Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pasjonujące wspomnienia człowieka, którego życie określają eksploracja i innowacja. "Ponad niebem" odtwarza niezapomniane przygody naszych czasów. Poczynając od dramatycznych, niezmiernie ryzykownych spacerów kosmicznych bohatera książki, amerykańskiego astronauty Scotta Parazynskiego, aż do zdobycia przezeń szczytu Mount Everest, kiedy to ocierał się o śmierć – jego organizm doznał uszkodzeń w następstwie przebywania w anormalnych warunkach przestrzeni kosmicznej – krok po kroku życie wybitnego sportowca, lekarza i eksploratora.
„Pisząc z umiarem, lecz i błyskotliwie, wplatając przy tym w narrację nieoczekiwany humor, Parazynski – wraz ze współautorką tej książki – przedstawia nam swoje przygody. A łączą się one z docieraniem w takie miejsca, które niewielu przed nim odwiedzało, czy to będzie przestrzeń kosmiczna, czy też szczyt Mount Everest”. Booklist
„Ponad niebem to opis niezwykłego, pełnego przygód życia – na Ziemi i ponad nią”. Houston Chronicle
„Z każdej strony książki wyziera zapał, determinacja, kreatywność i ciekawość świata, a wreszcie wielkie poczucie humoru autora; Ponad niebem bezsprzecznie zainspiruje przyszłe pokolenia do tego, by dążyć do realizacji marzeń każdą cząstką własnego istnienia”. John Glenn, pierwszy amerykański astronauta na orbicie okołoziemskiej
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 436
Tytuł oryginału
The Sky Below
Projekt okładki i stron tytułowych
Paweł Panczakiewicz
Redaktor prowadzący
Joanna Proczka
Redakcja merytoryczna
Hanna Śmierzyńska
Redaktor techniczny
Marcin Adamczyk
Korekta
Ewa Grabowska
Bogusława Jędrasik
Copyright © for the Polish edition and translation by Dressler Dublin sp. z o.o.,
Ożarów Mazowiecki 2019
Copyright © by Scott Parazynski 2017. All rights reserved.
This edition is made possible under a licence arrangement originating with Amazon Publishing,
apub.com, in collaboration with Graal Sp. z o.o.
Wydawnictwo Bellona
ul. J. Bema 87
01-233 Warszawa
tel. +48 22 620 42 91
www.bellona.pl
Dołącz do nas na Facebooku:
www.facebook.com/Wydawnictwo. Bellona
Księgarnia internetowa
www.swiatksiazki.pl
Dystrybucja
Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o.
05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91
e-mail: [email protected], tel. 22 733 50 10
www.olesiejuk.pl
ISBN 978-83-11-15670-8
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dla moich rodziców, Eda i Lindy,
którzy zainspirowali mnie do eksplorowania;
dla mojego syna Luke’a, który pierwszy nauczył mnie bezwarunkowej miłości;
dla mojej córki Jenny, która daje mi bezgraniczną radość i zachwyt;
Napisałem ją dla kobiet i mężczyzn należących do zespołu naziemnej obsługi STS-120, misji wahadłowca „Discovery”, którzy bez wytchnienia pracowali nocami od 31 października do 2 listopada 2007 roku, by ocalić należące do wyposażenia Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (MSK) uszkodzone panele słoneczne P6-4B. Ich wspaniała robota nigdy nie została należycie doceniona, podobnie jak oni sami. To jednak ich kreatywność, prężność oraz współdziałanie uratowały te panele – i znacznie więcej. Oto członkowie tego wspaniałego zespołu:
W NASA, nim stamtąd odszedłem, by poświęcić się innym zawodowym zajęciom, zajmowałem się głównie szkoleniem astronautów w zakresie obsługi sprzętu naukowego – początkowo w ramach programu „Spacelab”, a następnie w Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Nigdy nie uczestniczyłem bezpośrednio w żadnej misji z udziałem Scotta Parazynskiego jako członka załogi pojazdu, ale bardzo wiele o nim słyszałem. Po raz pierwszy poleciał na orbitę okołoziemską wahadłowcem „Atlantis” w misji to symbolu STS-66 (z wykorzystaniem rakiety nośnej Atlas III) w ramach programu „Spacelab” nadzorowanego przez moje macierzyste Centrum Lotów Kosmicznych im. George’a C. Marshalla w Huntsville w stanie Alabama. Opowieści o Scotcie zaczęły bardzo szybko krążyć w naszym środowisku szkoleniowym. Prowadzący zajęcia twierdzili, że to bardzo bystry i inteligentny facet, a przy tym sumienny, pracowity i uprzejmy. Czyli nie tylko świetnie nadający się do szkolenia, ale również sympatyczny. Później dowiedzieliśmy się, że jest też odważny, silny i zdecydowany, jednak dla personelu szkoleniowego oraz kursantów najważniejsze były dwie wspomniane już cechy: owa pojętność oraz to, że był miły i przyjacielski. Gdy poznaliśmy go bliżej, zapragnęliśmy, by uczestniczył we wszystkich naszych misjach, o czym jasno poinformowaliśmy nasze kierownictwo. Nie wiem, czy ukierunkowało to w jakiejś mierze jego przyszłą karierę zawodową, mam jednak nadzieję, że tak.
W NASA pracowałem również przy symulatorze pływalności neutralnej[1] w Centrum Lotów Kosmicznych. Jest to gigantyczny zbiornik wody o pojemności milionów galonów, w którym astronauci trenują poruszanie się na zewnątrz pojazdu kosmicznego i czynności wykonywane w przestrzeni, oswajając się ze skafandrami ciśnieniowymi. W zespole symulatora byłem najczęściej nurkiem ubezpieczającym uczestników treningu, wskakiwałem jednak w taki skafander po to, by poznać procedury obowiązujące astronautę w rzeczywistych warunkach. W takim ubiorze, o oficjalnej nazwie Extravehicular Mobility Unit, człowiek czuje się jak owinięty kilkoma płaszczami uszytymi ze sztywnej tkaniny. Również rękawice, wypełnione powietrzem pod ciśnieniem, niwelują zmysł dotyku, tak że na przykład utrzymanie w dłoni zwykłego klucza francuskiego wymaga znacznej siły. Nie wszyscy kosmonauci potrafią przyzwyczaić się do tych kombinezonów. My, personel symulatora, dobrze wiedzieliśmy, którym przychodzi to łatwo, a którym się to nie udaje. Scott należał do tej pierwszej grupy, był wśród tych naprawdę dobrych. Wyczuwał jakby szóstym zmysłem, co gdzie się znajduje, ponadto bez żadnych łamańców potrafił zawsze wybrać właściwe narzędzia, a potem skutecznie ich używać, nawet mając pole widzenia ograniczone przez hełm, albo gdy napompowany skafander uniemożliwiał mu najbliższe podejście tam, gdzie było to konieczne. Ta niejako wrodzona zdolność okazała się bardzo przydatna podczas późniejszej pracy w NASA, kiedy Scott miał tylko wyjść na zewnątrz stacji, potem zaś – nie mając żadnego doświadczenia w wykonywaniu takiego zadania – zdołał, unikając porażenia prądem i za pomocą naprędce zmajstrowanego narzędzia, ocalić Międzynarodową Stację Kosmiczną.
Oczywiście życie Scotta Parazynskiego to nie tylko czas, kiedy był astronautą. Powiem po prostu i na pewno nie skłamię: Scott to cud natury, gość mający na koncie więcej wyczynów i dokonań, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić czy choćby pomarzyć, by stały się jego udziałem. A choć niejedna z jego przygód była niebezpieczna i miała nikłe szanse powodzenia, Scott nie rezygnował, bo należy do osób, które, gdy już wyznaczą sobie cel, wytrwale i uparcie do niego dążą i zawsze, tak czy inaczej, go osiągają. Zatem teraz, kiedy mamy przed sobą jego wspomnienia, niech zabierze nas w podróż – a będzie ona z pewnością fascynująca.
Homer Hickam,
autor książki Rocket Boys: A Memoir
JESTEM NIEZMIERNIE SZCZĘŚLIWY, że moje wspomnienia zostały przetłumaczone na ojczysty język moich prapradziadków. I choć żaden z nich nie będzie mógł ich przeczytać, jako że wszyscy oni już dawno odeszli, bezsprzecznie swoje sukcesy zawodowe w programie kosmicznym, jak również wiele wspaniałych rzeczy, jakich w życiu doświadczyłem, zawdzięczam ich ambicji; temu, że nie lękali się podjąć ryzyka (mam na myśli podróż na przełomie wieków z Europy do Stanów Zjednoczonych, a potem, po kwarantannie na Ellis Island, pozostanie w naszym kraju), wadze, jaką przywiązywali do edukacji, i niezłomnemu dążeniu do urzeczywistnienia własnego „amerykańskiego snu”.
Zachowałem w pamięci dziecięce wspomnienia domu mojej praprababki w Ballston Spa w stanie Nowy Jork, gdzie na piecyku węglowym zawsze grzał się czajnik z wodą na herbatę, ciepło prababki, jej serdecznie uściski, jakimi przekazywała nam swą miłość, ilekroć nie potrafiła znaleźć angielskich słów wyrażających odpowiednie uczucia i myśli. Ponad wszystko stawiała etykę ciężkiej, uczciwej pracy, którą przekazała córce, czyli mojej prababce o imieniu Josephine (ta jeszcze zachowała znajomość polskiego i tłumaczyła dla mnie z tego języka) oraz synowi Edowi, mojemu pradziadkowi, pierwszemu w naszej rodzinie absolwentowi college’u.
W ciągu tych lat miałem szczęście, że mogłem oglądać Polskę nie tylko z orbity okołoziemskiej, ale też bezpośrednio, z „poziomu zero”. Bogate osiągnięcia kulturalne oraz naukowe waszego kraju, jak również mocne więzi łączące go ze Stanami Zjednoczonymi doskonale wróżą naszej wspólnej przyszłości.
Mam nadzieję, że książka ta spodoba się Wam i dostarczy wielu inspiracji.
Dr med. Scott Parazynski
Houston, Teksas, USA
Żadna prawdziwa przygoda nie jest zabawą, dopóki trwa.
Dom Del Rosso[1]
PO WSCHODNIEJ STRONIE EVERESTU już dawno wzeszło słońce, a ja wierciłem się w namiocie w Obozie 2., dwadzieścia jeden tysięcy stóp bliżej nieba; jako uczestnik wejścia na szczyt. Przez całą noc cienkimi ściankami namiotu z tkaniny typu RipStop targał skowyczący wiatr, swoje robił też siarczysty ziąb. Najbardziej jednak nie dawał mi zasnąć przejmujący ból w plecach.
Mój zegarek oznajmił popiskiwaniem, że jest 3.00 rano, z wysiłkiem więc wypełzłem ze śpiwora, zdecydowany ignorować swoje podłe samopoczucie. Włożyłem buty i umocowałem na nich raki, po czym ściągnąłem jak najmocniej, niczym pas ciężarowca, uprząż biodrową. To pomogło, bo gdy wyruszyliśmy w ów lodowaty wczesny poranek, ból w plecach nieco zelżał.
Przejście z Obozu 2. do Obozu 3. oznaczało konieczność przebycia niemal pionowej połaci ponad trzech tysięcy stóp twardego błękitnego lodu, w dodatku przeciętego tzw. Bergschrundem, czyli szeroką szczeliną brzeżną utworzoną przez migrujący lodowiec oderwany od pola firnowego w wyższych partiach szczytu. Towarzyszą mi w drodze Szerpowie Kami i Ang Namya oraz Chip Popoviciu, Vance Cook i Adam Janikowski, mój bliski przyjaciel i towarzysz podjętej przeze mnie kilka lat wcześniej próby zdobycia szczytu Denali.
Korzystając z już wytyczonej trasy, zeszliśmy w głąb szczeliny, wspięliśmy się na krótką, niemal pionową lodową połać i wydostaliśmy się tamtędy na zbocze Lhotse, ogromną i niezmiernie stromą połać, uformowaną z groźnego, bezlitosnego lodu, przez którą prowadziła droga do Obozu 3. na wysokości 24 500 stóp. Mimo nadwerężonego kręgosłupa dotarłem tam w bardzo przyzwoitym, czterogodzinnym czasie.
Obóz 3. był przedostatnim punktem orientacyjnym na szlaku prowadzącym na szczyt, a do tego zdecydowanie najmniej wygodnym, usytuowanym na kilku niewielkich platformach, specjalnie wyrąbanych w nadzwyczaj stromej pochyłości zbocza. Koczujący tu himalaiści zwykle zamykają się w namiotach (wyjąwszy niezbędne wyjścia za potrzebą), ponieważ poruszanie się na zewnątrz bez zabezpieczenia liną jest niebezpieczne. Zdarzyło się już, że ktoś zrobił fałszywy krok i spadł z Lhotse z wysokości 2500 stóp wprost do Bergschrundu i roztrzaskał się na miazgę w leżącym poniżej Zachodnim Kotle. Niemniej, jeśli chcieliśmy dotrzeć na szczyt, możliwie długi odpoczynek i zjedzenie czegoś miały wielkie znaczenie.
Po dojściu do Obozu 3. Adam, mój współlokator w namiocie, i ja na długo przed zachodem słońca staraliśmy się czym prędzej urządzić i zaaklimatyzować. Gdy jednak zluzowałem uprząż, by wśliznąć się do śpiwora, poczułem, że nie jest dobrze. Ból i sztywność bowiem wręcz w mgnieniu oka stały się jeszcze bardziej dokuczliwe niż wcześniej. Zacząłem sobie powtarzać, że bardzo potrzebuję snu. Potem będę mógł podjąć kolejną próbę i rankiem ruszyć na szczyt. Czułem taki ból, jakby ktoś kroił moje dolne kręgi nożem Rambo. Ból nadchodził falami, nieco słabł i znów narastał, a ja wiłem się w śpiworze. I tak na przemian, aż trudno mi było oddychać.
Wprawdzie bardzo dbałem o kondycję fizyczną, lecz, co tu kryć, byłem przecież starzejącym się astronautą, a misje kosmiczne nie okazały się zbyt życzliwe dla mojego kręgosłupa. Wyobrażam sobie, że przypomina on wieżę z klocków w grze jenga[2], w miarę upływu czasu coraz bardziej niestabilną i chwiejną. Na kręgi przeciętnego człowieka, poprzedzielane chrząstkami stanowiącymi amortyzatory, bardzo niekorzystnie wpływa przyrodzona nam konieczność poruszania się w postawie wyprostowanej. W następstwie niewiarygodnych nacisków na kręgosłup ciśnienie wywierane na dyski osiąga wartość nawet 230 funtów na cal kwadratowy[3].
Ja jednak jestem idealnym kandydatem do poważnych schorzeń kręgosłupa nie tylko z powodu względnie zaawansowanego wieku – tego nie ubywa. Swoje robi też mój wzrost – w postawie wyprostowanej mierzę 6 stóp i 3 cale, czyli ponad 190 centymetrów – a dodatkowo trzeba uwzględnić wysokie przeciążenia, jakich doświadczałem, uprawiając saneczkarstwo i pilotując samoloty o wysokich osiągach.
Wreszcie, co jest przypuszczalnie nawet ważniejsze, moje wielokrotne loty i spacery kosmiczne spowodowały, że problemy z kręgosłupem stały się u mnie niemal równie nieuchronne jak upadek zbyt wysokiej, a przez to chwiejnej wieży z klocków, po którym staje się ona stertą bezładnie rozrzuconych elementów. W przestrzeni kosmicznej kręgosłup wyprostowuje się, a krążki międzykręgowe zwiększają objętość, ponieważ przestaje na nie oddziaływać siła grawitacji. Toteż mój wzrost w takich warunkach osiągał imponujące sześć stóp, pięć i pół cala (197 cm), niemal kwalifikujące mnie do gry w NBA (lecz niestety, talentu nie starczyło). No i pięknie, tyle że przeniesienie w sferę ziemskiego przyciągania oznaczało dla mnie również powrót do poprzedniego, stałego wzrostu, czy nawet z jakimś niewielkim ubytkiem.
Dla większości astronautów wydłużanie się kręgosłupa w warunkach stanu nieważkości jest typowym zjawiskiem, dlatego dopasowując skafandry kosmiczne do ich rozmiarów, uwzględnia się to przejściowe powiększenie wzrostu. Przynajmniej w teorii. Specjaliści z NASA dodają około jednego cala do długości części tułowiowej skafandra, ale i tak zaraz po włożeniu ubioru ma się wrażenie, że rozmiar powinien być większy. Lecz po kilku minutach ciało przywyka, co zapewne wynika z tego, że pod wpływem nadciśnienia kręgosłup się kurczy, a wzrost astronauty wraca do normy.
Tutaj, pod szczytem, bóle pleców stają się dla mnie ogromnym problemem. Mój czas jednak ucieka, a gra jest warta świeczki. Planowanie wyprawy na Mount Everest przypomina tasowanie kart w taki sposób, żeby ich układ ci sprzyjał. Większość himalaistów stara się wchodzić na ten szczyt w porze przedmonsunowej, czyli nim spadnie śnieg, ponieważ temperatura jest wtedy zwykle nieco wyższa. W maju otwiera się najczęściej jedno- lub dwutygodniowe okienko pogodowe, kiedy warunki stają się najlepsze. Jednak nawet wtedy temperatura nie przekracza minus 25 stopni Celsjusza przy wiatrach, które w zły dzień potrafią osiągnąć prędkość nawet 50 mil na godzinę.
Większość osób nie wie, że wierzchołek Everestu wznosi się tak wysoko, że niemal zahacza o stratosferę. Przyjmuje na siebie całą siłę prądu strumieniowego, który potrafi tłuc w ścianę tego szczytu z prędkością bliską 175 mil na godzinę. Dla porównania: sztorm tropikalny uważany jest za huragan, gdy jego prędkość osiąga zaledwie 74 mile na godzinę, najsilniejsze zaś porywy wiatru huraganu kategorii 5., czyli najgwałtowniejszego, dochodzą do 156 mil na godzinę. Oznacza to, że megawiatry na Evereście należałyby do kategorii 6. huraganów, czy nawet wyższej, gdyby takowa istniała, a na dodatek w takich warunkach temperatura potrafi spaść do minus 73 stopni Celsjusza (w skali Fahrenheita jest to około 100 stopni poniżej zera).
To już pięćdziesiąty dziewiąty dzień mojej wyprawy na Dach Świata. Wszystko zaplanowałem z typową dla mnie skrupulatnością, licząc na sukces, ale też dopuszczając możliwość, że coś może pójść nie tak. Zaliczyłem cztery wejścia[4] na niepobłażliwą dla wspinaczy, stromą część lodowca zwaną lodospadem Khumbu, zamarzniętą rzekę bezładnie zalegającego śniegu i lodowych klifów. Pod stopami otwierały mi się tam groźne szczeliny, niekiedy sięgające 150 stóp. Wbijałem przednie zęby raków w twardy, błękitny lód ściany Lhotse wyżej niż kiedykolwiek przedtem, cierpiąc od zakwasów w nogach i wsłuchując się w ostrzeżenia płynące z płuc, że niebezpiecznie zbliżam się do czerwonej linii alarmowej. Za cenę ogromnego wysiłku znalazłem się wreszcie tu, gdzie teraz byłem, w miejscu zupełnie nie dla ludzi, nie mogłem zatem teraz czekać nie wiadomo jak długo, aż mój kręgosłup wydobrzeje. Znając opinię ekspertów odradzających przebywanie na tej wysokości dłużej niż 48 godzin, po których w organizmie następują zmiany szybko prowadzące do zgonu, miałem doprawdy niewiele czasu. Lecz najbardziej ze wszystkiego potrzebny był mi odpoczynek w Obozie 3. i danie plecom szansy na wytchnienie. O ile to w ogóle możliwe.
Po zachodzie słońca Adam ułożył się do snu: zasłonił oczy bandaną, na usta nasunął maskę tlenową i natychmiast zaczął chrapać. Rzęził przy tym niczym w agonii, lecz racjonalna część umysłu uspokoiła mnie, że to tylko zjawisko fizjologiczne zwane oddechem Cheyne’a-Stokesa[5], normalne w tych ekstremalnych warunkach.
Oddałbym wszystko, by też móc tak zachrapać, jednak przez następne dwanaście godzin przewracałem się z boku na bok w śpiworze, usiłując na próżno ułożyć ciało w takiej pozycji, żeby dręczący mnie ból zelżał o jedną albo dwie kreski. W apteczce mieliśmy kilka tabletek oksykodonu, jednak na tej wysokości nawet niewielka dawka leku opioidowego może osłabić motorykę oddechu, uznałem więc, że oddychanie jest ważniejsze niż uśmierzanie bólu. Zostały mi zatem lodowate zimno, niezgrabne ruchy okutanego w śpiwór ciała oraz gorąca nadzieja, że przez tę bardzo długą noc jakoś wydobrzeję.
Spełniał się mój najgorszy koszmar. Od szczytu moich marzeń dzieliła mnie zaledwie doba wspinaczki, lecz przez dojmujący ból przez całą noc nie zmrużyłem oka, a rankiem bolało mnie jeszcze bardziej. Jak to możliwe, do cholery? Miotałem się w śpiworze, podczas gdy ból przychodził i odchodził falami. Na wysokości ponad 24 tysięcy stóp, gdzie powietrze zawiera tylko 40 procent tlenu, oddychać było jeszcze trudniej. Choć przebywałem na tym szczycie już niemal osiem tygodni, mój organizm zaś przystosował się do ubogiego w tlen powietrza, czułem się tak, jak gdyby ktoś powoli mnie podduszał. Dominował jednak ból tak straszliwy, że oblewałem się zimnym potem. W tej sytuacji pragnienie tlenu przestawało absorbować moją uwagę.
Przez całą noc miotałem się niczym ryba w sieci, a zamiast wypocząć i odżyć, ogarnęło mnie krańcowe wyczerpanie. Przypominało mi to najgorszy dyżur, jaki pełniłem w szpitalu, biegając wokół chorych przez całą noc, tyle że tym razem dolegało mi niedotlenienie, byłem nieco odwodniony i niedożywiony, no i do tego ten okrutny ból. Tego na pewno nie miałem w planach.
Jeszcze nie byłem gotów do dalszej wspinaczki, gdy punktualnie o godzinie 5.30 obaj Szerpowie odchylili płachtę namiotu, zaglądając do środka i podając nam gorącą wodę, abyśmy mogli zaparzyć sobie herbatę i zrobić owsiankę. Bardzo im zależało, żeby wejść na górne partie ściany Lhotse, a stamtąd z Obozu 4. na Przełęczy Południowej wyruszyć na szczyt Everestu.
Czy jednak dam radę?
Adam zdjął z oczu bandanę, usiadł, popatrzył na mnie i się skrzywił, powtarzając mimicznie mój grymas.
– Czuję się do dupy, ale muszę spróbować – powiedziałem na tyle głośno, by usłyszał mnie wyraźnie.
Kiwnął głową ze zrozumieniem, wypełzł ze śpiwora i zaczął się przygotowywać, pomagając też mnie, widział bowiem, że sam nie dam rady. Leżałem przecież zapakowany w gruby, ocieplany śpiwór, a teraz potrzebowałem pomocy przy włożeniu uprzęży oraz pękatych butów przystosowanych do temperatury poniżej minus 50 stopni Celsjusza. Kilkakrotnie musiałem powstrzymywać Adama, by przeczekać szarpiący ból w plecach. Udało mi się nie syczeć przy tym ani nie jęczeć.
Godzinę później, o 6.30, byliśmy niemal gotowi, a ja zmusiłem się do wyjścia na zewnątrz. Koledzy z ekipy pomogli mi kolejno we wkładaniu raków; z radia dobiegały radosne głosy naszych towarzyszy wyprawy, Caseya i Ariego, obwieszczających wejście na szczyt, i było mi wstyd za siebie, bo najpierw poczułem zazdrość, a dopiero potem wspólną radość. Czy naprawdę upadłem aż tak nisko? Człowieku, weź się w garść, napomniałem samego siebie, ciesz się z ich wyczynu i zapomnij o tym cholernym bólu! Moi przyjaciele stali na szczycie najwyższej góry świata, jeśli zaś mój kręgosłup jako tako wydobrzeje i będzie współpracować, już za 24 godziny ja również się tam znajdę.
Pogodę mieliśmy doskonałą, temperatura minus 25 stopni Celsjusza, wiatr słabszy niż 15 mil na godzinę. Przed wymarszem chciałem usiąść i spróbować rozprostować plecy, było jednak zbyt mało przestrzeni. Z trudem mogłem się obrócić, by Kami zmienił mi butlę z tlenem. Pozwoliło to na kilka chwil zapomnieć o bólu, ale gdy miałem już na sobie uprząż, powrócił ze zdwojoną siłą i ściął mnie z nóg. Dosłownie – zatoczyłem się i padłem między namiotami. Marnie to wyglądało.
W firmie wziąłem dwumiesięczny urlop, pozostawiłem w domu niezbyt uszczęśliwioną żonę i dwoje cudownych dzieciaków, żeby zaś sfinansować swoją wyprawę, wziąłem pożyczkę hipoteczną w wysokości 40 tysięcy dolarów. Teraz szlag mnie trafiał na myśl, że po zaangażowaniu w to tyle czasu, energii oraz gotówki być może nigdy nie spełnię swoich marzeń. Po prawej widziałem wyraźnie Wierzchołek Południowy, kusząco bliski w czasie i przestrzeni. I znów iskierka nadziei. Może dam radę. Może po prostu mięczak ze mnie. Czy nie potrafię wziąć się w garść i przełamać?
Wiem, że nie mam zbyt wiele czasu, by ostatecznie zadeklarować, że idę lub zostaję, gdyż pozostali już dopinają uprzęże i podnoszą bagaż. To ostatni dzwonek, by powiedzieć „tak” lub „nie”, a mnie wciąż dręczy niezdecydowanie, czy dołączyć do zespołu. Ale jeśli dziś zrezygnuję, czy zdołam kiedykolwiek zrobić drugie podejście? Czy będzie mnie na to stać? Czy zgodzi się na to żona? O ile, kiedy wrócę do domu, wciąż będę miał żonę.
Z drugiej strony, jeśli się przełamię i pójdę, to czy nie sprawi to za dużo kłopotu moim kolegom? Bo z pewnością mnie nie zostawią, zwłaszcza gdy ból się nasili albo jak wpadnę w inne tarapaty. Czy zatem będzie to fair wobec nich? Nie jestem tu jedynym, który tak wiele poświęcił, by się tu znaleźć. A gdyby po drodze ból mnie powalił, to czy zostanę w górach na zawsze? Czy moi towarzysze zakończą wtedy misję, ryzykując własne życie?
– Spróbuje pan pójść, tak? – głos Szerpy Kami wyrywa mnie z ponurych rozmyślań. Podnoszę wzrok na stale uśmiechniętą twarz Żelaznego Człowieka z Himalajów i widzę w jego badawczym spojrzeniu troskę.
Wreszcie, niezdecydowany, obolały i oklapnięty, postanawiam jednak spróbować. Zmuszam się, by wstać, i robię to bardzo niepewnie. Wstrzymuję oddech, przyjmując od kręgosłupa karę za to, co zrobiłem. Po krótkiej chwili ruszam powoli ku odległej zaledwie o pięćdziesiąt stóp stromiźnie. Robię to krokiem Frankensteina na haju, ale tylko tyle potrafię z siebie wykrzesać. Być może, lecz tylko być może, gdy już się rozruszam, ból zelżeje.
Nie pierwszy raz staję przed obliczem takiego dylematu. Czasem nie ma innej drogi jak tylko na szczyt.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.