Poniewczasie - Lisa Kränzler - ebook

Poniewczasie ebook

Lisa Kränzler

4,5

Opis

Wielopłaszczyznowa powieść, będąca zarazem traktatem o pamięci i odpowiedzialności, studium przyjaźni, tekstem o narodzinach artystki, opowieścią o zmaganiu się z żalem i poczuciem winy po stracie bliskiej osoby – poniewczasie... Lisa Kränzler – „malarka, która pisze” – tworzy wyraziste sceny wizualne, przypominające obrazy neoekspresjonistyczne. Opowiada o relacji dwóch nastolatek, które różni niemal wszystko. Jedna dorasta w ubogiej rodzinie robotniczej, doświadcza przemocy emocjonalnej i seksualnej, a jej ulubionym zajęciem są gry komputerowe; druga to jedynaczka z zamożnej inteligenckiej rodziny, w bezpiecznej przestrzeni może rozwijać swoje talenty, a jej pasją jest gra na fortepianie. Utrzymaną w poetyce kontrastu narrację autorka buduje wokół przyjaźni, która z początkowego siostrzeństwa krwi pod wpływem doznanej krzywdy i naruszenia nietykalności cielesnej przeradza się w nieufność, niechęć, wrogie milczenie. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 260

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ElwiraPe

Nie oderwiesz się od lektury

„Wiele kosztuje mnie wepchnięcie siebie samej za próg i zanurzenie w mętnych wodach twojego mieszkania. Najchętniej wstrzymałabym oddech, zamknęła szczelnie usta, nos i oczy, chwyciła ciebie za rękę i jak najszybciej uciekła na świeże powietrze. Ale nie robię nic z tych rzeczy. Zamiast tego skinieniem ręki daję się zaprosić do środka. Przez grzęzawisko cieni w przedpokoju bez okien przechodzę po omacku do dużego pokoju. Zezują na mnie podejrzane przedmioty, pogrążone w mokradłach półmroku. Trzymam się prosto jak świeca. Żeby tylko nie okazać strachu! Wszędzie coś się czai i czyha. Złe zamiary spowija siny woal. Zza przymkniętych drzwi sypialni dobiega groźne chrapanie. Przyjść do ciebie do domu przypomina mi próby pływania w stawie Hacklerweiher, co wywoływało u mnie panikę…” Mętny wody mieszkania, grzęzawisko cieni, mokradła półmroku. Cytuję Wam ten fragment, byście zobaczyli jak iście plastyczny jest język tej książki. Język jako żywo zwierzę, którą wprowadza nieustanne napięcie, tr...
41
Cyborg9

Dobrze spędzony czas

Wstrząsająca, choć tak się nie zapowiada
10

Popularność




CZĘŚĆ

I

1.

Nie­praw­do­po­dobne, że­bym po prze­szło dwu­dzie­stu czte­rech la­tach mo­gła jesz­cze wskrze­sić od­czu­cie, jak do­ty­kam koń­có­wek jej świeżo wy­kieł­ko­wa­nych wło­sków, krót­kich jak główki za­pa­łek...

Na szczę­ście moją pa­mięć gu­zik ob­cho­dzą praw­do­po­do­bień­stwa, po­zwala mi więc moją małą, pulchną rączką raz po raz gła­skać jej dużą, ostrzy­żoną na je­żyka dzie­cięcą główkę.

Z głębi bez­li­to­sne głosy ma­lu­chów wy­krzy­kują prze­zwi­sko, które dziś brzmi ra­czej nie­win­nie: „jeż”.

– Je­eeeż! – drą się małe gar­dła, prze­cią­ga­jąc sy­laby tak długo, że „jeż” prze­kształca się w „je­eeeszszszsz” i za­czyna bu­dzić wstręt.

Póź­niej twier­dziła, że ja jedna wo­ła­łam ją po imie­niu, po jej praw­dzi­wym imie­niu, które brzmiało może Ja­śmina, może Ce­lina, a może Ju­styna, i że ta od­mowa na­śla­do­wa­nia in­nych i uży­wa­nia jej zwie­rzę­cego prze­zwi­ska dała po­czą­tek na­szej przy­jaźni.

Ja na­to­miast uwa­żam za da­lece bar­dziej praw­do­po­dobne, że to do­zna­nie ak­sa­mitu, pu­szy­sto­ści per­skiego dy­wanu i za­ra­zem tak prze­dziw­nie nie­sforne od­czu­cie ła­sko­ta­nia, ja­kimi ob­da­rzały moją dłoń jej włosy, przy­cią­gało mnie do niej ni­czym ma­gnes, bu­dziło we mnie nie­od­parte pra­gnie­nie, by jesz­cze wię­cej do­zna­wać wie­lo­krot­nego gła­ska­nia, wie­lo­krot­nego od­czu­wa­nia, wie­lo­krot­nego roz­ko­szo­wa­nia się tą nie­znaną mi do tej pory fak­turą po­wierzchni głowy i wło­sów.

A więc JA bym po­wie­działa, że ka­mie­niem wę­giel­nym na­szej przy­jaźni była nie tyle moja wstrze­mięź­li­wość w do­ku­cza­niu, ile tam­ten ka­mień kra­węż­nika, który roz­łu­pał jej czaszkę na krótko przed­tem, za­nim po­szły­śmy do przed­szkola.

Do­brze znam pa­gó­rek i miej­sce, gdzie się to wy­da­rzyło. W na­stęp­nych la­tach czę­sto je za­zna­cza­ły­śmy czer­wo­nymi ik­sami, pi­sząc kredą po ulicy. Prze­bieg wy­padku, o któ­rym wiem tylko z opo­wia­dań, a także po­stać nie­ustra­szo­nej ka­mi­ka­dze Ja­śminy czy Ce­liny czy Ju­styny na roz­kle­ko­ta­nym ro­werku, mało bez­piecz­nym mimo bocz­nych kó­łek, w każ­dej chwili mogę przy­wo­łać w pa­mięci bez naj­mniej­szych trud­no­ści i to z nie­za­wodną ostro­ścią, ni­czym ob­raz z ka­mery fil­mo­wej. Wy­obra­że­nie wy­padku, któ­rego ist­nie­nie za­wdzię­czam wspo­mnia­nej już wła­ści­wo­ści mo­jej pa­mięci, nie­dba­ją­cej o ja­kie­kol­wiek praw­do­po­do­bień­stwo, od – w co trudno uwie­rzyć – dwu­dzie­stu czte­rech lat broni swo­jego miej­sca w moim zbio­rze ob­ra­zów, gdy tym­cza­sem wspo­mnie­nia in­nych do­świad­czeń współ­prze­ży­wa­nych live dawno już za­tarły się w zgiełku in­ten­syw­nych wra­żeń. Przy­czyna tej utraty ob­ra­zów po­zo­stała do­tych­czas nie­wy­ja­śniona ani też nie udało mi się na ra­zie udo­wod­nić tezy, że wy­two­rzone w trak­cie pro­ce­sów prze­miany ma­te­rii cie­pło po­woli roz­kłada wszystko, co prze­cho­wuje pa­mięć, a mój go­rący umysł sta­pia na­wet naj­trwal­sze no­śniki ob­ra­zów, roz­go­to­wuje je, za­mie­nia w parę i upłyn­nia.

Gdy jak te­raz do­znaję na­głego ob­ja­wie­nia, uświa­do­miw­szy so­bie, że liczby wra­żeń, które stają się ofiarą co­dzien­nych wy­ma­zy­wań, nie można przed­sta­wić w żad­nej po­staci, to czuję za­wroty głowy, a krót­kie, gwał­towne wstrząsy we­wnętrz­nej rów­no­wagi utrud­niają mi dal­sze ży­cie. Chwieję się, za­ta­czam, w końcu wcze­piam, jak za­wsze, w je­den z nie­wielu nie­znisz­czal­nych fi­la­rów mo­jej pa­mięci, rzad­kich dla mnie, nie­wzru­szo­nych pew­ni­ków w kra­jo­bra­zie mo­jego mó­zgu, które zżarte mogą być je­dy­nie przez de­men­cję i al­zhe­imera, a do któ­rych na­leży rów­nież ob­raz two­jego upadku o nie­mal zgub­nych skut­kach.

Po­szu­ki­wa­nia in­nych pod­pór, pro­tez czy po­rę­czy jak na ra­zie nie przy­nio­sły re­zul­tatu.

2.

Pęk­nię­cie pod­stawy czaszki” i „grzmo­cić się”.

Te dwa po­ję­cia po­zna­łam, usły­sza­łam, zro­zu­mia­łam dzięki niej, Ja­śmi­nie czy Ce­li­nie czy Ju­sty­nie, która była, jest i bę­dzie po wszyst­kie czasy ich po­sia­daczką.

Szcze­gól­nie godne uwagi: obie kom­bi­na­cje li­ter mó­wią o du­żych prze­bi­ciach, o wy­cie­ka­niu pły­nów krwa­wych, mó­zgo­wych, na­wil­ża­ją­cych czy na­sien­nych, o zie­ją­cych i śli­skich szpa­rach, o wcho­dze­niu i przyj­mo­wa­niu, ugi­na­niu i ła­ma­niu, o ży­ciu i śmierci, fron­tal­nym ude­rze­niu i ho­ry­zon­tal­nym pchnię­ciu, o grzmo­cie, trza­sku i pi­sku, o ry­zyku, upadku i przy­padku, o do­ro­śle­niu, o twar­dym na mięk­kim i twar­dym na twar­dym oraz o wszech­mocy fi­zycz­nych i che­micz­nych praw, któ­rym od po­czątku pod­le­gało, pod­lega i bę­dzie pod­le­gać na­sze ludz­kie ist­nie­nie.

„Grzmo­cić się”...

Słowo ma­jące wielu krew­nych, spo­śród któ­rych „akt pro­kre­acji” za­li­cza się chyba ra­czej do da­le­kich ku­zy­nów...

W mo­jej oso­bi­stej ro­dzi­nie wy­ra­zów okre­śla­ją­cych sto­su­nek płciowy trzy­mają się one mimo to za ręce, tak że prze­skok od „grzmo­cić się” do „pro­kre­acji” nie wy­maga od mo­ich my­śli zbyt wiel­kiej spraw­no­ści fi­zycz­nej. Oczy­wi­ście nie jest to by­naj­mniej ko­niec ciągu sko­ja­rzeń my­ślo­wych wy­wo­ła­nych sło­wem „grzmo­cić się”. Zwy­kle na­suwa się w tym miej­scu wy­raz „po­czę­cie”, który nie­za­wod­nie pro­wa­dzi mnie do „ma­mi­nego brzu­cha”, a po­nie­waż mój po­byt tam wy­myka się mi z pa­mięci, to za­stęp­czo – do twa­rzy mo­jej mamy.

Twa­rze i brzu­chy na­szych mam bar­dziej nie mo­głyby się róż­nić.

Po jed­nej stro­nie ulicy, która może miała na­zwę Je­le­nia, może Sar­nia, a może Ża­bia czy So­wia, twarz i brzuch mamy z wy­kształ­ce­niem uni­wer­sy­tec­kim, po dru­giej na­to­miast grube rysy i pę­pek mamy ro­bot­nicy. Po tej stro­nie plan na­ucza­nia, po tam­tej plan pracy na zmiany; tu dom na wła­sność, tam miesz­ka­nie czyn­szowe; po pra­wej opieprz, po le­wej wpieprz. Na wscho­dzie – świeże owoce, świeże po­wie­trze i kom­post, a na za­cho­dzie puszki, pety i po­piel­niczki.

Nie­mniej jed­nak na­sze tak różne matki łą­czyło kilka wcale istot­nych cech wspól­nych: na nich obu spo­czy­wał cię­żar pracy her­ku­le­so­wej, by utrzy­mać dom, do­ro­bek i mir w ro­dzi­nie, przy czym ich chro­nicz­nie prze­mę­czone twa­rze przy­ozda­biały cią­gle uśmie­chy do­da­jące od­wagi...

Ale tym, co nas, Ja­śminę czy Ce­linę czy Ju­stynę oraz mnie, dziew­czynkę o imie­niu może Lotta, może Lu­iza, a może Łu­cja, fa­scy­no­wało naj­bar­dziej, a co nas w na­szym dzie­cię­cym mnie­ma­niu i prze­ko­na­niu zo­bo­wią­zy­wało do przy­jaźni, je­śli wręcz nie do sio­strzeń­stwa, były otrzy­mane na chrzcie imiona na­szych mam, któ­rych ko­rze­nie się­gają świata ro­ślin­nego. Za­równo po wschod­niej, jak i po za­chod­niej stro­nie ulicy Je­le­niej czy Sar­niej, Ża­biej czy So­wiej li­sty, okładki ksią­żek i do­ku­menty roz­kwi­tały w naj­lep­sze, a kiedy nasi oj­co­wie mieli ja­kieś ży­cze­nia, to przy­wo­ły­wali mamy imio­nami kwia­tów, może Iris, może Mar­ga­reta, a może Róża czy Li­liana.

Lo­gika two­ich lo­ków

Oczy­wi­ście mu­siały jej uro­snąć loki.

Już kilka ty­go­dni po tym, jak ogo­lono i po­zszy­wano jej pęk­niętą czaszkę, oczysz­czoną naj­pierw z masy plą­czą­cych się, zle­pio­nych krwią wło­sów, które za­stą­piono po­tem zyg­za­kami drob­nych, guz­ko­wa­tych li­nii spe­cjal­nej nici chi­rur­gicz­nej, uwi­docz­niła się kę­dzie­rzawa nie­rów­ność – za­pewne re­zul­tat po­tęż­nego wstrząsu, po­twor­nego ude­rze­nia.

Czę­sto wy­obra­żam so­bie jesz­cze po upły­wie wielu mie­sięcy od wy­padku ce­bulki wło­sów, lekko drżące, każda z osobna ro­ze­dr­gana sła­bymi wstrzą­sami wtór­nymi, przy­po­mi­na­ją­cymi o wiel­kim, dru­zgo­cą­cym nie­szczę­ściu. Ty­siące wło­so­wych pod­pó­rek pa­mięci, które chcą za­po­biec nie­roz­waż­nej bra­wu­rze i bez­tro­sce. Aby w porę zwró­cić uwagę na blaszkę czaszki nie­ustan­nie za­gro­żoną na­głymi, gwał­tow­nymi wstrzą­sami, wy­sy­łają po­skrę­cane w kor­ko­ciągi sy­gnały ostrze­gaw­cze, które opa­dają na uszy, skro­nie, czoło i oczy.

Ostrze­ga­jące fale.

Mo­rze w to­na­cji od ja­sno­brą­zo­wej do od­cie­nia średni blond, mo­rze za­re­je­stro­wa­nych drgań, które nie­sfor­nym nim­bem oto­czyły jej twarz. Au­re­ola z lo­ków, grze­ją­cych la­tem nie­mi­ło­sier­nie, któ­rych krnąbr­ność przy cze­sa­niu do­pro­wa­dzała matkę ro­bot­nicę do pa­sji, a dziew­czynkę, sku­loną ze stra­chu pod cio­sami szczotki, do pła­czu.

3.

Przedsz­ko­lanki mu­siały prze­wi­dzieć, że w przy­szło­ści po­ja­wią się te fa­lu­jące pro­mie­nie, skoro małą ze szcze­ciną na gło­wie przy­dzie­liły do grupy Sło­ne­czek („czer­wona grupa”).

Mnie na­to­miast wsa­dzono do tak zwa­nej grupy Księ­ży­ców („żółta grupa”), co mnie nieco za­sko­czyło, gdy się do­wie­dzia­łam, że w rze­czy­wi­sto­ści Księ­życ to ro­dzaj ubo­giego, który przyj­muje jał­mużnę od Słońca, bierny od­blask, a nie źró­dło lśnie­nia.

Czy my, „żółci”, by­li­śmy tylko krót­ko­noż­nymi bier­nymi ga­piami?

Zgrają tych ma­lu­chów, które świecą świa­tłem od­bi­tym?

Czy też ra­czej po­win­ni­śmy, my wszy­scy z miesz­czań­skich lub no­wo­bo­gac­kich ro­dzin, moż­li­wie jak naj­wcze­śniej wpra­wiać się w sztuce un­der­sta­te­mentu, nie­do­mó­wień, uczyć się wiel­ko­dusz­nie i bez­in­te­re­sow­nie ustę­po­wać pierw­szeń­stwa in­nym, dzie­ciom ro­bot­ni­ków i cu­dzo­ziem­ców, po­zwa­la­jąc im być w cen­trum, w środku na­szego układu sło­necz­nego w ka­to­lic­kim przed­szkolu, za­nim w roli ma­łych i naj­mniej­szych try­bi­ków roz­poczną pracę w na­szych do­brze pro­spe­ru­ją­cych przed­się­bior­stwach śred­niej wiel­ko­ści?

Kto w spra­wie nazw, ko­lo­rów i ze­sta­wie­nia grup uwie­rzy w sa­mo­wolę czy przy­pa­dek?

Ja nie.

Przy­dzie­le­nie Szcze­ciny do grupy Sło­ne­czek było rów­nie nie­przy­pad­kowe, jak ob­sada ról w przed­sta­wie­niu te­atral­nym wy­sta­wio­nym w na­szym ostat­nim roku w przed­szkolu.

Spek­takl, ra­czej mu­si­cal z tań­cem niż sztuka te­atralna, który ode­gra­li­śmy pod ko­niec lipca przed ma­mami o opusz­kach pal­ców po­kłu­tych igłami od szy­cia ko­stiu­mów, przed ro­dzeń­stwem i nie­licz­nymi oj­cami, za­pewne bez­ro­bot­nymi, za­ty­tu­ło­wany był Sa­fari.

Je­eeeszszszsz/Szcze­cina/Ja­śmi­na­Ce­li­na­Ju­styna grała par­tię Dzi­ku­ski czy, mó­wiąc po­praw­nie, Ple­mien­nej Wo­jow­niczki. Mnie na­to­miast przed­szko­lanki na­mó­wiły do ode­gra­nia Prze­wod­niczki Sa­fari, w związku z czym by­łam je­dy­nym dziec­kiem z rolą mó­wioną, tremą i przy­mu­sem na­ucze­nia się kwe­stii na pa­mięć...

Gdy więc Szcze­cina mo­gła do woli za­cho­wy­wać się na sce­nie DZIKO i ży­wio­łowo, ja mu­sia­łam wlec po sce­nie nie­po­ręcz­nego, tek­tu­ro­wego dżipa o nie­bez­piecz­nie ostrych kra­wę­dziach i re­cy­to­wać:

... po sze­ro­kim, błę­kit­nym Niiiilu

pły­nie cza­pla na kro­ko­dy­y­y­ylu!!

– wy­dzie­ra­łam się pełna dumy do wi­downi. Po­nadto, aby umoż­li­wić pu­blicz­no­ści jak naj­lep­szy wi­dok na moją na­bytą spe­cjal­nie na tę oka­zję gar­de­robę wierzch­nią, trzeba było moż­li­wie jak naj­da­lej od okna dżipa ode­pchnąć łok­ciem chłopca o ja­sno­blond wło­sach, który miał się wcie­lić w mę­skiego Prze­wod­nika Sa­fari. W przy­padku tej moim zda­niem w naj­wyż­szym stop­niu god­nej zo­ba­cze­nia czę­ści ubioru cho­dziło o blu­zeczkę ko­loru na­parst­nicy, czyli ciem­no­fio­le­to­wego, wy­ko­naną z ma­te­riału, który po krót­kim ciągu pię­ciu gu­zi­ków roz­dzie­lał się na „dwa końce do wią­za­nia na su­peł”, ob­na­ża­jąc dzięki tak wy­myśl­nemu fa­so­nowi mój pę­pek. Tę wi­doczną na sze­ro­kość dłoni na­gość od­czu­wa­łam jako spek­ta­ku­larną, i nie prze­sa­dzę, je­śli po­wiem, że top od­sła­nia­jący brzuch był dla mnie kwin­te­sen­cją se­xi­ness.

Oto ono! Słowo bo­dziec zło­żone z czte­rech li­ter, two­rzące tu rze­czow­nik z dziar­ską koń­cówką -ness. Bez­wstyd­nie wci­ska się mię­dzy przy­imek a cza­sow­nik po­sił­kowy: TO słowo, które od­tąd bę­dzie za­wsze współ­brz­miało we wszyst­kich wy­ra­zach za­wie­ra­ją­cych li­terę „x”.

Sexy.

Zna­cze­nie tego słowa ro­zu­mia­łam jako do­zna­nie ko­ciej zwin­no­ści i gięt­ko­ści mo­jego ciała, wy­wo­ły­wane wów­czas, gdy prze­su­wa­łam dło­nią po ła­god­nie po­fa­lo­wa­nych kra­jo­bra­zach na mo­jej skó­rze, a także jako obu­dzone w ten spo­sób pra­gnie­nie, by do­ty­kało mnie wię­cej pal­ców, ob­cych pal­ców.

Es, e, iks, igrek.

Ta­jem­ni­cze słowo do­ro­słych, które mu­siało się ja­koś łą­czyć z od­kry­ciem do­sko­na­ło­ści wła­snego kształtu i z za­mia­rem jego zba­da­nia wię­cej niż tylko dwiema rę­kami.

Ale to nie jest, nie, to w ża­den spo­sób NIE MOŻE być wszystko...

Prze­czu­cie, że moje do­zna­nie zwią­zane z wy­ra­zem za­wie­ra­ją­cym li­terę X obej­mo­wało je­dy­nie część jego moż­li­wych zna­czeń – a moje do­świad­cze­nia le­d­wie UCIE­LE­ŚNIAŁY su­ge­stie i wska­zówki co do rze­czy­wi­stego, do­ro­słego zna­cze­nia tego słowa – na­ra­stało we mnie z każ­dym prze­ży­tym ro­kiem ży­cia. Gdzieś w za­wi­kła­nych głę­biach przy­szłych ot­chłani, z dala od bla­sku re­flek­to­rów au­to­pre­zen­ta­cji, cza­iło się coś jesz­cze: po­dej­rzany, nieco zło­śliwy mię­so­żerca, wchła­nia­jący wszystko i wszyst­kich; wiecz­nie głodny gad, który z po­żą­dli­wo­ści ciała i w szale za­bi­ja­nia zwich­nie so­bie pew­nego dnia żu­chwę i udławi się od­pry­skami ko­ści łap­czy­wie po­że­ra­nej zdo­by­czy. Czu­łam, że wła­śnie taki zwierz ro­śnie we mnie pod war­stwami skóry i mię­śni, i tylko czeka na od­po­wied­nią chwilę, by zrzu­cić pęta.

Wróćmy jed­nak do sa­fari.

Pa­mię­tam, że wy­gląd po­zo­sta­łych dzieci, ukry­tych za kosz­mar­nymi ma­skami zwie­rząt z pa­pier mâché, wcale nie był sexy i wręcz mnie od­py­chał.

Szcze­gól­nie nie­atrak­cyjni wy­da­wali mi się chłopcy i dziew­czynki z sza­rymi plac­kami na uszach, wy­gi­na­jący się nie­zdar­nie i na­śla­du­jący rę­kami sło­niowe trąby. Rów­nież od­twórcy roli ol­brzy­miego py­tona, szcze­gól­nie dzieci w środ­ko­wej czę­ści węża, które nie były ani jego głową, ani ogo­nem, nie miały na­wet cie­nia szansy, by zy­skać moją sym­pa­tię.

Mu­szę jed­nak przy­znać, że raz czy drugi łyp­nę­łam za­wist­nym okiem na krótką, słom­kową spód­niczkę Ja­śmi­ny­Ce­li­ny­Ju­styny...

Cał­kiem praw­do­po­dobne, że to moje po­żą­dliwe zer­ka­nie na słom­kową mi­niówę spo­wo­do­wało, że na twa­rzy pę­kła mi bańka niby dy­mek, a w nim gorzka i zgryź­liwa uwaga wy­cho­waw­czyni: „Nie można mieć wszyst­kiego”, w ten spo­sób za­mie­rzała mi ona dać do zro­zu­mie­nia, że chcąc nie chcąc trzeba się zde­cy­do­wać na je­den z dwóch wa­rian­tów ist­nie­nia, bo urok zdzi­cza­łego na­giego za­dka i kul­tura de­kla­mo­wa­nych wier­szy pa­sują do sie­bie jak pięść do nosa.

„Nie można mieć wszyst­kiego...”

Jak to zda­nie mo­gło kie­dy­kol­wiek tra­fić do prze­ko­na­nia mnie, ma­łemu dwu­noż­nemu stwo­rze­niu, w tym cza­sie bez­tro­sko re­cy­tu­ją­cemu z ob­na­żo­nym brzu­chem wier­sze i ste­ro­wa­nemu przez zmyślny sys­tem po­pę­dów?

„Nie można...”

Co za bzdura! Ci do­ro­śli!

Zwal­czy­łam uczu­cie za­wi­ści dzięki trzeź­wej kon­sta­ta­cji, że spód­niczka i tak znika za osłoną drzwi dżipa po­ma­lo­wa­nych w barwy ochronne, jest więc nie­wi­doczna dla pu­blicz­no­ści. Mój nagi brzuch na­to­miast wi­dzą wszy­scy. Wy­bór mię­dzy na­go­ścią a kul­turą jest zbędny.

Moim ko­le­żan­kom i ko­le­gom w pa­skud­nych ko­stiu­mach – ska­za­nym prócz kilku bzdur­nych wier­szy­ków na nie­motę – ni­gdy nie za­zdro­ści­łam po­zor­nej bez­tro­ski wo­jow­ni­ków, węży, słoni czy kro­ko­dyli.

Przed­sta­wie­nie prze­bie­gało cał­kiem po mo­jej my­śli.

Blon­dy­nek chęt­nie zo­sta­wił mi miej­sce przy oknie oraz pro­wa­dze­nie pro­gramu po tym, jak już w pierw­szych mi­nu­tach przed­sta­wie­nia po­ło­żył swoją kwe­stię. Czer­wony jak bu­rak scho­wał się na tyl­nym sie­dze­niu tek­tu­ro­wego dżipa i udzie­lał się od­tąd w mil­cze­niu w cha­rak­te­rze na­pędu tyl­nego na­szego czte­ro­noż­nego po­jazdu.

Uwa­żam, że ta rola pa­so­wała do niego znacz­nie le­piej, i za­raz o nim za­po­mnia­łam.

4.

Mam ko­ści mied­niczną i ło­nową tam, gdzie znaj­duje się szczę­ście ziemi.

Dum­nie na­pi­nam plecy, wcią­gam brzuch, pro­sto i pew­nie trzy­mam się tu, na gó­rze.

Sie­dzę na two­ich wy­gię­tych ple­cach, to po­pę­dza­jąc, to za­trzy­mu­jąc cię łyd­kami przy­ci­śnię­tymi do two­ich już lekko za­okrą­glo­nych bio­der. Z prawa i z lewa ści­skam w spo­co­nych dło­niach czarne lejce sznu­ró­wek, za­wią­zane na su­peł z pa­skiem, który cia­sno jak ob­różkę za­ło­ży­łam to­bie na szyję. Chcę, aby twoje rże­nie, ta se­ria krót­kich, ury­wa­nych dźwię­ków, za­czy­na­ją­cych się w wy­so­kim re­je­strze, a koń­czą­cych w ni­skim, brzmiała ja­sno i dźwięcz­nie, dla­tego kie­ruję tobą głów­nie dzięki kom­bi­na­cji cmo­ków, sy­ków i uci­sków łyd­kami. Ła­pię cię za kę­dzie­rzawą czu­prynę, zmie­niam szep­tem kie­ru­nek jazdy, do­pin­guję ra­do­snymi okrzy­kami „WIO, WIŚTA!”.

Krnąbrne na­rowy, które po­skra­miam szarp­nię­ciem za cu­gle, są na szczę­ście rzad­kie. W mo­men­cie, gdy cię przy­wo­łuję do po­rządku, wy­da­jesz z sie­bie zdu­szony jęk, nieco głu­chy, chra­pliwy jak dła­wiący ka­szel. Taki od­głos jest nie­przy­jem­nie or­dy­narny i nie przy­stoi szla­chet­nym zwie­rzę­tom.

– WIO, WIŚTA, ru­maku!

Ga­lo­pu­jemy po dy­wa­no­wych kra­inach, od­po­czy­wamy w cie­niu ławy w na­roż­niku. Na po­stoju wsa­dzasz nos do worka z ob­ro­kiem – płat­kami ku­ku­ry­dzia­nymi.

– Tak... Jedz ład­nie! Grzeczna dziew­czynka! – chwalę cię lek­kim po­kle­py­wa­niem po je­an­so­wym za­dku.

A po­tem przy­cho­dzi pora na mały tre­ning sko­ków.

Za po­mocą kilku szczap, z tru­dem przy­wle­czo­nych przeze mnie ze stosu drewna w ogro­dzie, któ­rych wil­goć dy­wan wchła­nia jak bi­buła, usta­wiam skom­pli­ko­wany par­kur z prze­szko­dami do ćwi­cze­nia sko­ków wzwyż i w dal. Po­wierzch­nie jo­dło­wych pnia­ków, pach­ną­cych desz­czem, ży­wicą i zgni­li­zną, to pola mi­nowe pełne drzazg, pro­sion­ków i my­sich kup.

Dło­nie lep­kie od ży­wicy wy­cie­ram o po­duszkę do sie­dze­nia.

Za­czy­namy tre­ning.

Nie, to nie są skoki wierz­chowca... Gdy od­bi­jasz się od pod­łogi tyl­nymi no­gami, dłu­gimi i sil­nymi, a lą­du­jesz na dy­wa­nie przed­nimi i krót­szymi, wy­glą­dasz jak tłu­sty za­jąc po­lny z przy­cię­tymi uszami. Tak ja­koś ocię­żale.

Nie ma prze­szkody, któ­rej byś nie zrzu­ciła.

Sprzą­ta­nie po to­bie nu­dzi mnie co­raz moc­niej.

Po­do­basz mi się bar­dziej wtedy, gdy idziesz stępa i bie­gniesz kłu­sem, mia­rowo sta­wia­jąc dwie prze­ciw­le­głe koń­czyny – prawą przed­nią i lewą tylną bądź od­wrot­nie.

Wresz­cie wi­dzę, czego ci bra­kuje.

– Cze­kaj, za­raz coś przy­niosę!

Po chwili wra­cam.

Ja, ko­wal.

Ma­miny far­tuch majta mi się mię­dzy no­gami. Z tłucz­kiem do ziem­nia­ków w le­wej ręce i trwa­łym mar­ke­rem ed­ding 3000 w pra­wej pod­cho­dzę, sze­roko roz­sta­wia­jąc stopy, do zwie­rzę­cia, które trzeba pod­kuć.

Ocho­czo da­jesz so­bie ozdo­bić wnę­trze dłoni i po­de­szwy stóp nie­zmy­wal­nymi pod­ko­wami, cuch­ną­cymi roz­pusz­czal­ni­kiem. Każdy nowy koń­ski but w kształ­cie li­tery U dla pew­no­ści przy­bi­jam dwoma, trzema szyb­kimi i pre­cy­zyj­nymi ude­rze­niami młota-tłuczka do ziem­nia­ków.

Mru­kliwy, brzu­chaty ko­wal, nie­okrze­sany gbur, który woli to­wa­rzy­stwo zwie­rząt, jest z sie­bie za­do­wo­lony.

Po pracy po­ma­sze­ruje do go­spody z wy­szyn­kiem, gdzie kel­nerka, jędrna bru­netka, poda mu do stołu, jak zwy­kle każ­dego wie­czora, piwo z wkładką.

Wio­sną byłby jesz­cze czas na bi­ja­tykę w knaj­pie, konną prze­jażdżkę czy krót­kie we­te­ry­na­ryjne ba­da­nie two­ich ma­łych, bły­ska­ją­cych mleczną bielą ząb­ków źre­baczka.

Ale mamy je­sień, więc z za­cho­dem słońca mu­sisz być w domu.

5.

Nad krza­kami róż unosi się ni­czym wa­bik mgiełka słod­ka­wej woni. Brzę­cze­nie w każ­dym kwiatku.

Dziś jest szcze­gólny dzień.

Do­peł­nimy ry­tu­ału, świę­tego aktu, który złą­czy nas osta­tecz­nie i po wszyst­kie czasy wę­złem wiecz­nego sio­strzeń­stwa krwi.

Po­ważne, uro­czy­ste miny od­bi­jają się wza­jem­nie w na­szych oczach.

Ko­lec na­leży wy­brać z roz­wagą.

W końcu de­cy­duję się na ten, który wy­daje mi się szcze­gól­nie spra­gniony krwi: ster­czy niby brą­zo­wawo za­bar­wiona płe­twa re­kina po­środku ga­łęzi gru­bo­ści kciuka. Ma­lut­kie kolce cią­gną za nim gę­siego.

Am­pu­tuję szpi­cza­sty zą­bek z chi­rur­giczną pre­cy­zją.

I co te­raz?

Pa­trzymy na sie­bie bez­rad­nie.

Szybki, bez­li­to­sny cios ostrym cier­niem w mięso palca lub dłoni nie­wąt­pli­wie wy­do­byłby na świa­tło dzienne upra­gnioną kro­plę krwi z fio­le­to­wego od­osob­nie­nia... Jed­nak na­gła myśl o sa­mo­oka­le­cze­niu wy­wo­łuje we mnie gwał­towną od­razę. Nie ob­gry­zam pa­znokci, nie roz­dra­puję uką­szeń ko­ma­rów, lu­bię moje pa­zurki, ko­cham moje nie­tknięte ciało.

Chcąc unik­nąć ska­le­cze­nia, szu­kam na ra­mio­nach śla­dów po daw­nych ra­nach. I rze­czy­wi­ście w oko­licy łok­cia od­kry­wam pra­wie już od­pa­da­jący stru­pek, który za­czy­nam skro­bać kol­cem.

Ką­tem oka zer­kam na cie­bie i wi­dzę, że po­sta­no­wi­łaś za­sto­so­wać po­dobną me­todę. Na brak wy­boru nie mo­żesz na­rze­kać.

Już po chwili twój prawy kciuk z ob­gry­zio­nym pa­znok­ciem za­czyna krwa­wić zu­chwale.

A u mnie tym­cza­sem – nic.

Pod strup­kiem utwo­rzyła się już świeża, ja­sna, zdrowa skóra.

Z pra­wej wy­cze­ku­jące spoj­rze­nia.

Za­wzię­cie dra­pię to miej­sce.

W końcu na­tra­fiam na kil­ku­mi­li­me­trową strużkę różu, którą skro­bię kol­cem, aż wy­daje się lekko krwa­wić.

Tyle musi wy­star­czyć.

Przy­ci­skam czym prę­dzej twój kciuk do mo­jego przed­ra­mie­nia. W tej nieco dziw­nej po­zy­cji trwamy kilka mi­nut.

Trudno usta­lić, czy roz­ma­zana czer­wona plama, dzięki któ­rej – gdy w końcu co­fasz swoją dłoń – moje za­dra­śnię­cie wy­gląda jak wy­krzyk­nik, po­wstała z two­jej czy mo­jej przy­czyny, czy też nas obu.

Chcia­łam zdu­sić w za­rodku wszel­kie po­dej­rze­nie o oszu­stwo, dla­tego so­len­nie za­pew­nia­łam cię o tym, że moja skóra, wszystko jedno: nie­tknięta czy ska­le­czona, twoją krew i tak ssie, za­sysa i wsysa „jak wodę”. Na po­twier­dze­nie po­kro­pi­łam wierzch mo­jej dłoni desz­czówką z od­wi­nię­tego węża ogro­do­wego.

Trzy­dzie­ści se­kund póź­niej w ogro­dzie roz­legł się trium­falny okrzyk:

– A wi­dzisz?! Nie ma nic!!

Udo­wod­nie­nie mo­jej krysz­ta­ło­wo­ści i czy­sto­ręcz­no­ści było dla mnie przy­naj­mniej tak ważne, jak za­cho­wa­nie nie­na­ru­szal­no­ści. Kłam­stwo rów­na­łoby się ska­la­niu mo­jego na­zwi­ska, by­łoby jak skaza szpe­cąca muszlę klo­ze­tową w pu­blicz­nej to­a­le­cie.

Wy­obra­ża­łam so­bie, że imiona na­ło­go­wych kłam­ców są wy­jąt­kowo nędzne, po­kryte łusz­czą­cym się la­kie­rem i roz­ra­sta­ją­cymi się jak pleśń bru­nat­na­wymi wy­kwi­tami rdzy. Je­śli imiona ko­cha­ją­cych prawdę już raz utracą ochronną war­stewkę gla­zury, to wkrótce za­cznie też nie­odwo­łal­nie kru­szyć się ich wnę­trze, aż roz­pad­nie się kie­dyś w pył.

Mia­łam pew­ność, że roz­pad czy utrata słowa, któ­rym od uro­dze­nia na­zwane jest wła­sne ja, nie­uchron­nie ozna­cza rów­nież ko­niec, za­tra­ce­nie, śmierć.

Prze­pro­wa­dzi­łam eks­pe­ry­ment na so­bie sa­mej, aby spraw­dzić praw­dzi­wość mo­jego twier­dze­nia. Naj­pierw usia­dłam w sy­pialni ro­dzi­ców przed du­żym lu­strem i za po­mocą pióra wiecz­nego kil­koma sta­ran­nymi esami-flo­re­sami na­pi­sa­łam swoje imię. Na­stęp­nie zbli­ży­łam rękę z ko­rek­to­rem do ostat­niej sa­mo­gło­ski, którą uwa­ża­łam za li­te­rowy od­po­wied­nik mo­ich stóp.

Wy­ma­zu­jąc atra­men­towe li­nie li­ter, śle­dzi­łam so­ko­lim wzro­kiem moją po­stać w lu­strze – i cho­ciaż żad­nych prze­obra­żeń w moim od­bi­ciu nie dało się za­uwa­żyć ani też do­ty­kiem nie mo­głam stwier­dzić żad­nego ubytku w moim ja, to jed­nak nie od­wa­ży­łam się ze­trzeć wię­cej niż li­terę A. 

Gdy na­de­szła pora spa­nia, do­szłam do wnio­sku, że nie mogę mo­jego noc­nego ja od­pra­wić do kra­iny snów z go­łym tył­kiem. Cien­ko­pi­sem re­ani­mo­wa­łam żeń­ską koń­cówkę oso­bową. (Była sina, ale od­dy­chała).

6.

Słowa za­wsze bra­łam po­waż­nie.

Praw­do­po­dob­nie dla­tego nie mo­głam znieść, gdy Ja­śmi­na­Ce­li­na­Ju­styna z la­ko­nicz­nym „Idę na siu­siu” wy­bie­gała z po­koju za­baw, a po­tem ukrad­kiem wkła­dała na dole buty i zni­kała bez po­że­gna­nia za drzwiami, pod­czas gdy ja, sie­dząc na dy­wa­nie, cze­ka­łam z utę­sk­nie­niem na jej po­wrót.

Kiedy zda­rzyło się to raz czy dwa, na­bra­łam na­wyku uważ­nego na­słu­chi­wa­nia od­gło­sów z ko­ry­ta­rza, gdy szła do ubi­ka­cji. Je­śli tylko mo­głam stwier­dzić ja­kąś nie­pra­wi­dło­wość, pod­kra­da­łam się do scho­dów i spo­glą­da­łam przez ba­lu­stradę w dół.

Pew­nego dnia wy­biła go­dzina prawdy. Już przez całe po­po­łu­dnie coś mię­dzy nami nie grało. Bez en­tu­zja­zmu i od nie­chce­nia za­czy­na­ły­śmy różne za­bawy, by je po chwili znów prze­rwać, a ja chyba od­rzu­ci­łam kilka razy dość sta­now­czo jej pro­po­zy­cje...

Wresz­cie mo­ment upo­zo­ro­wa­nego pój­ścia do ubi­ka­cji!

Tknięta prze­czu­ciem po­de­szłam bli­żej do po­rę­czy scho­dów, przy­ku­lona jak pod­kra­da­jący się kot na pod­cho­dzie.

Pro­szę! Sie­działa tam w kucki! Zdraj­czyni! Wy­grze­bała ze sterty ko­lo­ro­wej skóry przy wie­szaku swoje buty i za­częła za­wią­zy­wać sznu­ro­wa­dła.

Krew pul­so­wała i ło­mo­tała mi w skro­niach, jakby serce prze­ci­skało się tęt­nicą szyjną do mo­jej głowy.

Trzy, cztery kar­ko­łomne skoki w dół po scho­dach i już sta­łam pod­parta pod boki przed Ja­śmi­ną­Ce­li­ną­Ju­styną go­tową do wyj­ścia w za­sznu­ro­wa­nych bu­tach.

Wście­kła, zła, za­ci­ska­jąc szczęki tak mocno, że słowa wy­do­by­wały się przez zęby i wargi tylko z sy­kiem, ofuk­nę­łam ją:

– Znowu chcesz się urwać?

Brak od­po­wie­dzi. Tylko wro­gie mil­cze­nie.

Z oczami wą­skimi jak szparki i z po­gar­dli­wie unie­sioną z le­wej strony górną wargą plu­nę­łam jej na ko­niec w twarz: „Ty nędzny tchó­rzu!”, za­nim ob­ró­ci­łam się na pię­cie i trium­fal­nie po­ma­sze­ro­wa­łam z po­wro­tem do po­koju za­baw.

Mnie nikt nie wy­kiwa, nie mnie!

Rze­czy, które cie­bie nie po­ru­szają

Moje pia­nino.

Ści­śle mó­wiąc, to wcale nie jest MOJE pia­nino.

Daw­niej to cudo było wła­sno­ścią mo­jej pra­babci. Gdy jed­nak jej nie­do­słuch z wie­kiem za­mie­nił się w ab­so­lutną, nie­prze­nik­nioną głu­chotę, przy­pa­dło w spadku mo­jej ma­mie.

W tym cza­sie, kiedy wy­do­by­wa­łam pierw­sze tony na błysz­czą­cym in­stru­men­cie z ja­snego drewna o kla­wi­szach w ko­lo­rach ko­ści sło­nio­wej i lu­kre­cjo­wych sło­dy­czy, ta nie­znana mi zu­peł­nie pra­babka od dawna już le­żała w gro­bie, a moja mama, poza nie­udol­nie wy­ko­ny­waną mi­nia­turą „Dla Elizy”, nie­mal cał­ko­wi­cie za­po­mniała gry na for­te­pia­nie.

Pia­nino miało swoje stałe miej­sce na wy­sła­nej zie­lo­nym dy­wa­nem ga­le­rii, która nie na­zy­wała się „ga­le­rią”, ale „po­ko­jem do gier i za­baw”, kiedy po raz pierw­szy wspię­łam się na ta­bo­ret obity skórą, pod­nio­słam klapę in­stru­mentu i pal­cem wska­zu­ją­cym na­ci­snę­łam przy­pad­kowo wy­brany kla­wisz. Wraz z tym pierw­szym ude­rze­niem po­kój do gier i za­baw otrzy­mał na krótko sze­ścio­li­te­rowy do­da­tek w okre­śle­niu „po­kój do gier, za­baw i mu­zyki”, wy­ra­że­nie, które jed­nak ze względu na swoją dro­bia­zgo­wość nie­zbyt długo było w uży­ciu i szybko znik­nęło z na­szego ro­dzin­nego słow­nika. Od­tąd ga­le­rię na­zy­wamy (pro­sto, nie­wy­szu­ka­nie, pod wzglę­dem ar­chi­tek­to­nicz­nym po­praw­nie) znów „ga­le­rią”.

Na kró­lu­ją­cej nad po­ko­jem dzien­nym ga­le­rii stało więc i na­dal stoi: moje pia­nino.

Co­dzien­nie spę­dzam wiele go­dzin przed sze­roką, li­czącą osiem­dzie­siąt osiem zę­bów pasz­czą, która jest wcale po­dobna do mo­jej wła­snej buzi.

Moje mle­czaki róż­nią się od zę­bów pia­nina tym, że u mnie „czarne kla­wi­sze” to luki, prze­rwy w bia­łym rządku, a w szczęce pia­nina czarne, błysz­czące pa­ski wy­stają ka­wa­łek nad rów­niną sta­ran­nie uło­żo­nych obok sie­bie bia­łych kla­wi­szy.

Oczy­wi­ście wy­ka­zu­jemy z pia­ni­nem jesz­cze cały sze­reg in­nych róż­nią­cych nas wła­ści­wo­ści. W od­róż­nie­niu od tego in­stru­mentu, który mie­ści w swoim brzu­chu – o czym wiem – mnó­stwo mło­tecz­ków, ma­ją­cych za za­da­nie wy­trwale ude­rzać w na­pięte struny, po­sia­dam tylko to jedno wil­gotno-ró­żowe ję­zy­kowe coś, które w dro­dze na ze­wnątrz for­muje moje dźwięki w słowa.

Nie ro­zu­miem tylko, jak to jest z tymi tak zwa­nymi stru­nami gło­so­wymi...

Gdy z ręką na gar­dle mó­wię coś na głos, czuję lek­kie, brzę­czące drga­nie strun.

Ale to, w jaki spo­sób ję­zyk, ten ró­żowy, mię­si­sty mło­tek za dwoma rzę­dami zę­bów, tak od­le­gły prze­cież od krtani, może wpra­wić w drże­nie te struny, po­zo­sta­nie nie­roz­wią­zaną za­gadką, do­póki mo­jego kor­pusu nie bę­dzie można otwo­rzyć jak kor­pusu in­stru­mentu z ja­snego drewna, żeby przyj­rzeć się do­kład­nie po­wsta­wa­niu dźwię­ków.

Ale może wcale nie trzeba wszyst­kiego wie­dzieć.

W każ­dym ra­zie ko­cham pia­nino, po­ko­cha­łam je od pierw­szego dźwięku.

Uwa­żam, że jest o niebo mą­drzej­sze od lu­dzi. Jego al­fa­bet składa się po­nie­kąd z pięć­dzie­się­ciu dwóch gru­bych i trzy­dzie­stu sze­ściu wą­skich li­ter, tym­cza­sem nie­miecki al­fa­bet, któ­rego uczymy się w szkole, ma do za­ofe­ro­wa­nia tylko dwa­dzie­ścia sześć li­ter. W do­datku na­uczone w kla­sie 1a znaki dają się tylko z tru­dem zło­żyć w ca­łość, cza­sem w ogóle po­zba­wioną sensu. Na pia­ni­nie można tym­cza­sem ze­sta­wiać ze sobą WSZYSTKO, i wszystko jest mu­zyką...

Z po­czątku nie mia­łam od­wagi, żeby od­le­głe od sie­bie głosy po­rów­ny­wać ze sobą. Nie by­łam pewna, czy pi­skliwe, wy­so­kie gło­siki po pra­wej stro­nie kla­wia­tury nie będą się bały nie­sa­mo­wi­tego, tu­bal­nego huku na końcu po le­wej.

Jed­nak szybko zda­łam so­bie sprawę z tego, że te wszyst­kie dźwięki, za­równo ja­sne, jak i ciemne, są ze sobą spo­wi­no­wa­cone, sko­li­ga­cone, spo­krew­nione, i że two­rzą je­den wielki klan, któ­remu prze­wo­dzę, gdy tylko za­sia­dam na ta­bo­re­cie.

W mo­jej fa­zie eks­pe­ry­men­tal­nej, za­nim mama z tatą po­słali mnie na lek­cje mu­zyki do pani Lich­tel, wy­ko­rzy­sty­wa­łam każdą chwilę nie­obec­no­ści ro­dzi­ców w domu, żeby wy­pró­bo­wy­wać naj­róż­niej­sze ude­rze­nia: jed­nym pal­cem, dwoma, trzema i dzie­się­cioma, pię­ścią, dło­nią i przed­ra­mie­niem, a wresz­cie na­wet pod­bród­kiem, twa­rzą, ję­zy­kiem oraz no­sem.

Chcąc się do­wie­dzieć, ja­kie dźwięki wy­two­rzy moje ciało we­spół ze wszyst­kimi okta­wami, wdra­pa­łam się na ta­bo­ret, a po­tem na kla­wi­sze i po­ło­ży­łam bo­kiem wzdłuż kla­wia­tury, co dało ma­sywne, cu­dow­nie po­tężne brzmie­nie. Roz­cią­gnięta mię­dzy dźwię­kami naj­wyż­szym a naj­niż­szym uno­si­łam tu­łów i z im­pe­tem wa­li­łam ko­ści­stym bio­drem raz za ra­zem w kla­wi­sze.

Pani Lich­tel nie była, nie­stety, zbyt za­chwy­cona ta­kimi pro­po­zy­cjami ude­rzeń. Wy­ma­gała, żeby grać wy­łącz­nie pal­cami.

Nie mo­głam już też do­wol­nie wy­bie­rać ko­lej­no­ści róż­nych dźwię­ków, lecz mu­sia­łam je grać we­dług po­rządku wy­zna­czo­nego w spe­cjal­nym pod­ręcz­niku ze stro­nami w li­nie, które były za­dru­ko­wane szlacz­kami nie­równo roz­ło­żo­nych punk­ci­ków.

Każdy z czar­nych punk­ci­ków z dłu­gim ogon­kiem, wi­szą­cych jak wi­sienki na pię­ciu rów­no­le­głych po­zio­mych li­niach, sym­bo­li­zo­wał je­den biały lub czarny kla­wisz.

Prze­ocze­nie choćby jed­nego z nich ucho­dziło za „błąd”. To samo po­my­le­nie kla­wi­sza.

Czy błędne wa­rianty, źle za­grane nuty nie brzmiały cza­sem ele­gancko, śmiesz­nie, dziko, opacz­nie – cie­ka­wie po pro­stu, o wiele bar­dziej niż wa­rianty na­ka­zane w książce – ta kwe­stia nie miała naj­mniej­szego zna­cze­nia.

Czy­ta­nie nut wy­drą­żo­nych, peł­nych, po­łą­czo­nych bel­kami w grupy lub ozdo­bio­nych cho­rą­giew­kami nu­dziło mnie, a bez­duszne ka­te­go­ry­zo­wa­nie mu­zyki za po­mocą cał­ko­wi­cie po­zba­wio­nego fan­ta­zji za­pisu nu­to­wego bu­dziło mój nie­smak.

Aby unik­nąć zbie­ra­nia oczami tych czar­nych wi­śni o mdłym smaku, przy­swa­ja­łam so­bie utwory w ten spo­sób, że naj­pierw bacz­nie ob­ser­wo­wa­łam układ pal­ców gra­ją­cej pani Lich­tel, a po­tem na­śla­do­wa­łam se­kwen­cję jej ru­chów.

Pod­czas lek­cji gry na for­te­pia­nie otwie­rały się przede mną dwie per­spek­tywy: per­spek­tywa z lotu ptaka po­zwa­lała mi śle­dzić pę­dzące po czarno-bia­łych po­lach dło­nie pani Lich­tel, a z per­spek­tywy ma­łej żabki moje oczy mi­jały sko­sem za­pis nu­towy i wę­dro­wały w kie­runku re­gału, gdzie wzrok za­trzy­my­wał się na pod­nie­sio­nych trąb­kach se­tek por­ce­la­no­wych sło­ni­ków.

Wkrótce w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach zna­łam za­równo usianą star­czymi pla­mami skórę dłoni pani Lich­tel, roz­ga­łę­zioną sieć żył pro­wa­dzą­cych od nad­garst­ków aż po ko­steczki pal­ców, per­łowy blask jej dłu­gich, la­kie­ro­wa­nych pa­znokci i szlif ma­łego bry­lan­ciku wto­pio­nego w środ­kową część ob­rączki z bia­łego złota, jak też każde zwie­rzątko z ko­lek­cji ssa­ków gru­bo­skór­nych po­sor­to­wa­nych we­dług wiel­ko­ści i ko­loru.

In­nym ne­ga­tyw­nym zja­wi­skiem to­wa­rzy­szą­cym na­uce gry na for­te­pia­nie w piątki po po­łu­dniu była długa, stromo wzno­sząca się droga do domu pani Lich­tel...

No­ta­cja mu­zyczna, dło­nie sta­rej baby, por­ce­la­nowy kicz, mę­cząca droga pie­szo – lek­cje oka­zały się uciąż­li­wym obo­wiąz­kiem i iry­tu­jącą stratą czasu.

O ileż chęt­niej wy­ko­rzy­sta­ła­bym te go­dziny, któ­rych po­zba­wiały mnie ćwi­cze­nia u pani Lich­tel, na moją wielką pa­sję: akom­pa­nia­ment for­te­pia­nowy do opo­wie­ści i ba­jek z ka­set, co czy­niło je we­dług mnie o wiele do­sko­nal­szymi.

7.

Były so­bie trzy małe świnki...

OD DŹWIĘKU C JEDNĄ, DWIE OKTAWY W DÓŁ. TRZY TRÓJ­DŹ­WIĘKI. KWI­CZĄCO.

które miesz­kały ze swo­imi ro­dzi­cami w ma­łym domu,

MIESZ­KAĆ JEST PO­ŚRODKU. TATO ŚWI­NEK SYM­PA­TYCZ­NIE NI­SKI TON, MAMA ŚWI­NEK TRO­CHĘ WY­ŻEJ.

ale im bar­dziej świnki ro­sły...

CORAZ GŁO­ŚNIEJ­SZE TRÓJ­DŹ­WIĘKI.

tym mniej­szy wy­da­wał się dom.

WARIA­CJA TE­MATU MIESZ­KA­NIA: MIĘK­KIE, WY­SO­KIE DŹWIĘKI, KRÓTKO UDE­RZANE – DZYŃ, DZYŃ.

– Nad­szedł czas, że­by­ście swoje ży­cie wzięły we wła­sne ręce!

NASTRÓJ OŻY­WIE­NIA. PALCE PĘ­DZĄ PO KILKU OKTA­WACH W SZE­ROKI ŚWIAT, KU WOL­NO­ŚCI.

Pierw­sza świnka zbu­do­wała so­bie do­mek ze słomy...

PIA­NIS­SIMO. DELI­KAT­NIE KŁU­JĄCE PÓŁ­TONY JAKO ŹDŹBŁA SŁOMY. SZUM W SZPA­RACH. PRZE­WIEWNE PAUZY.

Druga świnka zbu­do­wała so­bie do­mek z ko­na­rów i ga­łęzi...

WARIA­CJA TE­MATU MIESZ­KA­NIA. MEZ­ZO­FORTE. AKOM­PA­NIA­MENT STU­KÓW W JA­SNY, DREW­NIANY KOR­PUS.

A do­mek trze­ciej świnki zbu­do­wany był z ka­mie­nia.

STA­BILNY PIĘ­CIO­DŹ­WIĘK. TON PO TO­NIE JAK KA­MIEŃ NA KA­MIE­NIU.

Roz­lega się głos wilka.

CIEMNE, TU­BALNE PO­MRUKI. LEWA RĘKA.

Wil­cze ka­sła­nie i sa­pa­nie.

EFEKTY DRA­MA­TYCZ­NIE ZWIE­LO­KRAT­NIA­JĄCE DŹWIĘKI. PRAWY PE­DAŁ.

– Nie, o nie! Na szcze­cinę na karku, nie wpusz­czę cię, znam twoje sztuczki, pod­stępny chy­tru­sie!

PRZE­RAŹ­LIWE OD­GŁOSY PA­NIKI. STAC­CA­TOWE KWIKI. „NIE!” – UDE­RZE­NIE PIĘ­ŚCIĄ W KLA­WI­SZE.

DWA RAZY TAKA SAMA GRA: WA­LĄCE SIĘ DOMKI I UCIE­KA­JĄCE ŚWINKI. LEWA RĘKA – NOGI WILKA, PRAWA RĘKA – NOGI ŚWI­NEK. SZA­LE­NIE SZYB­KIE PAL­CO­WA­NIE. OBU­RĘCZNY STU­KOT PA­ZNOK­CIAMI (WIL­CZE PA­ZURY, ŚWIŃ­SKIE KO­PYTA).

WILK NA DA­CHU KA­MIEN­NEGO DOMKU, BLI­SKI PO­ŻAR­CIA ŚWI­NEK JAK NI­GDY...

– Co my te­raz po­czniemy?

PEŁNE NA­PIĘ­CIA TRE­MO­LO­WA­NIE.

Wilk zsuwa się ko­mi­nem do środka.

ZJAZD PO WSZYST­KICH KLA­WI­SZACH AŻ DO „CHLUP!”, KLA­ŚNIĘ­CIE W DŁO­NIE NA LĄ­DO­WA­NIE W GARNKU ZUPY.

Wilk za­wył raz gło­śno,

DUŻO FI­SÓW. FOR­TIS­SIMO.

po czym ucichł na za­wsze.

PALCE OD­RY­WAJĄ SIĘ OD KLA­WI­SZY.

CISZA – ZA­SKO­CZE­NIE I ULGA.

Ra­do­sny ta­niec świ­nek w fi­nale.

TRE­MO­LU­JĄCE TRÓJ­DŹ­WIĘKI I ROZ­BA­WIONE KWIKI.

Ko­niec.

ZADO­WO­LONE CHRU­MKNIĘ­CIE NA CAŁE GAR­DŁO (JEDNA Z OPCJI).

To było świetne!

Nad­uszam przy­cisk stopą i ki­wam głową z uzna­niem w kie­runku in­stru­mentu. Ro­zu­miemy się z pia­ni­nem rów­nież bez nut. Tak, na­sza ko­mu­ni­ka­cja prze­biega na­prawdę gładko, zgod­nie i bez za­kłó­ceń, a moja po­trzeba nie­zna­nej do­tąd kla­row­no­ści ro­śnie z ty­go­dnia na ty­dzień.

Rano cie­szę się już na na­sze wspólne po­po­łu­dniowe wzno­sze­nie ci­chych, gło­śnych, ład­nych, ostrych czy dziw­nych dźwię­ko­wych bu­dowli, zdol­nych po­mie­ścić wszel­kie uczu­cia...

Do­strze­gam w mu­zyce tylko jedną skazę – jest ona przy­kuta do na­zbyt cięż­kiego in­stru­mentu, dla­tego mogę ją za­bie­rać ze sobą je­dy­nie w my­ślach.

Ży­czy­ła­bym so­bie ta­kiego pia­nina, które zmie­ści­łoby się w kie­szeni spodni.

Ma­leń­kimi, cie­niut­kimi jak czułki pal­cami, które mi za­pewne uro­sną, gdy tylko po­jawi się to moje kie­szon­kowe pia­ninko, będę mo­gła bez trudu tra­fiać w mi­nia­tu­rowe kla­wiszki.

Od­tąd mo­gła­bym pod każdy mój krok pod­kła­dać naj­wspa­nial­sze me­lo­die, i by­łoby tylko kwe­stią czasu, kiedy dzieci, jak w bajce o szczu­ro­ła­pie z Ha­meln, za­czę­łyby mi dep­tać po pię­tach.

Może ta ko­lo­rowa cze­reda, która kie­dyś, słu­cha­jąc tych kom­po­zy­cji, bę­dzie wi­wa­to­wać na moją cześć i sy­pać płatki róż, chowa się już dziś w moim cie­niu, słu­cha­jąc bo­jaź­li­wie i na­boż­nie, jak gram, i wy­star­czy się tylko ob­ró­cić, żeby –

Krzyki z dol­nego pię­tra brzmią ra­czej groź­nie niż ra­do­śnie.

To głos mamy.

Mam skoń­czyć z tymi ha­ła­sami i po­rząd­nie ćwi­czyć.

8.

Sze­ścioro ko­ciąt.

Cały miot, kłę­bu­szek po kłę­buszku, roz­trza­skany o ścianę sto­doły.

Tylko siódmy oca­lał.

Chłop nie robi tego po raz pierw­szy. Wi­dać jak na dłoni, że ma dużą wprawę.

Po­dą­żam wzro­kiem za stward­niałą grabą się­ga­jącą do ko­sza z kot­kami.

Grube pa­lu­chy wpi­jają się w fu­terko na grzbie­cie, wy­cią­gają za nie i szar­pią.

W po­wie­trzu coś ma­cha łap­kami.

Chłop bie­rze za­mach. Nie bar­dzo sze­roki, ale wy­star­cza­jący.

Ra­mie­niem o mię­śniach twar­dych jak stal, wy­ro­bio­nych od cią­głego kom­po­sto­wa­nia, zbie­ra­nia, pod­no­sze­nia i trzy­ma­nia, rzuca po­miau­ku­jący po­cisk, który leci szybko i pro­sto jak strzała, ude­rza w ścianę z czer­wo­nej ce­gły i czer­woną od ko­ciej krwi.

Ska­zane na śmierć zwie­rzątka w ko­szu za­ci­skają lep­kie oczka, jakby bały się na to pa­trzeć.

Strach jest ślepy i prę­go­wany, czarny i biały, ma puch i kró­ciutki ogo­nek.

Pierw­szy czte­ro­nogi po­cisk, może bra­ci­szek, a może sio­strzyczka, od­bija się od ściany i pod­ska­kuje po be­to­no­wej pod­ło­dze jak pła­ski ka­myk po ta­fli wiej­skiego stawu. Po­tem za­miera w bez­ru­chu.

Cza­sem, gdy chłop­ski but z czar­nej, zmy­wal­nej gumy nie ma pew­no­ści, bo fu­terko jesz­cze po­dej­rza­nie drży, ob­cas ani się nie za­waha. Jedno wku­rzone tup­nię­cie i już. Po wszyst­kim.

Mózg wy­cho­dzi z roz­łu­pa­nej cza­szeczki jak roz­drob­nione mięso z pęk­nię­tej kiszki. W row­kach bież­nika gu­mo­wej po­de­szwy zbiera się krwawa masa zmie­szana z odłam­kami ko­ści.

Zło­żona pro­ce­dura chwy­ta­nia, rzu­ca­nia i dep­ta­nia wy­maga peł­nej kon­cen­tra­cji.

Nie­po­strze­że­nie wśli­zguję się do środka. Cze­kam na ko­lejny rzut, a kiedy chłop się od­dala, spraw­dza, a po­tem dep­cze, się­gam do ko­sza i ra­tuję cię, jak córka fa­ra­ona oca­liła nie­gdyś Moj­że­sza.

Oczy­wi­ście nie mogę cie­bie, wyż­szej i cięż­szej ode mnie, star­szej o pół­tora roku, nieść całą drogę z Sul­pach do domu. Mo­gły­by­śmy za­mie­nić się ro­lami... Ale nie chcesz.

– Koty po­tra­fią cho­dzić od uro­dze­nia – mó­wisz, a ja ci wie­rzę na słowo.

Ru­szamy w drogę. Je­steś po­tul­nym kot­kiem i drep­czesz za mną po schod­kach aż na górę pię­tro­wego łóżka.

Tu le­żysz, mały kłę­bu­szek, cia­sne za­wi­niątko koń­czyn, z głową uło­żoną na mo­ich ko­la­nach, i chcesz, bym cię gła­skała.

Prze­su­wam dłońmi po ba­weł­nie i dżin­sach. Przez ma­te­riał wy­czu­wam twoje mię­śnie, stawy i że­bra. In­te­re­suje mnie twoja na­tura, od­kry­wam jej wła­ści­wo­ści: każde mięk­kie miej­sce staje się w pew­nym mo­men­cie twarde. Wy­star­czy je tylko dość mocno gnieść.

Ro­zu­miem już do­brze, że nic, co jest mię­si­ste i pu­szy­ste, nie po­zo­staje ta­kim na za­wsze. Przy­po­mi­nam so­bie sta­ruszkę na ma­rach, w otwar­tej wy­ście­ła­nej skrzyni, przy któ­rej sta­łam, trzy­ma­jąc za rękę moją za­pła­kaną mamę, całą w czerni. Mar­twa. Ciało wy­nisz­czone do cna.

Spod cien­kiej, żół­ta­wej skóry prze­świe­cały twarde ko­ści, jakby na jej szkie­le­cie roz­po­starto chu­sty z gnie­cio­nego je­dwa­biu.