Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Kamyk, twierdzili starożytni, stabilizuje żurawia w drodze, gdy nad morzem wieją silne wiatry. Zapachy i smaki dzieciństwa, wiedza o regionie urodzenia bądź młodości, cała ta okoliczna tradycja to nasz najlepszy kamyk na życiową drogę. Zawsze mamy go na podorędziu, czasami wcale go nie chcąc, a nawet buntując się przeciw jego ciężarowi. Kamyk dlatego stabilizuje, że waży. Społeczna rola biografistyki i regionalnego krajoznawstwa polega właśnie na obróbce kamienia życia. Trzeba je brać pod ścisłą ochronę. Pamięć narodowa, stanowiąca w większej mierze przedmiot negocjacji, nigdy ich nie zastąpi.
Książka zawiera teksty Jana M. Piskorskiego poświęcone Pomorzu (głównie jego części zachodniej), widzianemu w perspektywie historycznej i współczesnej. Jak często u tego autora, rozważania regionalne dotyczą całego świata.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 483
Pomorze(tytułem wstępu)*
Pomorze to woda i wiatr. Także las. Kraina niekoniecznie mlekiem i miodem płynąca, wbrew temu, o czym przekonywali organizatorzy średniowiecznej kolonizacji w apelach do migrantów z zachodu, a potem władze powojennej Polski w dość podobnych odezwach do ludności z Kresów Wschodnich, znad Wisły i Warty. Mimo upływu setek lat oraz kolejnych wezwań pola wciąż leżą tu odłogiem, „szeroko otwarta” ziemia niezmiennie „oczekuje osadników” (1176 r.), na opuszczone osady z okresu od średniowiecza poprzez burzliwe czasy wojny trzydziestoletniej (1618–1648) aż po dramatyczny rok 1945 można się natknąć podczas każdej dłuższej wyprawy na grzyby.
Dziwi jabłonka w środku puszczy czy na niezamieszkałych łąkach. Rozglądamy się wokół, dostrzegamy zdziczały sad, resztki fundamentów, ostatni stopień ze schodów na ganek. Wchodzimy. Z nory, która prowadzi do piwnicy, wyskakuje lis. Do głowy cisną się myśli, kto i kiedy wystawiał tu ostatni raz twarz do słońca, słuchał dzikich gęsi, podziwiał ciągnące wysoko na niebie klucze żurawi, może marzył o złotym sercu w księżycową noc, póki z zadumy nie wyrwało go niepokojące wołanie puszczyka. Czujemy się nieswojo, jednak dla historyka z prawdziwego zdarzenia to uczucie bardziej owocne niż nostalgiczne. Badacz przeszłości nieprzerwanie uczy się chodzić w cudzych butach i ubraniach. Jeśli nie wytrzymuje ich niewygody, znaczy, że nie nadaje się do zawodu, którego istotą jest rozmowa z przodkami. Poważna wymiana zdań na niełatwe tematy musi uwierać. Przodkowie – najczęściej w szerszym, czasami, co jeszcze trudniejsze, w węższym znaczeniu – mają swoje ciężkie argumenty i zadają nam współczesnym nie mniej skomplikowane pytania niż my im. Niektóre dręczą nas latami. Błagamy los, aby nigdy nie doszło do sytuacji, która wymusi na nas sprawdzian.
Skoro woda i wiatr, to również łodzie, żagle, ryby i ptactwo wodne. Rybami stało zwłaszcza Pomorze Zachodnie, dzięki tarłom śledzi, mimo że w XII w. tarliska przesunęły się od wybrzeży zachodniopomorskich ku wyspie Rugii, a sto lat później ku brzegom Skonii. Aż po XVI w., kiedy Holendrzy rzucili na rynek większe śledzie atlantyckie, zapewniały one egzystencję tysiącom mieszkańców Pomorza. Szczecin średniowieczny śledzie rozsławiły bardziej niż dwór książęcy. Dały pracę rybakom, którzy założyli kilka silnych gildii (bractw) połowowych i baz dalekomorskich. Jesienią wypełniały się one pracowitym gwarem przybyszów. Jedni łowili ryby, inni zajmowali się ich konserwacją, jeszcze inni transportowali je do Szczecina. W stoczniach wzdłuż zachodniego brzegu Odry i na Łasztowni uwijali się w pocie czoła budowniczowie statków, kutrów i łodzi. Bednarze z trudem nadążali z produkcją beczek, kontenerów dawnego świata. Na straganach Rynku Rybnego, najstarszego w Szczecinie, handel detaliczny śledziami prowadzili przekupnie. Kupcy rozprowadzali je po bliższym i dalszym zapleczu: Brandenburgii, Wielkopolsce, Saksonii, Śląsku. Docierały również do Krakowa i Lwowa. Gdańsk, dzięki szerokiemu zapleczu polsko-litewsko-ruskiemu, uchodził w Hanzie za „skład zbożowy”, Szczecin, za sprawą śledzi, za „skład rybny”. Prawie zapomniany zapach solonych i suszonych ryb to przez długie wieki zapach Pomorza. Komu trudno go było ścierpieć, co się przecież zdarza, musiał przeżywać katusze w miastach portowych. Wychowany w Rotterdamie Erazm do końca życia nie potrafił się powstrzymać przed wygłaszaniem w najbardziej uczonych rozprawach gapowatych uwag o jedzeniu ryb. Najwyraźniej przejadł się nimi w młodości i uznał na swoim przykładzie – uczonym zdarza się to wcale często, choć nie lubią się do tego przyznawać – że ryby ogólnie szkodzą zdrowiu, mimo że tradycja chrześcijańska, wywiedziona z żydowskiej, zaliczała je do żywności najzdrowszej, niekiedy wręcz leczniczej. Post jest dla człowieka, a nie odwrotnie – grzmiał górnolotnie1.
Wojom Bolesława Krzywoustego ryby morskie zakonserwowane solą, słońcem i wiatrem śmierdziały. Widzieli morze po raz pierwszy w życiu. Jego bezkres wzbudzał respekt, jego niezmierzone skarby pociągały. W 1103 r. nie zdobyli Kołobrzegu, bo zajęli się rabunkiem bogatych przedmieść, zaborem „z morza gromadzonych bogactw” oraz wiązaniem wziętych licznie w niewolę dziewcząt i chłopców. W pieśni zapisanej na początku XII w. przez Anonima zwanego Gallem rycerze polscy odważnie zapowiadają wyprawy na morskie potwory:
Naszym przodkom wystarczały ryby słone i cuchnące,My po świeże przychodzimy, w oceanie pluskające!Ojcom naszym wystarczało, jeśli grodów dobywali,A nas burza nie odstrasza ni szum groźny morskiej fali.Nasi ojce na jelenie urządzali polowanie,A my skarby i potwory łowim, skryte w oceanie!2
Polskie wyprawy po „złote runo” zakończyły się fiaskiem. Polaków nie ciągnęło na morze. Mimo że w czasach już bliskich, szczególnie na fali euforii po odzyskaniu niepodległości w 1918 r., zwykliśmy się przechwalać ojczyzną „od morza do morza”, w rzeczywistości pociągało nas to, co pomiędzy nimi – „międzymorze”: ukraińskie czarnoziemy i tania, z czasem na poły niewolnicza, siła robocza. Żyzne stepy, dając łatwy zarobek na eksporcie zboża na zachód, wciągnęły polską szlachtę i – konstatował Józef Szujski – zgubiły Polskę. Zapóźniona cywilizacyjnie w stosunku do Zachodu i stosunkowo słaba demograficznie Polska nie była w stanie sprostać wyzwaniom na ogromnych terytoriach rusko-litewskich. „Dzikie żywioły” wzięły górę nad europejską spuścizną Piastów i odsunęły nas od Zachodu. W konsekwencji czas rozkwitu Rzeczypospolitej jagiellońskiej oznaczał zarazem zaczątek jej kryzysu3.
Szczeciński dom handlowo-bankierski Loitzów, określanych mianem „Fuggerów Północy”, upadł za sprawą pożyczek udzielonych Zygmuntowi Augustowi na rozbudowę polskiej floty. Sejm nie zgodził się spłacić długów ostatniego Jagiellona, co wywołało serię bankructw mieszczan i szlachty zachodniopomorskiej. Loitzowie ratowali się ucieczką do Polski. W Szczecinie pozostała po nich jedynie gustowna kamienica nieopodal zamku książęcego.
Jedyny wielki polski marynista, Józef Conrad Korzeniowski, rodem z ukraińskiego Berdyczowa na rubieżach przedrozbiorowej Rzeczypospolitej, by poznać smak morza, musiał zaciągnąć się na francuskie i brytyjskie statki. Pisał po angielsku. Zapewne także dlatego, że polszczyzna była w terminologię marynistyczną niezmiernie uboga i wśród niezainteresowanych morzem rodaków autor nie mógł liczyć na wielu czytelników. Mniej więcej w tym samym czasie jednemu z najwybitniejszych historyków polskich, Franciszkowi Bujakowi, zamarzyła się habilitacja o mapach żeglarskich. Ścigał się z czasem. Wyszedł z domu bez grosza, rzucając ojcu, zamożnemu chłopu, hardo w twarz, że albo straci wzrok, albo przed trzydziestką uzyska docenturę. Po powrocie z zagranicy przedstawił gotową rozprawę na posiedzeniu Akademii Umiejętności, tylko że uznano ją za egzotykę. Zawiedziony młodzian – może o zbyt demokratycznych inklinacjach jak na krakowskie środowisko konserwatywnej profesury – porzucił bezkresne morza i zajął się najstarszymi małopolskimi wsiami, różnymi Łękami, Zabłociami i Zakamyczami. W najwyższym napięciu i niejako na kolanie napisał pierwszy tom Studiów nad osadnictwem Małopolski, właściwie wstęp do szeroko zaplanowanej rozprawy o współczesnych majątkach chłopskich. Reszty nigdy nie zakończył. Ale nie wyszedł na tej zdradzie źle, napisał niewątpliwie swoją najlepszą pracę. I zdążył4.
Jeszcze długo po ostatniej wojnie, kiedy Polska otrzymała nieomal całe historyczne Pomorze z wyjątkiem jego zachodnich kresów, przybyli nad morze Polacy zwracali twarze ku lądowi. Nie przypadkiem w polskich antologiach Pomorza, pogranicza morza i ziemi czy też ziemi i morza, dominuje jednoznacznie ziemia, a morza w zasadzie brak – stwierdza jakby przypadkiem Ewa Zamorska-Przyłuska, trafiając jednak w samo sedno naszego stosunku do morza, nawet wśród tych, którzy nad nim wyrośli5.
Skoro brak morza, tym bardziej nie może być związanych z nim codziennych niebezpieczeństw. Bez trudu zbierzemy tomy opowieści o rodzinach górników czekających pod kopalniami, gdy pod ziemią zdarzy się wypadek. Każdy ma przed oczyma dramatyczne obrazy oczekiwania, wielokrotnie beznadziejnego. Podobne obrazy z żonami czy narzeczonymi rybaków nie trafiają do szerszej świadomości. Nawet gdy niespodziewany szkwał zabiera matce na raz paru synów. Starczy wizyta w muzeach polskich i krajów o wżytej głęboko kulturze morza, by dostrzec, że polska Niobe nie ma twarzy rybaczki. Zupełnie inna sprawa, czy my mamy swoją Niobe6. Nawet w zamordowanej Warszawie stanęła jak na ironię, choć zrozumiała w kontekście powojennych klimatów, zwycięska Nike.
Jakaż to fundamentalna różnica w stosunku do pomorskiego średniowiecza i czasów wczesnonowożytnych, gdy morze i ziemia łączyły się trwale ze sobą, zachodziły na siebie na kształt puzzli. W niektórych okresach, wcale nie krótkich, ziemia stanowiła tu raczej część morza niż odwrotnie, a już na pewno nie sposób było znaleźć granicę morza i ziemi, tak w sensie fizycznym, jak tym bardziej gospodarczym i kulturowym.
Profesor Ismael Bartleboom z powieści Alessandra Baricca, którą szczęśliwie podsunęła mi autorka przewodnika literackiego po wyspie Wolin7 na marginesie naszych rozmów o moim ojcu i twórczości pomorskich pisarzy, umarł, szukając granicy morza; nierzadki los prawdziwych uczonych. Potrzebował jej do hasła w słowniku. Odszedł pogodnie, odkrywszy, że to, czego całe życie szukał, jest nie do znalezienia. Co więcej, zamierzona przezeń Encyklopedia granic spotykanych w naturze z suplementem poświęconym granicom ludzkich możliwości również okazała się bezgraniczna8. Stare żydowskie przysłowie powiada wprawdzie, że „morze jest wolne, bo ma brzegi”, i trudno zaprzeczyć przenośnej trafności tej mądrej sentencji, lecz może nie przypadkiem zrodziła się ona wśród chasydów na polsko–ukraińskich kresach9.
Na Morzu Północnym brzeg morski nieprzerwanie wędruje zależnie od stanu oddziaływania grawitacyjnego Ziemi, Księżyca, Słońca. Na południowym Bałtyku znalezienie granicy morza bywa trudne z innych powodów. Młode morze za pomocą wpływających do niego rzek usypuje piaszczyste mierzeje oraz wyspy, za którymi powstają rozległe laguny10. Największą tworzy delta Odry: od Szczecina na południu po ujścia Dziwny, Świny i Piany na północy. Podobny charakter, choć nie tak urozmaicony, mają zalewy Wiślany, do którego wlewa się Nogat, wschodnie ramię Wisły, i Kuroński, rozciągniony szeroko u ujścia błękitnego Niemna. W średniowiecznych źródłach łacińskich wszystkie pojawiają się z różną częstotliwością jako maria recentes, zwane pospolicie zalewami. Niestety nie mamy pewności, czy „świeże morza” są tłumaczeniem wcześniejszych nazw słowiańskich i pruskich. Niemieccy kanceliści, którzy spisywali dokumenty pomorskie i krzyżackie, za język potoczny traktowali słyszaną od XIII w. coraz częściej niemczyznę. Dowiadujemy się od nich, że na Zalewie Szczecińskim – „na świeżym morzu zwanym zalewem” (in recenti mari, quod haf dicitur) – rybakom wolno bądź nie wolno używać takich czy innych sieci. Nie potrafimy powiedzieć, jak ten zalew nazywali słowiańscy Pomorzanie. Nie wiemy nawet, czy niemieckim przybyszom na jego określenie starczyło w istocie jedno słowo – Haff. To wątpliwe.
Prawdopodobieństwo miejscowego pochodzenia nazwy „świeże morze” jest jednak bardzo wysokie11, ponieważ „świeże morza” stanowią w zasadzie bałtycką specyfikę. Szeroko pojęte Pomorze – wraz z Prusami Wschodnimi12 – zamykają one z obu stron. Długie mierzeje na wschodzie i wyspy wrośnięte w pogranicze morza i ziemi na zachodzie na tyle skutecznie oddzielają tu wielkie morze od mórz małych względnie „wielkich zatok morskich”13, że ich wody różnią się zasadniczo poziomem zasolenia. Rzeki napełniają „świeże morza” wodą słodką, która wypchnęła z nich pierwotną wodę słoną. Ale wielkie morze nie poddaje się i przy silnych północnych wiatrach powodujących tzw. cofki wrzuca do nich wodę słoną. Niektóre ryby, zwłaszcza leszcze, okonie i sandacze, wykształciły umiejętność naprzemiennego życia w obu akwenach, jako że poziom zasolenia Bałtyku jest jak na morze niski i wciąż się obniża ze względu na niewielki dopływ wód oceanicznych. W dłuższej perspektywie nie można wykluczyć, że morzem świeżym stanie się cały Bałtyk.
„Świeże” nazwy zachował po dziś dzień język niemiecki, szczególnie w odniesieniu do Zalewu Wiślanego określanego najczęściej jako Frisches Haff. Po polsku zwał się on odpowiednio Zatoką Świeżą14 i tak nazywają go często nadal Kaszubi15, mimo że już między wojnami zaczęto zwracać uwagę na tę rzekomo niewłaściwą nazwę Zalewu Wiślanego16. Zygmunt Gloger posługiwał się nazwą niemiecką, zapisaną po polsku jako Fryszchaf. Niezależnie od tego, czy „ch” w słowie Haff to błąd zecerski czy świadomy zapis, ważne, że dla Glogera był to wciąż Świeży Zalew, nawet jeśli zapisany z niemiecka17.
Znaczenie przymiotnika frisch w kontekście zalewów nie jest jasne dla współczesnych Niemców. Stąd biorą się fantastyczne etymologie odnoszące je nawet do Fryzów. Frisches Haff miałby być pierwotnie Zalewem Fryzyjskim w nawiązaniu do pierwszych kolonistów, jacy przybyli tu z Fryzji. Współcześni Polacy także mają problem ze słowem „świeży” względem zalewów morskich. Niemniej na średniowiecznym Pomorzu, w dawnej Polsce i chyba w Europie jego znaczenie musiało być w pełni zrozumiałe. Eneasz Sylwiusz Piccolomini, papież Pius II, tłumaczył w XV w.: „jest bowiem [morze zwane świeżym, zamykające od północy diecezję warmińską] długą zatoką, w której wody słodkie zwyciężają słony smak” (est enim [mare recens] sinus longus, in quo dulces aquae salsedinem vincunt)18. W istocie, „świeży” w nazwach łączących się z wodą znaczy słodki względnie pitny. Znaczenie Fryszhaf Kaszubi też zapewne dobrze rozumieli, gdyż we wszystkich narzeczach polskich popularne były różne zapożyczenia z niemieckiego frisch, w tym „freszki” – „rzeczy świeże” czy, jak powiedzielibyśmy coraz częściej dzisiaj, „świeżynki”. W polszczyźnie „świeży” odpowiadał zapomnianemu prawie słowu „przaśny”, które zachowało się najdłużej w odniesieniu do chleba. Przaśny chleb albo przaśnik to chleb niekwaszony. Przaśna woda to – odpowiednio – woda nadająca się do picia: nie słona i nie kwaśna, lecz „słodka”, czyli świeża19.
Niestety współczesne polskie nazewnictwo tych obszarów wodnych zagubiło ich specyfikę jako mórz słodkich w odróżnieniu od ich wspólnej macierzy – wielkiego morza słonego (mare salsum) po drugiej stronie przegrody: mierzei czy wyspy. Ustalenia językoznawczych komisji standaryzacyjnych mnożące się zwłaszcza od powojnia, wpierw w związku z wielkimi przesiedleniami, potem już jako normalizacyjny uzus, wiele uprościły, ale nie mniej zniszczyły. Dzięki językowej „urawniłowce” żyjemy niewątpliwie w świecie coraz bardziej jednoznacznym, tylko że gubimy historię, a nierzadko nawet wyjątkowość. Nasze Świeże Morza niech będą tego pouczającym przykładem.
W okresie wczesnego średniowiecza nadbałtyckie emporia handlowe, szczególnie w zachodniej części Bałtyku, pozostawały ze sobą w trwałej i głębokiej symbiozie, tworząc coś na kształt jedności w różnorodności, jak powiedzielibyśmy dzisiaj w nawiązaniu do dewizy Unii Europejskiej. „Świetnym przykładem niepokrywania się zasięgu stref kulturowych z geografią podziałów etnicznych jest tzw. nadbałtycka strefa gospodarcza w IX–XI w.” – pisałem przed laty w ślad za archeologami, szczególnie Lechem Leciejewiczem. „Obejmowała ona ludy najrozmaitszej proweniencji, których gospodarki wzajemnie się uzupełniały. Morze Bałtyckie odgrywało w tym wypadku rolę łącznika, zwłaszcza w ciepłej połowie roku. Wymiana się wtedy ożywiała i można było w ciągu paru czy parunastu dni – jak wylicza Adam Bremeński – dotrzeć do niemal każdego bałtyckiego portu. Na wielu polach przejawiły się pewne tendencje unifikacyjne, a w niektórych dziedzinach wytwórczości można mówić nawet o pewnej nadbałtyckiej standaryzacji. Skandynawskie kowalstwo z jego techniką zgrzewania promieniowało na całe południe, z kolei słowiańskie garncarstwo szerzyło się w Skandynawii, podbijając szczególnie Danię. Przenikanie kultury materialnej ułatwiały zapewne kontakty matrymonialne, będące – jak się zdaje – na porządku dziennym. Nie przejmowano podobno – jeśli pominąć elity – jedynie ozdób, których występowanie przyjęło się ostatnio uważać za silny argument na rzecz pobytu ludności obcoplemiennej. Ale nawet zwyczaje pogrzebowe wzajemnie się przenikały, nie mówiąc o tym, że ewentualni Skandynawowie z Menzlina używali do pochówków jedynie słowiańskich naczyń typu Feldberg. Jeszcze trudniej jest odróżnić w tym wczesnym okresie Słowian od Sasów, których kultura materialna niewiele się różniła”20.
Czasy rozkwitu Hanzy, zwłaszcza wieki XIV i XV, zmieniły Bałtyk w morze wewnętrzne związku miast, tyle że tym razem miasta nadbałtyckie były w znakomitej większości zdominowane przez niemieckich kupców i rzemieślników, nierzadko skonfliktowanych z wiejskim i przedmiejskim zapleczem: skandynawskim, słowiańskim, prusko-bałtyjskim i fińskim.
Zintegrowany Bałtyk wczesnośredniowieczny i hanzeatycki przypominał do pewnego stopnia Morze Egejskie i Jońskie w starożytnej Grecji, rozciągniętej pomiędzy setkami nadmorskich miast. Rolę łączników między nimi grały okręty, ale i wyspy, naturalne oazy bezpieczeństwa dla żeglugi. Grecy czuli się na morzu bezpieczniej niż na lądzie i nawet przywiązani mocno do ziemi Spartanie woleli się od niego za bardzo nie oddalać21. Morze zapewniało im twardy grunt pod nogami.
Podobnie mogło być z wczesnośredniowiecznymi Słowianami znad zachodniego Bałtyku, a tym bardziej Skandynawami. Wikingowie kojarzą się nam bardziej z morzem niż lądem. Wyspy bałtyckie nigdy oczywiście nie pełniły roli tak kluczowej jak wyspy egejskie czy adriatyckie. Było ich przede wszystkim mniej. Lecz nie przypadkiem zachodniopomorski Wolin i rugijski Ralswiek leżały na wyspach. Szwedzkie Visby zawdzięczało niebywałą karierę w Hanzie centralnemu położeniu Gotlandii. W świecie, w którym nawigacja opierała się głównie na obserwacji gwiazd i brzegów, znaczenie wysp, również najmniejszych, trudno przecenić.
Jeśli mielibyśmy szukać poza Europą obszaru zbliżonego charakterem do egejsko-jońskiego i bałtyckiego, to wskazałbym, pomijając amerykańskie Karaiby, przede wszystkim na tzw. region morski (maritime region) na azjatyckim Dalekim Wschodzie w stuleciach od XV po XIX. Rozciągał się od Nagasaki i Szanghaju poprzez Hongkong aż po Singapur. Morze Wschodniochińskie i Południowochińskie stanowiły jego zworniki. Ziemia, stwierdza Takeshi Hamashita, należała tu do morza, po którym uwijały się statki chińskie, indyjskie, muzułmańskie i potem także europejskie. Był to obszar „otwarty, rzeczywiście wielokulturowy, i, mimo różnorodności, dobrze zintegrowany”22. Chińczycy, jak starożytni Grecy i hanzeatyccy Niemcy, intensywnie kolonizowali ten region, tyle że – jeśli pominąć okres krótkiego otwarcia na morze w okresie przed najazdem mongolskim – jak Polacy odwracali się plecami do wody (zachowując wszelkie proporcje: niejedyne to podobieństwo chińsko-polskie23). Bezpieczniej czuli się na lądzie. Ponadto władze chińskie odgradzały ich od morza, bojąc się ucieczek poddanych. Ortodoksyjny konfucjanizm odrzucał w zasadzie migracje i podróżowanie. Chińczyk miał siedzieć w domu, żenić się ze swoimi i w żadnym wypadku nie poddawać asymilacji24.
Śledzie, jeden ze „skarbów oceanu”, rozsławiły Pomorze Zachodnie i zwłaszcza Szczecin. Jednak nie mniejszym bogactwem Pomorza były ryby, raki i ptactwo wodne obszarów śródlądowych. O rybach słodkowodnych mówią sporo już żywoty św. Ottona. Nad Jeziorem Morzyckim na pograniczu pomorsko-meklemburskim misjonarz miał spotkać biednego rybaka, który przed siedmioma laty ukrył się wraz z żoną przed wojskami Bolesława Krzywoustego na niewielkiej wyspie. W zamian za ryby chciał od Ottona sól, aby móc na zimę konserwować poławiane latem ryby. W Szczecinie z kolei mówi się o cudownym jesiennym połowie ogromnych turbotów. Jedna ryba starczyła misjonarzom i licznym możnym aż na dwa tygodnie. Stanisław Rosik w swoim znakomitym studium nawrócenia Pomorzan ma naturalnie rację, pisząc, że w tej – i innych – opowieściach o rybach i rybakach więcej jest chrześcijańskiej przypowieści niż historycznej faktografii. W sensie ogólnym nie umniejsza to jednak ich wagi25. Prawo odławiania ryb i łapania raków na własny użytek w sąsiadujących z osadami jeziorach i rzekach stanowiło w zasadzie normę, choć najczęściej należało opłacić niewielki podatek, czasami w naturaliach, czasami, jak rybacy w Wierzbnie nad jeziorem Miedwie, w postaci pieniężnej jako podatek od łodzi26.
Szczególnie, jak się wydaje, dbały o sprawy rybołówcze klasztory. Niezależnie od tego, że mnisi starali się zachować na piśmie udzielone im przywileje, podczas gdy inni kierowali się nadal tradycyjną umową ustną w obecności świadków, wcale nie mniej znaczącą w sporach sądowych, w klasztorach niewątpliwie istniało większe zapotrzebowanie na ryby. Mnisi duńscy, którzy założyli klasztor w Białobokach koło Trzebiatowa, z góry zadbali o uzyskanie wsi rybackiej nad jeziorem Liwia Łuża27. Benedyktyni ze Stołpia nad Pianą spierali się może z prepozyturą kamieńską o prawo do połowów na Świnie i Zalewie Szczecińskim koło Lubina28. Klasztor cystersów w Darguniu wystarał się u księcia Barnima I o zwolnienie z wszelkich ceł dla swoich dwunastu łodzi z Karsiboru, zwanych potocznie hafkanen (Haffkähne, łodzie zalewowe). Służyły, jak można się domyślać, do połowów, ale i transportu ryb oraz płodów rolnych między klasztorem a należącą do niego wsią nad Świną29. Ulepszonymi następcami prostych łodzi rybackich na Zalewie i w Zatoce Pomorskiej były od XIV w. i aż po stulecie XX cezboty (Zeesboote), coraz solidniejsze łodzie rybackie, rodzaj barkasów, o charakterystycznych brązowych żaglach, ciągnące wielką sieć o rodzimo brzmiącej nazwie Zeese (w niemieckim zapisie fonetycznym z 1315 r.: seyze, czyli zapewne po prostu: ‘sieci/siecie’). Początkowo musiały one przypominać żakówki znad Zalewu Wiślanego, by w wiekach XVIII i XIX przyjąć znany nam obecnie kształt. Cezboty z ich specyficzną techniką połowu spotyka się na niewielu przybrzeżnych akwenach świata, są unikalne niemal jak pomorskie „świeże morza”30. Podobny immunitet uzyskali premonstratensi z wyspy Uznam dla swoich trzydziestu łodzi w sąsiednich wsiach31. Tym razem książę zaznaczył jednak, że rybakom na Zalewie (in recenti mari, quod haf dicitur) nie wolno używać wielkich sieci.
W dokumencie dla prepozytury kamieńskiej z 1186–1187 r. książę Bogusław I wymienia szczegółowo uposażenie kościoła św. Mikołaja w Lubinie32, a pośrednio zniszczonego dopiero co przez Duńczyków tamtejszego grodu i okręgu grodowego, wzmiankując między innymi „łodzie i karczmy między Świną a Świętouściem, jazy na Jeziorze Koprowskim wraz ze wsią Łowno i karczmą, włókę we wsi Żółwino (Szolbyno) wespół z dziesiętnikiem Żółwicem (Zolbitz)33, wszystkie jazy na Świnie, całe pustkowie (totum desertum), które rozciąga się od Świny aż po jezioro Gardno, i dalej wieś Karnocice (? – Charnetiz) z dziesiętnikiem Plesewicem i jego urobkiem z barci i polowań”34. Ten arcyciekawy dyplom wiele mówi o organizacji gospodarczej Pomorza Zachodniego u progu kolonizacji niemieckiej. Naukowcy chwytają się w nim raczej efektownego stwierdzenia o bezludziu pomiędzy ujściem Świny a jeziorem Gardno, podejrzewając, że znajdują tu potwierdzenie na odmienne ukształtowanie Zatoki Pomorskiej w średniowieczu. Wybrzeże morskie między Ahlbeckiem a klifami w Międzyzdrojach miało być cofnięte o kilka kilometrów głębiej na południe, podobnie tym samym ujście Świny35. Rozstrzygnięcie w tym zakresie przynieść mogą wyłącznie badania geologiczne, nie dyplomatyczne. Przecież, jeśli wyłączyć Międzyzdroje, na terenie których i wtedy znajdowała się jakaś niewielka osada, może o nazwie Żelazo (Selazo z omawianego dokumentu), może też Kępieńce (Kapenze), i dzisiaj na tym odcinku wybrzeża niewiele znajdziemy. Podmokłe tereny między morzem, Wickiem Wielkim i Starą Świną nie nadawały się pod osadnictwo. Dopiero od kilkunastu lat wciska się ono na zachód od Międzyzdrojów, gdzie w mało przyjaznym środowisku powstaje jeden duży ośrodek za drugim. Ich mieszkańcy i goście już teraz skarżą się na hałas dobiegający z sąsiedniej linii kolejowej i ekspresowej drogi samochodowej. Ze względu na narastający ruch transportowy i wczasowy z roku na rok będą mieli gorzej. A jeśli poziom wody w Bałtyku choć trochę się podniesie, co uchodzi za pewnik, ich domy znajdą się w wodzie, a przynajmniej w błocie.
Prawo łowienia dużymi sieciami należało do regaliów (monopoli książęcych). Istotnym ograniczeniom podlegał też połów gatunków najcenniejszych, szczególnie jesiotrów, dobrze ponad stukilowych ryb żyjących w Bałtyku, lecz szczególnie łatwych do schwytania podczas tarła w rzekach. W Zatoce Pomorskiej podejmuje się próby przywrócenia tej cennej ryby, jeszcze dwieście lat temu spotykanej w Odrze dość regularnie.
Szczecin bardzo wcześnie wszedł w prawo utrzymywania specjalnych sieci do połowu jesiotrów36. Najczęściej książęta pozwalali miastom łowić ryby jedynie małymi sieciami w pobliskich rzekach i jeziorach, nie inaczej więc niż wsiom. Większość poławianych w ten sposób ryb przeznaczano na zaopatrzenie własnych stołów. W niektórych osadach nad Zalewem Szczecińskim, szczególnie w Nowym Warpnie, które już w herbie ma rybę, raczej sandacza niż leszcza, znaczną rolę odgrywał jednak lokalny handel rybami. Miasteczko ostro walczyło o ograniczenie praw połowowych sąsiednich osad, w tym Starego Warpna i Warnołęki37. Czasami nie wiemy dokładnie, jak szerokie były uprawnienia połowowe, na przykład Słowian z Jasienicy, którzy mogli „swobodnie” łowić ryby w Zalewie38. Wolność oznaczała w tym wypadku najprawdopodobniej tylko zwolnienie z podatku połowowego. Podobne pozwolenie otrzymał sołtys położonej naprzeciwko Wolina wsi Gogolice (Gugulisse), któremu Bogusław IV pozwolił na „swobodne” połowy na Zalewie (in mari nostro recenti) przy pomocy jednej małej łodzi i bez podatku39. Na połowach ryb w rzekach dorabiali także właściciele młynów wodnych40, którzy nierzadko przy okazji regulowania cieków wodnych na potrzeby młynów kopali również stawy hodowlane41. Z powodów oczywistych na Pomorzu młynów wodnych i wiatraków – młynów wiatrowych – nie brakowało. Pomorze to woda i wiatr.
W gospodarce Słowian północno-zachodnich, od Danii aż po Prusy, najbardziej liczyło się rolnictwo, następnie rybołówstwo, wreszcie zajęcia związane z lasem i w ogóle środowiskiem geograficzno-biologicznym: bartnictwo, smolarstwo, łowiectwo42. Od XIII w., wraz z kolonizacją niemiecką i na prawie niemieckim, rosło szybko znaczenie rzemiosła miejskiego, jak i wiejskiego, w tym ostatnim wypadku szczególnie kowalstwa i młynarstwa.
Polowania rzadko trafiały do dokumentów. Jeśli już, to łowy na grubego zwierza zastrzeżone dla księcia i tych, których tym prawem obdarował. Dzikie ptactwo traktowano jako drobnicę i nim się nie zajmowano, mimo że stanowiło ważny składnik miejscowego wyżywienia. Wzmiankowano je w wezwaniach do osadników z zachodu, chcąc ich przekonać do wędrówki na wschód, który oferował swobodę i chleb. Pomorze znajduje się na jednej z głównych ptasich dróg przelotowych między europejską północą i południem, wschodem i zachodem. Najbardziej okazałe są przeloty żurawi oraz gęsi. Co ciekawe, „tłuste” uda młodych żurawi uchodziły, jak zapewnia Boccaccio, za wielki przysmak43. Największe znaczenie gospodarcze miały jednak kaczki, których niezliczone stada siadają w międzyrzeczu Odry, na Zalewie Szczecińskim i pomorskich jeziorach. Polowano na nie, stanowiły też niejako „produkt” uboczny rybołówstwa. Bywało, że w sieciach znajdowano tyle kaczek co ryb. Gospodarny rybak, który umie zaprawiać na zimę kaczki, z głodu nie umrze. Czasami przeklinano ich nadmiar, niemniej skrupulatnie peklowano, aby nic się nie zmarnowało. Tłuszcz z dzikiej kaczki uchodzi do dzisiaj za prawdziwy rarytas i wiele dań kuchni pomorskiej bez niego się nie obejdzie44.
Podobne żniwo uboczne przynoszą współczesne elektrownie wiatrowe na drogach ptasich przelotów. Tyle że ptaki są masakrowane. „Zielona” elektryczność, w której Pomorze za sprawą wiatru i niewielkiego zaludnienia przoduje w Polsce, kosztuje życie tysięcy ptaków, które na dodatek nikomu się do niczego nie przydają. Wielkie marnotrawstwo przy pozornej oszczędności jest jedną z cech współczesności. Według danych z Niemiec, raczej zaniżonych, tylko w bezpośrednich zderzeniach z turbinami wiatrowymi ginie tam rocznie 1500 kani rudych, 12 tysięcy myszołowów i 250 tysięcy nietoperzy45. W Polsce brak dokładnych badań nad tym zjawiskiem, a wyniki, jak często u nas ze względu na specyfikę finansowania nauki i wydawania zezwoleń na budowy, nawet nie zbliżają się do rzeczywistości46.
Moje Pomorze to woda, wiatr i ptaki. Ptaki może najbardziej, gdyż ożywiają „martwą” naturę. Czuję się związany raczej z określonymi ludźmi niż tym czy innym miejscem. Ojczyzną ptaków jest powietrze, ryb – woda, człowieka – ziemia. „Wszędzie znajdę miasta, morza i porty” – powiedziałbym najchętniej za średniowiecznym encyklopedystą Brunettem Latinim, który kochał przecież swoją Florencję – dodając, także za nim, że „mój kraj […] wszędzie tam, gdzie mam niebo nad głową”47. Wcale niekoniecznie błękitne. Ważniejsze, aby kolorów nieba nie kradły zbyt liczne flagi48. Niebo zostawmy ptakom. Dla nich właśnie, i dla wody, wróciłem po latach na Pomorze. Woda i wiatr to niesforne żywioły. Ptaki symbolizują przestrzeń i swobodę, bez których nie potrafię się obejść. Jak bez ciszy, stojącej u początku każdego sensownego przedsięwzięcia. Fabryki są potrzebne, to oczywiste, ale nie wyprodukuje się w nich myśli, która je stwarza i nadaje im sens. Gdy pięć tysięcy lat temu Gilgamesz dotarł na pogranicze ziemi i nieba, najdalej z nas wszystkich, usłyszał, że bogowie zesłali potop, nie mogąc poradzić sobie z hałasem czynionym przez ludzi, którzy lekceważyli boskie prośby i groźby. Nie przestraszyli się nawet potężnej zarazy i związanej z nią fali głodu49.
W Szczecinie przy niewielkim wysiłku wyśledzić można w samym sercu miasta, blisko placu Grunwaldzkiego, rzadkiego sokoła wędrownego. Żurawie – ptaki robiące wrażenie zaczarowanych przybyszów z innych światów, dobre duchy – przeciągają kluczami nad moim mieszkaniem w centrum niemałego przecież, na skalę europejską, miasta. Prawie pod Szczecin podlatują orły. Wreszcie okolice. Po kilkudziesięciu minutach jazdy pociągiem lub samochodem można się znaleźć w puszczach pojezierza, gdzie bez trudu zobaczymy lisa polującego na dzikie kaczki, czaplę z rybą w dziobie, czasami wilka, a nawet żubra. Nad brzegiem morza trafia się foka, nie mówiąc o wszędobylskich od niedawna bobrach. Niektórym szczęście pozwala spotkać syrenę. Dawniej specjalistami w tej dziedzinie byli marynarze i rybacy, dzisiaj taka gratka przytrafić się może każdemu, zwłaszcza intelektualiście. I nie przypadkiem.
Szczecin nie jest miastem najpiękniejszym, zwłaszcza w swojej średniowiecznej części. Zmasakrowały ją podczas wojny naloty anglosaskie; leży nieopodal portu i dzielnicy przemysłowej. Chaos powojennej odbudowy i braki w perspektywicznym planowaniu urbanistycznym w Polsce dokładają od lat swoje. Rozłożył się jednak Szczecin nad Odrą cudownie. Nie ma u nas drugiego miasta, gdzie puszcza wchodzi do samego centrum. Miesza się z pojedynczymi domami nad Jeziorem Głębokim i w Lasku Arkońskim, muska delikatnie wille Pogodna, by na Jasnych Błoniach wejść w nierozerwalny uścisk z zabudową wielkomiejską. Na ostatnim odcinku łącznikiem jest park Kasprowicza, brutalnie zraniony gierkowskim straszydłem, tzw. Teatrem Letnim. Podobnie współżyje natura z odbudowującym się stopniowo portem. Malowniczo wpisują się w ten obraz nawet puste doki i rdzewiejące suwnice szczecińskich stoczni, choć w sam raz tutaj chciałoby się trochę rumoru maszyn, a przynajmniej pracowitego zgiełku uwijających się ludzi. Póki one nie wrócą, niezależnie od formy, trudno będzie uwierzyć, że miasto podnosi się z głębokiego kryzysu, jaki przyniosły lata po 1989 r. Jedna z wcześniejszych powieści Kazuo Ishiguro, wywiedzionych jeszcze z jego japońskich doświadczeń, dzieje się w straszliwie dotkniętym wojną Nagasaki. Powracający hałas fabryczny kontrastuje z ciszą po wybuchu bomby atomowej. Stukot maszyn ludzie traktują jako objaw powrotu miasta do zdrowia i sami zaczynają się czuć lepiej50. Na uniesionych wysoko w niebo martwych ramionach suwnic i dźwigów szczecińskich stoczni przysiadują ptaki. Najczęściej mewy, rybitwy i kormorany, ale zobaczyć da się tam nawet puchacza, króla wśród sów, nie mówiąc o puszczykach. Sowy uwielbiają nieczynne mosty i opuszczone budowle nad rzekami, a na głosy ptaków warto nastawiać ucha. Gęsi kapitolińskie uratowały Rzym. Szczecińskie sowy pytają z niepokojem, jak chcemy się wybrać po zamorskie skarby, skoro nie potrafimy zbudować okrętu dla argonautów?
Słabo zasiedlone podmokłe wrzosowiska i puszcze Europy Środkowo-Wschodniej stały się od XII w. obiektem marzeń osadników z zachodu, początkowo głównie z Niderlandów, potem z Niemiec. W ciemnych borach pełnych dzikiego zwierza, pisał obrazowo Karol Potkański, szukali lepszego bytu i swobody. „Wszędzie ruch, wszędzie życie, wszędzie wysiłek ludzki i praca” – dodawał z przekonaniem za Jankiem z Czarnkowa historyk krakowski o Polsce Kazimierza Wielkiego. Nad Ren i Wezerę to wielkie europejskie poruszenie osadnicze ku wschodowi dotarło dwieście lat wcześniej, nad Łabę i Odrę – co najmniej sto. Dzika zwierzyna dziwiła się łomotowi siekier i wycofywała głębiej. Przybywało świeżo zaoranych pól i jasnych strzech na coraz liczniejszych domach. Słowem – robiło się widniej i przestrzenniej51.
Z domów wyrywała osadników ta sama nadzieja, która podrywa wszystkich migrantów świata. Nie zawsze wędrują z pieśnią na ustach, zawsze marzą o lepszym życiu:
Na wschód chcemy jechać konno,Na wschód chcemy iść razem,Wszyscy na zielone pustki,Żwawo na pustki,Tam będzie lepszy byt!52
Przerost oczekiwań nad rzeczywistością jest ogólną zasadą wielkich procesów osadniczych. Nigdy nie może się powieść wszystkim. Co z daleka wydaje się rajem, z bliska okazuje się nierzadko piekłem. Według dwunastowiecznego przysłowia niemieckiego z Holsztynu pierwsze pokolenie kolonistów oczekiwała śmierć, drugie nędza, a dopiero trzecie chleb53. „Złotem pachnąca Kalifornia”, o której bogactwie krążyły w XIX w. legendy w całym świecie, stawała się dla wielu przybyszów „ziemią opuszczoną przez Boga”54. Niewiele bardziej gościnna była Kalifornia lat dwudziestych XX w., mimo że teraz granica konfliktu przebiegała nie między Indianami a białymi kolonistami, lecz pomiędzy różnymi grupami białych Amerykanów: zadomowionymi od stu lat Kalifornijczykami i przybyszami z Oklahomy i innych środkowych stanów, uciekającymi przed kryzysem rolnym. Brutalni policjanci wybijają z głowy „brudnym jak goryle” Oklakom (pejoratywne określenie wszystkich ówczesnych przybyszów do Kalifornii, coś na kształt naszych „chadziajów”, tylko że z geograficznym rdzeniem słowotwórczym, bliskie więc niemieckim „Polaken” czy naszym „Ruskim”) sen o ciepłej krainie płynącej mlekiem i miodem55. W międzywojennej Polsce, która wspierała emigrację do Ameryki Południowej, próbując rozwiązać w ten sposób niektóre ze swoich nabrzmiałych problemów społecznych, więcej słychać o płaczu emigrantów niż o ich sukcesach. Wyruszali zwiedzeni wspaniałymi widokami, by na miejscu – w Argentynie, Brazylii, Paragwaju czy Peru – nawet nie zasiedlić zakupionych przed podróżą działek. „Nie chcemy ginąć w niemożliwych dla nas do zniesienia warunkach” – narzekali, dodając, że tysiące rodaków chciałyby wrócić do kraju, ale brak im środków56. Należy jednak pamiętać, że biadolenie jest z zasady donośniejsze. W praktyce nie wiadomo, jaką część rzeczywistości ono naprawdę odzwierciedla. Przykładów powodzenia i prawdziwych karier przecież nie brakuje57.
W wędrówkę ruszano, jak na średniowieczne stosunki demograficzne, tłumnie – nawet po dwa tysiące osadników rocznie przez kolejne dwa stulecia. Gorączka kolonizacyjna porywała przede wszystkim młodych mężczyzn, nieobarczonych jeszcze rodzinami. Niejedna dziewczyna, zauroczona marzeniami o lepszym świecie albo tylko głosem kukułki, przyłączała się do nich i odważnie zmierzała ze swoim wybranym na spotkanie losu, zostawiając w domu przerażonych rodziców i ziomków. Zdecydowany mężczyzna z toporem w ręku, opartym spokojnie na silnym ramieniu, zawsze budził ten sam zmieszany z lękiem respekt ogółu i emocje u dziewcząt, które traciły głowę. Niezależnie, czy w czasie procesji cieśli z siekierami podczas dorocznego święta w starożytnych Delfach, czy na trasach wędrówek pasterzy z ciupagami, groźną bronią obuchowo-sieczną, nad Morzem Śródziemnym, czy przy przemarszu górali, już z karabinami, jesteśmy w Ameryce! – w stanie Ohio w latach dwudziestych poprzedniego wieku58. Kto nie wziął żony ze sobą, szukał jej wśród kobiet miejscowych albo sprowadzał później, często z tej samej dalekiej wsi, kierując się radą odnotowaną przez Hezjoda trzy tysiące lat temu, ażeby żonę brać z sąsiedztwa. Tylko to pozwala wiedzieć dostatecznie dużo o jej zaletach i wykluczyć najgorsze wady. Bo, dodawał starożytny mędrzec, „mężczyzna nic zyskać nie może lepszego niż żonę dobrą”, zła natomiast spali nawet najbardziej krzepkiego męża, i to bez pochodni59.
Obładowane wozy ledwo się toczyły. Siekier, łopat i innych narzędzi do karczunku nigdy za dużo w takich wyprawach. Zapału do pracy młodym kolonistom i przedsiębiorcom lokacyjnym nie brakowało. Doświadczenia już tak. W gorączce budowali domy na piaskach, których przy ówczesnym stanie technik melioracyjnych i agrarnych nie dało się jeszcze zamienić w złoto. Gdy im się nie powiodło w jednym miejscu, gdyż ziemia okazywała się za słaba albo miejscowi właściciele gruntów traktowali ich niezgodnie z ich wyobrażeniami, ładowali cały dobytek na wozy i ruszali dalej. „Impulsy ducha”, gdy społeczeństwo wpadnie w amok, choćby kolonizacyjny Wanderlust, pisze Felipe Fernández-Armesto, są nieprzewidywalne60. Świetny przykład stanowi burzliwa kolonizacja puszczańskich terenów na północ od Szczecina i aż po Nowe Warpno, gdzie na przełomie XIII i XIV w. osadnictwo było gęstsze niż dzisiaj. „Spośród tak licznych tutaj osieków [wsi karczunkowych] dłuższy okres przetrwał tylko jeden, chyba najstarszy, mianowicie Hagen [dzisiejsza Tatynia]. Po innych ślad zaginął tak szybko, że trudno ustalić, gdzie się znajdowały. […] Zwyciężył las, który pozarastał wydarte mu w pocie czoła pola”61. To prawda, niezadowoleni osadnicy potrafili w złości powyrywać z ziemi młode drzewka owocowe, ale czy Polacy i Niemcy całkiem niedawno nie robili podobnie z opuszczanymi mieszkaniami we Lwowie lub Szczecinie? Powybijane przed odjazdem szyby to widok nierzadki i wcale nie najgorszy62. Zrozumiały, nawet jeśli jeszcze bardziej bezsensowny niż łamanie drzew przez chłopa panu na złość. W afekcie ludzie rzadko działają zgodnie z logiką.
Dopiero w XX w. możliwości agrotechniczne pozwoliły na częściowe spełnienie marzeń Theodora Herzla, który w odpowiedzi na europejski antysemityzm wezwał do budowy państwa żydowskiego w Argentynie lub Palestynie i zapewnił z przekonaniem, że obecna technika umożliwia rzeczy niemożliwe. „Zamienimy pustynię w ogród” – pisał zgodnie z duchem epoki, przeświadczony, że planową i systematyczną pracą można przenieść góry. Pomylił się co do jednego: iż nowe państwo będzie dla innych krajów świata wzorcem życzliwości człowieka dla człowieka63. Gdzie w grę wchodzą interesy, a tym bardziej obawy egzystencjalne, instynkt ludzki jest trudny do pokonania nawet przez najpotężniejszy rozum i najsprawniejszą organizację. Wiemy to, przynajmniej odkąd Tukidydes przed dwoma i pół tysiącami lat opisał wojnę domową w Grecji64.
Średniowieczna wędrówka na wschód odbywała się najczęściej pokoleniami, zgodnie z regułą dawnych migracji, niezależnie czy lokalnych, czy ponadregionalnych. Pierwsza generacja osadników, powiedzmy holenderskich czy flamandzkich, docierała przykładowo nad Wezerę koło Bremy, druga nad Łabę, trzecia nad Odrę, kolejne do Polski czy Prus. Ich aktywność pobudzała do działania ludność miejscową, która zazdrośnie przyglądała się przywilejom nowych osadników i sama włączała się w procesy kolonizacyjne, mimo że los imigranta w pierwszym pokoleniu, jak już wiemy, rzadko bywa prosty. Szczególnie dotyczy to obszarów wydzieranych siłą ludności miejscowej, jak chociażby na pograniczu słowiańsko-niemiecko-duńskim w XII w. i nieco później w Prusach krzyżackich65.
Na Pomorzu Zachodnim, a tym bardziej w Polsce kazimierzowskiej, sytuacja wyglądała na pewno lepiej. Na osadników czekano, uzyskiwali od miejscowych władców, klasztorów i właścicieli gruntów nadziały ziemi, długoletnie zwolnienia podatkowe i, co na pewno nie mniej ważne, opiekę. Koniec końców mieszali się z autochtonami, co trwało jednak setki lat i na pewno niosło ogromne napięcia. Nieraz tubylcy, jeśli tylko byli w stanie, przeganiali zarozumiałych przybyszów, a ci wynosili się nad „niecywilizowanych” czy „nieokrzesanych” autochtonów, którzy wszystko robili „źle”, czyli inaczej.
Nawet asymilacja i regularne wzajemne ożenki nie likwidowały uprzedzeń, jak widać jeszcze w XIX w. na przykładzie północnoszwedzkiego Norrlandu. Szwedzcy koloniści z południa musieli tu współżyć z miejscowymi Saamami (Lapończykami). Zamiary mieli pokojowe, żenili się między sobą, a wrogie stereotypy utrzymywały się całkiem do niedawna; poniekąd wciąż trwają, nawet jeśli uśpione. Nie przeszkadzało to współpracy. W trudnych warunkach, nie tylko klimatycznych, nie trzeba za sobą przepadać, by efektywnie kooperować. W sytuacji życiowej konieczności można też dobrze żyć w związku małżeńskim czy innym tego typu związku, czasami o charakterze przejściowym, nie lubiąc się wzajemnie. Warunkiem jest wypełnianie ról przypisanych tradycją i zmieszaną z nią użytecznością. Zdarzają się naturalnie konflikty nie do rozwiązania. W wypadku Norrlandu powstał on na tle konkurencji o ryby, które stanowiły podstawę wyżywienia66.
Nad Wartą i Wisłą imigranci rozpływali się wśród Polaków, szczególnie szybko w ciągu XV i XVI w. Na Pomorzu Zachodnim niemieccy przybysze zasymilowali w XIII–XV w. ludność słowiańską w ramach tzw. nowego plemienia Pomorzan, jednego z kilku nowych plemion na niemieckich kresach wschodnich67. Są one zbliżone charakterem do nowych plemion na kresach wschodnich Rzeczypospolitej, zwłaszcza do polskich Litwinów, w większości chyba miejscowego pochodzenia etnicznego, białoruskiego i litewskiego, a przecież aż po XX w. polskiej mowy i polskiej, w szerokim, politycznym rozumieniu tego słowa, tożsamości. „Litwo, ojczyzno moja” – pisał po polsku genialny poeta Wielkiego Księstwa i piewca Rzeczypospolitej Obojga Narodów, nie przyjmując do wiadomości upadku państwa polskiego, o którego przywrócenie modli się do Panny świętej, co Jasnej broni Częstochowy, świeci w wileńskiej Ostrej Bramie i ochrania gród zamkowy w białoruskim Nowogródku.
Nowe plemiona, niemieckie i polskie, ukształtowały specyficzny graniczny patriotyzm, zdecydowanie bardziej wybujały niż u ludności obszarów rdzennych. Jedną z jego cech charakterystycznych były obawy o przyszłość: Niemcy na wschodzie żyli w strachu przed polskim, czy też słowiańskim, zalewem. Sam Theodor Mommsen nie zawahał się nazwać Słowian dążących do równouprawnienia narodowego i językowego „apostołami barbarzyństwa, którzy niemiecką pracę kulturalną pół tysiąca lat chcą pogrzebać w przepaściach swej dzikości”68. Podobnie Polacy na wschodzie nie rozumieli aspiracji narodowych Białorusinów, Litwinów, Ukraińców, o Żydach nawet nie wspominając. Białorusini i Litwini, „niedouczkowie” zapominający dobrodziejstwa unii lubelskiej, mieli być produktem rosyjskich knowań69. Żydzi pozostawali dla wszystkich innych w najlepszym razie gośćmi, którzy powinni siedzieć cicho, mimo że mieszkali tu od setek lat (nota bene podobne problemy można obserwować jeszcze we współczesnych Indiach, gdzie kolejne grupy przybyszów spierają się między sobą, kto jest „właściwym” autochtonem, chociaż najmłodsze z nich siedzą tam od paruset lat70).
Niełatwo nam, współczesnym, zrozumieć nadwrażliwy kresowy patriotyzm, a tym bardziej oddzielić w nim to, co stanowi zrozumiałe przywiązanie do narodu (tradycji), od tego, co nacjonalistyczne, a nawet szowinistyczne i rasistowskie71. Druga wojna światowa zamknęła kresowy sposób myślenia i wraz z nim kresowe lęki, radykalnie likwidując ich przyczynę – kresy. Niemcy musieli opuścić Śląsk, Pomorze, Mazury. Polacy zostawili Białoruś, w zasadzie dobrowolnie, Ukrainę, wyraźnie pod przymusem, i Wilno, skąd Litwini chcieli się pozbyć obstającego twardo przy Polsce mieszczaństwa. Trudne sprawy związane ze współżyciem z ludnością żydowską znalazły „nowoczesne” rozwiązanie w postaci Zagłady, wcześniej nie do pomyślenia, a w każdym razie na pewno nie do zrealizowania ze względów technicznych. Furtkę dla marzeń o rychłym powrocie do sytuacji sprzed 1939 r. zatrzasnęła ostatecznie w końcu lat czterdziestych zimna wojna. Status quo zmienić mogła tylko totalna konfrontacja między USA a ZSRR, a tej nikt, z wyjątkiem durniów72, nie chciał, gdyż musiałaby się rozegrać na najbardziej skrwawionych ziemiach Europy Środkowej. Ruiny, domów i ludzi, zastąpiłyby wypalone do samego gruntu zgliszcza.
Historia płata figle. Ludzie, których odrzucało od siebie przed 1939 r., spotkali się po wojnie na polskich Ziemiach Zachodnich i Północnych, zwanych wtedy Odzyskanymi. Nierzadko zamieszkali w tych samych domach, a nawet dzielili mieszkania. Szczególnie często taka sytuacja miała miejsce właśnie na Pomorzu Zachodnim, a zwłaszcza w Szczecinie. Tutaj każdy poniekąd, włącznie z powracającymi licznie Niemcami, mógł się czuć jak u siebie w domu, ponieważ co najmniej do lipca 1945 r. nie było wiadomo, do kogo miasto należy73. Jan Musekamp pisał, że w Szczecinie powstała najbardziej zróżnicowana, wymieszana etnicznie i kulturalnie polska przestrzeń. Kogóż tu nie było – pytałem w ślad za niemieckim historykiem, do którego interesującej książki napisałem swego czasu przedmowę. „Coraz mniej liczni Niemcy, ale przecież wciąż widoczni i słyszalni, przynajmniej po koniec lat pięćdziesiątych. Jeśli pominąć pierwszy rok głodu, nie prześladowano ich tu tak, jak na Śląsku, gdzie prowadzono ostrą politykę polonizacyjną. […] Od końca 1945 r. coraz liczniej przybywali do miasta Polacy, niektórzy nawet z chińskiego Harbina, gdzie w ramach powojennego układania świata, przypominającego porządkowanie lasu przez wyrwidęba, zlikwidowano polską kolonię sięgającą korzeniami XIX w. Wraz z nimi napływali polscy Żydzi, właściwie z całej przedwojennej Polski, ale głównie zza Buga. Gros wśród nich stanowili jednak uchodźcy z Polski centralnej z 1939 r., zesłani potem na wschód, co – paradoksalnie – uratowało im życie. Przez pewien czas tworzyli oni w Szczecinie większość, zamieszkując przede wszystkim opuszczane stopniowo przez Niemców Niebuszewo, potocznie zwane naonczas Lejbuszewem. W 1947 r. przywieziono z południowo-wschodniej Polski Łemków i Ukraińców. Słychać też o Francuzach, Włochach, Rumunach, zapewne robotnikach przymusowych i jeńcach, którzy zdecydowali się podjąć pracę w mieście na gwałt poszukującym fachowej siły roboczej. Z objętej wojną domową Grecji przybyli Macedończycy i Grecy. W okolicach Szczecina najłatwiej można ich było spotkać w Policach. Wreszcie wszechobecni byli «Rosjanie», żołnierze i dezerterzy Armii Czerwonej.
Wielu osadników, zwłaszcza z Polski centralnej, napływało do Szczecina ściągniętych mirażem miasta portowego, pogranicznego – niebezpiecznego miasta nieograniczonych możliwości. Stąd czasami w literaturze popularnej przyrównuje się Szczecin i jego okolice do dziewiętnastowiecznej Ameryki. Faktem jest, że i tu, i tam spotykało się ludzi z niemal całego świata. Niemniej fenomen kolonizacji Ameryki opierał się w zasadzie na wolnym osadnictwie, podczas gdy powojenna szczecińska wielokulturowość miała charakter wymuszony. Większości, zwłaszcza tych przywożonych ze wschodu, w ogóle o zdanie nie pytano, wysadzając na jednym ze szczecińskich dworców, z których jednocześnie, nierzadko tymi samymi pociągami, wywożono ludność niemiecką. Niektórzy Niemcy potajemnie wracali, licząc na zmianę przynależności politycznej miasta lub ucząc się w pośpiechu języka polskiego, podczas gdy Polacy, a szczególnie licznie polscy Żydzi, równie potajemnie Szczecin opuszczali, udając się na Zachód, najpierw do obozów przejściowych w amerykańskiej i brytyjskiej strefie okupacyjnej, gdzie – trzeba od razu dodać – nie witano ich z otwartymi rękoma. Łemkowie i Ukraińcy wysiedleni w ramach Akcji «Wisła» próbowali z kolei uciekać do domów na południu Polski, stwierdzając najczęściej, że są już zajęte albo zdewastowane. Nikifor, najsłynniejszy z nich, tak długo wracał po niekończących się torach do umiłowanej Krynicy, aż wreszcie pozostawiono go w spokoju, poddając tylko na miejscu inwigilacji”74.
Rok 1945 stanowi dla Pomorza Zachodniego, jak dla wielu innych miejsc Europy Środkowej, zwłaszcza jej wschodniej części, cezurę arcytrudną. Zerwał kilkusetletnie tradycje, przerwał szlaki komunikacyjne, rozerwał wiele serc. Odra, której gościnne ramiona, u samego ujścia rozwarte na sto kilometrów, spajały Pomorze Zachodnie, stała się granicą międzypaństwową75. Przez szereg lat po wojnie mieszkańców pogranicznych domów obowiązywało zaciemnienie. Po obu stronach rzeki stacjonowała ta sama sowiecka armia, niemniej zasłaniano na noc okna w obawie przed niespodziewanym atakiem wroga. Na tym nie koniec paradoksów. Wojna i związane z nią mniej czy bardziej wymuszone przesiedlenia oddzieliły społeczeństwa po obu stronach pomorskiej granicy barierą głębokiej niechęci, a nawet nienawiści. Zarazem zadecydowały o ich podobieństwach. Wielcy badacze rozumieją, wskazywałem kiedyś na przykładzie Rudolfa von Thaddena, że rzeczywistość zawiłych czasów kształtują prawdy dalekie od utartych. Badacz musi więc szukać „dziur w całym” i dopiero ich znajomość przybliża go do złożonej prawdy o zjawisku jako takim. Stereotypowa „całość” ułożona po latach na potrzeby pedagogiki czy choćby tylko naszego zdrowia psychicznego jest z zasady czymś zupełnie innym od rzeczywistości.
Niemieckie Pomorze Przednie, obecne Vorpommern, i polskie Pomorze Zaodrzańskie, dawne Hinterpommern, stały się terenem wielkich migracji, które zerwały wcześniejsze więzi społeczne i głęboko przeorały dawne struktury i hierarchie zawodowe, rodzinne, religijne, a także pamięć indywidualną i zbiorową. Z chaosu zaczęły się z czasem wynurzać pewnego rodzaju nowe plemiona, wyraźnie odmienne od wspólnot macierzystych, które dały im początek.
Szczególnie jest to widoczne na polskim Pomorzu Zachodnim, które, jeśli pominąć stosunkowo nielicznych robotników przybyłych tu jeszcze przed pierwszą wojną światową i w okresie międzywojennym oraz liczniejszych już robotników przymusowych z okresu po 1939 r.76, zamieszkują nieomal tylko przybysze. Na dodatek byli oni mocno podzieleni wewnętrznie: etnicznie, regionalnie, wyznaniowo. W pierwszym pokoleniu żenili się między sobą albo sprowadzali partnerów, w praktyce – żony, z regionów zamieszkiwanych przed wojną – „z Polski”, jak mówią do dzisiaj czasami nawet młodzi, nie zastanawiając się nad znaczeniem wypowiadanych słów. Kresowiacy otrzymali gorsze domy i mieszkania, jeszcze gorsze dostawali Łemkowie i Ukraińcy, gdyż przybyli później od innych. Ze względu na swoją antyrosyjskość kresowiacy mieli utrudniony dostęp do wielu zawodów urzędniczych. Ich niewygodną pamięć zamazywano, bardziej skrupulatnie niż niemieckie napisy na domach, z których wiele dotrwało aż po 1989 r.
Po stronie niemieckiej liczba przybyszów również nie była mała, sięgając średnio połowy mieszkańców, a w powiatach nieopodal Szczecina jeszcze wyżej. Uchodźcy wywodzili się najczęściej bezpośrednio zza Odry, znamy przypadki, że oglądali z drugiego brzegu swoje dawne domy77, lecz także z Prus Wschodnich, krajów bałtyckich, Śląska i przedwojennej Polski, Czechosłowacji, Rumunii i ZSRR. Znaczną część przybyszów z okolic Wałcza, wtedy Deutsch Krone, i Piły, naonczas Schneidemühl, oraz Śląska i czeskich Sudetów stanowili katolicy. Nierzadko przyjeżdżali ze swoimi księżmi o polsko brzmiących nazwiskach, którzy posługiwali się jeszcze szczątkowo śląską gwarą. Parafia katolicka w Dyminie (Demmin) rozrosła się dziesięciokrotnie, generalnie czterech na pięciu katolików na terenie powojennej Meklemburgii i Pomorza Przedniego to uchodźcy. Co ciekawe, wszystkie ważniejsze miejsca pielgrzymkowe – bez wyjątku maryjne – znalazły się na Rugii. Wyspa stała się celem ewakuacji dla powiatów pyrzyckiego i szadzkiego. Czasami przybywały w jednej kolumnie wozów całe wsie, by przypomnieć 280 mieszkańców Sandow, późniejszego Sądowa, którzy po dwudziestu dniach wędrówki osiedli 4 lutego 1945 r. w Schaprode. Przyjmuje się, że w takich wspólnotach żyło się łatwiej i dłużej utrzymywały one odrębną tożsamość. W ostatnich tygodniach wojny na Rugię uciekali rybacy, niektórzy przybywali własnymi kutrami. Powodziło im się tutaj dobrze, gdyż w czasie długich wojen zasoby rybne ulegają odtworzeniu, niemniej miejscowi odnosili się do nich niechętnie78. Z podobnymi kłopotami borykali się nasi kresowiacy na ziemiach staropolskich, chyba szczególnie w Wielkopolsce, podczas gdy na nowych Ziemiach Zachodnich i Północnych osadnicy tworzyli trudną mozaikę, lecz nie musieli się czuć gorsi w stosunku do innych grup przybyszów. Jasne, że i im w otoczeniu starej wspólnoty żyło się lepiej. Przykładem Wielgowo pod Szczecinem, gdzie od 1946 r. przeważali mieszkańcy dwóch podlwowskich wsi – Zubrzy i Rzęsnej Polski79.
Polaków i Niemców na pomorskim pograniczu nadal wiele dzieli, najbardziej – inny w obu krajach poziom życia. Ale łączy obie strony też niemało. I to nie tylko często nieuświadamiana wspólnota losu historycznego i problemy z tożsamością wynikające z powojennego rozbicia wewnętrznego, lecz także poczucie pewnego peryferyjnego zaniedbania związanego z niedoinwestowaniem, radykalizacja młodzieży, wreszcie, co najważniejsze, narastające przekonanie o wzajemnej potrzebie. Czasami przybiera ono postać zaskakującą: manifestacji polskich i niemieckich nacjonalistów na szczecińskim placu Grunwaldzkim zwróconej przeciw nowemu wspólnemu wrogowi – uchodźcom. Najczęściej jednak odnosi się ono do gospodarki. Wszyscy wiedzą, że bez rozwoju Szczecina jego zaplecze, po polskiej i niemieckiej stronie, pozostanie słabe80.
Szczecin jest jedynym polskim ośrodkiem metropolitarnym, którego obszar wpływów rozciąga się po obu stronach granicy. Thomas Lundén zauważył niedawno, że takie miasta są w zasadzie anomalią. Niemniej, dodaje, niektóre z nich potrafiły znaleźć dla siebie odpowiednią niszę81. Warto, by wciąż szukający swojego miejsca Szczecin wziął pod uwagę konstatacje szwedzkiego geografa. Zwłaszcza że jest Szczecin zarazem miastem o szczególnych problemach z tożsamością, o ileż bardziej skomplikowanych niż przykładowo Wilno. Tu i tam kwestią podstawową jest ciągłość pamięci historycznej wobec zmienionej podstawy etnicznej i językowej. Litwini depolonizując Wilno, mają jednak głębokie i oparte na historycznych podstawach przeświadczenie, że ono zawsze stanowiło perłę w koronie ich państwa82. Nie zmieniają bohaterów, lecz nadają im litewskie imiona, uważając za (nie do końca) spolonizowanych Litwinów czy w ostateczności za (w połowie) Polaków litewskiego pochodzenia. Przypomina to w znacznej mierze nasz stosunek do Gdańska, największego portu i miasta przedrozbiorowej Rzeczypospolitej, zamieszkiwanego wprawdzie w większości przez Niemców, czego by to wówczas nie znaczyło w tym kontekście, ale utożsamiających się z Polską i dumnych z przynależności do kraju, gdzie nie docierają, jak pisano, nieprzerwane niemieckie kłótnie wewnętrzne. Gdańszczanin Martin Gruneweg porównał na przełomie XVI i XVII w. Wenecję i Gdańsk, dochodząc do wniosku, że obydwa miasta są równie piękne, bogate i przepełnione życiem intelektualnym, lecz Gdańsk, perła Rzeczypospolitej – najbardziej swobodnego kraju na świecie i dobrej matki, która równo karmi wszystkie swoje dzieci, słowem: „naszej Polski” (Christoph Hartknoch) – przewyższał Wenecję pod względem wolności obywatelskich i kompetencji samorządu83.
Dla Szczecina, położonego jak Wenecja nad wielką laguną, droga gdańska jest niedostępna. Miasto nie może nawiązać do polsko- -niemieckiej przeszłości ani odrzucić przeszłości niemieckiej, mimo że ta druga nie ma prawie nic wspólnego z dziejami jego współczesnych mieszkańców. Nie może też przejąć pamięci jednej z dawnych polskich dzielnic, gdyż zamieszkuje je uchodźcza mieszanka, której wspomnienia i uczucia zostałaby pogwałcone. Pamięć Szczecina, jak niemal całego Pomorza Zachodniego, musi stanowić oryginalny miks pamięci polskiej z historyczną pamięcią miejsca, które przybysze – odpowiadając gwałtem na gwałt – zajęli: niemieckiego, ale i wcześniejszego, słowiańskiego Pomorza. Potrzeba nie tyle wyparcia niemieckiej przeszłości Pomorza Zachodniego i Szczecina, ile jej mądrego oswojenia, zagospodarowania i powiązania z polską współczesnością. Inaczej znajdziemy się na pamięciowej pustyni, na której żyć jeszcze trudniej niż z pamięcią skomplikowaną.
Co i jak wybrać z niemieckiej przeszłości – to temat na fascynującą i zapewne burzliwą debatę. Marzy mi się dyskusja po obu stronach granicy, czego próby mamy w miesięczniku „Przez granice”, dwujęzycznym dodatku „Kuriera Szczecińskiego”, redagowanym przez Bogdana Twardochleba we współpracy z Ruth Henning i Nancy Waldmann. Praktycznym pokazem takiego przedsięwzięcia, niestety unikalnym, były rozmowy poprzedzające namalowanie muralu na teatrze (Uckermärkische Bühnen) w Schwedt, do czego zaproszono także badaczy i artystów ze Szczecina. Na wielką ścianę trafili między innymi: Maria Skłodowska-Curie, Fryderyk Chopin, Adam Mickiewicz, Karol Libelt, Ignacy Łukasiewicz, zamordowany śmiercią głodową w Auschwitz ojciec Maksymilian Kolbe i powieszony w obozie koncentracyjnym Flossenbürg szczeciński teolog Dietrich Bonhöffer84.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Np. Erazm z Rotterdamu, Sposób czyli metoda szybkiego i łatwego dochodzenia do prawdziwej teologii, w: tenże, Trzy rozprawy, tłum. Juliusz Domański, Warszawa 1960, s. 63–288, tu 176 nn. Por. też Abraham Cohen, Talmud. Syntetyczny wykład na temat Talmudu i nauk rabinów dotyczących religii, etyki i prawodawstwa, tłum. Regina Gromacka, Warszawa 1995, s. 258. [wróć]
2. Anonim tzw. Gall, Kronika polska, tłum. Roman Grodecki, Wrocław 1982, ks. II, 28, s. 91. [wróć]
3. Józef Szujski, O fałszywej historii jako mistrzyni fałszywej polityki. Rozprawy i artykuły, red. Henryk Michalak, Warszawa 1991, s. 370–372. Por. Jerzy Maternicki, Józef Szujski wobec tzw. idei jagiellońskiej, w: Andrzej Garlicki, Józef Ryszard Szaflik, Marian Wojciechowski (red.), Historia XIX i XX wieku. Studia i szkice ofiarowane Henrykowi Jabłońskiemu, Wrocław 1979, s. 41–55 oraz Andrzej Wierzbicki, Wschód–Zachód w koncepcjach dziejów Polski. Z dziejów polskiej myśli historycznej w dobie porozbiorowej, Warszawa 1984, s. 225–238. Nie potrafię powiedzieć, czy Oskar Miłosz, który w 1927 r. pisał o przesadnym, niepłodnym i niebezpiecznym rozszerzaniu polskiego terytorium na wschód, czytał Szujskiego, choć nie wykluczałbym tego, biorąc pod uwagę jego erudycję. Oba poglądy są w sumie bliskie, tylko że Oskar Miłosz uważał, iż wszystko, co dobre w dawnej Polsce, pochodziło z Litwy. Por. Czesław Miłosz, Jak z tą Litwą było, w: tenże, Szukanie ojczyzny, Kraków 1992, s. 137–177, tu gł. 170 n. Wydaje się, że dobre wyjście z tego sporu daje przekonanie Piłsudskiego o Polsce, właściwie Rzeczypospolitej, która przypomina obwarzanek, bo wszystko, co cenne, ma na obrzeżach. [wróć]
4. Andrzej Janeczek, Franciszek Bujak: historyk w nurcie życia, w: Franciszek Bujak, Studya nad osadnictwem Małopolski (wyd. 1: 1905), Poznań 2001, s. 207–233, tu gł. 207–212. [wróć]
5. Ewa Zamorska-Przyłuska, Morze i ziemia, ziemia i morze [rec. Morze i ziemia. Antologia reportaży z Pomorza, red. Cezary Łazarewicz, Andrzej Klim, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2019], Kurier Szczeciński. Dodatek: Magazyn Kuriera, 6.12.2019, s. 6. [wróć]
6. Por. jednak niczym głos wołającego na puszczy artykuł Marcina Zasady, Rzeź Woli. Mścisław Lurie. Wyznania syna warszawskiej Niobe, Polska. The Times, 6.08.2019, https://polskatimes.pl/rzez-woli-mscislaw-lurie-wyznania-syna-warszawskiej-niobe-wanda-lurie/ar/c15-147513 (dostęp: 27.03.2020). [wróć]
7. W przygotowaniu, por. Ewa Zamorska-Przyłuska, Przewodnik literacki po Krakowie i województwie małopolskim, Kraków 2010. [wróć]
8. Alessandro Baricco, Ocean morze, tłum. Halina Kralowa, Warszawa 2001. [wróć]
9. Stanisław Vincenz, Tematy żydowskie, wstęp Jeanne Hersch, Gdańsk 1993, s. 137. [wróć]
10. Hansjörg Küster, Geschichte der Landschaft in Mitteleuropa. Von der Eiszeit bis zur Gegenwart, München 2013, s. 146. [wróć]
11. Podobnie Władysław Kowalenko, Bałtyk, w: SSS, t. 1, 1961, s. 84. [wróć]
12. Względem szerokiego rozumienia Pomorza zob. Gerard Labuda, Wielkie Pomorze w dziejach Polski, Poznań 1947; tenże, Problemy dziejowe Wielkiego Pomorza (ze szczególnym uwzględnieniem średniowiecza), w: Polska historiografia bałtycka. Najpilniejsze potrzeby badawcze, organizacyjne i wydawnicze. Referaty i dyskusja z konferencji naukowej Instytutu Bałtyckiego w Szczecinie dnia 8–9 IV 1948 r., Gdańsk–Szczecin 1949, s. 30–42; Jörg Hackmann, Gerarda Labudy koncepcja historii Pomorza, PZP 38, 1994, z. 2, s. 7–36; Cezary Obracht-Prondzyński, Gerard Labuda jako historyk Kaszub: inspiracje, Acta Cassubiana 19, 2017, s. 93–105. [wróć]
13. Tak określał Zalew Szczeciński Józef Umiński, Rola Bolesława Krzywoustego w uchrześcijanieniu Zachodniego Pomorza, Collectanea Theologica 21, 1949, z. 4, s. 383–417, tu 407, http://bazhum.muzhp.pl/media/files/Collectanea_Theologica/Collectanea_Theologica–r1949–t21–n4/Collectanea_Theologica–r1949–t21–n4–s383–417/Collectanea_Theologica–r1949–t21–n4–s383–417.pdf (dostęp: 23.02.2020). [wróć]
14. Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich, red. Bronisław Chlebowski i Władysław Walewski, według planu Filipa Sulimierskiego, t. 11, Warszawa 1890, s. 681, http://dir.icm.edu.pl/pl/Slownik_geograficzny/Tom_XI/681 (dostęp: 24.02.2020). [wróć]
15. Gerard Labuda, Drużno, SSS, t. 1, s. 391. [wróć]
16. Wielka Ilustrowana Encyklopedia Powszechna Wydawnictwa Gutenberga, t. 17, Kraków 1930, s. 80, http://pbc.gda.pl/dlibra/publication?id=17318 (dostęp: 24.02.2020). [wróć]
17. Zygmunt Gloger, Geografia historyczna ziem dawnej Polski, Kraków 1900, s. 161, https://polona.pl/item/geografia–historyczna–ziem–dawnej–polski,MTE1OTQ4OTM/10/#item (dostęp: 24.03.2020). [wróć]
18. Aeneas Silvius, Preussen betreffende Schriften, w: Theodor Hirsch, Max Töppen, Ernst Strehlke (red.), Scriptores Rerum Prussicarum, t. 4, Leipzig 1870, s. 243, https://www.wbc.poznan.pl/dlibra/publication/13119/edition/21007/content (dostęp: 24.02.2020). [wróć]
19. Aleksander Brückner, Słownik etymologiczny języka polskiego, Warszawa 1957, s. 128, 440. [wróć]
20. Jan M. Piskorski, Pomorze plemienne. Historia – archeologia – językoznawstwo, wyd. 2: Wodzisław Śląski 2014, s. 149–151. [wróć]
21. Ksenofont, Wyprawa Cyrusa, tłum. Władysław Madyda, Warszawa 2003, s. 8 n. (przedmowa), 114. [wróć]
22. Takeshi Hamashita, From the Ryukyu to the Hong Kong Networks. A History of Maritime Asia and East and Southeast Asian Regional Networks 1400–1900, w: Sølvi Sogner (red.), Making Sense of Global History. The 19th International Congress of the Historical Sciences Oslo 2000, Oslo 2001, s. 140–153, cyt. ze s. 143. [wróć]
23. Jan M. Piskorski, Od kultu herosów do adoracji ofiar. Przemiany w kulturze pamięci, Więź, 2010, nr 2–3, s. 5–20, tu 10 n. [wróć]
24. Wang Gungwu, The Chinese Overseas. From Earthbound China to the Quest for Autonomy, Harvard University Press 2000, gł. s. 16–22, 44 n. [wróć]
25. Stanisław Rosik, Conversio gentis Pomeranorum. Studium świadectwa o wydarzeniu (XII wiek), Wrocław 2010, s. 151, 396 n., 464 n. [wróć]
26. PUB, t. 6, nr 391. [wróć]
27. PUB, t. 1, nr 84, około 1175 r. [wróć]
28. PUB, t. 1, nr 88, 102: około 1181–1187 r. [wróć]
29. PUB, t. 2, nr 905: 1270 r. [wróć]
30. Timm Stütz, Brązowe żagle pomorskich łodzi, tłum. Irena Obstawska, Szczecin 2011, s. 23. Zob. też Robert Domżał, Kolekcje zabytkowych łodzi w polskich i zagranicznych muzeach morskich, Kwartalnik Historii Kultury Materialnej 60, 2012, nr 4, s. 667–677, http://rcin.org.pl/Content/59881/WA308_76535_P331_Kolekcje–zabytkowych_I.pdf (dostęp: 15.03.2020). [wróć]
31. PUB, t. 2, nr 972: 1273 r. [wróć]
32. Na znaczenie tego ośrodka wskazuje najlepiej fakt, że biskup Otto wzniósł tutaj jeden z pierwszych zachodniopomorskich kościołów, por. Marian Rębkowski, Chrystianizacja Pomorza Zachodniego. Studium archeologiczne, Szczecin 2007, s. 32 i tenże, Od grodu książęcego do rezydencji prepozyta kapituły. Lubin w XI–XVI wieku, Archaeologia Historica Polona 24, 2016, s. 59–73, tu gł. 60–67, https://apcz.umk.pl/czasopisma/index.php/AHP/article/view/AHP.2016.004/12550 (dostęp: 31.03.2020). [wróć]
33. Wisełkę podejrzewał w tym miejscu znany zachodniopomorski regionalista Adalbert Holtz, za którym idzie Klaus Conrad, wydawca pierwszego tomu Pommersches Urkundenbuch (PUB, t. 1, s. 134, przypis 12a). Raczej jest to sąsiednie Żółwino, maleńka wieś nad jeziorem o tej samej nazwie. Dziesiętnik Żółwic, jak wskazuje jego patronimiczne imię, byłby potomkiem niejakiego Żółwia. Mógł uprawiać rolę i wypasać świnie w tamtejszych dąbrowach. Niewykluczone, że droga, którą pędził stado, zachowała się do dzisiaj. [wróć]
34. PUB, t. 1, nr 102 i 412 (dosłowna konfirmacja z 1243 r.). Odnośnie do interpretacji tego ciekawego dokumentu por. Jan M. Piskorski, Kolonizacja wiejska Pomorza Zachodniego w XIII i w początkach XIV wieku na tle procesów osadniczych w średniowiecznej Europie, wyd. 2: Poznań 2005, s. 110, a względem lokalizacji jego nazw miejscowych zob. też Ryszard Marciniak, Dobra kapituły kamieńskiej do połowy XV wieku, Szczecin 1970, s. 60 n., przyp. 63. [wróć]
35. Marian Rębkowski, O znaczeniu Świny we wczesnym średniowieczu, Slavia Antiqua 59, 2018, s. 153–164, tu gł. 154–156. [wróć]
36. PUB, t. 5, nr 3257: 1319 r. [wróć]
37. Adalbert Holtz, Bischof Otto von Bamberg in Warp. Die Burgwälle Garz auf Usedom und Neuwarp Altstadt, BS NF 45, 1958, s. 27–42, tu 40 n.; Jan M. Piskorski, Miasta księstwa szczecińskiego do połowy XIV wieku, wyd. 2: Poznań–Szczecin 2005, s. 118 n. [wróć]
38. PUB, t. 2, nr 1074: 1277 r. [wróć]
39. PUB, t. 2, nr 1387: 1286 r. [wróć]
40. PUB, t. 10, nr 5815: 1339 r. [wróć]
41. Alfred Kaniecki, Użytkowanie wód w średniowieczu na przykładzie zlewni Osiecznicy, Badania Fizjograficzne, R. III, Ser. A, Geografia Fizyczna (A63), 2012, s. 77–94, tu gł. 89–93, https://repozytorium.amu.edu.pl/bitstream/10593/8863/1/kaniecki.pdf (dostęp: 25.02.2020). [wróć]
42. J. M. Piskorski, Kolonizacja wiejska, s. 111 n. [wróć]
43. Giovanni Boccaccio, Dekameron, tłum. Edward Boyé, tekst poprawił, uzupełnił i przedmową opatrzył Mieczysław Brahmer, t. 2, Warszawa 1983, s. 20–23. [wróć]
44. Piotr Oleksy, Mateusz Sikora, Wyspy smaków. Kulinarna gawęda znad Zalewu Szczecińskiego, Lubin 2019, gł. s. 23–31. [wróć]
45. Przemysław Śmietana, Energia odnawialna – jak to z nią jest, Przegląd Uniwersytecki. Pismo Uniwersytetu Szczecińskiego, 2019, nr 317–319, s. 4–7, tu gł. 5. [wróć]
46. Andrzej Wuczyński, Wpływ farm wiatrowych na ptaki. Rodzaje oddziaływań, ich znaczenie dla populacji ptasich i praktyka badań w Polsce, Notatki Ornitologiczne, 2009, nr 50, s. 206–227, tu gł. 222. [wróć]
47. Brunetto Latini, Skarbiec wiedzy, tłum. Małgorzata Frankowska-Terlecka, Teresa Giermak-Zielińska, Warszawa 1992, s. 310. [wróć]
48. Por. Mia Couto, Zachodząca flaga, tłum. Katarzyna Dorocińska, w: tenże, Naszyjnik z opowiadań, Warszawa 2008, s. 45–47. [wróć]
49. Gilgamesz. Epos starożytnego Dwurzecza, zrekonstruował i przełożył, wstępem opatrzył Robert Stiller, Warszawa 1980, s. 95–98. [wróć]
50. Kazuo Ishiguro, A Pale View of Hills, [b.m.] Penguin 1983, s. 103. [wróć]
51. Karol Potkański, O pochodzeniu wsi polskiej, w: tenże, Pisma pośmiertne, wyd. Franciszek Bujak, Poznań 2004, s. 540–565, tu 565. [wróć]
52. Jan Frans Willems, Oude Vlaemsche Liederen ten deele met de melodiën, Gent 1848, s. 35, https://books.google.pl/books?id=nBQJAQAAMAAJ&pg=PA540&hl=pl&source=gbs_selected_pages&cad=2#v=onepage&q&f=false (dostęp: 1.03.2020). We wcześniejszych pracach podawałem oryginalny tekst tej pieśni i jej tłumaczenie, czasami lekko zmienione, za Benedyktem Zientarą, Henryk Brodaty i jego czasy, Warszawa 1975, s. 51. Tutaj dostosowuję tłumaczenie do oryginału, korzystając z objaśnień Willemsa. Jego zdaniem pieśń odnosi się do południowego wybrzeża Bałtyku (Oostzee). Najczęściej wiąże się ją z kolonizacją XII–XIII w., lecz nie wykluczałbym jej powiązania z osadnictwem olęderskim XVI w. na Żuławach. Szerzej uzasadniam to w kolejnym tomie prac wybranych – migracyjno-kolonizacyjnym. [wróć]
53. Jerzy Strzelczyk, Szkice średniowieczne, Poznań 1987, s. 328 n. [wróć]
54. Sarah Royce, A Frontier Lady. Recollections of the Gold Rush and Early California, wyd. Ralph Henry Gabriel, wyd. 2: Lincoln and London 1977, s. 86 n. [wróć]
55. John Steinbeck, Grona gniewu, tłum. Alfred Liebfeld, Warszawa 2012, s. 302, 315 n., 326, 344 nn., 349, 414, 494, 502. [wróć]
56. Archiwum Akt Nowych, mikrofilm nr B 26230: MSZ Departament Konsularny, Wydz. Polityki Emigracyjnej, 1938–1939, sygn. 9820: Pismo St. Biedrzyckiego, p.o. inspektora do spraw migracyjnych wojewody pomorskiego, do Ministerstwa Opieki Społecznej, Wydział Zatrudnienia i Migracji, nadane w Gdyni 20.07.1938 r., p. 52–53. [wróć]
57. Marcin Kula, Historia Brazylii, Wrocław i in. 1987, s. 95 n., 98 n., 101–106. Szerzej tenże, Polono–Brazylijczycy i parę kwestii im bliskich, Warszawa 2012 oraz Listy emigrantów z Brazylii i Stanów Zjednoczonych 1890–1891, wyd. Witold Kula, Nina Assorodobraj-Kula, Marcin Kula, Warszawa 2012. [wróć]
58. Por. Ajschylos, Oresteja, tłum. Stefan Srebrny, w: Ajschylos, Sofokles, Eurypides, Antologia tragedii greckiej, oprac. Stanisław Stabryła, Kraków 1989, s. 187; J. Steinbeck, Grona gniewu, s. 511 n.; Fernand Braudel, Ziemia, w: Fernand Braudel, Filippo Coarelli, Maurice Aymard, Morze Śródziemne. Region i jego dzieje, tłum. Maria Boduszyńska-Borowikowa, Gdańsk 1982, s. 22. [wróć]
59. Hezjod, Prace i dni, w: tenże, Narodziny bogów (Theogonia). Prace i dni. Tarcza, tłum. Jerzy Łanowski, wyd. 2: Warszawa 2004, s. 78. [wróć]
60. Felipe Fernández-Armesto, Millennium, London 1997, s. 245 n. [wróć]
61. J. M. Piskorski, Kolonizacja wiejska, s. 129–131. [wróć]
62. Jan M. Piskorski, Wygnańcy. Przesiedlenia i uchodźcy w dwudziestowiecznej Europie, Warszawa 2010, s. 193. [wróć]
63. Theodor Herzl, Der Judenstaat. Versuch einer modernen Lösung der Judenfrage (wyd. 1: 1896), Zürich 2006, s. 106 n. [wróć]
64. Jan M. Piskorski, Wojna, pamięć, tożsamość, w: tenże (red.), Wojna, pamięć, tożsamość. O bitwach i mitach bitewnych, Warszawa 2012, s. 17–67, tu 20–28. [wróć]
65. Por. ostatnio Paweł Migdalski, Słowiańszczyzna północno-zachodnia w historiografii polskiej, niemieckiej i duńskiej, Wodzisław Śląski 2019. [wróć]
66. Magnus Mörner, The Colonization of Norrland by Settlers during the Nineteenth Century in a Broader Perspective, Scandinavian Journal of History 7, 1982, s. 315–337, tu gł. 326–329. [wróć]
67. Klaus Zernack, Ludność polska i tworzenie się „nowego plemienia” niemieckiego na Śląsku, w: Marian Biskup (red.), Śląsk i Pomorze w historii stosunków polsko-niemieckich. Materiały XII Konferencji Komisji Podręcznikowej Historyków PRL i RFN (Olsztyn, 5–10. czerwca 1979 r.), Wrocław 1983, s. 81–90. [wróć]
68. Theodor Mommsen, An die Deutschen in Oesterreich, Neue Freie Presse, 31.10.1897, nr 11 (923), oraz Oswald Balzer, Offenes Schreiben an Dr. Theodor Mommsen, Lemberg 1897. Dalsza literatura Jan M. Piskorski, Średniowieczna kolonizacja Europy Środkowej jako problem historii powszechnej i porównawczej historii historiografii, PH 97, 2006, s. 203–220, tu 209 n. [wróć]
69. Czesław Miłosz, Paweł i Gaweł, w: tenże, Szukanie ojczyzny, s. 112–136, i tu 126. [wróć]
70. Świetnie wprowadza w tę problematykę: Prabodh Kumar Bhowmick, Socio-cultural Profile of Frontier Bengal, Calcutta 1976. [wróć]
71. Por. Cz. Miłosz, Szukanie ojczyzny. [wróć]
72. Tak o tzw. żołnierzach wyklętych Stanisław Vincenz w powstałych około 1956 r. Dialogach z Sowietami, Kraków 1991, s. 304 n. [wróć]
73. Mirjam Seils, Die fremde Hälfte. Aufnahme und Integration der Flüchtlinge und Vertriebenen in Mecklenburg nach 1945, Schwerin 2012, s. 163–181, gł. 164. [wróć]
74. Jan M. Piskorski, Oswajanie miasta. Powojenny Szczecin oczyma niemieckiego historyka, w: Jan Musekamp, Między Stettinem a Szczecinem. Metamorfozy miasta od 1945 do 2005, tłum. Jacek Dąbrowski, Poznań 2013, s. 13–25, tu 17 n. Por. ponadto Katarzyna Marciszewska, Paweł Migdalski (red.), Tym samym pociągiem. Przesiedlenia przymusowe, procesy dezintegracyjne i integracyjne na Pomorzu Zachodnim i Ziemi Lubuskiej w latach 1939–1949 w wyborze prac magisterskich powstałych na seminarium Jana M. Piskorskiego, Chojna–Szczecin 2013. [wróć]
75. Najpełniej o etapach powstawania granicy polsko-niemieckiej na Pomorzu Zachodnim: Bernd Aischmann, Mecklenburg-Vorpommern, die Stadt Stettin ausgenommen. Eine zeitgeschichtliche Betrachtung, Schwerin 2008. [wróć]
76. Nie były to grupy szczególnie liczne, ale bez nich trudno sobie wyobrazić przejęcie Ziem Zachodnich. Por. Jan M. Piskorski, Niemieckie drogi. Zachodniopomorscy von Thaddenowie między państwem a Kościołem. Przedmowa, w: Rudolf von Thadden, Trzygłów. Z dziejów życia na Pomorzu między Kościołem a polityką 1807–1948, tłum. Anna Wziątek, Poznań 2015, s. 5–26, tu 15–18 [w niniejszym tomie, s. 305–324, tu 314–316]. [wróć]
77. Magda Ziętkiewicz, Spojrzenie przez rzekę, Gazeta Chojeńska, nr 29, 19.07.2005; Robert Ryss, Spojrzenie przez rzekę, spojrzenie na siebie, Gazeta Chojeńska, nr 49, 6.12.2005; tenże, Chojna i Wenecja, Gazeta Chojeńska, nr 39, 26.09.2017. [wróć]
78. Martin Holz, Evakuierte, Flüchtlinge und Vertriebene in Mecklenburg-Vorpommern 1945–1961 am Beispiel der Insel Rügen, Schwerin 2004, gł. s. 11, 19 n., 37 n., 44–49, 54–59; tenże, Evakuierte, Flüchtlinge und Vertriebene in Mecklenburg-Vorpommern 1945–1961 am Beispiel der Insel Rügen, w: Irmfried Garbe, Nils Jörn (red.), Insel im pommrischen Meer. Beiträge zur Geschichte Rügens, Greifswald 2011, s. 309–336, tu gł. 313; S. Seils, Die fremde Hälfte, gł. s. 43 nn., 112 nn., 163 nn. [wróć]
79. Katarzyna Marciszewska, Od Augustwalde do Wielgowa, w: K. Marciszewska, P. Migdalski (red.), Tym samym pociągiem, s. 81–97. Odnośnie do roli Kościoła na polskim Pomorzu Zachodnim por. Marta Cichocka, Kościół rzymskokatolicki w procesach integracyjnych na Pomorzu Zachodnim w latach 1945–1956, Szczecin 2018. [wróć]
80. Agnieszka Łada, Justyna Segeš-Frelak, Polak Niemiec dwa bratanki, Odra, 2012, nr 9 (wrzesień), s. 44–46; Jan M. Piskorski, Deutsche und Polen. Vorbildliche Nachbarn?, w: Uta Bretschneider, Sönke Friedreich, Ira Spieker (red.), Verordnete Nachbarschaften. Transformationsprozesse im Grenzraum Deutschland – Polen – Tschechien seit dem Zweiten Weltkrieg, Dresden 2016, s. 207–218, tu gł. 208 n., 215 n. [wróć]
81. Thomas Lundén, On the Boundary. About Humans at the End of Territory, Huddinge 2004, s. 125. [wróć]
82. Cz. Miłosz, Jak z tą Litwą było, s. 157–160, 176 n.; tenże, Miejsca utracone, w: tenże, Szukanie ojczyzny, s. 187–211, tu gł. 191–193, 201. [wróć]
83. Karin Friedrich, Inne Prusy. Prusy Królewskie i Polska między wolnością a wolnościami (1569–1772), tłum. Grażyna Waluga, Poznań 2005, gł. s. 144, 153; Michael G. Müller, Kiedy skończyła się historia starego Gdańska?, w: Robert Traba (red.), Rok 1945 (nie-)powroty. Inne opowieści o historii Polski, Gdynia 2017, s. 83–109. [wróć]
84. Monika Adamowska, Ewa Podgajna, Nasi malarze próbują ożywić Schwedt, Gazeta Wyborcza. Szczecin, 20.10.2011, https://szczecin.wyborcza.pl/szczecin/1,137466,10501251,Nasi_malarze_probuja_ozywic_Schwedt.html (dostęp: 19.03.2020) i przede wszystkim Robert Ryss, Portrety Polaków i Niemców na teatrze w Schwedt, Gazeta Chojeńska, nr 31–32, 2.08.2011, https://gazetachojenska.pl/gazeta.php?numer=11–31&temat=3 (dostęp: 19.03.2020); tenże, Mickiewicz z Goethem, Chopin z Schumannem, Gazeta Chojeńska, nr 47, 22.11.2011, https://gazetachojenska.pl/gazeta.php?numer=11–47&temat=3 (dostęp: 19.03.2020). [wróć]