Pomeranika - Jan Piskorski - ebook

Pomeranika ebook

Jan Piskorski

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kamyk, twierdzili starożytni, stabilizuje żurawia w drodze, gdy nad morzem wieją silne wiatry. Zapachy i smaki dzieciństwa, wiedza o regionie urodzenia bądź młodości, cała ta okoliczna tradycja to nasz najlepszy kamyk na życiową drogę. Zawsze mamy go na podorędziu, czasami wcale go nie chcąc, a nawet buntując się przeciw jego ciężarowi. Kamyk dlatego stabilizuje, że waży. Społeczna rola biografistyki i regionalnego krajoznawstwa polega właśnie na obróbce kamienia życia. Trzeba je brać pod ścisłą ochronę. Pamięć narodowa, stanowiąca w większej mierze przedmiot negocjacji, nigdy ich nie zastąpi.

Książka zawiera teksty Jana M. Piskorskiego poświęcone Pomorzu (głównie jego części zachodniej), widzianemu w perspektywie historycznej i współczesnej. Jak często u tego autora, rozważania regionalne dotyczą całego świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 483

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Pomo­rze

Pomo­rze(tytu­łem wstępu)*

Pomo­rze to woda i wiatr. Także las. Kra­ina nie­ko­niecz­nie mle­kiem i mio­dem pły­nąca, wbrew temu, o czym prze­ko­ny­wali orga­ni­za­to­rzy śre­dnio­wiecz­nej kolo­ni­za­cji w ape­lach do migran­tów z zachodu, a potem wła­dze powo­jen­nej Pol­ski w dość podob­nych ode­zwach do lud­no­ści z Kre­sów Wschod­nich, znad Wisły i Warty. Mimo upływu setek lat oraz kolej­nych wezwań pola wciąż leżą tu odło­giem, „sze­roko otwarta” zie­mia nie­zmien­nie „ocze­kuje osad­ni­ków” (1176 r.), na opusz­czone osady z okresu od śre­dnio­wie­cza poprzez burz­liwe czasy wojny trzy­dzie­sto­let­niej (1618–1648) aż po dra­ma­tyczny rok 1945 można się natknąć pod­czas każ­dej dłuż­szej wyprawy na grzyby.

Dziwi jabłonka w środku pusz­czy czy na nie­za­miesz­ka­łych łąkach. Roz­glą­damy się wokół, dostrze­gamy zdzi­czały sad, resztki fun­da­men­tów, ostatni sto­pień ze scho­dów na ganek. Wcho­dzimy. Z nory, która pro­wa­dzi do piw­nicy, wyska­kuje lis. Do głowy cisną się myśli, kto i kiedy wysta­wiał tu ostatni raz twarz do słońca, słu­chał dzi­kich gęsi, podzi­wiał cią­gnące wysoko na nie­bie klu­cze żurawi, może marzył o zło­tym sercu w księ­ży­cową noc, póki z zadumy nie wyrwało go nie­po­ko­jące woła­nie pusz­czyka. Czu­jemy się nie­swojo, jed­nak dla histo­ryka z praw­dzi­wego zda­rze­nia to uczu­cie bar­dziej owocne niż nostal­giczne. Badacz prze­szło­ści nie­prze­rwa­nie uczy się cho­dzić w cudzych butach i ubra­niach. Jeśli nie wytrzy­muje ich nie­wy­gody, zna­czy, że nie nadaje się do zawodu, któ­rego istotą jest roz­mowa z przod­kami. Poważna wymiana zdań na nie­ła­twe tematy musi uwie­rać. Przod­ko­wie – naj­czę­ściej w szer­szym, cza­sami, co jesz­cze trud­niej­sze, w węż­szym zna­cze­niu – mają swoje cięż­kie argu­menty i zadają nam współ­cze­snym nie mniej skom­pli­ko­wane pyta­nia niż my im. Nie­które drę­czą nas latami. Bła­gamy los, aby ni­gdy nie doszło do sytu­acji, która wymusi na nas spraw­dzian.

Skoro woda i wiatr, to rów­nież łodzie, żagle, ryby i ptac­two wodne. Rybami stało zwłasz­cza Pomo­rze Zachod­nie, dzięki tar­łom śle­dzi, mimo że w XII w. tar­li­ska prze­su­nęły się od wybrzeży zachod­nio­po­mor­skich ku wyspie Rugii, a sto lat póź­niej ku brze­gom Sko­nii. Aż po XVI w., kiedy Holen­drzy rzu­cili na rynek więk­sze śle­dzie atlan­tyc­kie, zapew­niały one egzy­sten­cję tysiącom miesz­kań­ców Pomo­rza. Szcze­cin śre­dnio­wieczny śle­dzie roz­sła­wiły bar­dziej niż dwór ksią­żęcy. Dały pracę ryba­kom, któ­rzy zało­żyli kilka sil­nych gil­dii (bractw) poło­wo­wych i baz dale­ko­mor­skich. Jesie­nią wypeł­niały się one pra­co­wi­tym gwa­rem przy­by­szów. Jedni łowili ryby, inni zaj­mo­wali się ich kon­ser­wa­cją, jesz­cze inni trans­por­to­wali je do Szcze­cina. W stocz­niach wzdłuż zachod­niego brzegu Odry i na Łasz­towni uwi­jali się w pocie czoła budow­ni­czo­wie stat­ków, kutrów i łodzi. Bed­na­rze z tru­dem nadą­żali z pro­duk­cją beczek, kon­te­ne­rów daw­nego świata. Na stra­ga­nach Rynku Ryb­nego, naj­star­szego w Szcze­cinie, han­del deta­liczny śle­dziami pro­wa­dzili prze­kup­nie. Kupcy roz­pro­wa­dzali je po bliż­szym i dal­szym zaple­czu: Bran­den­bur­gii, Wiel­ko­pol­sce, Sak­so­nii, Ślą­sku. Docie­rały rów­nież do Kra­kowa i Lwowa. Gdańsk, dzięki sze­ro­kiemu zaple­czu pol­sko-litew­sko-ruskiemu, ucho­dził w Han­zie za „skład zbo­żowy”, Szcze­cin, za sprawą śle­dzi, za „skład rybny”. Pra­wie zapo­mniany zapach solo­nych i suszo­nych ryb to przez dłu­gie wieki zapach Pomo­rza. Komu trudno go było ścier­pieć, co się prze­cież zda­rza, musiał prze­ży­wać katu­sze w mia­stach por­to­wych. Wycho­wany w Rot­ter­da­mie Erazm do końca życia nie potra­fił się powstrzy­mać przed wygła­sza­niem w najbar­dziej uczo­nych roz­pra­wach gapo­wa­tych uwag o jedze­niu ryb. Naj­wy­raź­niej prze­jadł się nimi w mło­do­ści i uznał na swoim przy­kła­dzie – uczo­nym zda­rza się to wcale czę­sto, choć nie lubią się do tego przy­zna­wać – że ryby ogól­nie szko­dzą zdro­wiu, mimo że tra­dy­cja chrze­ści­jań­ska, wywie­dziona z żydow­skiej, zali­czała je do żyw­no­ści naj­zdrow­szej, nie­kiedy wręcz lecz­ni­czej. Post jest dla czło­wieka, a nie odwrot­nie – grzmiał gór­no­lot­nie1.

Wojom Bole­sława Krzy­wo­ustego ryby mor­skie zakon­ser­wo­wane solą, słoń­cem i wia­trem śmier­działy. Widzieli morze po raz pierw­szy w życiu. Jego bez­kres wzbu­dzał respekt, jego nie­zmie­rzone skarby pocią­gały. W 1103 r. nie zdo­byli Koło­brzegu, bo zajęli się rabun­kiem boga­tych przed­mieść, zabo­rem „z morza gro­ma­dzo­nych bogactw” oraz wią­za­niem wzię­tych licz­nie w nie­wolę dziew­cząt i chłop­ców. W pie­śni zapi­sa­nej na początku XII w. przez Ano­nima zwa­nego Gal­lem ryce­rze pol­scy odważ­nie zapo­wia­dają wyprawy na mor­skie potwory:

Naszym przod­kom wystar­czały ryby słone i cuch­nące,My po świeże przy­cho­dzimy, w oce­anie plu­ska­jące!Ojcom naszym wystar­czało, jeśli gro­dów doby­wali,A nas burza nie odstra­sza ni szum groźny mor­skiej fali.Nasi ojce na jele­nie urzą­dzali polo­wa­nie,A my skarby i potwory łowim, skryte w oce­anie!2

Pol­skie wyprawy po „złote runo” zakoń­czyły się fia­skiem. Pola­ków nie cią­gnęło na morze. Mimo że w cza­sach już bli­skich, szcze­gól­nie na fali eufo­rii po odzy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści w 1918 r., zwy­kli­śmy się prze­chwa­lać ojczy­zną „od morza do morza”, w rze­czy­wi­sto­ści pocią­gało nas to, co pomię­dzy nimi – „mię­dzy­mo­rze”: ukra­iń­skie czar­no­ziemy i tania, z cza­sem na poły nie­wol­ni­cza, siła robo­cza. Żyzne stepy, dając łatwy zaro­bek na eks­por­cie zboża na zachód, wcią­gnęły pol­ską szlachtę i – kon­sta­to­wał Józef Szuj­ski – zgu­biły Pol­skę. Zapóź­niona cywi­li­za­cyj­nie w sto­sunku do Zachodu i sto­sun­kowo słaba demo­gra­ficz­nie Pol­ska nie była w sta­nie spro­stać wyzwa­niom na ogrom­nych tery­to­riach rusko-litew­skich. „Dzi­kie żywioły” wzięły górę nad euro­pej­ską spu­ści­zną Pia­stów i odsu­nęły nas od Zachodu. W kon­se­kwen­cji czas roz­kwitu Rze­czy­po­spo­li­tej jagiel­loń­skiej ozna­czał zara­zem zaczą­tek jej kry­zysu3.

Szcze­ciń­ski dom han­dlowo-ban­kier­ski Loit­zów, okre­śla­nych mia­nem „Fug­ge­rów Pół­nocy”, upadł za sprawą poży­czek udzie­lo­nych Zyg­mun­towi Augu­stowi na roz­bu­dowę pol­skiej floty. Sejm nie zgo­dził się spła­cić dłu­gów ostat­niego Jagiel­lona, co wywo­łało serię ban­kructw miesz­czan i szlachty zachod­nio­po­mor­skiej. Loit­zo­wie rato­wali się ucieczką do Pol­ski. W Szcze­ci­nie pozo­stała po nich jedy­nie gustowna kamie­nica nie­opo­dal zamku ksią­żę­cego.

Jedyny wielki pol­ski mary­ni­sta, Józef Con­rad Korze­niow­ski, rodem z ukra­iń­skiego Ber­dy­czowa na rubie­żach przed­ro­zbio­ro­wej Rze­czy­po­spo­li­tej, by poznać smak morza, musiał zacią­gnąć się na fran­cu­skie i bry­tyj­skie statki. Pisał po angiel­sku. Zapewne także dla­tego, że pol­sz­czy­zna była w ter­mi­no­lo­gię mary­ni­styczną nie­zmier­nie uboga i wśród nie­za­in­te­re­so­wa­nych morzem roda­ków autor nie mógł liczyć na wielu czy­tel­ni­ków. Mniej wię­cej w tym samym cza­sie jed­nemu z naj­wy­bit­niej­szych histo­ry­ków pol­skich, Fran­cisz­kowi Buja­kowi, zama­rzyła się habi­li­ta­cja o mapach żeglar­skich. Ści­gał się z cza­sem. Wyszedł z domu bez gro­sza, rzu­ca­jąc ojcu, zamoż­nemu chłopu, hardo w twarz, że albo straci wzrok, albo przed trzy­dziestką uzy­ska docen­turę. Po powro­cie z zagra­nicy przed­sta­wił gotową roz­prawę na posie­dze­niu Aka­de­mii Umie­jęt­no­ści, tylko że uznano ją za egzo­tykę. Zawie­dziony mło­dzian – może o zbyt demo­kra­tycz­nych inkli­na­cjach jak na kra­kow­skie śro­do­wi­sko kon­ser­wa­tyw­nej pro­fe­sury – porzu­cił bez­kre­sne morza i zajął się naj­star­szymi małopol­skimi wsiami, róż­nymi Łękami, Zabło­ciami i Zaka­my­czami. W naj­wyż­szym napię­ciu i nie­jako na kola­nie napi­sał pierw­szy tom Stu­diów nad osad­nic­twem Mało­pol­ski, wła­ści­wie wstęp do sze­roko zapla­no­wa­nej roz­prawy o współ­cze­snych mająt­kach chłop­skich. Reszty ni­gdy nie zakoń­czył. Ale nie wyszedł na tej zdra­dzie źle, napi­sał nie­wąt­pli­wie swoją naj­lep­szą pracę. I zdą­żył4.

Jesz­cze długo po ostat­niej woj­nie, kiedy Pol­ska otrzy­mała nie­omal całe histo­ryczne Pomo­rze z wyjąt­kiem jego zachod­nich kre­sów, przy­byli nad morze Polacy zwra­cali twa­rze ku lądowi. Nie przy­pad­kiem w pol­skich anto­lo­giach Pomo­rza, pogra­ni­cza morza i ziemi czy też ziemi i morza, domi­nuje jed­no­znacz­nie zie­mia, a morza w zasa­dzie brak – stwier­dza jakby przy­pad­kiem Ewa Zamor­ska-Przy­łu­ska, tra­fia­jąc jed­nak w samo sedno naszego sto­sunku do morza, nawet wśród tych, któ­rzy nad nim wyro­śli5.

Skoro brak morza, tym bar­dziej nie może być zwią­za­nych z nim codzien­nych nie­bez­pie­czeństw. Bez trudu zbie­rzemy tomy opo­wie­ści o rodzi­nach gór­ni­ków cze­ka­ją­cych pod kopal­niami, gdy pod zie­mią zda­rzy się wypa­dek. Każdy ma przed oczyma dra­ma­tyczne obrazy ocze­ki­wa­nia, wie­lo­krot­nie bez­na­dziej­nego. Podobne obrazy z żonami czy narze­czo­nymi ryba­ków nie tra­fiają do szer­szej świa­do­mo­ści. Nawet gdy nie­spo­dzie­wany szkwał zabiera matce na raz paru synów. Star­czy wizyta w muze­ach pol­skich i kra­jów o wży­tej głę­boko kul­tu­rze morza, by dostrzec, że pol­ska Niobe nie ma twa­rzy rybaczki. Zupeł­nie inna sprawa, czy my mamy swoją Niobe6. Nawet w zamor­do­wa­nej War­sza­wie sta­nęła jak na iro­nię, choć zro­zu­miała w kon­tek­ście powo­jen­nych kli­ma­tów, zwy­cię­ska Nike.

Jakaż to fun­da­men­talna róż­nica w sto­sunku do pomor­skiego śre­dnio­wie­cza i cza­sów wcze­sno­no­wo­żyt­nych, gdy morze i zie­mia łączyły się trwale ze sobą, zacho­dziły na sie­bie na kształt puz­zli. W nie­któ­rych okre­sach, wcale nie krót­kich, zie­mia sta­no­wiła tu raczej część morza niż odwrot­nie, a już na pewno nie spo­sób było zna­leźć gra­nicę morza i ziemi, tak w sen­sie fizycz­nym, jak tym bar­dziej gospo­dar­czym i kul­tu­ro­wym.

Pro­fe­sor Ismael Bar­tle­boom z powie­ści Ales­san­dra Baricca, którą szczę­śli­wie pod­su­nęła mi autorka prze­wod­nika lite­rac­kiego po wyspie Wolin7 na mar­gi­ne­sie naszych roz­mów o moim ojcu i twór­czo­ści pomor­skich pisa­rzy, umarł, szu­ka­jąc gra­nicy morza; nie­rzadki los praw­dzi­wych uczo­nych. Potrze­bo­wał jej do hasła w słow­niku. Odszedł pogod­nie, odkryw­szy, że to, czego całe życie szu­kał, jest nie do zna­le­zie­nia. Co wię­cej, zamie­rzona prze­zeń Ency­klo­pe­dia gra­nic spo­ty­ka­nych w natu­rze z suple­men­tem poświę­co­nym gra­nicom ludz­kich moż­li­wo­ści rów­nież oka­zała się bez­gra­niczna8. Stare żydow­skie przy­sło­wie powiada wpraw­dzie, że „morze jest wolne, bo ma brzegi”, i trudno zaprze­czyć prze­no­śnej traf­no­ści tej mądrej sen­ten­cji, lecz może nie przy­pad­kiem zro­dziła się ona wśród cha­sy­dów na pol­sko–ukra­iń­skich kre­sach9.

Na Morzu Pół­noc­nym brzeg mor­ski nie­prze­rwa­nie wędruje zależ­nie od stanu oddzia­ły­wa­nia gra­wi­ta­cyj­nego Ziemi, Księ­życa, Słońca. Na połu­dnio­wym Bał­tyku zna­le­zie­nie gra­nicy morza bywa trudne z innych powo­dów. Młode morze za pomocą wpły­wa­ją­cych do niego rzek usy­puje piasz­czy­ste mie­rzeje oraz wyspy, za któ­rymi powstają roz­le­głe laguny10. Naj­więk­szą two­rzy delta Odry: od Szcze­cina na połu­dniu po ujścia Dziwny, Świny i Piany na pół­nocy. Podobny cha­rak­ter, choć nie tak uroz­ma­icony, mają zalewy Wiślany, do któ­rego wlewa się Nogat, wschod­nie ramię Wisły, i Kuroń­ski, roz­cią­gniony sze­roko u ujścia błę­kit­nego Nie­mna. W śre­dnio­wiecz­nych źró­dłach łaciń­skich wszyst­kie poja­wiają się z różną czę­sto­tli­wo­ścią jako maria recen­tes, zwane pospo­li­cie zale­wami. Nie­stety nie mamy pew­no­ści, czy „świeże morza” są tłu­ma­cze­niem wcze­śniej­szych nazw sło­wiań­skich i pru­skich. Nie­mieccy kan­ce­li­ści, któ­rzy spi­sy­wali doku­menty pomor­skie i krzy­żac­kie, za język potoczny trak­to­wali sły­szaną od XIII w. coraz czę­ściej niem­czy­znę. Dowia­du­jemy się od nich, że na Zale­wie Szcze­ciń­skim – „na świe­żym morzu zwa­nym zale­wem” (in recenti mari, quod haf dici­tur) – ryba­kom wolno bądź nie wolno uży­wać takich czy innych sieci. Nie potra­fimy powie­dzieć, jak ten zalew nazy­wali sło­wiań­scy Pomo­rza­nie. Nie wiemy nawet, czy nie­miec­kim przy­by­szom na jego okre­śle­nie star­czyło w isto­cie jedno słowo – Haff. To wąt­pliwe.

Praw­do­po­do­bień­stwo miej­sco­wego pocho­dze­nia nazwy „świeże morze” jest jed­nak bar­dzo wyso­kie11, ponie­waż „świeże morza” sta­no­wią w zasa­dzie bał­tycką spe­cy­fikę. Sze­roko pojęte Pomo­rze – wraz z Pru­sami Wschod­nimi12 – zamy­kają one z obu stron. Dłu­gie mie­rzeje na wscho­dzie i wyspy wro­śnięte w pogra­ni­cze morza i ziemi na zacho­dzie na tyle sku­tecz­nie oddzie­lają tu wiel­kie morze od mórz małych względ­nie „wiel­kich zatok mor­skich”13, że ich wody róż­nią się zasad­ni­czo pozio­mem zaso­le­nia. Rzeki napeł­niają „świeże morza” wodą słodką, która wypchnęła z nich pier­wotną wodę słoną. Ale wiel­kie morze nie pod­daje się i przy sil­nych pół­noc­nych wia­trach powo­du­ją­cych tzw. cofki wrzuca do nich wodę słoną. Nie­które ryby, zwłasz­cza lesz­cze, oko­nie i san­da­cze, wykształ­ciły umie­jęt­ność naprze­mien­nego życia w obu akwe­nach, jako że poziom zaso­le­nia Bał­tyku jest jak na morze niski i wciąż się obniża ze względu na nie­wielki dopływ wód oce­anicz­nych. W dłuż­szej per­spek­ty­wie nie można wyklu­czyć, że morzem świe­żym sta­nie się cały Bał­tyk.

„Świeże” nazwy zacho­wał po dziś dzień język nie­miecki, szcze­gól­nie w odnie­sie­niu do Zalewu Wiśla­nego okre­śla­nego naj­czę­ściej jako Fri­sches Haff. Po pol­sku zwał się on odpo­wied­nio Zatoką Świeżą14 i tak nazy­wają go czę­sto na­dal Kaszubi15, mimo że już mię­dzy woj­nami zaczęto zwra­cać uwagę na tę rze­komo nie­wła­ściwą nazwę Zalewu Wiśla­nego16. Zyg­munt Glo­ger posłu­gi­wał się nazwą nie­miecką, zapi­saną po pol­sku jako Frysz­chaf. Nie­za­leż­nie od tego, czy „ch” w sło­wie Haff to błąd zecer­ski czy świa­domy zapis, ważne, że dla Glo­gera był to wciąż Świeży Zalew, nawet jeśli zapi­sany z nie­miecka17.

Zna­cze­nie przy­miot­nika frisch w kon­tek­ście zale­wów nie jest jasne dla współ­cze­snych Niem­ców. Stąd biorą się fan­ta­styczne ety­mo­lo­gie odno­szące je nawet do Fry­zów. Fri­sches Haff miałby być pier­wot­nie Zale­wem Fry­zyj­skim w nawią­za­niu do pierw­szych kolo­ni­stów, jacy przy­byli tu z Fry­zji. Współ­cze­śni Polacy także mają pro­blem ze sło­wem „świeży” wzglę­dem zale­wów mor­skich. Nie­mniej na śre­dnio­wiecz­nym Pomo­rzu, w daw­nej Pol­sce i chyba w Euro­pie jego zna­cze­nie musiało być w pełni zro­zu­miałe. Ene­asz Syl­wiusz Pic­co­lo­mini, papież Pius II, tłu­ma­czył w XV w.: „jest bowiem [morze zwane świe­żym, zamy­ka­jące od pół­nocy die­ce­zję war­miń­ską] długą zatoką, w któ­rej wody słod­kie zwy­cię­żają słony smak” (est enim [mare recens] sinus lon­gus, in quo dul­ces aquae sal­se­di­nem vin­cunt)18. W isto­cie, „świeży” w nazwach łączą­cych się z wodą zna­czy słodki względ­nie pitny. Zna­cze­nie Fry­szhaf Kaszubi też zapewne dobrze rozu­mieli, gdyż we wszyst­kich narze­czach pol­skich popu­larne były różne zapo­ży­cze­nia z nie­miec­kiego frisch, w tym „freszki” – „rze­czy świeże” czy, jak powie­dzie­li­by­śmy coraz czę­ściej dzi­siaj, „świe­żynki”. W pol­sz­czyź­nie „świeży” odpo­wia­dał zapo­mnia­nemu pra­wie słowu „prza­śny”, które zacho­wało się naj­dłu­żej w odnie­sie­niu do chleba. Prza­śny chleb albo prza­śnik to chleb nie­kwa­szony. Prza­śna woda to – odpo­wied­nio – woda nada­jąca się do picia: nie słona i nie kwa­śna, lecz „słodka”, czyli świeża19.

Nie­stety współ­cze­sne pol­skie nazew­nic­two tych obsza­rów wod­nych zagu­biło ich spe­cy­fikę jako mórz słod­kich w odróż­nie­niu od ich wspól­nej macie­rzy – wiel­kiego morza sło­nego (mare sal­sum) po dru­giej stro­nie prze­grody: mie­rzei czy wyspy. Usta­le­nia języ­ko­znaw­czych komi­sji stan­da­ry­za­cyj­nych mno­żące się zwłasz­cza od powoj­nia, wpierw w związku z wiel­kimi prze­sie­dle­niami, potem już jako nor­ma­li­za­cyjny uzus, wiele upro­ściły, ale nie mniej znisz­czyły. Dzięki języ­ko­wej „uraw­ni­łowce” żyjemy nie­wąt­pli­wie w świe­cie coraz bar­dziej jed­no­znacz­nym, tylko że gubimy histo­rię, a nie­rzadko nawet wyjąt­ko­wość. Nasze Świeże Morza niech będą tego poucza­ją­cym przy­kła­dem.

W okre­sie wcze­snego śre­dnio­wie­cza nad­bał­tyc­kie empo­ria han­dlowe, szcze­gól­nie w zachod­niej czę­ści Bał­tyku, pozo­sta­wały ze sobą w trwa­łej i głę­bo­kiej sym­bio­zie, two­rząc coś na kształt jed­no­ści w róż­no­rod­no­ści, jak powie­dzie­li­by­śmy dzi­siaj w nawią­za­niu do dewizy Unii Euro­pej­skiej. „Świet­nym przy­kła­dem nie­po­kry­wa­nia się zasięgu stref kul­tu­ro­wych z geo­gra­fią podzia­łów etnicz­nych jest tzw. nad­bał­tycka strefa gospo­dar­cza w IX–XI w.” – pisa­łem przed laty w ślad za arche­olo­gami, szcze­gól­nie Lechem Lecie­je­wi­czem. „Obej­mo­wała ona ludy naj­roz­ma­it­szej pro­we­nien­cji, któ­rych gospo­darki wza­jem­nie się uzu­peł­niały. Morze Bał­tyc­kie odgry­wało w tym wypadku rolę łącz­nika, zwłasz­cza w cie­płej poło­wie roku. Wymiana się wtedy oży­wiała i można było w ciągu paru czy paru­na­stu dni – jak wyli­cza Adam Bre­meń­ski – dotrzeć do nie­mal każ­dego bał­tyc­kiego portu. Na wielu polach prze­ja­wiły się pewne ten­den­cje uni­fi­ka­cyjne, a w niektó­rych dzie­dzi­nach wytwór­czo­ści można mówić nawet o pew­nej nad­bał­tyc­kiej stan­da­ry­za­cji. Skan­dy­naw­skie kowal­stwo z jego tech­niką zgrze­wa­nia pro­mie­nio­wało na całe połu­dnie, z kolei sło­wiań­skie garn­car­stwo sze­rzyło się w Skan­dy­na­wii, pod­bi­ja­jąc szcze­gól­nie Danię. Prze­ni­ka­nie kul­tury mate­rial­nej uła­twiały zapewne kon­takty matry­mo­nialne, będące – jak się zdaje – na porządku dzien­nym. Nie przej­mo­wano podobno – jeśli pomi­nąć elity – jedy­nie ozdób, któ­rych wystę­po­wa­nie przy­jęło się ostat­nio uwa­żać za silny argu­ment na rzecz pobytu lud­no­ści obco­ple­mien­nej. Ale nawet zwy­czaje pogrze­bowe wza­jem­nie się prze­ni­kały, nie mówiąc o tym, że ewen­tu­alni Skan­dy­na­wo­wie z Men­zlina uży­wali do pochów­ków jedy­nie sło­wiań­skich naczyń typu Feld­berg. Jesz­cze trud­niej jest odróż­nić w tym wcze­snym okre­sie Sło­wian od Sasów, któ­rych kul­tura mate­rialna nie­wiele się róż­niła”20.

Czasy roz­kwitu Hanzy, zwłasz­cza wieki XIV i XV, zmie­niły Bał­tyk w morze wewnętrzne związku miast, tyle że tym razem mia­sta nad­bał­tyc­kie były w zna­ko­mi­tej więk­szo­ści zdo­mi­no­wane przez nie­miec­kich kup­ców i rze­mieśl­ni­ków, nie­rzadko skon­flik­to­wa­nych z wiej­skim i przed­miej­skim zaple­czem: skan­dy­naw­skim, sło­wiań­skim, pru­sko-bał­tyj­skim i fiń­skim.

Zin­te­gro­wany Bał­tyk wcze­sno­śre­dnio­wieczny i han­ze­atycki przy­po­mi­nał do pew­nego stop­nia Morze Egej­skie i Joń­skie w sta­ro­żyt­nej Gre­cji, roz­cią­gnię­tej pomię­dzy set­kami nad­mor­skich miast. Rolę łącz­ni­ków mię­dzy nimi grały okręty, ale i wyspy, natu­ralne oazy bez­pie­czeń­stwa dla żeglugi. Grecy czuli się na morzu bez­piecz­niej niż na lądzie i nawet przy­wią­zani mocno do ziemi Spar­ta­nie woleli się od niego za bar­dzo nie odda­lać21. Morze zapew­niało im twardy grunt pod nogami.

Podob­nie mogło być z wcze­sno­śre­dnio­wiecz­nymi Sło­wia­nami znad zachod­niego Bał­tyku, a tym bar­dziej Skan­dy­na­wami. Wikin­go­wie koja­rzą się nam bar­dziej z morzem niż lądem. Wyspy bał­tyc­kie ni­gdy oczy­wi­ście nie peł­niły roli tak klu­czo­wej jak wyspy egej­skie czy adria­tyc­kie. Było ich przede wszyst­kim mniej. Lecz nie przy­pad­kiem zachod­nio­po­mor­ski Wolin i rugij­ski Ral­swiek leżały na wyspach. Szwedz­kie Visby zawdzię­czało nie­by­wałą karierę w Han­zie cen­tral­nemu poło­że­niu Gotlan­dii. W świe­cie, w któ­rym nawi­ga­cja opie­rała się głów­nie na obser­wa­cji gwiazd i brze­gów, zna­cze­nie wysp, rów­nież naj­mniej­szych, trudno prze­ce­nić.

Jeśli mie­li­by­śmy szu­kać poza Europą obszaru zbli­żo­nego cha­rak­te­rem do egej­sko-joń­skiego i bał­tyc­kiego, to wska­zał­bym, pomi­ja­jąc ame­ry­kań­skie Kara­iby, przede wszyst­kim na tzw. region mor­ski (mari­time region) na azja­tyc­kim Dale­kim Wscho­dzie w stu­le­ciach od XV po XIX. Roz­cią­gał się od Naga­saki i Szan­ghaju poprzez Hong­kong aż po Sin­ga­pur. Morze Wschod­nio­chiń­skie i Połu­dnio­wo­chiń­skie sta­no­wiły jego zwor­niki. Zie­mia, stwier­dza Take­shi Hama­shita, nale­żała tu do morza, po któ­rym uwi­jały się statki chiń­skie, indyj­skie, muzuł­mań­skie i potem także euro­pej­skie. Był to obszar „otwarty, rze­czy­wi­ście wie­lo­kul­tu­rowy, i, mimo róż­no­rod­no­ści, dobrze zin­te­gro­wany”22. Chiń­czycy, jak sta­ro­żytni Grecy i han­ze­atyccy Niemcy, inten­syw­nie kolo­ni­zo­wali ten region, tyle że – jeśli pomi­nąć okres krót­kiego otwar­cia na morze w okre­sie przed najaz­dem mon­gol­skim – jak Polacy odwra­cali się ple­cami do wody (zacho­wu­jąc wszel­kie pro­por­cje: nie­je­dyne to podo­bień­stwo chiń­sko-pol­skie23). Bez­piecz­niej czuli się na lądzie. Ponadto wła­dze chiń­skie odgra­dzały ich od morza, bojąc się ucie­czek pod­da­nych. Orto­dok­syjny kon­fu­cja­nizm odrzu­cał w zasa­dzie migra­cje i podró­żo­wa­nie. Chiń­czyk miał sie­dzieć w domu, żenić się ze swo­imi i w żad­nym wypadku nie pod­da­wać asy­mi­la­cji24.

Śle­dzie, jeden ze „skar­bów oce­anu”, roz­sła­wiły Pomo­rze Zachod­nie i zwłasz­cza Szcze­cin. Jed­nak nie mniej­szym bogac­twem Pomo­rza były ryby, raki i ptac­two wodne obsza­rów śród­lą­do­wych. O rybach słod­ko­wod­nych mówią sporo już żywoty św. Ottona. Nad Jezio­rem Morzyc­kim na pogra­ni­czu pomor­sko-meklem­bur­skim misjo­narz miał spo­tkać bied­nego rybaka, który przed sied­mioma laty ukrył się wraz z żoną przed woj­skami Bole­sława Krzy­wo­ustego na nie­wiel­kiej wyspie. W zamian za ryby chciał od Ottona sól, aby móc na zimę kon­ser­wo­wać poła­wiane latem ryby. W Szcze­cinie z kolei mówi się o cudow­nym jesien­nym poło­wie ogrom­nych tur­bo­tów. Jedna ryba star­czyła misjo­narzom i licz­nym moż­nym aż na dwa tygo­dnie. Sta­ni­sław Rosik w swoim zna­ko­mi­tym stu­dium nawró­ce­nia Pomo­rzan ma natu­ral­nie rację, pisząc, że w tej – i innych – opo­wie­ściach o rybach i ryba­kach wię­cej jest chrze­ści­jań­skiej przy­po­wie­ści niż histo­rycz­nej fak­to­gra­fii. W sen­sie ogól­nym nie umniej­sza to jed­nak ich wagi25. Prawo odła­wia­nia ryb i łapa­nia raków na wła­sny uży­tek w sąsia­du­ją­cych z osa­dami jezio­rach i rze­kach sta­no­wiło w zasa­dzie normę, choć naj­czę­ściej nale­żało opła­cić nie­wielki poda­tek, cza­sami w natu­ra­liach, cza­sami, jak rybacy w Wierzb­nie nad jezio­rem Mie­dwie, w postaci pie­nięż­nej jako poda­tek od łodzi26.

Szcze­gól­nie, jak się wydaje, dbały o sprawy rybo­łów­cze klasz­tory. Nie­za­leż­nie od tego, że mnisi sta­rali się zacho­wać na piśmie udzie­lone im przy­wi­leje, pod­czas gdy inni kie­ro­wali się na­dal tra­dy­cyjną umową ustną w obec­no­ści świad­ków, wcale nie mniej zna­czącą w spo­rach sądo­wych, w klasz­to­rach nie­wąt­pli­wie ist­niało więk­sze zapo­trze­bo­wa­nie na ryby. Mnisi duń­scy, któ­rzy zało­żyli klasz­tor w Bia­ło­bo­kach koło Trze­bia­towa, z góry zadbali o uzy­ska­nie wsi rybac­kiej nad jezio­rem Liwia Łuża27. Bene­dyk­tyni ze Stoł­pia nad Pianą spie­rali się może z pre­po­zy­turą kamień­ską o prawo do poło­wów na Świ­nie i Zale­wie Szcze­ciń­skim koło Lubina28. Klasz­tor cyster­sów w Dar­gu­niu wysta­rał się u księ­cia Bar­nima I o zwol­nie­nie z wszel­kich ceł dla swo­ich dwu­na­stu łodzi z Kar­si­boru, zwa­nych potocz­nie haf­ka­nen (Haffkähne, łodzie zale­wowe). Słu­żyły, jak można się domy­ślać, do poło­wów, ale i trans­portu ryb oraz pło­dów rol­nych mię­dzy klasz­to­rem a nale­żącą do niego wsią nad Świną29. Ulep­szo­nymi następ­cami pro­stych łodzi rybac­kich na Zale­wie i w Zatoce Pomor­skiej były od XIV w. i aż po stu­le­cie XX cezboty (Zees­bo­ote), coraz solid­niej­sze łodzie rybac­kie, rodzaj bar­ka­sów, o cha­rak­te­ry­stycz­nych brą­zo­wych żaglach, cią­gnące wielką sieć o rodzimo brzmią­cej nazwie Zeese (w nie­miec­kim zapi­sie fone­tycz­nym z 1315 r.: seyze, czyli zapewne po pro­stu: ‘sieci/sie­cie’). Począt­kowo musiały one przy­po­mi­nać żakówki znad Zalewu Wiśla­nego, by w wie­kach XVIII i XIX przy­jąć znany nam obec­nie kształt. Cezboty z ich spe­cy­ficzną tech­niką połowu spo­tyka się na nie­wielu przy­brzeż­nych akwe­nach świata, są uni­kalne nie­mal jak pomor­skie „świeże morza”30. Podobny immu­ni­tet uzy­skali pre­mon­stra­tensi z wyspy Uznam dla swo­ich trzy­dzie­stu łodzi w sąsied­nich wsiach31. Tym razem książę zazna­czył jed­nak, że ryba­kom na Zale­wie (in recenti mari, quod haf dici­tur) nie wolno uży­wać wiel­kich sieci.

W doku­men­cie dla pre­po­zy­tury kamień­skiej z 1186–1187 r. książę Bogu­sław I wymie­nia szcze­gó­łowo upo­sa­że­nie kościoła św. Miko­łaja w Lubi­nie32, a pośred­nio znisz­czo­nego dopiero co przez Duń­czy­ków tam­tej­szego grodu i okręgu gro­do­wego, wzmian­ku­jąc mię­dzy innymi „łodzie i karczmy mię­dzy Świną a Świę­to­uściem, jazy na Jezio­rze Koprow­skim wraz ze wsią Łowno i karczmą, włókę we wsi Żół­wino (Szol­byno) wespół z dzie­sięt­ni­kiem Żół­wi­cem (Zol­bitz)33, wszyst­kie jazy na Świ­nie, całe pust­ko­wie (totum deser­tum), które roz­ciąga się od Świny aż po jezioro Gardno, i dalej wieś Kar­no­cice (? – Char­ne­tiz) z dzie­sięt­ni­kiem Ple­se­wi­cem i jego urob­kiem z barci i polo­wań”34. Ten arcy­cie­kawy dyplom wiele mówi o orga­ni­za­cji gospo­dar­czej Pomo­rza Zachod­niego u progu kolo­ni­za­cji nie­miec­kiej. Naukowcy chwy­tają się w nim raczej efek­tow­nego stwier­dze­nia o bez­lu­dziu pomię­dzy ujściem Świny a jezio­rem Gardno, podej­rze­wa­jąc, że znaj­dują tu potwier­dze­nie na odmienne ukształ­to­wa­nie Zatoki Pomor­skiej w śre­dnio­wie­czu. Wybrzeże mor­skie mię­dzy Ahl­bec­kiem a kli­fami w Mię­dzyz­dro­jach miało być cof­nięte o kilka kilo­me­trów głę­biej na połu­dnie, podob­nie tym samym ujście Świny35. Roz­strzy­gnię­cie w tym zakre­sie przy­nieść mogą wyłącz­nie bada­nia geo­lo­giczne, nie dyplo­ma­tyczne. Prze­cież, jeśli wyłą­czyć Mię­dzyz­droje, na tere­nie któ­rych i wtedy znaj­do­wała się jakaś nie­wielka osada, może o nazwie Żelazo (Selazo z oma­wia­nego doku­mentu), może też Kępieńce (Kapenze), i dzi­siaj na tym odcinku wybrzeża nie­wiele znaj­dziemy. Pod­mo­kłe tereny mię­dzy morzem, Wic­kiem Wiel­kim i Starą Świną nie nada­wały się pod osad­nic­two. Dopiero od kil­ku­na­stu lat wci­ska się ono na zachód od Mię­dzyz­dro­jów, gdzie w mało przy­ja­znym śro­do­wi­sku powstaje jeden duży ośro­dek za dru­gim. Ich miesz­kańcy i goście już teraz skarżą się na hałas dobie­ga­jący z sąsied­niej linii kole­jo­wej i eks­pre­so­wej drogi samo­cho­do­wej. Ze względu na nara­sta­jący ruch trans­por­towy i wcza­sowy z roku na rok będą mieli gorzej. A jeśli poziom wody w Bał­tyku choć tro­chę się pod­nie­sie, co ucho­dzi za pew­nik, ich domy znajdą się w wodzie, a przy­naj­mniej w bło­cie.

Prawo łowie­nia dużymi sie­ciami nale­żało do rega­liów (mono­poli ksią­żę­cych). Istot­nym ogra­ni­cze­niom pod­le­gał też połów gatun­ków naj­cen­niej­szych, szcze­gól­nie jesio­trów, dobrze ponad stu­ki­lo­wych ryb żyją­cych w Bał­tyku, lecz szcze­gól­nie łatwych do schwy­ta­nia pod­czas tarła w rze­kach. W Zatoce Pomor­skiej podej­muje się próby przy­wró­ce­nia tej cen­nej ryby, jesz­cze dwie­ście lat temu spo­ty­ka­nej w Odrze dość regu­lar­nie.

Szcze­cin bar­dzo wcze­śnie wszedł w prawo utrzy­my­wa­nia spe­cjal­nych sieci do połowu jesio­trów36. Naj­czę­ściej ksią­żęta pozwa­lali mia­stom łowić ryby jedy­nie małymi sie­ciami w pobli­skich rze­kach i jezio­rach, nie ina­czej więc niż wsiom. Więk­szość poła­wia­nych w ten spo­sób ryb prze­zna­czano na zaopa­trze­nie wła­snych sto­łów. W nie­któ­rych osa­dach nad Zale­wem Szcze­ciń­skim, szcze­gól­nie w Nowym Warp­nie, które już w her­bie ma rybę, raczej san­da­cza niż lesz­cza, znaczną rolę odgry­wał jed­nak lokalny han­del rybami. Mia­steczko ostro wal­czyło o ogra­ni­cze­nie praw poło­wo­wych sąsied­nich osad, w tym Sta­rego Warpna i War­no­łęki37. Cza­sami nie wiemy dokład­nie, jak sze­ro­kie były upraw­nie­nia poło­wowe, na przy­kład Sło­wian z Jasie­nicy, któ­rzy mogli „swo­bod­nie” łowić ryby w Zale­wie38. Wol­ność ozna­czała w tym wypadku naj­praw­do­po­dob­niej tylko zwol­nie­nie z podatku poło­wo­wego. Podobne pozwo­le­nie otrzy­mał soł­tys poło­żo­nej naprze­ciwko Wolina wsi Gogo­lice (Gugu­lisse), któ­remu Bogu­sław IV pozwo­lił na „swo­bodne” połowy na Zale­wie (in mari nostro recenti) przy pomocy jed­nej małej łodzi i bez podatku39. Na poło­wach ryb w rze­kach dora­biali także wła­ści­ciele mły­nów wod­nych40, któ­rzy nie­rzadko przy oka­zji regu­lo­wa­nia cie­ków wod­nych na potrzeby mły­nów kopali rów­nież stawy hodow­lane41. Z powo­dów oczy­wi­stych na Pomo­rzu mły­nów wod­nych i wia­tra­ków – mły­nów wia­tro­wych – nie bra­ko­wało. Pomo­rze to woda i wiatr.

W gospo­darce Sło­wian pół­nocno-zachod­nich, od Danii aż po Prusy, naj­bar­dziej liczyło się rol­nic­two, następ­nie rybo­łów­stwo, wresz­cie zaję­cia zwią­zane z lasem i w ogóle śro­do­wi­skiem geo­gra­ficzno-bio­lo­gicz­nym: bart­nic­two, smo­lar­stwo, łowiec­two42. Od XIII w., wraz z kolo­ni­za­cją nie­miecką i na pra­wie nie­miec­kim, rosło szybko zna­cze­nie rze­mio­sła miej­skiego, jak i wiej­skiego, w tym ostat­nim wypadku szcze­gól­nie kowal­stwa i mły­nar­stwa.

Polo­wa­nia rzadko tra­fiały do doku­men­tów. Jeśli już, to łowy na gru­bego zwie­rza zastrze­żone dla księ­cia i tych, któ­rych tym pra­wem obda­ro­wał. Dzi­kie ptac­two trak­to­wano jako drob­nicę i nim się nie zaj­mo­wano, mimo że sta­no­wiło ważny skład­nik miej­sco­wego wyży­wie­nia. Wzmian­ko­wano je w wezwa­niach do osad­ni­ków z zachodu, chcąc ich prze­ko­nać do wędrówki na wschód, który ofe­ro­wał swo­bodę i chleb. Pomo­rze znaj­duje się na jed­nej z głów­nych pta­sich dróg prze­lo­to­wych mię­dzy euro­pej­ską pół­nocą i połu­dniem, wscho­dem i zacho­dem. Naj­bar­dziej oka­załe są prze­loty żurawi oraz gęsi. Co cie­kawe, „tłu­ste” uda mło­dych żurawi ucho­dziły, jak zapew­nia Boc­cac­cio, za wielki przy­smak43. Naj­więk­sze zna­cze­nie gospo­dar­cze miały jed­nak kaczki, któ­rych nie­zli­czone stada sia­dają w mię­dzy­rze­czu Odry, na Zale­wie Szcze­ciń­skim i pomor­skich jezio­rach. Polo­wano na nie, sta­no­wiły też nie­jako „pro­dukt” uboczny rybo­łów­stwa. Bywało, że w sie­ciach znaj­do­wano tyle kaczek co ryb. Gospo­darny rybak, który umie zapra­wiać na zimę kaczki, z głodu nie umrze. Cza­sami prze­kli­nano ich nad­miar, nie­mniej skru­pu­lat­nie peklo­wano, aby nic się nie zmar­no­wało. Tłuszcz z dzi­kiej kaczki ucho­dzi do dzi­siaj za praw­dziwy rary­tas i wiele dań kuchni pomor­skiej bez niego się nie obej­dzie44.

Podobne żniwo uboczne przy­no­szą współ­cze­sne elek­trow­nie wia­trowe na dro­gach pta­sich prze­lo­tów. Tyle że ptaki są masa­kro­wane. „Zie­lona” elek­trycz­ność, w któ­rej Pomo­rze za sprawą wia­tru i nie­wiel­kiego zalud­nie­nia przo­duje w Pol­sce, kosz­tuje życie tysięcy pta­ków, które na doda­tek nikomu się do niczego nie przy­dają. Wiel­kie mar­no­traw­stwo przy pozor­nej oszczęd­no­ści jest jedną z cech współ­cze­sno­ści. Według danych z Nie­miec, raczej zani­żo­nych, tylko w bez­po­śred­nich zde­rze­niach z tur­bi­nami wia­tro­wymi ginie tam rocz­nie 1500 kani rudych, 12 tysięcy myszo­ło­wów i 250 tysięcy nie­to­pe­rzy45. W Pol­sce brak dokład­nych badań nad tym zja­wi­skiem, a wyniki, jak czę­sto u nas ze względu na spe­cy­fikę finan­so­wa­nia nauki i wyda­wa­nia zezwo­leń na budowy, nawet nie zbli­żają się do rze­czy­wi­sto­ści46.

Moje Pomo­rze to woda, wiatr i ptaki. Ptaki może naj­bar­dziej, gdyż oży­wiają „mar­twą” naturę. Czuję się zwią­zany raczej z okre­ślo­nymi ludźmi niż tym czy innym miej­scem. Ojczy­zną pta­ków jest powie­trze, ryb – woda, czło­wieka – zie­mia. „Wszę­dzie znajdę mia­sta, morza i porty” – powie­dział­bym naj­chęt­niej za śre­dnio­wiecz­nym ency­klo­pe­dy­stą Bru­net­tem Lati­nim, który kochał prze­cież swoją Flo­ren­cję – doda­jąc, także za nim, że „mój kraj […] wszę­dzie tam, gdzie mam niebo nad głową”47. Wcale nie­ko­niecz­nie błę­kitne. Waż­niej­sze, aby kolo­rów nieba nie kra­dły zbyt liczne flagi48. Niebo zostawmy pta­kom. Dla nich wła­śnie, i dla wody, wró­ci­łem po latach na Pomo­rze. Woda i wiatr to nie­sforne żywioły. Ptaki sym­bo­li­zują prze­strzeń i swo­bodę, bez któ­rych nie potra­fię się obejść. Jak bez ciszy, sto­ją­cej u początku każ­dego sen­sow­nego przed­się­wzię­cia. Fabryki są potrzebne, to oczy­wi­ste, ale nie wypro­du­kuje się w nich myśli, która je stwa­rza i nadaje im sens. Gdy pięć tysięcy lat temu Gil­ga­mesz dotarł na pogra­ni­cze ziemi i nieba, naj­da­lej z nas wszyst­kich, usły­szał, że bogo­wie zesłali potop, nie mogąc pora­dzić sobie z hała­sem czy­nio­nym przez ludzi, któ­rzy lek­ce­wa­żyli boskie prośby i groźby. Nie prze­stra­szyli się nawet potęż­nej zarazy i zwią­za­nej z nią fali głodu49.

W Szcze­ci­nie przy nie­wiel­kim wysiłku wyśle­dzić można w samym sercu mia­sta, bli­sko placu Grun­waldz­kiego, rzad­kiego sokoła wędrow­nego. Żura­wie – ptaki robiące wra­że­nie zacza­ro­wa­nych przy­by­szów z innych świa­tów, dobre duchy – prze­cią­gają klu­czami nad moim miesz­ka­niem w cen­trum nie­ma­łego prze­cież, na skalę euro­pej­ską, mia­sta. Pra­wie pod Szcze­cin pod­la­tują orły. Wresz­cie oko­lice. Po kil­ku­dzie­się­ciu minu­tach jazdy pocią­giem lub samo­cho­dem można się zna­leźć w pusz­czach poje­zie­rza, gdzie bez trudu zoba­czymy lisa polu­ją­cego na dzi­kie kaczki, cza­plę z rybą w dzio­bie, cza­sami wilka, a nawet żubra. Nad brze­giem morza tra­fia się foka, nie mówiąc o wszę­do­byl­skich od nie­dawna bobrach. Nie­któ­rym szczę­ście pozwala spo­tkać syrenę. Daw­niej spe­cja­li­stami w tej dzie­dzi­nie byli mary­na­rze i rybacy, dzi­siaj taka gratka przy­tra­fić się może każ­demu, zwłasz­cza inte­lek­tu­ali­ście. I nie przy­pad­kiem.

Szcze­cin nie jest mia­stem naj­pięk­niej­szym, zwłasz­cza w swo­jej śre­dnio­wiecz­nej czę­ści. Zma­sa­kro­wały ją pod­czas wojny naloty anglo­sa­skie; leży nie­opo­dal portu i dziel­nicy prze­my­sło­wej. Chaos powo­jen­nej odbu­dowy i braki w per­spek­ty­wicz­nym pla­no­wa­niu urba­ni­stycz­nym w Pol­sce dokła­dają od lat swoje. Roz­ło­żył się jed­nak Szcze­cin nad Odrą cudow­nie. Nie ma u nas dru­giego mia­sta, gdzie pusz­cza wcho­dzi do samego cen­trum. Mie­sza się z poje­dyn­czymi domami nad Jezio­rem Głę­bo­kim i w Lasku Arkoń­skim, muska deli­kat­nie wille Pogodna, by na Jasnych Bło­niach wejść w nie­ro­ze­rwalny uścisk z zabu­dową wiel­ko­miej­ską. Na ostat­nim odcinku łącz­ni­kiem jest park Kaspro­wi­cza, bru­tal­nie zra­niony gier­kow­skim stra­szy­dłem, tzw. Teatrem Let­nim. Podob­nie współ­żyje natura z odbu­do­wu­ją­cym się stop­niowo por­tem. Malow­ni­czo wpi­sują się w ten obraz nawet puste doki i rdze­wie­jące suw­nice szcze­ciń­skich stoczni, choć w sam raz tutaj chcia­łoby się tro­chę rumoru maszyn, a przy­naj­mniej pra­co­wi­tego zgiełku uwi­ja­ją­cych się ludzi. Póki one nie wrócą, nie­za­leż­nie od formy, trudno będzie uwie­rzyć, że mia­sto pod­nosi się z głę­bo­kiego kry­zysu, jaki przy­nio­sły lata po 1989 r. Jedna z wcze­śniej­szych powie­ści Kazuo Ishi­guro, wywie­dzio­nych jesz­cze z jego japoń­skich doświad­czeń, dzieje się w strasz­li­wie dotknię­tym wojną Naga­saki. Powra­ca­jący hałas fabryczny kon­tra­stuje z ciszą po wybu­chu bomby ato­mo­wej. Stu­kot maszyn ludzie trak­tują jako objaw powrotu mia­sta do zdro­wia i sami zaczy­nają się czuć lepiej50. Na unie­sio­nych wysoko w niebo mar­twych ramio­nach suw­nic i dźwi­gów szcze­ciń­skich stoczni przy­sia­dują ptaki. Naj­czę­ściej mewy, rybi­twy i kor­mo­rany, ale zoba­czyć da się tam nawet pucha­cza, króla wśród sów, nie mówiąc o pusz­czy­kach. Sowy uwiel­biają nie­czynne mosty i opusz­czone budowle nad rze­kami, a na głosy pta­ków warto nasta­wiać ucha. Gęsi kapi­to­liń­skie ura­to­wały Rzym. Szcze­ciń­skie sowy pytają z nie­po­ko­jem, jak chcemy się wybrać po zamor­skie skarby, skoro nie potra­fimy zbu­do­wać okrętu dla argo­nau­tów?

Słabo zasie­dlone pod­mo­kłe wrzo­so­wi­ska i pusz­cze Europy Środ­kowo-Wschod­niej stały się od XII w. obiek­tem marzeń osad­ni­ków z zachodu, począt­kowo głów­nie z Nider­lan­dów, potem z Nie­miec. W ciem­nych borach peł­nych dzi­kiego zwie­rza, pisał obra­zowo Karol Potkań­ski, szu­kali lep­szego bytu i swo­body. „Wszę­dzie ruch, wszę­dzie życie, wszę­dzie wysi­łek ludzki i praca” – doda­wał z prze­ko­na­niem za Jan­kiem z Czarn­kowa histo­ryk kra­kow­ski o Pol­sce Kazi­mie­rza Wiel­kiego. Nad Ren i Wezerę to wiel­kie euro­pej­skie poru­sze­nie osad­ni­cze ku wscho­dowi dotarło dwie­ście lat wcze­śniej, nad Łabę i Odrę – co naj­mniej sto. Dzika zwie­rzyna dzi­wiła się łomo­towi sie­kier i wyco­fy­wała głę­biej. Przy­by­wało świeżo zaora­nych pól i jasnych strzech na coraz licz­niej­szych domach. Sło­wem – robiło się wid­niej i prze­strzen­niej51.

Z domów wyry­wała osad­ni­ków ta sama nadzieja, która pod­rywa wszyst­kich migran­tów świata. Nie zawsze wędrują z pie­śnią na ustach, zawsze marzą o lep­szym życiu:

Na wschód chcemy jechać konno,Na wschód chcemy iść razem,Wszy­scy na zie­lone pustki,Żwawo na pustki,Tam będzie lep­szy byt!52

Prze­rost ocze­ki­wań nad rze­czy­wi­sto­ścią jest ogólną zasadą wiel­kich pro­ce­sów osad­ni­czych. Ni­gdy nie może się powieść wszyst­kim. Co z daleka wydaje się rajem, z bli­ska oka­zuje się nie­rzadko pie­kłem. Według dwu­na­sto­wiecz­nego przy­sło­wia nie­miec­kiego z Holsz­tynu pierw­sze poko­le­nie kolo­ni­stów ocze­ki­wała śmierć, dru­gie nędza, a dopiero trze­cie chleb53. „Zło­tem pach­nąca Kali­for­nia”, o któ­rej bogac­twie krą­żyły w XIX w. legendy w całym świe­cie, sta­wała się dla wielu przy­by­szów „zie­mią opusz­czoną przez Boga”54. Nie­wiele bar­dziej gościnna była Kali­for­nia lat dwu­dzie­stych XX w., mimo że teraz gra­nica kon­fliktu prze­bie­gała nie mię­dzy India­nami a bia­łymi kolo­ni­stami, lecz pomię­dzy róż­nymi gru­pami bia­łych Ame­ry­ka­nów: zado­mo­wio­nymi od stu lat Kali­for­nij­czy­kami i przy­by­szami z Okla­homy i innych środ­ko­wych sta­nów, ucie­ka­ją­cymi przed kry­zy­sem rol­nym. Bru­talni poli­cjanci wybi­jają z głowy „brud­nym jak goryle” Okla­kom (pejo­ra­tywne okre­śle­nie wszyst­kich ówcze­snych przy­by­szów do Kali­for­nii, coś na kształt naszych „cha­dzia­jów”, tylko że z geo­gra­ficz­nym rdze­niem sło­wo­twór­czym, bli­skie więc nie­miec­kim „Pola­ken” czy naszym „Ruskim”) sen o cie­płej kra­inie pły­ną­cej mle­kiem i mio­dem55. W mię­dzy­wo­jen­nej Pol­sce, która wspie­rała emi­gra­cję do Ame­ryki Połu­dnio­wej, pró­bu­jąc roz­wią­zać w ten spo­sób nie­które ze swo­ich nabrzmia­łych pro­ble­mów spo­łecz­nych, wię­cej sły­chać o pła­czu emi­gran­tów niż o ich suk­ce­sach. Wyru­szali zwie­dzeni wspa­nia­łymi wido­kami, by na miej­scu – w Argen­ty­nie, Bra­zy­lii, Para­gwaju czy Peru – nawet nie zasie­dlić zaku­pio­nych przed podróżą dzia­łek. „Nie chcemy ginąć w nie­moż­li­wych dla nas do znie­sie­nia warun­kach” – narze­kali, doda­jąc, że tysiące roda­ków chcia­łyby wró­cić do kraju, ale brak im środ­ków56. Należy jed­nak pamię­tać, że bia­do­le­nie jest z zasady dono­śniej­sze. W prak­tyce nie wia­domo, jaką część rze­czy­wi­sto­ści ono naprawdę odzwier­cie­dla. Przy­kła­dów powo­dze­nia i praw­dzi­wych karier prze­cież nie bra­kuje57.

W wędrówkę ruszano, jak na śre­dnio­wieczne sto­sunki demo­gra­ficzne, tłum­nie – nawet po dwa tysiące osad­ni­ków rocz­nie przez kolejne dwa stu­le­cia. Gorączka kolo­ni­za­cyjna pory­wała przede wszyst­kim mło­dych męż­czyzn, nie­obar­czo­nych jesz­cze rodzi­nami. Nie­jedna dziew­czyna, zauro­czona marze­niami o lep­szym świe­cie albo tylko gło­sem kukułki, przy­łą­czała się do nich i odważ­nie zmie­rzała ze swoim wybra­nym na spo­tka­nie losu, zosta­wia­jąc w domu prze­ra­żo­nych rodzi­ców i ziom­ków. Zde­cy­do­wany męż­czyzna z topo­rem w ręku, opar­tym spo­koj­nie na sil­nym ramie­niu, zawsze budził ten sam zmie­szany z lękiem respekt ogółu i emo­cje u dziew­cząt, które tra­ciły głowę. Nie­za­leż­nie, czy w cza­sie pro­ce­sji cie­śli z sie­kie­rami pod­czas dorocz­nego święta w sta­ro­żyt­nych Del­fach, czy na tra­sach wędró­wek paste­rzy z ciu­pa­gami, groźną bro­nią obu­chowo-sieczną, nad Morzem Śród­ziem­nym, czy przy prze­mar­szu górali, już z kara­bi­nami, jeste­śmy w Ame­ryce! – w sta­nie Ohio w latach dwu­dzie­stych poprzed­niego wieku58. Kto nie wziął żony ze sobą, szu­kał jej wśród kobiet miej­sco­wych albo spro­wa­dzał póź­niej, czę­sto z tej samej dale­kiej wsi, kie­ru­jąc się radą odno­to­waną przez Hezjoda trzy tysiące lat temu, ażeby żonę brać z sąsiedz­twa. Tylko to pozwala wie­dzieć dosta­tecz­nie dużo o jej zale­tach i wyklu­czyć naj­gor­sze wady. Bo, doda­wał sta­ro­żytny mędrzec, „męż­czy­zna nic zyskać nie może lep­szego niż żonę dobrą”, zła nato­miast spali nawet naj­bar­dziej krzep­kiego męża, i to bez pochodni59.

Obła­do­wane wozy ledwo się toczyły. Sie­kier, łopat i innych narzę­dzi do kar­czunku ni­gdy za dużo w takich wypra­wach. Zapału do pracy mło­dym kolo­ni­stom i przed­się­bior­com loka­cyj­nym nie bra­ko­wało. Doświad­cze­nia już tak. W gorączce budo­wali domy na pia­skach, któ­rych przy ówcze­snym sta­nie tech­nik melio­ra­cyj­nych i agrar­nych nie dało się jesz­cze zamie­nić w złoto. Gdy im się nie powio­dło w jed­nym miej­scu, gdyż zie­mia oka­zy­wała się za słaba albo miej­scowi wła­ści­ciele grun­tów trak­to­wali ich nie­zgod­nie z ich wyobra­że­niami, łado­wali cały doby­tek na wozy i ruszali dalej. „Impulsy ducha”, gdy spo­łe­czeń­stwo wpad­nie w amok, choćby kolo­ni­za­cyjny Wan­der­lust, pisze Felipe Fernández-Arme­sto, są nie­prze­wi­dy­walne60. Świetny przy­kład sta­nowi burz­liwa kolo­ni­za­cja pusz­czań­skich tere­nów na pół­noc od Szcze­cina i aż po Nowe Warpno, gdzie na prze­ło­mie XIII i XIV w. osad­nic­two było gęst­sze niż dzi­siaj. „Spo­śród tak licz­nych tutaj osie­ków [wsi kar­czun­ko­wych] dłuż­szy okres prze­trwał tylko jeden, chyba naj­star­szy, mia­no­wi­cie Hagen [dzi­siej­sza Taty­nia]. Po innych ślad zagi­nął tak szybko, że trudno usta­lić, gdzie się znaj­do­wały. […] Zwy­cię­żył las, który poza­ra­stał wydarte mu w pocie czoła pola”61. To prawda, nie­za­do­wo­leni osad­nicy potra­fili w zło­ści powy­ry­wać z ziemi młode drzewka owo­cowe, ale czy Polacy i Niemcy cał­kiem nie­dawno nie robili podob­nie z opusz­cza­nymi miesz­ka­niami we Lwo­wie lub Szcze­ci­nie? Powy­bi­jane przed odjaz­dem szyby to widok nie­rzadki i wcale nie naj­gor­szy62. Zro­zu­miały, nawet jeśli jesz­cze bar­dziej bez­sen­sowny niż łama­nie drzew przez chłopa panu na złość. W afek­cie ludzie rzadko dzia­łają zgod­nie z logiką.

Dopiero w XX w. moż­li­wo­ści agro­tech­niczne pozwo­liły na czę­ściowe speł­nie­nie marzeń The­odora Herzla, który w odpo­wie­dzi na euro­pej­ski anty­se­mi­tyzm wezwał do budowy pań­stwa żydow­skiego w Argen­ty­nie lub Pale­sty­nie i zapew­nił z prze­ko­na­niem, że obecna tech­nika umoż­li­wia rze­czy nie­moż­liwe. „Zamie­nimy pusty­nię w ogród” – pisał zgod­nie z duchem epoki, prze­świad­czony, że pla­nową i sys­te­ma­tyczną pracą można prze­nieść góry. Pomy­lił się co do jed­nego: iż nowe pań­stwo będzie dla innych kra­jów świata wzor­cem życz­li­wo­ści czło­wieka dla czło­wieka63. Gdzie w grę wcho­dzą inte­resy, a tym bar­dziej obawy egzy­sten­cjalne, instynkt ludzki jest trudny do poko­na­nia nawet przez naj­po­tęż­niej­szy rozum i naj­spraw­niej­szą orga­ni­za­cję. Wiemy to, przy­naj­mniej odkąd Tuki­dy­des przed dwoma i pół tysią­cami lat opi­sał wojnę domową w Gre­cji64.

Śre­dnio­wieczna wędrówka na wschód odby­wała się naj­czę­ściej poko­le­niami, zgod­nie z regułą daw­nych migra­cji, nie­za­leż­nie czy lokal­nych, czy ponadre­gio­nal­nych. Pierw­sza gene­ra­cja osad­ni­ków, powiedzmy holen­der­skich czy fla­mandz­kich, docie­rała przy­kła­dowo nad Wezerę koło Bremy, druga nad Łabę, trze­cia nad Odrę, kolejne do Pol­ski czy Prus. Ich aktyw­ność pobu­dzała do dzia­ła­nia lud­ność miej­scową, która zazdro­śnie przy­glą­dała się przy­wi­le­jom nowych osad­ni­ków i sama włą­czała się w pro­cesy kolo­ni­za­cyjne, mimo że los imi­granta w pierw­szym poko­le­niu, jak już wiemy, rzadko bywa pro­sty. Szcze­gól­nie doty­czy to obsza­rów wydzie­ra­nych siłą lud­no­ści miej­sco­wej, jak cho­ciażby na pogra­ni­czu sło­wiań­sko-nie­miecko-duń­skim w XII w. i nieco póź­niej w Pru­sach krzy­żac­kich65.

Na Pomo­rzu Zachod­nim, a tym bar­dziej w Pol­sce kazi­mie­rzow­skiej, sytu­acja wyglą­dała na pewno lepiej. Na osad­ni­ków cze­kano, uzy­ski­wali od miej­sco­wych wład­ców, klasz­to­rów i wła­ści­cieli grun­tów nadziały ziemi, dłu­go­let­nie zwol­nie­nia podat­kowe i, co na pewno nie mniej ważne, opiekę. Koniec koń­ców mie­szali się z auto­chto­nami, co trwało jed­nak setki lat i na pewno nio­sło ogromne napię­cia. Nie­raz tubylcy, jeśli tylko byli w sta­nie, prze­ga­niali zaro­zu­mia­łych przy­by­szów, a ci wyno­sili się nad „nie­cy­wi­li­zo­wa­nych” czy „nie­okrze­sa­nych” auto­chto­nów, któ­rzy wszystko robili „źle”, czyli ina­czej.

Nawet asy­mi­la­cja i regu­larne wza­jemne ożenki nie likwi­do­wały uprze­dzeń, jak widać jesz­cze w XIX w. na przy­kła­dzie pół­noc­nosz­wedz­kiego Nor­r­landu. Szwedzcy kolo­ni­ści z połu­dnia musieli tu współ­żyć z miej­sco­wymi Saamami (Lapoń­czy­kami). Zamiary mieli poko­jowe, żenili się mię­dzy sobą, a wro­gie ste­reo­typy utrzy­my­wały się cał­kiem do nie­dawna; ponie­kąd wciąż trwają, nawet jeśli uśpione. Nie prze­szka­dzało to współ­pracy. W trud­nych warun­kach, nie tylko kli­ma­tycz­nych, nie trzeba za sobą prze­pa­dać, by efek­tyw­nie koope­ro­wać. W sytu­acji życio­wej koniecz­no­ści można też dobrze żyć w związku mał­żeń­skim czy innym tego typu związku, cza­sami o cha­rak­te­rze przej­ścio­wym, nie lubiąc się wza­jem­nie. Warun­kiem jest wypeł­nia­nie ról przy­pi­sa­nych tra­dy­cją i zmie­szaną z nią uży­tecz­no­ścią. Zda­rzają się natu­ral­nie kon­flikty nie do roz­wią­za­nia. W wypadku Nor­r­landu powstał on na tle kon­ku­ren­cji o ryby, które sta­no­wiły pod­stawę wyży­wie­nia66.

Nad Wartą i Wisłą imi­granci roz­pły­wali się wśród Pola­ków, szcze­gól­nie szybko w ciągu XV i XVI w. Na Pomo­rzu Zachod­nim nie­mieccy przy­by­sze zasy­mi­lo­wali w XIII–XV w. lud­ność sło­wiań­ską w ramach tzw. nowego ple­mie­nia Pomo­rzan, jed­nego z kilku nowych ple­mion na nie­miec­kich kre­sach wschod­nich67. Są one zbli­żone cha­rak­te­rem do nowych ple­mion na kre­sach wschod­nich Rze­czy­po­spo­li­tej, zwłasz­cza do pol­skich Litwi­nów, w więk­szo­ści chyba miej­sco­wego pocho­dze­nia etnicz­nego, bia­ło­ru­skiego i litew­skiego, a prze­cież aż po XX w. pol­skiej mowy i pol­skiej, w sze­ro­kim, poli­tycz­nym rozu­mie­niu tego słowa, toż­sa­mo­ści. „Litwo, ojczy­zno moja” – pisał po pol­sku genialny poeta Wiel­kiego Księ­stwa i piewca Rze­czy­po­spo­li­tej Obojga Naro­dów, nie przyj­mu­jąc do wia­do­mo­ści upadku pań­stwa pol­skiego, o któ­rego przy­wró­ce­nie modli się do Panny świę­tej, co Jasnej broni Czę­sto­chowy, świeci w wileń­skiej Ostrej Bra­mie i ochra­nia gród zam­kowy w bia­ło­ru­skim Nowo­gródku.

Nowe ple­miona, nie­miec­kie i pol­skie, ukształ­to­wały spe­cy­ficzny gra­niczny patrio­tyzm, zde­cy­do­wa­nie bar­dziej wybu­jały niż u lud­no­ści obsza­rów rdzen­nych. Jedną z jego cech cha­rak­te­ry­stycz­nych były obawy o przy­szłość: Niemcy na wscho­dzie żyli w stra­chu przed pol­skim, czy też sło­wiań­skim, zale­wem. Sam The­odor Mom­m­sen nie zawa­hał się nazwać Sło­wian dążą­cych do rów­no­upraw­nie­nia naro­do­wego i języ­ko­wego „apo­sto­łami bar­ba­rzyń­stwa, któ­rzy nie­miecką pracę kul­tu­ralną pół tysiąca lat chcą pogrze­bać w prze­pa­ściach swej dzi­ko­ści”68. Podob­nie Polacy na wscho­dzie nie rozu­mieli aspi­ra­cji naro­do­wych Bia­ło­ru­si­nów, Litwi­nów, Ukra­iń­ców, o Żydach nawet nie wspo­mi­na­jąc. Bia­ło­ru­sini i Litwini, „nie­do­ucz­ko­wie” zapo­mi­na­jący dobro­dziej­stwa unii lubel­skiej, mieli być pro­duk­tem rosyj­skich kno­wań69. Żydzi pozo­sta­wali dla wszyst­kich innych w naj­lep­szym razie gośćmi, któ­rzy powinni sie­dzieć cicho, mimo że miesz­kali tu od setek lat (nota bene podobne pro­blemy można obser­wo­wać jesz­cze we współ­cze­snych Indiach, gdzie kolejne grupy przy­by­szów spie­rają się mię­dzy sobą, kto jest „wła­ści­wym” auto­chto­nem, cho­ciaż naj­młod­sze z nich sie­dzą tam od paru­set lat70).

Nie­ła­two nam, współ­cze­snym, zro­zu­mieć nad­wraż­liwy kre­sowy patrio­tyzm, a tym bar­dziej oddzie­lić w nim to, co sta­nowi zro­zu­miałe przy­wią­za­nie do narodu (tra­dy­cji), od tego, co nacjo­na­li­styczne, a nawet szo­wi­ni­styczne i rasi­stow­skie71. Druga wojna świa­towa zamknęła kre­sowy spo­sób myśle­nia i wraz z nim kre­sowe lęki, rady­kal­nie likwi­du­jąc ich przy­czynę – kresy. Niemcy musieli opu­ścić Śląsk, Pomo­rze, Mazury. Polacy zosta­wili Bia­ło­ruś, w zasa­dzie dobro­wol­nie, Ukra­inę, wyraź­nie pod przy­mu­sem, i Wilno, skąd Litwini chcieli się pozbyć obsta­ją­cego twardo przy Pol­sce miesz­czań­stwa. Trudne sprawy zwią­zane ze współ­ży­ciem z lud­no­ścią żydow­ską zna­la­zły „nowo­cze­sne” roz­wią­za­nie w postaci Zagłady, wcze­śniej nie do pomyśle­nia, a w każ­dym razie na pewno nie do zre­ali­zo­wa­nia ze wzglę­dów tech­nicz­nych. Furtkę dla marzeń o rychłym powro­cie do sytu­acji sprzed 1939 r. zatrza­snęła osta­tecz­nie w końcu lat czter­dzie­stych zimna wojna. Sta­tus quo zmie­nić mogła tylko totalna kon­fron­ta­cja mię­dzy USA a ZSRR, a tej nikt, z wyjąt­kiem dur­niów72, nie chciał, gdyż musia­łaby się roze­grać na naj­bar­dziej skrwa­wio­nych zie­miach Europy Środ­ko­wej. Ruiny, domów i ludzi, zastą­pi­łyby wypa­lone do samego gruntu zglisz­cza.

Histo­ria płata figle. Ludzie, któ­rych odrzu­cało od sie­bie przed 1939 r., spo­tkali się po woj­nie na pol­skich Zie­miach Zachod­nich i Pół­noc­nych, zwa­nych wtedy Odzy­ska­nymi. Nie­rzadko zamiesz­kali w tych samych domach, a nawet dzie­lili miesz­ka­nia. Szcze­gól­nie czę­sto taka sytu­acja miała miej­sce wła­śnie na Pomo­rzu Zachod­nim, a zwłasz­cza w Szcze­ci­nie. Tutaj każdy ponie­kąd, włącz­nie z powra­ca­ją­cymi licz­nie Niem­cami, mógł się czuć jak u sie­bie w domu, ponie­waż co naj­mniej do lipca 1945 r. nie było wia­domo, do kogo mia­sto należy73. Jan Muse­kamp pisał, że w Szcze­ci­nie powstała naj­bar­dziej zróż­ni­co­wana, wymie­szana etnicz­nie i kul­tu­ral­nie pol­ska prze­strzeń. Kogóż tu nie było – pyta­łem w ślad za nie­miec­kim histo­ry­kiem, do któ­rego inte­re­su­ją­cej książki napi­sa­łem swego czasu przed­mowę. „Coraz mniej liczni Niemcy, ale prze­cież wciąż widoczni i sły­szalni, przy­naj­mniej po koniec lat pięć­dzie­sią­tych. Jeśli pomi­nąć pierw­szy rok głodu, nie prze­śla­do­wano ich tu tak, jak na Ślą­sku, gdzie pro­wa­dzono ostrą poli­tykę polo­ni­za­cyjną. […] Od końca 1945 r. coraz licz­niej przy­by­wali do mia­sta Polacy, nie­któ­rzy nawet z chiń­skiego Har­bina, gdzie w ramach powo­jen­nego ukła­da­nia świata, przy­po­mi­na­ją­cego porząd­ko­wa­nie lasu przez wyrwi­dęba, zli­kwi­do­wano pol­ską kolo­nię się­ga­jącą korze­niami XIX w. Wraz z nimi napły­wali pol­scy Żydzi, wła­ści­wie z całej przed­wo­jen­nej Pol­ski, ale głów­nie zza Buga. Gros wśród nich sta­no­wili jed­nak uchodźcy z Pol­ski cen­tral­nej z 1939 r., zesłani potem na wschód, co – para­dok­sal­nie – ura­to­wało im życie. Przez pewien czas two­rzyli oni w Szcze­ci­nie więk­szość, zamiesz­ku­jąc przede wszyst­kim opusz­czane stop­niowo przez Niem­ców Nie­bu­szewo, potocz­nie zwane naon­czas Lej­bu­sze­wem. W 1947 r. przy­wie­ziono z połu­dniowo-wschod­niej Pol­ski Łem­ków i Ukra­iń­ców. Sły­chać też o Fran­cu­zach, Wło­chach, Rumu­nach, zapewne robot­ni­kach przy­mu­so­wych i jeń­cach, któ­rzy zde­cy­do­wali się pod­jąć pracę w mie­ście na gwałt poszu­ku­ją­cym facho­wej siły robo­czej. Z obję­tej wojną domową Gre­cji przy­byli Mace­doń­czycy i Grecy. W oko­li­cach Szcze­cina naj­ła­twiej można ich było spo­tkać w Poli­cach. Wresz­cie wszech­obecni byli «Rosja­nie», żoł­nie­rze i dezer­te­rzy Armii Czer­wo­nej.

Wielu osad­ni­ków, zwłasz­cza z Pol­ski cen­tral­nej, napły­wało do Szcze­cina ścią­gnię­tych mira­żem mia­sta por­to­wego, pogra­nicz­nego – nie­bez­piecz­nego mia­sta nie­ogra­ni­czo­nych moż­li­wo­ści. Stąd cza­sami w lite­ra­tu­rze popu­lar­nej przy­rów­nuje się Szcze­cin i jego oko­lice do dzie­więt­na­sto­wiecz­nej Ame­ryki. Fak­tem jest, że i tu, i tam spo­ty­kało się ludzi z nie­mal całego świata. Nie­mniej feno­men kolo­ni­za­cji Ame­ryki opie­rał się w zasa­dzie na wol­nym osad­nic­twie, pod­czas gdy powo­jenna szcze­ciń­ska wie­lo­kul­tu­ro­wość miała cha­rak­ter wymu­szony. Więk­szo­ści, zwłasz­cza tych przy­wo­żo­nych ze wschodu, w ogóle o zda­nie nie pytano, wysa­dza­jąc na jed­nym ze szcze­ciń­skich dwor­ców, z któ­rych jed­no­cze­śnie, nie­rzadko tymi samymi pocią­gami, wywo­żono lud­ność nie­miecką. Nie­któ­rzy Niemcy pota­jem­nie wra­cali, licząc na zmianę przy­na­leż­no­ści poli­tycz­nej mia­sta lub ucząc się w pośpie­chu języka pol­skiego, pod­czas gdy Polacy, a szcze­gól­nie licz­nie pol­scy Żydzi, rów­nie pota­jem­nie Szcze­cin opusz­czali, uda­jąc się na Zachód, naj­pierw do obo­zów przej­ścio­wych w ame­ry­kań­skiej i bry­tyj­skiej stre­fie oku­pa­cyj­nej, gdzie – trzeba od razu dodać – nie witano ich z otwar­tymi rękoma. Łem­ko­wie i Ukra­ińcy wysie­dleni w ramach Akcji «Wisła» pró­bo­wali z kolei ucie­kać do domów na połu­dniu Pol­ski, stwier­dza­jąc naj­czę­ściej, że są już zajęte albo zde­wa­sto­wane. Niki­for, naj­słyn­niej­szy z nich, tak długo wra­cał po nie­koń­czą­cych się torach do umi­ło­wa­nej Kry­nicy, aż wresz­cie pozo­sta­wiono go w spo­koju, pod­da­jąc tylko na miej­scu inwi­gi­la­cji”74.

Rok 1945 sta­nowi dla Pomo­rza Zachod­niego, jak dla wielu innych miejsc Europy Środ­ko­wej, zwłasz­cza jej wschod­niej czę­ści, cezurę arcy­trudną. Zerwał kil­ku­set­let­nie tra­dy­cje, prze­rwał szlaki komu­ni­ka­cyjne, roze­rwał wiele serc. Odra, któ­rej gościnne ramiona, u samego ujścia roz­warte na sto kilo­me­trów, spa­jały Pomo­rze Zachod­nie, stała się gra­nicą mię­dzy­pań­stwową75. Przez sze­reg lat po woj­nie miesz­kań­ców pogra­nicz­nych domów obo­wią­zy­wało zaciem­nie­nie. Po obu stro­nach rzeki sta­cjo­no­wała ta sama sowiecka armia, nie­mniej zasła­niano na noc okna w oba­wie przed nie­spo­dzie­wa­nym ata­kiem wroga. Na tym nie koniec para­dok­sów. Wojna i zwią­zane z nią mniej czy bar­dziej wymu­szone prze­sie­dle­nia oddzie­liły spo­łe­czeń­stwa po obu stro­nach pomor­skiej gra­nicy barierą głę­bo­kiej nie­chęci, a nawet nie­na­wi­ści. Zara­zem zade­cy­do­wały o ich podo­bień­stwach. Wielcy bada­cze rozu­mieją, wska­zy­wa­łem kie­dyś na przy­kła­dzie Rudolfa von Thad­dena, że rze­czy­wi­stość zawi­łych cza­sów kształ­tują prawdy dale­kie od utar­tych. Badacz musi więc szu­kać „dziur w całym” i dopiero ich zna­jo­mość przy­bliża go do zło­żo­nej prawdy o zja­wi­sku jako takim. Ste­reo­ty­powa „całość” uło­żona po latach na potrzeby peda­go­giki czy choćby tylko naszego zdro­wia psy­chicz­nego jest z zasady czymś zupeł­nie innym od rze­czy­wi­sto­ści.

Nie­miec­kie Pomo­rze Przed­nie, obecne Vor­pom­mern, i pol­skie Pomo­rze Zaodrzań­skie, dawne Hin­ter­pom­mern, stały się tere­nem wiel­kich migra­cji, które zerwały wcze­śniej­sze więzi spo­łeczne i głę­boko prze­orały dawne struk­tury i hie­rar­chie zawo­dowe, rodzinne, reli­gijne, a także pamięć indy­wi­du­alną i zbio­rową. Z cha­osu zaczęły się z cza­sem wynu­rzać pew­nego rodzaju nowe ple­miona, wyraź­nie odmienne od wspól­not macie­rzy­stych, które dały im począ­tek.

Szcze­gól­nie jest to widoczne na pol­skim Pomo­rzu Zachod­nim, które, jeśli pomi­nąć sto­sun­kowo nie­licz­nych robot­ni­ków przy­by­łych tu jesz­cze przed pierw­szą wojną świa­tową i w okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym oraz licz­niej­szych już robot­ni­ków przy­mu­so­wych z okresu po 1939 r.76, zamiesz­kują nie­omal tylko przy­by­sze. Na doda­tek byli oni mocno podzie­leni wewnętrz­nie: etnicz­nie, regio­nal­nie, wyzna­niowo. W pierw­szym poko­le­niu żenili się mię­dzy sobą albo spro­wa­dzali part­ne­rów, w prak­tyce – żony, z regio­nów zamiesz­ki­wa­nych przed wojną – „z Pol­ski”, jak mówią do dzi­siaj cza­sami nawet mło­dzi, nie zasta­na­wia­jąc się nad zna­cze­niem wypo­wia­da­nych słów. Kre­so­wiacy otrzy­mali gor­sze domy i miesz­ka­nia, jesz­cze gor­sze dosta­wali Łem­ko­wie i Ukra­ińcy, gdyż przy­byli póź­niej od innych. Ze względu na swoją anty­ro­syj­skość kre­so­wiacy mieli utrud­niony dostęp do wielu zawo­dów urzęd­ni­czych. Ich nie­wy­godną pamięć zama­zy­wano, bar­dziej skru­pu­lat­nie niż nie­miec­kie napisy na domach, z któ­rych wiele dotrwało aż po 1989 r.

Po stro­nie nie­miec­kiej liczba przy­by­szów rów­nież nie była mała, się­ga­jąc śred­nio połowy miesz­kań­ców, a w powia­tach nie­opo­dal Szcze­cina jesz­cze wyżej. Uchodźcy wywo­dzili się naj­czę­ściej bezpośred­nio zza Odry, znamy przy­padki, że oglą­dali z dru­giego brzegu swoje dawne domy77, lecz także z Prus Wschod­nich, kra­jów bał­tyc­kich, Ślą­ska i przed­wo­jen­nej Pol­ski, Cze­cho­sło­wa­cji, Rumu­nii i ZSRR. Znaczną część przy­by­szów z oko­lic Wał­cza, wtedy Deutsch Krone, i Piły, naon­czas Schneidemühl, oraz Ślą­ska i cze­skich Sude­tów sta­no­wili kato­licy. Nie­rzadko przy­jeż­dżali ze swo­imi księżmi o pol­sko brzmią­cych nazwi­skach, któ­rzy posłu­gi­wali się jesz­cze szcząt­kowo ślą­ską gwarą. Para­fia kato­licka w Dymi­nie (Dem­min) roz­ro­sła się dzie­się­cio­krot­nie, gene­ral­nie czte­rech na pię­ciu kato­li­ków na tere­nie powo­jen­nej Meklem­bur­gii i Pomo­rza Przed­niego to uchodźcy. Co cie­kawe, wszyst­kie waż­niej­sze miej­sca piel­grzym­kowe – bez wyjątku maryjne – zna­la­zły się na Rugii. Wyspa stała się celem ewa­ku­acji dla powia­tów pyrzyc­kiego i szadz­kiego. Cza­sami przy­by­wały w jed­nej kolum­nie wozów całe wsie, by przy­po­mnieć 280 miesz­kań­ców San­dow, póź­niej­szego Sądowa, któ­rzy po dwu­dzie­stu dniach wędrówki osie­dli 4 lutego 1945 r. w Scha­prode. Przyj­muje się, że w takich wspól­no­tach żyło się łatwiej i dłu­żej utrzy­my­wały one odrębną toż­sa­mość. W ostat­nich tygo­dniach wojny na Rugię ucie­kali rybacy, niektó­rzy przy­by­wali wła­snymi kutrami. Powo­dziło im się tutaj dobrze, gdyż w cza­sie dłu­gich wojen zasoby rybne ule­gają odtwo­rze­niu, nie­mniej miej­scowi odno­sili się do nich nie­chęt­nie78. Z podob­nymi kło­po­tami bory­kali się nasi kre­so­wiacy na zie­miach sta­ro­pol­skich, chyba szcze­gól­nie w Wiel­ko­pol­sce, pod­czas gdy na nowych Zie­miach Zachod­nich i Pół­noc­nych osad­nicy two­rzyli trudną mozaikę, lecz nie musieli się czuć gorsi w sto­sunku do innych grup przy­by­szów. Jasne, że i im w oto­cze­niu sta­rej wspól­noty żyło się lepiej. Przy­kła­dem Wiel­gowo pod Szcze­ci­nem, gdzie od 1946 r. prze­wa­żali miesz­kańcy dwóch pod­lwow­skich wsi – Zubrzy i Rzę­snej Pol­ski79.

Pola­ków i Niem­ców na pomor­skim pogra­ni­czu na­dal wiele dzieli, naj­bar­dziej – inny w obu kra­jach poziom życia. Ale łączy obie strony też nie­mało. I to nie tylko czę­sto nie­uświa­da­miana wspól­nota losu histo­rycz­nego i pro­blemy z toż­sa­mo­ścią wyni­ka­jące z powo­jen­nego roz­bi­cia wewnętrz­nego, lecz także poczu­cie pew­nego pery­fe­ryj­nego zanie­dba­nia zwią­za­nego z nie­do­in­we­sto­wa­niem, rady­ka­li­za­cja mło­dzieży, wresz­cie, co naj­waż­niej­sze, nara­sta­jące prze­ko­na­nie o wza­jem­nej potrze­bie. Cza­sami przy­biera ono postać zaska­ku­jącą: mani­fe­sta­cji pol­skich i nie­miec­kich nacjo­na­li­stów na szcze­ciń­skim placu Grun­waldz­kim zwró­co­nej prze­ciw nowemu wspól­nemu wro­gowi – uchodź­com. Naj­czę­ściej jed­nak odnosi się ono do gospo­darki. Wszy­scy wie­dzą, że bez roz­woju Szcze­cina jego zaple­cze, po pol­skiej i nie­miec­kiej stro­nie, pozo­sta­nie słabe80.

Szcze­cin jest jedy­nym pol­skim ośrod­kiem metro­po­li­tar­nym, któ­rego obszar wpły­wów roz­ciąga się po obu stro­nach gra­nicy. Tho­mas Lundén zauwa­żył nie­dawno, że takie mia­sta są w zasa­dzie ano­ma­lią. Nie­mniej, dodaje, nie­które z nich potra­fiły zna­leźć dla sie­bie odpo­wied­nią niszę81. Warto, by wciąż szu­ka­jący swo­jego miej­sca Szcze­cin wziął pod uwagę kon­sta­ta­cje szwedz­kiego geo­grafa. Zwłasz­cza że jest Szcze­cin zara­zem mia­stem o szcze­gól­nych pro­ble­mach z toż­sa­mo­ścią, o ileż bar­dziej skom­pli­ko­wa­nych niż przy­kła­dowo Wilno. Tu i tam kwe­stią pod­sta­wową jest cią­głość pamięci histo­rycz­nej wobec zmie­nio­nej pod­stawy etnicz­nej i języ­ko­wej. Litwini depo­lo­ni­zu­jąc Wilno, mają jed­nak głę­bo­kie i oparte na histo­rycz­nych pod­sta­wach prze­świad­cze­nie, że ono zawsze sta­no­wiło perłę w koro­nie ich pań­stwa82. Nie zmie­niają boha­te­rów, lecz nadają im litew­skie imiona, uwa­ża­jąc za (nie do końca) spo­lo­ni­zo­wa­nych Litwi­nów czy w osta­tecz­no­ści za (w poło­wie) Pola­ków litew­skiego pocho­dze­nia. Przy­po­mina to w znacz­nej mie­rze nasz sto­su­nek do Gdań­ska, naj­więk­szego portu i mia­sta przed­ro­zbio­ro­wej Rze­czy­po­spo­li­tej, zamiesz­ki­wa­nego wpraw­dzie w więk­szo­ści przez Niem­ców, czego by to wów­czas nie zna­czyło w tym kon­tek­ście, ale utoż­sa­mia­ją­cych się z Pol­ską i dum­nych z przy­na­leż­no­ści do kraju, gdzie nie docie­rają, jak pisano, nie­prze­rwane nie­miec­kie kłót­nie wewnętrzne. Gdańsz­cza­nin Mar­tin Gru­ne­weg porów­nał na prze­ło­mie XVI i XVII w. Wene­cję i Gdańsk, docho­dząc do wnio­sku, że oby­dwa mia­sta są rów­nie piękne, bogate i prze­peł­nione życiem inte­lek­tu­al­nym, lecz Gdańsk, perła Rze­czy­po­spo­li­tej – naj­bar­dziej swo­bod­nego kraju na świe­cie i dobrej matki, która równo karmi wszyst­kie swoje dzieci, sło­wem: „naszej Pol­ski” (Chri­stoph Hartk­noch) – prze­wyż­szał Wene­cję pod wzglę­dem wol­no­ści oby­wa­tel­skich i kom­pe­ten­cji samo­rządu83.

Dla Szcze­cina, poło­żo­nego jak Wene­cja nad wielką laguną, droga gdań­ska jest nie­do­stępna. Mia­sto nie może nawią­zać do pol­sko- -nie­miec­kiej prze­szło­ści ani odrzu­cić prze­szło­ści nie­miec­kiej, mimo że ta druga nie ma pra­wie nic wspól­nego z dzie­jami jego współ­cze­snych miesz­kań­ców. Nie może też prze­jąć pamięci jed­nej z daw­nych pol­skich dziel­nic, gdyż zamiesz­kuje je uchodź­cza mie­szanka, któ­rej wspo­mnie­nia i uczu­cia zosta­łaby pogwał­cone. Pamięć Szcze­cina, jak nie­mal całego Pomo­rza Zachod­niego, musi sta­no­wić ory­gi­nalny miks pamięci pol­skiej z histo­ryczną pamię­cią miej­sca, które przy­by­sze – odpo­wia­da­jąc gwał­tem na gwałt – zajęli: nie­miec­kiego, ale i wcze­śniej­szego, sło­wiań­skiego Pomo­rza. Potrzeba nie tyle wypar­cia nie­miec­kiej prze­szło­ści Pomo­rza Zachod­niego i Szcze­cina, ile jej mądrego oswo­je­nia, zago­spo­da­ro­wa­nia i powią­za­nia z pol­ską współ­cze­sno­ścią. Ina­czej znaj­dziemy się na pamię­cio­wej pustyni, na któ­rej żyć jesz­cze trud­niej niż z pamię­cią skom­pli­ko­waną.

Co i jak wybrać z nie­miec­kiej prze­szło­ści – to temat na fascy­nu­jącą i zapewne burz­liwą debatę. Marzy mi się dys­ku­sja po obu stro­nach gra­nicy, czego próby mamy w mie­sięcz­niku „Przez gra­nice”, dwu­ję­zycz­nym dodatku „Kuriera Szcze­ciń­skiego”, reda­go­wa­nym przez Bog­dana Twar­do­chleba we współ­pracy z Ruth Hen­ning i Nancy Wald­mann. Prak­tycz­nym poka­zem takiego przed­się­wzię­cia, nie­stety uni­kal­nym, były roz­mowy poprze­dza­jące nama­lo­wa­nie muralu na teatrze (Uckermärkische Bühnen) w Schwedt, do czego zapro­szono także bada­czy i arty­stów ze Szcze­cina. Na wielką ścianę tra­fili mię­dzy innymi: Maria Skło­dow­ska-Curie, Fry­de­ryk Cho­pin, Adam Mic­kie­wicz, Karol Libelt, Ignacy Łuka­sie­wicz, zamor­do­wany śmier­cią gło­dową w Auschwitz ojciec Mak­sy­mi­lian Kolbe i powie­szony w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym Flossenbürg szcze­ciń­ski teo­log Die­trich Bonhöffer84.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Np. Erazm z Rot­ter­damu, Spo­sób czyli metoda szyb­kiego i łatwego docho­dze­nia do praw­dzi­wej teo­lo­gii, w: tenże, Trzy roz­prawy, tłum. Juliusz Domań­ski, War­szawa 1960, s. 63–288, tu 176 nn. Por. też Abra­ham Cohen, Tal­mud. Syn­te­tyczny wykład na temat Tal­mudu i nauk rabi­nów doty­czą­cych reli­gii, etyki i pra­wo­daw­stwa, tłum. Regina Gro­macka, War­szawa 1995, s. 258. [wróć]

2. Ano­nim tzw. Gall, Kro­nika pol­ska, tłum. Roman Gro­decki, Wro­cław 1982, ks. II, 28, s. 91. [wróć]

3. Józef Szuj­ski, O fał­szy­wej histo­rii jako mistrzyni fał­szy­wej poli­tyki. Roz­prawy i arty­kuły, red. Hen­ryk Micha­lak, War­szawa 1991, s. 370–372. Por. Jerzy Mater­nicki, Józef Szuj­ski wobec tzw. idei jagiel­loń­skiej, w: Andrzej Gar­licki, Józef Ryszard Sza­flik, Marian Woj­cie­chow­ski (red.), Histo­ria XIX i XX wieku. Stu­dia i szkice ofia­ro­wane Hen­rykowi Jabłoń­skiemu, Wro­cław 1979, s. 41–55 oraz Andrzej Wierz­bicki, Wschód–Zachód w kon­cep­cjach dzie­jów Pol­ski. Z dzie­jów pol­skiej myśli histo­rycz­nej w dobie poroz­bio­ro­wej, War­szawa 1984, s. 225–238. Nie potra­fię powie­dzieć, czy Oskar Miłosz, który w 1927 r. pisał o prze­sad­nym, nie­płod­nym i nie­bez­piecz­nym roz­sze­rza­niu pol­skiego tery­to­rium na wschód, czy­tał Szuj­skiego, choć nie wyklu­czał­bym tego, bio­rąc pod uwagę jego eru­dy­cję. Oba poglądy są w sumie bli­skie, tylko że Oskar Miłosz uwa­żał, iż wszystko, co dobre w daw­nej Pol­sce, pocho­dziło z Litwy. Por. Cze­sław Miłosz, Jak z tą Litwą było, w: tenże, Szu­ka­nie ojczy­zny, Kra­ków 1992, s. 137–177, tu gł. 170 n. Wydaje się, że dobre wyj­ście z tego sporu daje prze­ko­na­nie Pił­sud­skiego o Pol­sce, wła­ści­wie Rze­czy­po­spo­li­tej, która przy­po­mina obwa­rza­nek, bo wszystko, co cenne, ma na obrze­żach. [wróć]

4. Andrzej Jane­czek, Fran­ci­szek Bujak: histo­ryk w nur­cie życia, w: Fran­ci­szek Bujak, Stu­dya nad osad­nic­twem Mało­pol­ski (wyd. 1: 1905), Poznań 2001, s. 207–233, tu gł. 207–212. [wróć]

5. Ewa Zamor­ska-Przy­łu­ska, Morze i zie­mia, zie­mia i morze [rec. Morze i zie­mia. Anto­lo­gia repor­taży z Pomo­rza, red. Cezary Łaza­re­wicz, Andrzej Klim, Wydaw­nic­two Poznań­skie, Poznań 2019], Kurier Szcze­ciń­ski. Doda­tek: Maga­zyn Kuriera, 6.12.2019, s. 6. [wróć]

6. Por. jed­nak niczym głos woła­ją­cego na pusz­czy arty­kuł Mar­cina Zasady, Rzeź Woli. Mści­sław Lurie. Wyzna­nia syna war­szaw­skiej Niobe, Pol­ska. The Times, 6.08.2019, https://pol­ska­ti­mes.pl/rzez-woli-msci­slaw-lurie-wyzna­nia-syna-war­szaw­skiej-niobe-wanda-lurie/ar/c15-147513 (dostęp: 27.03.2020). [wróć]

7. W przy­go­to­wa­niu, por. Ewa Zamor­ska-Przy­łu­ska, Prze­wod­nik lite­racki po Kra­ko­wie i woje­wódz­twie mało­pol­skim, Kra­ków 2010. [wróć]

8. Ales­san­dro Baricco, Ocean morze, tłum. Halina Kra­lowa, War­szawa 2001. [wróć]

9. Sta­ni­sław Vin­cenz, Tematy żydow­skie, wstęp Jeanne Hersch, Gdańsk 1993, s. 137. [wróć]

10. Hansjörg Küster, Geschichte der Land­schaft in Mit­te­leu­ropa. Von der Eiszeit bis zur Gegen­wart, München 2013, s. 146. [wróć]

11. Podob­nie Wła­dy­sław Kowa­lenko, Bał­tyk, w: SSS, t. 1, 1961, s. 84. [wróć]

12. Wzglę­dem sze­ro­kiego rozu­mie­nia Pomo­rza zob. Gerard Labuda, Wiel­kie Pomo­rze w dzie­jach Pol­ski, Poznań 1947; tenże, Pro­blemy dzie­jowe Wiel­kiego Pomo­rza (ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem śre­dnio­wie­cza), w: Pol­ska histo­rio­gra­fia bał­tycka. Naj­pil­niej­sze potrzeby badaw­cze, orga­ni­za­cyjne i wydaw­ni­cze. Refe­raty i dys­ku­sja z kon­fe­ren­cji nauko­wej Insty­tutu Bał­tyc­kiego w Szcze­ci­nie dnia 8–9 IV 1948 r., Gdańsk–Szcze­cin 1949, s. 30–42; Jörg Hack­mann, Gerarda Labudy kon­cep­cja histo­rii Pomo­rza, PZP 38, 1994, z. 2, s. 7–36; Cezary Obracht-Pron­dzyń­ski, Gerard Labuda jako histo­ryk Kaszub: inspi­ra­cje, Acta Cas­su­biana 19, 2017, s. 93–105. [wróć]

13. Tak okre­ślał Zalew Szcze­ciń­ski Józef Umiń­ski, Rola Bole­sława Krzy­wo­ustego w uchrze­ści­ja­nie­niu Zachod­niego Pomo­rza, Col­lec­ta­nea The­olo­gica 21, 1949, z. 4, s. 383–417, tu 407, http://bazhum.muzhp.pl/media/files/Col­lec­ta­nea_The­olo­gica/Col­lec­ta­nea_The­olo­gica–r1949–t21–n4/Col­lec­ta­nea_The­olo­gica–r1949–t21–n4–s383–417/Col­lec­ta­nea_The­olo­gica–r1949–t21–n4–s383–417.pdf (dostęp: 23.02.2020). [wróć]

14. Słow­nik geo­gra­ficzny Kró­le­stwa Pol­skiego i innych kra­jów sło­wiań­skich, red. Bro­ni­sław Chle­bow­ski i Wła­dy­sław Walew­ski, według planu Filipa Suli­mier­skiego, t. 11, War­szawa 1890, s. 681, http://dir.icm.edu.pl/pl/Slownik_geo­gra­ficzny/Tom_XI/681 (dostęp: 24.02.2020). [wróć]

15. Gerard Labuda, Drużno, SSS, t. 1, s. 391. [wróć]

16. Wielka Ilu­stro­wana Ency­klo­pe­dia Powszechna Wydaw­nic­twa Guten­berga, t. 17, Kra­ków 1930, s. 80, http://pbc.gda.pl/dli­bra/publi­ca­tion?id=17318 (dostęp: 24.02.2020). [wróć]

17. Zyg­munt Glo­ger, Geo­gra­fia histo­ryczna ziem daw­nej Pol­ski, Kra­ków 1900, s. 161, https://polona.pl/item/geo­gra­fia–histo­ryczna–ziem–daw­nej–pol­ski,MTE1OTQ4OTM/10/#item (dostęp: 24.03.2020). [wróć]

18. Aeneas Silvius, Preus­sen betref­fende Schri­ften, w: The­odor Hirsch, Max Töppen, Ernst Strehlke (red.), Scrip­to­res Rerum Prus­si­ca­rum, t. 4, Leip­zig 1870, s. 243, https://www.wbc.poznan.pl/dli­bra/publi­ca­tion/13119/edi­tion/21007/con­tent (dostęp: 24.02.2020). [wróć]

19. Alek­san­der Brückner, Słow­nik ety­mo­lo­giczny języka pol­skiego, War­szawa 1957, s. 128, 440. [wróć]

20. Jan M. Piskor­ski, Pomo­rze ple­mienne. Histo­ria – arche­olo­gia – języ­ko­znaw­stwo, wyd. 2: Wodzi­sław Ślą­ski 2014, s. 149–151. [wróć]

21. Kse­no­font, Wyprawa Cyrusa, tłum. Wła­dy­sław Madyda, War­szawa 2003, s. 8 n. (przed­mowa), 114. [wróć]

22. Take­shi Hama­shita, From the Ryukyu to the Hong Kong Networks. A History of Mari­time Asia and East and Southe­ast Asian Regio­nal Networks 1400–1900, w: Sølvi Sogner (red.), Making Sense of Glo­bal History. The 19th Inter­na­tio­nal Con­gress of the Histo­ri­cal Scien­ces Oslo 2000, Oslo 2001, s. 140–153, cyt. ze s. 143. [wróć]

23. Jan M. Piskor­ski, Od kultu hero­sów do ado­ra­cji ofiar. Prze­miany w kul­tu­rze pamięci, Więź, 2010, nr 2–3, s. 5–20, tu 10 n. [wróć]

24. Wang Gun­gwu, The Chi­nese Over­seas. From Ear­th­bo­und China to the Quest for Auto­nomy, Harvard Uni­ver­sity Press 2000, gł. s. 16–22, 44 n. [wróć]

25. Sta­ni­sław Rosik, Conver­sio gen­tis Pome­ra­no­rum. Stu­dium świa­dec­twa o wyda­rze­niu (XII wiek), Wro­cław 2010, s. 151, 396 n., 464 n. [wróć]

26. PUB, t. 6, nr 391. [wróć]

27. PUB, t. 1, nr 84, około 1175 r. [wróć]

28. PUB, t. 1, nr 88, 102: około 1181–1187 r. [wróć]

29. PUB, t. 2, nr 905: 1270 r. [wróć]

30. Timm Stütz, Brą­zowe żagle pomor­skich łodzi, tłum. Irena Obstaw­ska, Szcze­cin 2011, s. 23. Zob. też Robert Domżał, Kolek­cje zabyt­ko­wych łodzi w pol­skich i zagra­nicz­nych muze­ach mor­skich, Kwar­tal­nik Histo­rii Kul­tury Mate­rial­nej 60, 2012, nr 4, s. 667–677, http://rcin.org.pl/Con­tent/59881/WA308_76535_P331_Kolek­cje–zabyt­ko­wych_I.pdf (dostęp: 15.03.2020). [wróć]

31. PUB, t. 2, nr 972: 1273 r. [wróć]

32. Na zna­cze­nie tego ośrodka wska­zuje naj­le­piej fakt, że biskup Otto wzniósł tutaj jeden z pierw­szych zachod­nio­po­mor­skich kościo­łów, por. Marian Ręb­kow­ski, Chry­stia­ni­za­cja Pomo­rza Zachod­niego. Stu­dium arche­olo­giczne, Szcze­cin 2007, s. 32 i tenże, Od grodu ksią­żę­cego do rezy­den­cji pre­po­zyta kapi­tuły. Lubin w XI–XVI wieku, Archa­eolo­gia Histo­rica Polona 24, 2016, s. 59–73, tu gł. 60–67, https://apcz.umk.pl/cza­so­pi­sma/index.php/AHP/article/view/AHP.2016.004/12550 (dostęp: 31.03.2020). [wróć]

33. Wisełkę podej­rze­wał w tym miej­scu znany zachod­nio­po­mor­ski regio­na­li­sta Adal­bert Holtz, za któ­rym idzie Klaus Con­rad, wydawca pierw­szego tomu Pom­mer­sches Urkun­den­buch (PUB, t. 1, s. 134, przy­pis 12a). Raczej jest to sąsied­nie Żół­wino, maleńka wieś nad jezio­rem o tej samej nazwie. Dzie­sięt­nik Żół­wic, jak wska­zuje jego patro­ni­miczne imię, byłby potom­kiem nie­ja­kiego Żół­wia. Mógł upra­wiać rolę i wypa­sać świ­nie w tam­tej­szych dąbro­wach. Nie­wy­klu­czone, że droga, którą pędził stado, zacho­wała się do dzi­siaj. [wróć]

34. PUB, t. 1, nr 102 i 412 (dosłowna kon­fir­ma­cja z 1243 r.). Odno­śnie do inter­pre­ta­cji tego cie­ka­wego doku­mentu por. Jan M. Piskor­ski, Kolo­ni­za­cja wiej­ska Pomo­rza Zachod­niego w XIII i w począt­kach XIV wieku na tle pro­ce­sów osad­ni­czych w śre­dnio­wiecz­nej Euro­pie, wyd. 2: Poznań 2005, s. 110, a wzglę­dem loka­li­za­cji jego nazw miej­sco­wych zob. też Ryszard Mar­ci­niak, Dobra kapi­tuły kamień­skiej do połowy XV wieku, Szcze­cin 1970, s. 60 n., przyp. 63. [wróć]

35. Marian Ręb­kow­ski, O zna­cze­niu Świny we wcze­snym śre­dnio­wie­czu, Sla­via Anti­qua 59, 2018, s. 153–164, tu gł. 154–156. [wróć]

36. PUB, t. 5, nr 3257: 1319 r. [wróć]

37. Adal­bert Holtz, Bischof Otto von Bam­berg in Warp. Die Burgwälle Garz auf Use­dom und Neu­warp Alt­stadt, BS NF 45, 1958, s. 27–42, tu 40 n.; Jan M. Piskor­ski, Mia­sta księ­stwa szcze­ciń­skiego do połowy XIV wieku, wyd. 2: Poznań–Szcze­cin 2005, s. 118 n. [wróć]

38. PUB, t. 2, nr 1074: 1277 r. [wróć]

39. PUB, t. 2, nr 1387: 1286 r. [wróć]

40. PUB, t. 10, nr 5815: 1339 r. [wróć]

41. Alfred Kaniecki, Użyt­ko­wa­nie wód w śre­dnio­wie­czu na przy­kła­dzie zlewni Osiecz­nicy, Bada­nia Fizjo­gra­ficzne, R. III, Ser. A, Geo­gra­fia Fizyczna (A63), 2012, s. 77–94, tu gł. 89–93, https://repo­zy­to­rium.amu.edu.pl/bit­stream/10593/8863/1/kaniecki.pdf (dostęp: 25.02.2020). [wróć]

42. J. M. Piskor­ski, Kolo­ni­za­cja wiej­ska, s. 111 n. [wróć]

43. Gio­vanni Boc­cac­cio, Deka­me­ron, tłum. Edward Boyé, tekst popra­wił, uzu­peł­nił i przed­mową opa­trzył Mie­czy­sław Brah­mer, t. 2, War­szawa 1983, s. 20–23. [wróć]

44. Piotr Oleksy, Mate­usz Sikora, Wyspy sma­ków. Kuli­narna gawęda znad Zalewu Szcze­ciń­skiego, Lubin 2019, gł. s. 23–31. [wróć]

45. Prze­my­sław Śmie­tana, Ener­gia odna­wialna – jak to z nią jest, Prze­gląd Uni­wer­sy­tecki. Pismo Uni­wer­sy­tetu Szcze­ciń­skiego, 2019, nr 317–319, s. 4–7, tu gł. 5. [wróć]

46. Andrzej Wuczyń­ski, Wpływ farm wia­tro­wych na ptaki. Rodzaje oddzia­ły­wań, ich zna­cze­nie dla popu­la­cji pta­sich i prak­tyka badań w Pol­sce, Notatki Orni­to­lo­giczne, 2009, nr 50, s. 206–227, tu gł. 222. [wróć]

47. Bru­netto Latini, Skar­biec wie­dzy, tłum. Mał­go­rzata Fran­kow­ska-Ter­lecka, Teresa Gier­mak-Zie­liń­ska, War­szawa 1992, s. 310. [wróć]

48. Por. Mia Couto, Zacho­dząca flaga, tłum. Kata­rzyna Doro­ciń­ska, w: tenże, Naszyj­nik z opo­wia­dań, War­szawa 2008, s. 45–47. [wróć]

49. Gil­ga­mesz. Epos sta­ro­żyt­nego Dwu­rze­cza, zre­kon­stru­ował i prze­ło­żył, wstę­pem opa­trzył Robert Stil­ler, War­szawa 1980, s. 95–98. [wróć]

50. Kazuo Ishi­guro, A Pale View of Hills, [b.m.] Pen­guin 1983, s. 103. [wróć]

51. Karol Potkań­ski, O pocho­dze­niu wsi pol­skiej, w: tenże, Pisma pośmiertne, wyd. Fran­ci­szek Bujak, Poznań 2004, s. 540–565, tu 565. [wróć]

52. Jan Frans Wil­lems, Oude Vla­em­sche Lie­de­ren ten deele met de melodiën, Gent 1848, s. 35, https://books.google.pl/books?id=nBQJA­QA­AMAAJ&pg=PA540&hl=pl&source=gbs_selected_pages&cad=2#v=one­page&q&f=false (dostęp: 1.03.2020). We wcze­śniej­szych pra­cach poda­wa­łem ory­gi­nalny tekst tej pie­śni i jej tłu­ma­cze­nie, cza­sami lekko zmie­nione, za Bene­dyk­tem Zien­tarą, Hen­ryk Bro­daty i jego czasy, War­szawa 1975, s. 51. Tutaj dosto­so­wuję tłu­ma­cze­nie do ory­gi­nału, korzy­sta­jąc z obja­śnień Wil­lemsa. Jego zda­niem pieśń odnosi się do połu­dnio­wego wybrzeża Bał­tyku (Oost­zee). Naj­czę­ściej wiąże się ją z kolo­ni­za­cją XII–XIII w., lecz nie wyklu­czał­bym jej powią­za­nia z osad­nic­twem olę­der­skim XVI w. na Żuła­wach. Sze­rzej uza­sad­niam to w kolej­nym tomie prac wybra­nych – migra­cyjno-kolo­ni­za­cyj­nym. [wróć]

53. Jerzy Strzel­czyk, Szkice śre­dnio­wieczne, Poznań 1987, s. 328 n. [wróć]

54. Sarah Royce, A Fron­tier Lady. Recol­lec­tions of the Gold Rush and Early Cali­for­nia, wyd. Ralph Henry Gabriel, wyd. 2: Lin­coln and Lon­don 1977, s. 86 n. [wróć]

55. John Ste­in­beck, Grona gniewu, tłum. Alfred Lieb­feld, War­szawa 2012, s. 302, 315 n., 326, 344 nn., 349, 414, 494, 502. [wróć]

56. Archi­wum Akt Nowych, mikro­film nr B 26230: MSZ Depar­ta­ment Kon­su­larny, Wydz. Poli­tyki Emi­gra­cyj­nej, 1938–1939, sygn. 9820: Pismo St. Bie­drzyc­kiego, p.o. inspek­tora do spraw migra­cyj­nych woje­wody pomor­skiego, do Mini­ster­stwa Opieki Spo­łecz­nej, Wydział Zatrud­nie­nia i Migra­cji, nadane w Gdyni 20.07.1938 r., p. 52–53. [wróć]

57. Mar­cin Kula, Histo­ria Bra­zy­lii, Wro­cław i in. 1987, s. 95 n., 98 n., 101–106. Sze­rzej tenże, Polono–Bra­zy­lij­czycy i parę kwe­stii im bli­skich, War­szawa 2012 oraz Listy emi­gran­tów z Bra­zy­lii i Sta­nów Zjed­no­czo­nych 1890–1891, wyd. Witold Kula, Nina Asso­ro­do­braj-Kula, Mar­cin Kula, War­szawa 2012. [wróć]

58. Por. Ajschy­los, Ore­steja, tłum. Ste­fan Srebrny, w: Ajschy­los, Sofo­kles, Eury­pi­des, Anto­lo­gia tra­ge­dii grec­kiej, oprac. Sta­ni­sław Sta­bryła, Kra­ków 1989, s. 187; J. Ste­in­beck, Grona gniewu, s. 511 n.; Fer­nand Brau­del, Zie­mia, w: Fer­nand Brau­del, Filippo Coarelli, Mau­rice Aymard, Morze Śród­ziemne. Region i jego dzieje, tłum. Maria Bodu­szyń­ska-Boro­wi­kowa, Gdańsk 1982, s. 22. [wróć]

59. Hezjod, Prace i dni, w: tenże, Naro­dziny bogów (The­ogo­nia). Prace i dni. Tar­cza, tłum. Jerzy Łanow­ski, wyd. 2: War­szawa 2004, s. 78. [wróć]

60. Felipe Fernández-Arme­sto, Mil­len­nium, Lon­don 1997, s. 245 n. [wróć]

61. J. M. Piskor­ski, Kolo­ni­za­cja wiej­ska, s. 129–131. [wróć]

62. Jan M. Piskor­ski, Wygnańcy. Prze­sie­dle­nia i uchodźcy w dwu­dzie­sto­wiecz­nej Euro­pie, War­szawa 2010, s. 193. [wróć]

63. The­odor Herzl, Der Juden­staat. Ver­such einer moder­nen Lösung der Juden­frage (wyd. 1: 1896), Zürich 2006, s. 106 n. [wróć]

64. Jan M. Piskor­ski, Wojna, pamięć, toż­sa­mość, w: tenże (red.), Wojna, pamięć, toż­sa­mość. O bitwach i mitach bitew­nych, War­szawa 2012, s. 17–67, tu 20–28. [wróć]

65. Por. ostat­nio Paweł Mig­dal­ski, Sło­wiańsz­czy­zna pół­nocno-zachod­nia w histo­rio­gra­fii pol­skiej, nie­miec­kiej i duń­skiej, Wodzi­sław Ślą­ski 2019. [wróć]

66. Magnus Mörner, The Colo­ni­za­tion of Nor­r­land by Set­tlers during the Nine­te­enth Cen­tury in a Bro­ader Per­spec­tive, Scan­di­na­vian Jour­nal of History 7, 1982, s. 315–337, tu gł. 326–329. [wróć]

67. Klaus Zernack, Lud­ność pol­ska i two­rze­nie się „nowego ple­mie­nia” nie­miec­kiego na Ślą­sku, w: Marian Biskup (red.), Śląsk i Pomo­rze w histo­rii sto­sun­ków pol­sko-nie­miec­kich. Mate­riały XII Kon­fe­ren­cji Komi­sji Pod­ręcz­ni­ko­wej Histo­ry­ków PRL i RFN (Olsz­tyn, 5–10. czerwca 1979 r.), Wro­cław 1983, s. 81–90. [wróć]

68. The­odor Mom­m­sen, An die Deut­schen in Oester­re­ich, Neue Freie Presse, 31.10.1897, nr 11 (923), oraz Oswald Bal­zer, Offe­nes Schre­iben an Dr. The­odor Mom­m­sen, Lem­berg 1897. Dal­sza lite­ra­tura Jan M. Piskor­ski, Śre­dnio­wieczna kolo­ni­za­cja Europy Środ­ko­wej jako pro­blem histo­rii powszech­nej i porów­naw­czej histo­rii histo­rio­gra­fii, PH 97, 2006, s. 203–220, tu 209 n. [wróć]

69. Cze­sław Miłosz, Paweł i Gaweł, w: tenże, Szu­ka­nie ojczy­zny, s. 112–136, i tu 126. [wróć]

70. Świet­nie wpro­wa­dza w tę pro­ble­ma­tykę: Pra­bodh Kumar Bhow­mick, Socio-cul­tu­ral Pro­file of Fron­tier Ben­gal, Cal­cutta 1976. [wróć]

71. Por. Cz. Miłosz, Szu­ka­nie ojczy­zny. [wróć]

72. Tak o tzw. żoł­nier­zach wyklę­tych Sta­ni­sław Vin­cenz w powsta­łych około 1956 r. Dia­lo­gach z Sowie­tami, Kra­ków 1991, s. 304 n. [wróć]

73. Mir­jam Seils, Die fremde Hälfte. Auf­nahme und Inte­gra­tion der Flüchtlinge und Ver­trie­be­nen in Mec­klen­burg nach 1945, Schwe­rin 2012, s. 163–181, gł. 164. [wróć]

74. Jan M. Piskor­ski, Oswa­ja­nie mia­sta. Powo­jenny Szcze­cin oczyma nie­miec­kiego histo­ryka, w: Jan Muse­kamp, Mię­dzy Stet­ti­nem a Szcze­cinem. Meta­mor­fozy mia­sta od 1945 do 2005, tłum. Jacek Dąbrow­ski, Poznań 2013, s. 13–25, tu 17 n. Por. ponadto Kata­rzyna Mar­ci­szew­ska, Paweł Mig­dal­ski (red.), Tym samym pocią­giem. Prze­sie­dle­nia przy­mu­sowe, pro­cesy dez­in­te­gra­cyjne i inte­gra­cyjne na Pomo­rzu Zachod­nim i Ziemi Lubu­skiej w latach 1939–1949 w wybo­rze prac magi­ster­skich powsta­łych na semi­na­rium Jana M. Piskor­skiego, Chojna–Szcze­cin 2013. [wróć]

75. Naj­peł­niej o eta­pach powsta­wa­nia gra­nicy pol­sko-nie­miec­kiej na Pomo­rzu Zachod­nim: Bernd Aisch­mann, Mec­klen­burg-Vor­pom­mern, die Stadt Stet­tin aus­ge­nom­men. Eine zeit­ge­schich­tli­che Betrach­tung, Schwe­rin 2008. [wróć]

76. Nie były to grupy szcze­gól­nie liczne, ale bez nich trudno sobie wyobra­zić prze­ję­cie Ziem Zachod­nich. Por. Jan M. Piskor­ski, Nie­miec­kie drogi. Zachod­nio­po­mor­scy von Thad­de­no­wie mię­dzy pań­stwem a Kościo­łem. Przed­mowa, w: Rudolf von Thad­den, Trzy­głów. Z dzie­jów życia na Pomo­rzu mię­dzy Kościo­łem a poli­tyką 1807–1948, tłum. Anna Wzią­tek, Poznań 2015, s. 5–26, tu 15–18 [w niniej­szym tomie, s. 305–324, tu 314–316]. [wróć]

77. Magda Zięt­kie­wicz, Spoj­rze­nie przez rzekę, Gazeta Cho­jeń­ska, nr 29, 19.07.2005; Robert Ryss, Spoj­rze­nie przez rzekę, spoj­rze­nie na sie­bie, Gazeta Cho­jeń­ska, nr 49, 6.12.2005; tenże, Chojna i Wene­cja, Gazeta Cho­jeń­ska, nr 39, 26.09.2017. [wróć]

78. Mar­tin Holz, Eva­ku­ierte, Flüchtlinge und Ver­trie­bene in Mec­klen­burg-Vor­pom­mern 1945–1961 am Beispiel der Insel Rügen, Schwe­rin 2004, gł. s. 11, 19 n., 37 n., 44–49, 54–59; tenże, Eva­ku­ierte, Flüchtlinge und Ver­trie­bene in Mec­klen­burg-Vor­pom­mern 1945–1961 am Beispiel der Insel Rügen, w: Irm­fried Garbe, Nils Jörn (red.), Insel im pom­m­ri­schen Meer. Beiträge zur Geschichte Rügens, Gre­ifswald 2011, s. 309–336, tu gł. 313; S. Seils, Die fremde Hälfte, gł. s. 43 nn., 112 nn., 163 nn. [wróć]

79. Kata­rzyna Mar­ci­szew­ska, Od Augu­stwalde do Wiel­gowa, w: K. Mar­ci­szew­ska, P. Mig­dal­ski (red.), Tym samym pocią­giem, s. 81–97. Odno­śnie do roli Kościoła na pol­skim Pomo­rzu Zachod­nim por. Marta Cichocka, Kościół rzym­sko­ka­to­licki w pro­ce­sach inte­gra­cyj­nych na Pomo­rzu Zachod­nim w latach 1945–1956, Szcze­cin 2018. [wróć]

80. Agnieszka Łada, Justyna Segeš-Fre­lak, Polak Nie­miec dwa bra­tanki, Odra, 2012, nr 9 (wrze­sień), s. 44–46; Jan M. Piskor­ski, Deut­sche und Polen. Vor­bil­dli­che Nachbarn?, w: Uta Bret­sch­ne­ider, Sönke Frie­dre­ich, Ira Spie­ker (red.), Verord­nete Nachbar­scha­ften. Trans­for­ma­tion­spro­zesse im Gren­zraum Deutsch­land – Polen – Tsche­chien seit dem Zwe­iten Welt­krieg, Dres­den 2016, s. 207–218, tu gł. 208 n., 215 n. [wróć]

81. Tho­mas Lundén, On the Boun­dary. About Humans at the End of Ter­ri­tory, Hud­dinge 2004, s. 125. [wróć]

82. Cz. Miłosz, Jak z tą Litwą było, s. 157–160, 176 n.; tenże, Miej­sca utra­cone, w: tenże, Szu­ka­nie ojczy­zny, s. 187–211, tu gł. 191–193, 201. [wróć]

83. Karin Frie­drich, Inne Prusy. Prusy Kró­lew­skie i Pol­ska mię­dzy wol­no­ścią a wol­no­ściami (1569–1772), tłum. Gra­żyna Waluga, Poznań 2005, gł. s. 144, 153; Michael G. Müller, Kiedy skoń­czyła się histo­ria sta­rego Gdań­ska?, w: Robert Traba (red.), Rok 1945 (nie-)powroty. Inne opo­wie­ści o histo­rii Pol­ski, Gdy­nia 2017, s. 83–109. [wróć]

84. Monika Ada­mow­ska, Ewa Pod­gajna, Nasi mala­rze pró­bują oży­wić Schwedt, Gazeta Wybor­cza. Szcze­cin, 20.10.2011, https://szcze­cin.wybor­cza.pl/szcze­cin/1,137466,10501251,Nasi_mala­rze_probuja_ozywic_Schwedt.html (dostęp: 19.03.2020) i przede wszyst­kim Robert Ryss, Por­trety Pola­ków i Niem­ców na teatrze w Schwedt, Gazeta Cho­jeń­ska, nr 31–32, 2.08.2011, https://gaze­ta­cho­jen­ska.pl/gazeta.php?numer=11–31&temat=3 (dostęp: 19.03.2020); tenże, Mic­kie­wicz z Goethem, Cho­pin z Schu­man­nem, Gazeta Cho­jeń­ska, nr 47, 22.11.2011, https://gaze­ta­cho­jen­ska.pl/gazeta.php?numer=11–47&temat=3 (dostęp: 19.03.2020). [wróć]