką ich córka. Synowi utkwiły w pamięci opowieści o świętach trwających w nieskończoność, bo najpierw wspólnie obchodzono katolickie, a potem prawosławne. O huculskich zwyczajach i śpiewach. Podobnie jak potem Władysław, Maria Janina była bardzo sprawna. Kiedy miała siedem lat, rodzina przeniosła się do Koła w Wielkopolsce, gdzie jej ojciec pracował jako kierownik szkoły, potem trafili do Wrocławia, gdzie prowadziła zajęcia z wychowania fizycznego ze studentami. I tak poznała brata swojej studentki Hanny Stasiakówny, czyli Władysława seniora.
Władysław senior nie doczekał wolnej Polski. Zmarł, gdy syn miał dwadzieścia jeden lat. Po jego śmierci ojcowską opiekę, rozumianą raczej w sposób duchowy i intelektualny, nad bratankiem przejął stryj, młodszy brat ojca, Andrzej Stasiak, profesor PAN, kierownik Zakładu Przestrzennego Zagospodarowania Kraju.
Władysław senior do swojego rodzinnego Patkowa nigdy nie pojechał. Nie chciał. Gdy jego syn wraz z żoną odwiedzili majątek po sześćdziesięciu latach od opuszczenia go przez Stasiaków, po dworze nie pozostało już śladu. – Były za to młyn i sad, związany zresztą niegdyś z legendą białej damy, młodej dziewczyny z okolicy, która miała się w nim powiesić na skutek nieszczęśliwej miłości. Były wierzby i były tory, wzdłuż których ojciec Władka konno ścigał się z pociągami. W kościele w Niemojkach była tablica poświęcona pradziadkowi Skibińskiemu – wspomina Barbara Stasiak. Powiedziano im, że w 1945 roku okoliczni chłopi nie chcieli ani szabrować dworu, ani rozbierać na materiały budowlane, ani brać ziemi. „Przecież jest pani dziedziczka” – mieli mówić z szacunkiem. Władza ludowa ich wyręczyła. Ziemia została podzielona, dwór rozszabrowany. Z czasem zniszczone resztki przejęli inni właściciele. Rodzina Stasiaków nigdy nie podjęła starań o zwrot ojcowizny.
Córka dawnych sąsiadów i przyjaciół, wciąż mieszkająca obok, rozpoznała Władka. Przypominał jej swojego ojca, czyli Władysława seniora, ze zdjęć, które wcześniej widziała.
Gdy Władysław Stasiak w 2002 roku zostanie wiceprezydentem Warszawy, jego pierwsze wystąpienia publiczne będą krytykowane przez część otoczenia, w tym żonę, byłą dziennikarkę i specjalistkę od komunikacji medialnej. Świeżo upieczony wiceprezydent będzie mówił zbyt hermetycznie, nie wytłumaczy wszystkiego w prosty sposób. Nad jego wystąpieniem na rynku Starego Miasta w Warszawie jako świeżo upieczonego prezydenta załamią ręce współpracownicy, a dziennikarze będą dociekać, o co chodzi z „godzinami ponadnormatywnymi” i tym podobnymi sformułowaniami. Stasiak zyska manierę wnikliwego i precyzyjnego inspektora NIK, a nie populisty, którym do jakiegoś stopnia każdy polityk w końcu powinien być. Potocznie mówiąc, będzie unikał języka typu: jak krowie na pastwisku. Z perspektywy profesjonalnej to błąd. Wówczas od polityków już także w Polsce wymagało się, by używali języka, jakby mówili do nastolatków (dziś wymaga się, by mówić jak do dzieci).
Okazało się, że tę początkową krasomówczą blokadę wiceprezydenta stanowi niepokój, że urazi odbiorcę, schodząc na zbyt niski poziom, używając bardzo prostego przekazu, tłumacząc rzeczy, które przecież są oczywiste. Z czasem, dość zresztą szybko, uda mu się przezwyciężyć tę przeszkodę. Będzie mówił zrozumiale, konkretnie i ciekawie, a zarazem – wbrew swoim obawom – nikogo chyba nie urazi prostotą treści. Ale trzydzieści lat wcześniej, jeszcze na wrocławskiej ulicy Pawłowa, kilkuletni Władek nie ma takich dylematów.
Janina Stasiak przekazała rodzinie, że syn na wrocławskim podwórku relacje z rówieśnikami zaczynał od pięści. Ale potem, kiedy już sobie wywalczył należytą pozycję, siadał z dziećmi i im opowiadał, a one słuchały.
On sam z tych najmłodszych lat zapamięta przede wszystkim ucieczki z przedszkola. Wzywała go przygoda. Utkwiło mu w pamięci, że podczas takiej eskapady należało przejść koło ogromnej góry. Po latach odnajduje tę górę. Ledwo co, bo oczywiście jest to sięgający dorosłemu do pasa kopczyk.
Na Pawłowa spędza pierwsze siedem lat życia, od 1966 roku do 1973, potem rodzina przenosi się na Krzyki, do trzypokojowego mieszkania w nowym bloku pomiędzy poniemieckimi kamienicami. Władek idzie do szkoły i pomimo dobrego wychowania fanem zorganizowanej edukacji się nie okazuje. Gronu pedagogicznemu podpada już na początku. Dochodzi do awantury pomiędzy nim a nauczycielką. Ta ostatnia podobno zostanie nawet opluta. Wkrótce mały Władek zmieni szkołę.
W okresie podstawówki na ścianach pokoju Władka pojawią się tajemnicze znaki. Jakby odwrócone krzesła, tarcze, tajemnicze koła. To był kod templariuszy, którzy długo fascynowali żądnego przygód jedynaka. Jak przystało na tajemne ryty średniowiecznego zakonu, przetrwają wiele lat, bo po ślubie mąż z dumą będzie je jeszcze pokazywał żonie przy okazji wizyty w rodzinnym mieszkaniu.
Kolejną fascynacją staje się Amazonia i wyprawy w głąb dzikiej dżungli. Zresztą to zainteresowanie Ameryką Południową pozostanie i zmaterializuje się, kiedy pod koniec lat 80. – już po studiach – młody Władek wyciągnie kolegów na trzy miesiące w Andy, a potem do końca życia zawsze będzie pił w swoim biurze ulubioną yerba mate.
Wróćmy jednak do lat 70., kiedy to rodzi się też pierwsza ambicja zawodowa. W jednym z pism ukazuje się wywiad z filozofującym francuskim kloszardem – poetą. Mały Władek jest dobrze przygotowany do misji – mama wytrwale uczy go francuskiego. Jej syn pisze więc list do redakcji z pytaniem, co zrobić, by zostać francuskim kloszardem. Panią Janinę nieco niepokoi pierwszy wybór ścieżki zawodowej syna. Jego samego martwi zaś brak odpowiedzi. Z pocieszeniem wkracza Władysław senior, który bierze potomka na stronę i tłumaczy mu: – Pamiętaj, że nie wszystkie plany życiowe udaje się zrealizować, więc nie martw się, jeśli nie uda ci się zostać francuskim kloszardem.
Pomimo klęski tego ambitnego planu zawodowego Władek nie zniechęca się do francuskiego, a ostatecznie w zamkniętym PRL z motywacją do nauki języków bywa różnie. Dzięki tej wytrwałości w przyszłości zamiast wizytowania zaułków paryskiego metra i śmietników zostanie dopuszczony do francuskich struktur bezpieczeństwa tak blisko, jak rzadko zdarza się dotrzeć nawet zaprzyjaźnionym cudzoziemcom. Oprócz francuskiego Władek Stasiak nauczy się angielskiego, rosyjskiego, trochę niemieckiego. Potem na studiach dojdzie hiszpański, a nawet język keczua, który student błyskawicznie pozna przed wyprawą do Ameryki Południowej.
Tymczasem jednak kolejny plan to zostać marynarzem. Tę pasję – nie tylko zresztą w tym chłopcu w Polsce – rozbudza Karol Borchardt, słynny przedwojenny kapitan Daru Pomorza, a potem wojennych transatlantyków, który zasłynął marynarskimi opowiadaniami publikowanymi w PRL. To dość charakterystyczne i wskazujące na wyjątkową konsekwencję, że te wszystkie dziecinne fascynacje małego Władka będą obecne w życiu dużego Władysława. Przecież potem zacznie się zaczytywać w Londonie, Conradzie, a kapitana Borchardta jeszcze przed jego śmiercią w 1986 roku zdąży odwiedzić.
Nastoletni Władek Stasiak wie, skąd pochodzi, i że władza komunistyczna to nie ta wymarzona. Jest religijny. W 1979 roku przeżywa pierwszą pielgrzymkę Jana Pawła II. Ten czerwiec to w skali globalnej wydarzenie, które zaważy na zmianach politycznych w Europie Środkowej i Wschodniej. Zarazem dla wielu ludzi, takich jak ledwie trzynastoletni chłopiec z Wrocławia, to zastrzyk optymizmu. Może nie będzie musiał żyć do końca życia w Polsce Ludowej pod czujnym okiem sowieckiego garnizonu w Legnicy? Może historia przyspieszy? Może cała Polska się przebudzi? Może da się znowu wywalczyć wolność, o którą bił się dziadek?
To wydarzenie i te emocje także w ciekawy sposób zaowocują po latach. W 2009 roku do Polski przyjedzie gwiazda republikańskiej polityki i mediów Newt Gingrich, były charyzmatyczny speaker amerykańskiego Kongresu. W trzydziestą rocznicę papieskiej pielgrzymki nakręci film pod tytułem Dziewięć dni, które zmieniły świat. Amerykanie będą rozmawiać przede wszystkim z ważnymi postaciami ówczesnych wydarzeń czy opozycji, ale w pewnym momencie narodzi się pomysł, by wypowiedział się jeden z młodszych polityków. Taki, który zapamiętał, jakie emocje papieskie słowa budziły nie tylko wśród dorosłych robotników czy inteligencji, ale u młodzieży czy nawet dzieci. Z pytaniem, kogo można by polecić Amerykanom, zwróci się wówczas do autora tej książki inny dziennikarz Tomasz Pompowski, mający kontakt z Gingrichem.
Dobrze pamiętam ten moment. Ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, kto tą osobą powinien być. Był to strzał w dziesiątkę. Ważny polski polityk, szef Kancelarii Prezydenta RP, urzeknie amerykańskich dokumentalistów skromnością i pasją, z jaką opowiada o swoich przeżyciach, gdy miał trzynaście lat. – Kiedy się mówi o tym kraju – mówi płynną angielszczyzną Stasiak w filmie, wspominając tamtą pielgrzymkę po niemal trzech dekadach – to tak naprawdę nie można go zrozumieć bez Jezusa Chrystusa, bez chrześcijaństwa, to było coś fundamentalnego, coś, co w znaczący sposób zmieniło sposób myślenia większości społeczeństwa.
Po katastrofie smoleńskiej Gingrich przyśle Barbarze Stasiak list, w którym będzie wspominał wspólny obiad, spotkanie i rozmowę. Stwierdzi, że chciałby mieć takiego syna jak jej mąż.
Ale na razie zatrzymaliśmy się we wrocławskiej podstawówce w czasach późnego Gierka. Pod koniec szkoły Stasiak zaczyna wydawać nieoficjalną gazetkę szkolną, próbuje satyry, zahaczając w niej o treści antykomunistyczne. Zachowały się jej egzemplarze. To dość charakterystyczne, że młodszy nastolatek próbuje krytykować ówczesną rzeczywistość poprzez kpinę, a nie „sieriożne” apele. Piotr Gomułkiewicz, późniejszy przyjaciel, zwraca uwagę, że do końca życia „Władek nie lubił się puszyć”. Jest to też początek niezależnej działalności publicystyczno-wydawniczej, która z czasem przerodzi się w formę poważnego zaangażowania w kolejne tytuły, które w ciągu kolejnej dekady Stasiak będzie współtworzył (m.in. „Wichrzyciel” i u „U Siebie”).
W tym samym mniej więcej czasie debiutu redaktorskiego następują wydarzenia, które będą miały ogromny wpływ nie tylko na życie Władysława juniora i wszystkich innych przyszłych polskich polityków czy urzędników, ale także na cały świat. Sierpniowa fala strajków z Pomorza błyskawicznie rozszerza się na Dolny Śląsk. Zaczyna się od wrocławskich autobusów. „Po południu 27 sierpnia, w momencie publikowania pierwszego komunikatu MKS, w proteście uczestniczyło już około 20 zakładów” – napisał profesor Włodzimierz Suleja w książce Solidarność na Dolnym Śląsku. 1980–2010. Biuro Informacyjne Międzyzakładowego Komitetu Strajku urządzono w jednym z autobusów. Błyskawicznie zgłaszają się tam kolejne delegacje, które pobierają instrukcje, jak zorganizować strajk. Protesty się rozszerzają. W Wałbrzychu strajkują górnicy.
Od tej pory Wrocław staje się jednym z najważniejszych bastionów oporu przeciwko komunizmowi. To tam rodzi się i rozwija najlepiej zakamuflowana organizacja: Solidarność Walcząca. Dziennikarz Igor Janke, po latach pisząc monografię tej organizacji, zatytułuje ją Twierdza Wrocław. Raporty esbeckie z czasów stanu wojennego dotyczące Wrocławia (także przytaczane przez Jankego) będą wskazywały na to, że bezpieka nienawidzi Wrocławia. Uważa to miasto za bardziej radykalne i niebezpieczniejsze dla siebie od innych. Ta atmosfera, najpierw zrywu i masowego buntu, a potem jego zdławienia przez komunistyczne władze nie może nie mieć wpływu na wychowanego w patriotycznym domu nastolatka.
W tym burzliwym czasie Władek Stasiak zaczyna liceum. Dalej nie lubi szkół. Osiem lat po rozpoczęciu podstawówki dochodzi do swoistego déjà vu. Awantura Władka z nauczycielem, ewidentne odrzucenie szkoły, a jako efekt – fatalne oceny i szybka zmiana placówki. Tłumaczy to szkolny kolega Paweł Wrabec, późniejszy dziennikarz „Gazety Wyborczej” i „Polityki”: – Władek kontestował opresyjny system szkolny – stąd obrana przez niego pozycja klasowego błazna. Być może zadziałał też efekt mrożący – jak ma się w dzienniku kilkanaście ocen niedostatecznych, nauczycielowi łatwiej wstawić kolejną. Po zmianie szkoły – przejściu z XII LO do I LO – stał się wzorowym uczniem.
Stasiaka koledzy zapamiętali jako dobrze wychowanego, ale niepokornego ucznia. Kiedyś z jakiegoś powodu dostaje pałę, bo nauczyciel uznał, że podopieczny nic nie umie. Władysław więc udaje, że nadal nie umie. Z uporem robi za głupka klasowego, a cała klasa patrzy na to, wiedząc, że chłopak ma niesamowitą pamięć i wiedzę, a temat w małym palcu.
Władek jako licealista błyskawicznie angażuje się w szkolne życie opozycyjne. Patrząc na dzisiejszych uczniów szkół średnich, dzieci czasów wolności, aż trudno uwierzyć, że ich koledzy sprzed trzech dekad mogli być na tyle dojrzalsi. Organizacje powstające w liceach w 1980 roku tworzą nierzadko uczniowie młodszych klas i prowadzą poważne dyskusje na temat zmian systemowych, praw obywatelskich, przyszłości społeczeństwa. Tak jest z opozycyjnym Uczniowskim Komitetem Odnowy Społecznej (UKOS), który ogarnia wrocławskie licea.
Wrabec i Stasiak we wrześniu 1981 jadą na zjazd opozycyjnych organizacji młodzieżowych do Gdańska, gdzie z wielu grupek z całej Polski powstaje Federacja Młodzieży Szkolnej. Mają po piętnaście lat! Warto pochylić się chwilę nad zakresem postulatów ustalanych wówczas przez ludzi w ich wieku lub minimalnie starszych. Jak informuje Encyklopedia Solidarności program FMS przewidywał m.in.: „tworzenie środowiskowych pism niezależnych, zakładanie bibliotek uczniowskich, organizowanie kół samokształceniowych; jednym z założeń była też praca nad nowym modelem szkoły średniej, w związku z czym wysuwano postulaty udziału uczniów w samorządach szkolnych (radach uczniowskich), radach pedagogicznych, zniesienia oceny jako bodźca do nauki, kontroli egzaminów wstępnych przez członków FMS, także walkę z alkoholizmem i narkomanią”.
Wrocławscy licealiści organizują spotkania, wspólnie czytają książki, rozmawiają o tym, jak powinna być urządzona przyszła Polska, i o tym, o czym nie mówiło się nigdy w szkołach, jak o pakcie Ribbentrop– Mołotow czy o Katyniu.
Gdy wybucha stan wojenny, są w szkole wzywani po kolei na odprawę prowadzoną przez wojskowego. Informuje ich o rozwiązaniu samorządu szkolnego i o konsekwencjach grożących za „działalność wywrotową”. Jak wspomina inny szkolny kolega Paweł Skrzywanek, polonistka ich potem za to serdecznie uściska i wycałuje. W stanie wojennym spotykają się dalej, tylko w mniejszym gronie. Uczęszczają też na zajęcia konspiracyjnych grup samokształceniowych, tak zwanych latających uniwersytetów, których zadanie polega na wypełnianiu luk i odkłamywaniu propagandowych kłamstw w oficjalnych programach szkolnych. Spotkania odbywają się między innymi w salkach gotyckiego kościoła pod wezwaniem Świętej Elżbiety.
Wśród lektur, po które sięgają, znajduje się niewydawana w PRL głośna praca Karla Poppera z 1945 roku Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie. Późniejsze poglądy Stasiaka – szczególnie na państwo – nie ze wszystkimi popperowskimi przemyśleniami będą zgodne, ale pozostanie mu z niej przekonanie co do tego, że demokracja to jedyny sposób organizacji społecznej i państwowej, który zapewnia samorealizację.
Jak przyjmują stan wojenny, pozorne wzmocnienie władzy komunistycznej i koniec marzeń o zmianach społecznych i politycznych z czasów Solidarności? – Dla nas było jasne, że nic się nie kończy, tylko coś się zaczyna – wyjaśnia Piotr Gomułkiewicz, wspomniany już kolega z UKOS, a potem ze studiów historycznych (w Trzeciej RP doktor nauk historycznych i twórca nagradzanego portalu Wrocław.pl). Decydują, że muszą działać radykalniej, zarazem zrobić coś innego niż wszyscy, nie ograniczać się do napisów na murze, poruszyć ludźmi. Na jednym z budynków przy wrocławskim placu Dominikańskim wywieszają dziesięciometrowy transparent z napisem „Solidarność”. Gomułkiewicz odkrywa w sobie „talenta” techniczne i opracowuje mechanizm zwalniający, który sprawia, że płachta rozwija się po dwudziestu minutach. Używa do tego sprężyny z czasomierza do jajek. Z rozwijającego się rulonu sypią się setki ulotek. Kolejne mechanizmy okazują się jeszcze lepsze. Tym razem sprężyny pochodzą z „ruskich budzików”, są twarde i świetne. Czujni ciecie tym razem jednak reagują szybciej. Licealnym konspiratorom udaje się za każdym razem uciec, ale transparenty zostają zdjęte przez wezwanych milicjantów, zanim się rozwiną.
Dopełnieniem szkoły i działalności opozycyjnej stają się treningi karate. Piotr Gomułkiewicz przypomina sobie, jak to się zaczęło. – Gdzieś na początku liceum podeszło do nas kilku starszych łobuzów. Chcieli się bić, myśmy się wycofali, ktoś oberwał w ucho. Władek wziął sobie to do serca bardziej niż inni.
Faktycznie, Stasiak lekcję bierze sobie do serca tak bardzo, że po kilku latach będzie miał wgniecione kostki na dłoniach od robienia pompek na pięściach i czarny pas karate. W połączeniu z rosłą posturą wzbudzi to w przyszłości niejednokrotnie szacunek. A i kilkakrotnie się przyda. Swoją drogą, przyszły doktor Gomułkiewicz też – wedle relacji bohatera tej książki – wziął sobie uliczną lekcję do serca. Od tej pory nosił ze sobą własnoręcznie zrobione nunczako.
W 1984 roku Władysław idzie na studia historyczne we Wrocławiu. Oto pierwsze wrażenie Bożeny Szaynok, koleżanki z roku, dziś znanej historyk specjalizującej się w historii najnowszej: – Nieprawdopodobna kindersztuba. Ona go wyróżniała. Poziomem wychowania i kultury wybijał się zupełnie. A równocześnie – pomimo że przy tym był bardzo dobrym studentem – nie stwarzał dystansu. Nie dawał odczuć innym swoich przewag.
Wśród masy ochotników na przyszłych badaczy historii najnowszej albo XIX wieku student Stasiak wyróżnia się jeszcze czymś innym, co dla nas już jest mniej zaskakujące, bo wiemy o jego dziecięcych fascynacjach. Pasjonuje go niemodna wówczas historia starożytna, a w szczególności Ameryka przedkolumbijska. Co ciekawe, dokładnie w tym czasie opublikowano na świecie pierwsze prace naukowe, które w przyszłości naszą wiedzę o tym okresie wywrócą do góry nogami. Z wydanej w Polsce w 2019 roku, a podsumowującej ćwierć wieku najnowszych badań książki Charlesa C. Manna 1491. Ameryka przed Kolumbem dowiadujemy się, że pierwsi ludzie pojawili się na kontynencie amerykańskim 180 tysięcy lat wcześniej, niż sądzono, 1000 lat temu największe miasta były większe od Paryża, a powstanie Puszczy Amazońskiej mogło być efektem działalności człowieka. Kto wie, gdyby Władysław Stasiak zdecydował się na karierę naukową, może byłyby to jego ustalenia?
Oczywiście, celem staje się wyjazd do Peru, Meksyku, Boliwii. Wtedy jednak jeszcze do Ameryki Południowej jest za daleko, za to pierwszoroczniakom udaje się załapać na wyprawę „nie za granicę”, jak wówczas mawiano, czyli do Bułgarii. Wspomina ten wyjazd na wykopaliska do Bułgarii Paweł Skrzywanek, który wraz ze Stasiakiem studiuje wówczas na roku. Znajdują się na stanowisku archeologicznym Novae, gdzie 2000 lat temu rzymski obóz strzegł przeprawy przez Dunaj. Młodzieńcy w tygodniu zasuwają na wykopaliskach, w weekendy zwiedzają. W Pleven podziwiają ogromną panoramę przedstawiającą oblężenie tej miejscowości podczas wojny rosyjsko-tureckiej w 1878 roku. We Wrocławiu od niedawna przecież istnieje też podobny budynek z naszym słynnym „stykokossakiem” ukazującym bitwę pod Racławicami. I właśnie, kiedy przewodniczka opowiada z przejęciem o tamtej bitwie i obrazie, Stasiak po rosyjsku chwali się:
– A my też taką panoramę mamy we Wrocławiu.
– Tak? To wspaniale – cieszy się dziewczyna z radosnym zainteresowaniem.
– Tylko jest jedna różnica – dodaje zagadkowo Polak.
– Jaka? – docieka wesoło Bułgarka.
– Na waszej Rosjanie wygrywają, a na naszej odwrotnie – oznajmia Stasiak, a przerażona przewodniczka ucieka.
Z wielu przygód z tego wyjazdu, które zachowały się w pamięci Pawła Skrzywanka, warto przytoczyć jeszcze jedną. Ojciec ich kolegi miał w Polsce knajpę. Poprosił, żeby przywieźli mu zapas popularnych wówczas bułgarskich „koniaków”: Złotego Brzegu i Pliski. Wyładowali nimi plecaki, ale w Medyce bagażem interesują się pogranicznicy radzieccy. Pytają, co w środku.
– Władek odparł, że wieziemy z wykopalisk „starorymską keramikę”. Celnicy zaczęli dopytywać, cośmy znaleźli. Więc niespeszony Władek wytłumaczył, żeśmy znaleźli „anticznij rimskij tank”. Młody pogranicznik zaczął się ze szczerym zainteresowaniem dopytywać, jak wygląda taki czołg z rzymskich czasów, a Władek mu szczegółowo po rosyjsku tłumaczył – śmieje się Paweł Skrzywanek, który zresztą przy tej okazji wraz z kolegami odkrywa fascynację Stasiaka archeologią. Wiele lat później Jan Głuchowski w książce Na saksy i do Bułgarii będzie cytował radzieckiego celnika, który stwierdził: „Są tylko dwie niezwyciężone rzeczy na świecie – Armia Czerwona i polski turysta”. Ta opinia do tej wyprawy pasuje jak ulał.
To poczucie humoru Stasiaka, mające coś w sobie z uwielbianego przez niego Barei, było dla niego bardzo typowe. Lubił absurd i lubił parodiować ludzi. – Gdy żartował, zachowywał kamienną twarz Bustera Keatona, gdy inni pokładali się ze śmiechu – wspomina Ewa Skrzywanek, żona Pawła, która także studiowała na tym roku. Wiele lat później w upalny dzień autor tej książki będzie siedział w gabinecie szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego Władysława Stasiaka. Zaczęliśmy sobie opowiadać historyjki o skwarze. Minister omawia spotkanie z jednym z ważnych polskich policjantów. Nazwisko litościwie pomińmy. Stasiak zwierza mu się ze swoich projektów, konieczności pracy z ludźmi, streszcza amerykańską teorię stłuczonej szyby.
– Gorąco – wzdycha policyjny notabl i tu głos wysportowanego, szczupłego ministra nagle zamienia się w ochrypłe, cierpiętnicze, charczenie zmęczonego życiem „zawodowca”: – Gorąco jest. Trzeba bardzo uważać. Nie pić się nie da, ale nie można za szybko, bo serce, wie pan. Wszyscy musimy uważać. I dużo wody do tego. To najważniejsze.
Mój rozmówca z namaszczeniem i powagą parodiuje policjanta. Myślę, że tej sceny nie powstydziłby się żaden ze współczesnych polskich kabareciarzy czy stand-uperów.
Z tym że Stasiak – kiedy coś relacjonował, a nie żartobliwie kogoś „wkręcał” – był znany z prawdomówności. Między światem żartu, kiedy można pozwolić sobie na dużo, a światem poważnej rozmowy nie było u niego żadnej linii demarkacyjnej ani światłocienia. Gdy mówił serio, ważył każde słowo. Także rozmówcy. Czasem w sytuacjach prywatnych – jak zobaczymy – aż za bardzo.
Wyjazd do Bułgarii pozostaje na kilka lat ostatni. Choć pomysł – by w czasie najgłębszej jaruzelszczyzny jeździć dalej – był przebiegły. Cała spiskująca przeciwko komunie grupka zakłada koło w Polskim Towarzystwie Turystyczno-Krajoznawczym. Plan zakłada, by pojechać nad Bajkał. Oficjalnie, by poznać lepiej najurokliwsze miejsca bratniego Związku Radzieckiego. Tak naprawdę chodzi o to, by wyruszyć tropem zesłańców syberyjskich. W pewnym momencie Służba Bezpieczeństwa orientuje się, że lista tych nowych działaczy turystycznych pokrywa się z listą inwigilowanych studentów. Wszystkim zabrano paszporty, ale projektu władza nie zmarnotrawi. Zamiast młodych opozycjonistów nad Bajkał uda się ekipa z koncesjonowanego, prokomunistycznego Zrzeszenia Studentów Polskich. Zesłańców sobie daruje. Podziwia zdobycze ZSRR, nawet jakiś reportaż z tego powstaje.
Stasiakowi i jego przyjaciołom pozostaje więc kraj. Łemkowszczyzna, Tatry i ciągłe ucieczki w pobliskie Karkonosze. Latem i zimą. To Stasiak inicjuje i przygotowuje wyjazdy. Do dziś wielu znajomych głównie z nich go wspomina, a nawet z tego, że regularnie spotykali go na szlaku. W te miejsca potem, po latach, wróci – będzie tam woził swoich współpracowników, cementując wokoło siebie wierną drużynę.
Oczywiście na Śnieżce czy Szrenicy rodzą się także śmiałe plany polityczne. Stasiak jest mocno związany z Kościołem, który zresztą ma wówczas w całej Polsce poważne problemy z polityczną samoidentyfikacją. Z określeniem swojej pozycji pomiędzy twardą obroną tożsamości religijnej i narodowej a kompromisem, od połowy lat 40. definiowanym jako potrzeba „ochrony substancji”, czyli unikanie rozlewu krwi. Ten problem spróbuje rozwiązać w drugiej połowie lat 80. starszy i bardzo ambitny kolega z opozycji Rafał Dutkiewicz we wrocławskim Klubie Inteligencji Katolickiej (KIK). Mądre, poważne i zawsze podobne do siebie rozmowy toczone tam od lat młodym wydają się mało produktywne. Dutkiewicz namawia, by przejąć wrocławski oddział organizacji. W gronie „rewolucjonistów” znajduje się i Władysław Stasiak. Mobilizacja oldbojów uniemożliwia jednak ten plan. Nie udaje im się przejąć KIK, który przy spokojnych herbacianych rozmowach nadal będzie „chronił substancji”.
Stasiak i jego koledzy, jak wielu innych młodych ludzi, w gruncie rzeczy obijają się o wiele opozycyjnych środowisk, bo i narysować ich mapę nie jest łatwo. Wrocław jest skomplikowany. Ten większy niż gdzie indziej mętlik mapa wrocławskiej opozycji zawdzięcza głównie pojawieniu się dwóch dodatkowych elementów. Po pierwsze, silnie zakonspirowanej, profesjonalnie podziemnej i gotowej iść na zbrojne zwarcie z wrogiem struktury Solidarności Walczącej. Po drugie, happenerskiej i łamiącej wszystkie dotychczasowe formaty Pomarańczowej Alternatywy Waldemara „Majora” Frydrycha przyciągającego najmłodszych. Ale i to się komplikuje jeszcze bardziej, jak się dobrze przyjrzeć, i cała systematyka znowu łatwo w łeb bierze.
– Oni byli bliżsi duszpasterstwu, my byliśmy anarchiści, przynajmniej jeśli chodzi o styl życia – żartuje z młodszych kolegów i siebie Adam Lipiński, weteran opozycji, dziś znany polityk PiS, który wrocławski Studencki Klub Solidarności zakładał jeszcze w latach 70. Tyle że dla młodszych działaczy Pomarańczowej Alternatywy i ich pomarańczowych czapek (na cześć których figurki krasnali opanowały dziś cały Wrocław) to weterani SKS stanowią „konserwę”. No ale znowu Waldemar „Major” Frydrych, lider pomarańczowych, jest o dekadę starszy od koleżeństwa Stasiaka. I co powiedziałby na taki happening, gdy ci z „duszpasterstwa” zorganizują „zamach na uniwersytet”? Powołają nawet swoją własną SB. Służbę Bożą. A na jej czele stanie bohater tej książki. To przecież działanie typowe dla pomarańczowych. Wesołe, prześmiewcze, odlotowe, zarazem odważnie prowokacyjne.
W codziennej pracy młodzi opozycjoniści zajmują się między innymi kolportażem podziemnych wydawnictw. – Mąż po latach ze śmiechem opowiadał, jak przychodzili do domu sześćdziesięcioletni panowie z brodami, pytając: „Cześć, jest Władek?”, a rodzice nie zadawali pytań, udając, że nie dzieje się nic dziwnego – przypomina sobie Barbara Stasiak. Koledzy ze studiów potwierdzają, że część spotkań odbywała się w domu Stasiaka. W tym czasie umiera Władysław senior. Do wolnej Polski brakuje mu kilku miesięcy. Znajomi zapamiętali, że po śmierci ojca Władysław nagle przerywał spotkania opozycyjne, idąc i sprawdzając, czy mama nie chce herbaty, po czym wracał i rozmawiali dalej.
W drugiej połowie lat 80. historia – na kilka lat zamrożona przez Jaruzelskiego – przyspiesza. W 1987 roku wrocławska bezpieka aresztuje Kornela Morawieckiego, przywódcę Solidarności Walczącej, a Solidarność spotykają kolejne represje. Władze wojewódzkie w Gdańsku zabraniają działalności Krajowego Komitetu Wykonawczego związku. W poszczególnych miastach związek nadaremno próbuje rejestrować swoje struktury. W dwudziestą rocznicę marca 1968 roku także NZS zwraca się do władzy z żądaniem legalnego działania. Wnioski odrzucono. Równocześnie rosną ceny żywności. Sytuacja staje się coraz bardziej napięta. W kwietniu 1988 zaczynają się strajki. W Stalowej Woli w ruch idą pałki i gaz. W maju z kolei oddziały specjalne rozprawiają się ze strajkującymi hutnikami z krakowskiej Nowej Huty. To wydarzenie bezpośrednio przyczynia się do wybuchu studenckiego strajku we Wrocławiu.
Władysław Stasiak chyba ujawnia już wtedy po raz pierwszy na poważnie skłonność do troski o bezpieczeństwo i porządek. Zostaje szefem strajkowej straży. Wysoki, wyprostowany, z żelazną konsekwencją pilnujący, kto wchodzi na strajk, zostanie dobrze zapamiętany. Nosi jaskrawopomarańczową kamizelkę. Beata Maciejewska, wrocławska dziennikarka, zauważa, że dla wzbudzania respektu ta kamizelka nie była potrzebna. Wystarczała postawa i sława mistrza sportów walki.
Jeszcze dwadzieścia lat później Piotr Żuk, wrocławski działacz SLD, w postkomunistycznym „Przeglądzie” będzie próbował się wyzłośliwiać, pisząc: „Władysław Stasiak, obecny szef Kancelarii Prezydenta RP, przyzwyczajony do stania w czasie strajków NZS na bramce, teraz może będzie wystawał pod ambasadą amerykańską w Warszawie i zabiegał o nowe amerykańskie zabawki dla generałów?”. Jak widać, skuteczność „bramkarza” Stasiaka ze strajku wyryje się w pamięci nie tylko kolegom z opozycji.
Zresztą nie tylko na bramce Stasiak bywa groźny. Gdzieś w okolicach strajku SB próbuje aresztować dwóch studentów zbierających na uczelni podpisy na rzecz ponownej legalizacji NZS, w tym Pawła Skrzywanka. W ich obronie staje malutki profesor (późniejszy rektor) Wojciech Wrzesiński. Esbecy odpychają profesora, a w tym momencie – jak spod ziemi – wyrasta dwóch dryblasów: Władysław Stasiak i inny kolega z tamtych czasów – Aleksander Srebrakowski. Zbiegają się studenci i profesorzy. Ostatecznie zatrzymanych uwolniono. – W końcu wylądowaliśmy u rektora, który sprawę załagodził – wspomina Srebrakowski, dziś także historyk z Uniwersytetu Wrocławskiego.
Aleksander Srebrakowski pamięta jeszcze jedną historię, nieco wcześniejszą. Wraz ze Stasiakiem sporo zastanawiają się jako studenci nad kształceniem młodych, tworzeniem kadr. Biorą udział w dyskusjach toczących się w podwrocławskiej „Kornelówce”, słynnej „bazie” Kornela Morawieckiego umiejscowionej w letnim, podmiejskim domu. Pewnego razu kolega, Marek Kamecki, jeden z założycieli Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej, nawiązującego do przedwojennego skautingu, prosi ich o przeprowadzenie szkolenia dla małolatów, czyli harcerzy w wieku licealnym. – Wychodząc z wrocławskiego Rynku i idąc ulicą Kuźniczą, można napotkać coś w rodzaju bunkra w piwnicy. Tam była zbiórka młodziaków. My, obaj po około metr dziewięćdziesiąt, wpadliśmy i udawaliśmy esbeków. Wzięliśmy drużynowego do osobnego pomieszczenia i razem z nim udawaliśmy, że dostaje łomot. Całkiem fajnie wyszło. Młodzi się bali, ale nie panikowali, byli dzielni. Pochwaliliśmy ich na koniec – wspomina Srebrakowski. – No ale potem, jak jednego z nich spotkałem na ulicy, to patrzył na mnie wilkiem – dodaje.
Na bramce Stasiak stanie też podczas kolejnego strajku, po roku, kiedy część elit Solidarności i komuniści będą kombinować, by uniemożliwić legalizację NZS.
Wrocławskie strajki studenckie wyróżniają się na tle kraju jednym ważnym elementem, w gruncie rzeczy z perspektywy czasu wciąż dziwnym. Między kwietniem a wrześniem 1988 roku stają zakłady w całej Polsce: na Pomorzu, Pomorzu Zachodnim, w Łódzkiem, w Warszawie, na Śląsku, w Nowej Hucie, Stalowej Woli. Ale nie we Wrocławiu. Tym razem Solidarności nie udaje się masowo poderwać wrocławskich robotników. W tej sytuacji po 1989 roku prym wiodą często młodziacy, studenci, w Warszawie, Krakowie czy Gdańsku znajdujący się na drugim planie dużej, opozycyjnej polityki.
Inna cecha tego czasu jest już mniej zaskakująca dla osób śledzących choć trochę najnowszą historię. W ciągu następnych lat losy kolegów z opozycji, NZS czy strajków radykalnie się rozejdą. Byłymi uczelnianymi opozycjonistami z Wrocławia są związani dziś z PiS Adam Lipiński, Ryszard Czarnecki, premier Mateusz Morawiecki, a z drugiej strony frontu – bardzo bliski Stasiakowi w opozycji Grzegorz Schetyna czy Jacek Protasiewicz. Władysław Stasiak w latach 80. uczęszcza na seminaria ojca Ludwika Wiśniewskiego, kiedyś jednej z twarzy opozycyjnego duszpasterstwa i ważnego przewodnika opozycji. Dziś raczej trudno byłoby mu się z nim zgodzić, gdy w niewybrednych słowach atakuje stronę konserwatywną i Kościół. Własną ścieżką podążył ambitny Rafał Dutkiewicz, rządząc niepodzielnie przez lata Wrocławiem, a Radosław Kujawa zostanie szefem wywiadu wojskowego i będzie kojarzony z rządem PO. Wrocławscy koledzy i koleżanki po latach znajdą się w urzędach, w których rozdawać karty będą liderzy jednej czy drugiej formacji. Będą brać udział w miesięcznicach smoleńskich lub demonstracjach antyrządowych organizowanych przez opozycję za czasów rządów PiS. Przy tym wszystkim niełatwo wśród nich znaleźć dziś takich, którzy krytycznie traktują Stasiaka. A przynajmniej autorowi tej książki się nie udało.
Równocześnie toczy się zwykłe życie studenckie. – Pamiętam, jak organizowaliśmy otrzęsiny. Ja byłam wybrana królową, a Władek królem. Studenci pierwszego rocznika całowali mnie w stopy – śmieje się Bożena Szaynok.
– To nie było tak, że tylko opozycja i studia. Byliśmy młodymi ludźmi, którzy świetnie się także bawili – zastrzega Aleksander Srebrakowski. – Władek chodził z nami na imprezy do akademików. Bawił się dobrze, wygłupiał, ale fakt, że do rana nie zostawał.