Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wielopłaszczyznowa powieść, będąca zarazem traktatem o pamięci i odpowiedzialności, studium przyjaźni, tekstem o narodzinach artystki, opowieścią o zmaganiu się z żalem i poczuciem winy po stracie bliskiej osoby – poniewczasie... Lisa Kränzler – „malarka, która pisze” – tworzy wyraziste sceny wizualne, przypominające obrazy neoekspresjonistyczne. Opowiada o relacji dwóch nastolatek, które różni niemal wszystko. Jedna dorasta w ubogiej rodzinie robotniczej, doświadcza przemocy emocjonalnej i seksualnej, a jej ulubionym zajęciem są gry komputerowe; druga to jedynaczka z zamożnej inteligenckiej rodziny, w bezpiecznej przestrzeni może rozwijać swoje talenty, a jej pasją jest gra na fortepianie. Utrzymaną w poetyce kontrastu narrację autorka buduje wokół przyjaźni, która z początkowego siostrzeństwa krwi pod wpływem doznanej krzywdy i naruszenia nietykalności cielesnej przeradza się w nieufność, niechęć, wrogie milczenie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 260
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
CZĘŚĆ
I
1.
Nieprawdopodobne, żebym po przeszło dwudziestu czterech latach mogła jeszcze wskrzesić odczucie, jak dotykam końcówek jej świeżo wykiełkowanych włosków, krótkich jak główki zapałek...
Na szczęście moją pamięć guzik obchodzą prawdopodobieństwa, pozwala mi więc moją małą, pulchną rączką raz po raz głaskać jej dużą, ostrzyżoną na jeżyka dziecięcą główkę.
Z głębi bezlitosne głosy maluchów wykrzykują przezwisko, które dziś brzmi raczej niewinnie: „jeż”.
– Jeeeeż! – drą się małe gardła, przeciągając sylaby tak długo, że „jeż” przekształca się w „jeeeeszszszsz” i zaczyna budzić wstręt.
Później twierdziła, że ja jedna wołałam ją po imieniu, po jej prawdziwym imieniu, które brzmiało może Jaśmina, może Celina, a może Justyna, i że ta odmowa naśladowania innych i używania jej zwierzęcego przezwiska dała początek naszej przyjaźni.
Ja natomiast uważam za dalece bardziej prawdopodobne, że to doznanie aksamitu, puszystości perskiego dywanu i zarazem tak przedziwnie niesforne odczucie łaskotania, jakimi obdarzały moją dłoń jej włosy, przyciągało mnie do niej niczym magnes, budziło we mnie nieodparte pragnienie, by jeszcze więcej doznawać wielokrotnego głaskania, wielokrotnego odczuwania, wielokrotnego rozkoszowania się tą nieznaną mi do tej pory fakturą powierzchni głowy i włosów.
A więc JA bym powiedziała, że kamieniem węgielnym naszej przyjaźni była nie tyle moja wstrzemięźliwość w dokuczaniu, ile tamten kamień krawężnika, który rozłupał jej czaszkę na krótko przedtem, zanim poszłyśmy do przedszkola.
Dobrze znam pagórek i miejsce, gdzie się to wydarzyło. W następnych latach często je zaznaczałyśmy czerwonymi iksami, pisząc kredą po ulicy. Przebieg wypadku, o którym wiem tylko z opowiadań, a także postać nieustraszonej kamikadze Jaśminy czy Celiny czy Justyny na rozklekotanym rowerku, mało bezpiecznym mimo bocznych kółek, w każdej chwili mogę przywołać w pamięci bez najmniejszych trudności i to z niezawodną ostrością, niczym obraz z kamery filmowej. Wyobrażenie wypadku, którego istnienie zawdzięczam wspomnianej już właściwości mojej pamięci, niedbającej o jakiekolwiek prawdopodobieństwo, od – w co trudno uwierzyć – dwudziestu czterech lat broni swojego miejsca w moim zbiorze obrazów, gdy tymczasem wspomnienia innych doświadczeń współprzeżywanych live dawno już zatarły się w zgiełku intensywnych wrażeń. Przyczyna tej utraty obrazów pozostała dotychczas niewyjaśniona ani też nie udało mi się na razie udowodnić tezy, że wytworzone w trakcie procesów przemiany materii ciepło powoli rozkłada wszystko, co przechowuje pamięć, a mój gorący umysł stapia nawet najtrwalsze nośniki obrazów, rozgotowuje je, zamienia w parę i upłynnia.
Gdy jak teraz doznaję nagłego objawienia, uświadomiwszy sobie, że liczby wrażeń, które stają się ofiarą codziennych wymazywań, nie można przedstawić w żadnej postaci, to czuję zawroty głowy, a krótkie, gwałtowne wstrząsy wewnętrznej równowagi utrudniają mi dalsze życie. Chwieję się, zataczam, w końcu wczepiam, jak zawsze, w jeden z niewielu niezniszczalnych filarów mojej pamięci, rzadkich dla mnie, niewzruszonych pewników w krajobrazie mojego mózgu, które zżarte mogą być jedynie przez demencję i alzheimera, a do których należy również obraz twojego upadku o niemal zgubnych skutkach.
Poszukiwania innych podpór, protez czy poręczy jak na razie nie przyniosły rezultatu.
2.
Pęknięcie podstawy czaszki” i „grzmocić się”.
Te dwa pojęcia poznałam, usłyszałam, zrozumiałam dzięki niej, Jaśminie czy Celinie czy Justynie, która była, jest i będzie po wszystkie czasy ich posiadaczką.
Szczególnie godne uwagi: obie kombinacje liter mówią o dużych przebiciach, o wyciekaniu płynów krwawych, mózgowych, nawilżających czy nasiennych, o ziejących i śliskich szparach, o wchodzeniu i przyjmowaniu, uginaniu i łamaniu, o życiu i śmierci, frontalnym uderzeniu i horyzontalnym pchnięciu, o grzmocie, trzasku i pisku, o ryzyku, upadku i przypadku, o dorośleniu, o twardym na miękkim i twardym na twardym oraz o wszechmocy fizycznych i chemicznych praw, którym od początku podlegało, podlega i będzie podlegać nasze ludzkie istnienie.
„Grzmocić się”...
Słowo mające wielu krewnych, spośród których „akt prokreacji” zalicza się chyba raczej do dalekich kuzynów...
W mojej osobistej rodzinie wyrazów określających stosunek płciowy trzymają się one mimo to za ręce, tak że przeskok od „grzmocić się” do „prokreacji” nie wymaga od moich myśli zbyt wielkiej sprawności fizycznej. Oczywiście nie jest to bynajmniej koniec ciągu skojarzeń myślowych wywołanych słowem „grzmocić się”. Zwykle nasuwa się w tym miejscu wyraz „poczęcie”, który niezawodnie prowadzi mnie do „maminego brzucha”, a ponieważ mój pobyt tam wymyka się mi z pamięci, to zastępczo – do twarzy mojej mamy.
Twarze i brzuchy naszych mam bardziej nie mogłyby się różnić.
Po jednej stronie ulicy, która może miała nazwę Jelenia, może Sarnia, a może Żabia czy Sowia, twarz i brzuch mamy z wykształceniem uniwersyteckim, po drugiej natomiast grube rysy i pępek mamy robotnicy. Po tej stronie plan nauczania, po tamtej plan pracy na zmiany; tu dom na własność, tam mieszkanie czynszowe; po prawej opieprz, po lewej wpieprz. Na wschodzie – świeże owoce, świeże powietrze i kompost, a na zachodzie puszki, pety i popielniczki.
Niemniej jednak nasze tak różne matki łączyło kilka wcale istotnych cech wspólnych: na nich obu spoczywał ciężar pracy herkulesowej, by utrzymać dom, dorobek i mir w rodzinie, przy czym ich chronicznie przemęczone twarze przyozdabiały ciągle uśmiechy dodające odwagi...
Ale tym, co nas, Jaśminę czy Celinę czy Justynę oraz mnie, dziewczynkę o imieniu może Lotta, może Luiza, a może Łucja, fascynowało najbardziej, a co nas w naszym dziecięcym mniemaniu i przekonaniu zobowiązywało do przyjaźni, jeśli wręcz nie do siostrzeństwa, były otrzymane na chrzcie imiona naszych mam, których korzenie sięgają świata roślinnego. Zarówno po wschodniej, jak i po zachodniej stronie ulicy Jeleniej czy Sarniej, Żabiej czy Sowiej listy, okładki książek i dokumenty rozkwitały w najlepsze, a kiedy nasi ojcowie mieli jakieś życzenia, to przywoływali mamy imionami kwiatów, może Iris, może Margareta, a może Róża czy Liliana.
Logika twoich loków
Oczywiście musiały jej urosnąć loki.
Już kilka tygodni po tym, jak ogolono i pozszywano jej pękniętą czaszkę, oczyszczoną najpierw z masy plączących się, zlepionych krwią włosów, które zastąpiono potem zygzakami drobnych, guzkowatych linii specjalnej nici chirurgicznej, uwidoczniła się kędzierzawa nierówność – zapewne rezultat potężnego wstrząsu, potwornego uderzenia.
Często wyobrażam sobie jeszcze po upływie wielu miesięcy od wypadku cebulki włosów, lekko drżące, każda z osobna rozedrgana słabymi wstrząsami wtórnymi, przypominającymi o wielkim, druzgocącym nieszczęściu. Tysiące włosowych podpórek pamięci, które chcą zapobiec nierozważnej brawurze i beztrosce. Aby w porę zwrócić uwagę na blaszkę czaszki nieustannie zagrożoną nagłymi, gwałtownymi wstrząsami, wysyłają poskręcane w korkociągi sygnały ostrzegawcze, które opadają na uszy, skronie, czoło i oczy.
Ostrzegające fale.
Morze w tonacji od jasnobrązowej do odcienia średni blond, morze zarejestrowanych drgań, które niesfornym nimbem otoczyły jej twarz. Aureola z loków, grzejących latem niemiłosiernie, których krnąbrność przy czesaniu doprowadzała matkę robotnicę do pasji, a dziewczynkę, skuloną ze strachu pod ciosami szczotki, do płaczu.
3.
Przedszkolanki musiały przewidzieć, że w przyszłości pojawią się te falujące promienie, skoro małą ze szczeciną na głowie przydzieliły do grupy Słoneczek („czerwona grupa”).
Mnie natomiast wsadzono do tak zwanej grupy Księżyców („żółta grupa”), co mnie nieco zaskoczyło, gdy się dowiedziałam, że w rzeczywistości Księżyc to rodzaj ubogiego, który przyjmuje jałmużnę od Słońca, bierny odblask, a nie źródło lśnienia.
Czy my, „żółci”, byliśmy tylko krótkonożnymi biernymi gapiami?
Zgrają tych maluchów, które świecą światłem odbitym?
Czy też raczej powinniśmy, my wszyscy z mieszczańskich lub nowobogackich rodzin, możliwie jak najwcześniej wprawiać się w sztuce understatementu, niedomówień, uczyć się wielkodusznie i bezinteresownie ustępować pierwszeństwa innym, dzieciom robotników i cudzoziemców, pozwalając im być w centrum, w środku naszego układu słonecznego w katolickim przedszkolu, zanim w roli małych i najmniejszych trybików rozpoczną pracę w naszych dobrze prosperujących przedsiębiorstwach średniej wielkości?
Kto w sprawie nazw, kolorów i zestawienia grup uwierzy w samowolę czy przypadek?
Ja nie.
Przydzielenie Szczeciny do grupy Słoneczek było równie nieprzypadkowe, jak obsada ról w przedstawieniu teatralnym wystawionym w naszym ostatnim roku w przedszkolu.
Spektakl, raczej musical z tańcem niż sztuka teatralna, który odegraliśmy pod koniec lipca przed mamami o opuszkach palców pokłutych igłami od szycia kostiumów, przed rodzeństwem i nielicznymi ojcami, zapewne bezrobotnymi, zatytułowany był Safari.
Jeeeeszszszsz/Szczecina/JaśminaCelinaJustyna grała partię Dzikuski czy, mówiąc poprawnie, Plemiennej Wojowniczki. Mnie natomiast przedszkolanki namówiły do odegrania Przewodniczki Safari, w związku z czym byłam jedynym dzieckiem z rolą mówioną, tremą i przymusem nauczenia się kwestii na pamięć...
Gdy więc Szczecina mogła do woli zachowywać się na scenie DZIKO i żywiołowo, ja musiałam wlec po scenie nieporęcznego, tekturowego dżipa o niebezpiecznie ostrych krawędziach i recytować:
... po szerokim, błękitnym Niiiilu
płynie czapla na krokodyyyylu!!
– wydzierałam się pełna dumy do widowni. Ponadto, aby umożliwić publiczności jak najlepszy widok na moją nabytą specjalnie na tę okazję garderobę wierzchnią, trzeba było możliwie jak najdalej od okna dżipa odepchnąć łokciem chłopca o jasnoblond włosach, który miał się wcielić w męskiego Przewodnika Safari. W przypadku tej moim zdaniem w najwyższym stopniu godnej zobaczenia części ubioru chodziło o bluzeczkę koloru naparstnicy, czyli ciemnofioletowego, wykonaną z materiału, który po krótkim ciągu pięciu guzików rozdzielał się na „dwa końce do wiązania na supeł”, obnażając dzięki tak wymyślnemu fasonowi mój pępek. Tę widoczną na szerokość dłoni nagość odczuwałam jako spektakularną, i nie przesadzę, jeśli powiem, że top odsłaniający brzuch był dla mnie kwintesencją sexiness.
Oto ono! Słowo bodziec złożone z czterech liter, tworzące tu rzeczownik z dziarską końcówką -ness. Bezwstydnie wciska się między przyimek a czasownik posiłkowy: TO słowo, które odtąd będzie zawsze współbrzmiało we wszystkich wyrazach zawierających literę „x”.
Sexy.
Znaczenie tego słowa rozumiałam jako doznanie kociej zwinności i giętkości mojego ciała, wywoływane wówczas, gdy przesuwałam dłonią po łagodnie pofalowanych krajobrazach na mojej skórze, a także jako obudzone w ten sposób pragnienie, by dotykało mnie więcej palców, obcych palców.
Es, e, iks, igrek.
Tajemnicze słowo dorosłych, które musiało się jakoś łączyć z odkryciem doskonałości własnego kształtu i z zamiarem jego zbadania więcej niż tylko dwiema rękami.
Ale to nie jest, nie, to w żaden sposób NIE MOŻE być wszystko...
Przeczucie, że moje doznanie związane z wyrazem zawierającym literę X obejmowało jedynie część jego możliwych znaczeń – a moje doświadczenia ledwie UCIELEŚNIAŁY sugestie i wskazówki co do rzeczywistego, dorosłego znaczenia tego słowa – narastało we mnie z każdym przeżytym rokiem życia. Gdzieś w zawikłanych głębiach przyszłych otchłani, z dala od blasku reflektorów autoprezentacji, czaiło się coś jeszcze: podejrzany, nieco złośliwy mięsożerca, wchłaniający wszystko i wszystkich; wiecznie głodny gad, który z pożądliwości ciała i w szale zabijania zwichnie sobie pewnego dnia żuchwę i udławi się odpryskami kości łapczywie pożeranej zdobyczy. Czułam, że właśnie taki zwierz rośnie we mnie pod warstwami skóry i mięśni, i tylko czeka na odpowiednią chwilę, by zrzucić pęta.
Wróćmy jednak do safari.
Pamiętam, że wygląd pozostałych dzieci, ukrytych za koszmarnymi maskami zwierząt z papier mâché, wcale nie był sexy i wręcz mnie odpychał.
Szczególnie nieatrakcyjni wydawali mi się chłopcy i dziewczynki z szarymi plackami na uszach, wyginający się niezdarnie i naśladujący rękami słoniowe trąby. Również odtwórcy roli olbrzymiego pytona, szczególnie dzieci w środkowej części węża, które nie były ani jego głową, ani ogonem, nie miały nawet cienia szansy, by zyskać moją sympatię.
Muszę jednak przyznać, że raz czy drugi łypnęłam zawistnym okiem na krótką, słomkową spódniczkę JaśminyCelinyJustyny...
Całkiem prawdopodobne, że to moje pożądliwe zerkanie na słomkową miniówę spowodowało, że na twarzy pękła mi bańka niby dymek, a w nim gorzka i zgryźliwa uwaga wychowawczyni: „Nie można mieć wszystkiego”, w ten sposób zamierzała mi ona dać do zrozumienia, że chcąc nie chcąc trzeba się zdecydować na jeden z dwóch wariantów istnienia, bo urok zdziczałego nagiego zadka i kultura deklamowanych wierszy pasują do siebie jak pięść do nosa.
„Nie można mieć wszystkiego...”
Jak to zdanie mogło kiedykolwiek trafić do przekonania mnie, małemu dwunożnemu stworzeniu, w tym czasie beztrosko recytującemu z obnażonym brzuchem wiersze i sterowanemu przez zmyślny system popędów?
„Nie można...”
Co za bzdura! Ci dorośli!
Zwalczyłam uczucie zawiści dzięki trzeźwej konstatacji, że spódniczka i tak znika za osłoną drzwi dżipa pomalowanych w barwy ochronne, jest więc niewidoczna dla publiczności. Mój nagi brzuch natomiast widzą wszyscy. Wybór między nagością a kulturą jest zbędny.
Moim koleżankom i kolegom w paskudnych kostiumach – skazanym prócz kilku bzdurnych wierszyków na niemotę – nigdy nie zazdrościłam pozornej beztroski wojowników, węży, słoni czy krokodyli.
Przedstawienie przebiegało całkiem po mojej myśli.
Blondynek chętnie zostawił mi miejsce przy oknie oraz prowadzenie programu po tym, jak już w pierwszych minutach przedstawienia położył swoją kwestię. Czerwony jak burak schował się na tylnym siedzeniu tekturowego dżipa i udzielał się odtąd w milczeniu w charakterze napędu tylnego naszego czteronożnego pojazdu.
Uważam, że ta rola pasowała do niego znacznie lepiej, i zaraz o nim zapomniałam.
4.
Mam kości miedniczną i łonową tam, gdzie znajduje się szczęście ziemi.
Dumnie napinam plecy, wciągam brzuch, prosto i pewnie trzymam się tu, na górze.
Siedzę na twoich wygiętych plecach, to popędzając, to zatrzymując cię łydkami przyciśniętymi do twoich już lekko zaokrąglonych bioder. Z prawa i z lewa ściskam w spoconych dłoniach czarne lejce sznurówek, zawiązane na supeł z paskiem, który ciasno jak obróżkę założyłam tobie na szyję. Chcę, aby twoje rżenie, ta seria krótkich, urywanych dźwięków, zaczynających się w wysokim rejestrze, a kończących w niskim, brzmiała jasno i dźwięcznie, dlatego kieruję tobą głównie dzięki kombinacji cmoków, syków i ucisków łydkami. Łapię cię za kędzierzawą czuprynę, zmieniam szeptem kierunek jazdy, dopinguję radosnymi okrzykami „WIO, WIŚTA!”.
Krnąbrne narowy, które poskramiam szarpnięciem za cugle, są na szczęście rzadkie. W momencie, gdy cię przywołuję do porządku, wydajesz z siebie zduszony jęk, nieco głuchy, chrapliwy jak dławiący kaszel. Taki odgłos jest nieprzyjemnie ordynarny i nie przystoi szlachetnym zwierzętom.
– WIO, WIŚTA, rumaku!
Galopujemy po dywanowych krainach, odpoczywamy w cieniu ławy w narożniku. Na postoju wsadzasz nos do worka z obrokiem – płatkami kukurydzianymi.
– Tak... Jedz ładnie! Grzeczna dziewczynka! – chwalę cię lekkim poklepywaniem po jeansowym zadku.
A potem przychodzi pora na mały trening skoków.
Za pomocą kilku szczap, z trudem przywleczonych przeze mnie ze stosu drewna w ogrodzie, których wilgoć dywan wchłania jak bibuła, ustawiam skomplikowany parkur z przeszkodami do ćwiczenia skoków wzwyż i w dal. Powierzchnie jodłowych pniaków, pachnących deszczem, żywicą i zgnilizną, to pola minowe pełne drzazg, prosionków i mysich kup.
Dłonie lepkie od żywicy wycieram o poduszkę do siedzenia.
Zaczynamy trening.
Nie, to nie są skoki wierzchowca... Gdy odbijasz się od podłogi tylnymi nogami, długimi i silnymi, a lądujesz na dywanie przednimi i krótszymi, wyglądasz jak tłusty zając polny z przyciętymi uszami. Tak jakoś ociężale.
Nie ma przeszkody, której byś nie zrzuciła.
Sprzątanie po tobie nudzi mnie coraz mocniej.
Podobasz mi się bardziej wtedy, gdy idziesz stępa i biegniesz kłusem, miarowo stawiając dwie przeciwległe kończyny – prawą przednią i lewą tylną bądź odwrotnie.
Wreszcie widzę, czego ci brakuje.
– Czekaj, zaraz coś przyniosę!
Po chwili wracam.
Ja, kowal.
Maminy fartuch majta mi się między nogami. Z tłuczkiem do ziemniaków w lewej ręce i trwałym markerem edding 3000 w prawej podchodzę, szeroko rozstawiając stopy, do zwierzęcia, które trzeba podkuć.
Ochoczo dajesz sobie ozdobić wnętrze dłoni i podeszwy stóp niezmywalnymi podkowami, cuchnącymi rozpuszczalnikiem. Każdy nowy koński but w kształcie litery U dla pewności przybijam dwoma, trzema szybkimi i precyzyjnymi uderzeniami młota-tłuczka do ziemniaków.
Mrukliwy, brzuchaty kowal, nieokrzesany gbur, który woli towarzystwo zwierząt, jest z siebie zadowolony.
Po pracy pomaszeruje do gospody z wyszynkiem, gdzie kelnerka, jędrna brunetka, poda mu do stołu, jak zwykle każdego wieczora, piwo z wkładką.
Wiosną byłby jeszcze czas na bijatykę w knajpie, konną przejażdżkę czy krótkie weterynaryjne badanie twoich małych, błyskających mleczną bielą ząbków źrebaczka.
Ale mamy jesień, więc z zachodem słońca musisz być w domu.
5.
Nad krzakami róż unosi się niczym wabik mgiełka słodkawej woni. Brzęczenie w każdym kwiatku.
Dziś jest szczególny dzień.
Dopełnimy rytuału, świętego aktu, który złączy nas ostatecznie i po wszystkie czasy węzłem wiecznego siostrzeństwa krwi.
Poważne, uroczyste miny odbijają się wzajemnie w naszych oczach.
Kolec należy wybrać z rozwagą.
W końcu decyduję się na ten, który wydaje mi się szczególnie spragniony krwi: sterczy niby brązowawo zabarwiona płetwa rekina pośrodku gałęzi grubości kciuka. Malutkie kolce ciągną za nim gęsiego.
Amputuję szpiczasty ząbek z chirurgiczną precyzją.
I co teraz?
Patrzymy na siebie bezradnie.
Szybki, bezlitosny cios ostrym cierniem w mięso palca lub dłoni niewątpliwie wydobyłby na światło dzienne upragnioną kroplę krwi z fioletowego odosobnienia... Jednak nagła myśl o samookaleczeniu wywołuje we mnie gwałtowną odrazę. Nie obgryzam paznokci, nie rozdrapuję ukąszeń komarów, lubię moje pazurki, kocham moje nietknięte ciało.
Chcąc uniknąć skaleczenia, szukam na ramionach śladów po dawnych ranach. I rzeczywiście w okolicy łokcia odkrywam prawie już odpadający strupek, który zaczynam skrobać kolcem.
Kątem oka zerkam na ciebie i widzę, że postanowiłaś zastosować podobną metodę. Na brak wyboru nie możesz narzekać.
Już po chwili twój prawy kciuk z obgryzionym paznokciem zaczyna krwawić zuchwale.
A u mnie tymczasem – nic.
Pod strupkiem utworzyła się już świeża, jasna, zdrowa skóra.
Z prawej wyczekujące spojrzenia.
Zawzięcie drapię to miejsce.
W końcu natrafiam na kilkumilimetrową strużkę różu, którą skrobię kolcem, aż wydaje się lekko krwawić.
Tyle musi wystarczyć.
Przyciskam czym prędzej twój kciuk do mojego przedramienia. W tej nieco dziwnej pozycji trwamy kilka minut.
Trudno ustalić, czy rozmazana czerwona plama, dzięki której – gdy w końcu cofasz swoją dłoń – moje zadraśnięcie wygląda jak wykrzyknik, powstała z twojej czy mojej przyczyny, czy też nas obu.
Chciałam zdusić w zarodku wszelkie podejrzenie o oszustwo, dlatego solennie zapewniałam cię o tym, że moja skóra, wszystko jedno: nietknięta czy skaleczona, twoją krew i tak ssie, zasysa i wsysa „jak wodę”. Na potwierdzenie pokropiłam wierzch mojej dłoni deszczówką z odwiniętego węża ogrodowego.
Trzydzieści sekund później w ogrodzie rozległ się triumfalny okrzyk:
– A widzisz?! Nie ma nic!!
Udowodnienie mojej kryształowości i czystoręczności było dla mnie przynajmniej tak ważne, jak zachowanie nienaruszalności. Kłamstwo równałoby się skalaniu mojego nazwiska, byłoby jak skaza szpecąca muszlę klozetową w publicznej toalecie.
Wyobrażałam sobie, że imiona nałogowych kłamców są wyjątkowo nędzne, pokryte łuszczącym się lakierem i rozrastającymi się jak pleśń brunatnawymi wykwitami rdzy. Jeśli imiona kochających prawdę już raz utracą ochronną warstewkę glazury, to wkrótce zacznie też nieodwołalnie kruszyć się ich wnętrze, aż rozpadnie się kiedyś w pył.
Miałam pewność, że rozpad czy utrata słowa, którym od urodzenia nazwane jest własne ja, nieuchronnie oznacza również koniec, zatracenie, śmierć.
Przeprowadziłam eksperyment na sobie samej, aby sprawdzić prawdziwość mojego twierdzenia. Najpierw usiadłam w sypialni rodziców przed dużym lustrem i za pomocą pióra wiecznego kilkoma starannymi esami-floresami napisałam swoje imię. Następnie zbliżyłam rękę z korektorem do ostatniej samogłoski, którą uważałam za literowy odpowiednik moich stóp.
Wymazując atramentowe linie liter, śledziłam sokolim wzrokiem moją postać w lustrze – i chociaż żadnych przeobrażeń w moim odbiciu nie dało się zauważyć ani też dotykiem nie mogłam stwierdzić żadnego ubytku w moim ja, to jednak nie odważyłam się zetrzeć więcej niż literę A.
Gdy nadeszła pora spania, doszłam do wniosku, że nie mogę mojego nocnego ja odprawić do krainy snów z gołym tyłkiem. Cienkopisem reanimowałam żeńską końcówkę osobową. (Była sina, ale oddychała).
6.
Słowa zawsze brałam poważnie.
Prawdopodobnie dlatego nie mogłam znieść, gdy JaśminaCelinaJustyna z lakonicznym „Idę na siusiu” wybiegała z pokoju zabaw, a potem ukradkiem wkładała na dole buty i znikała bez pożegnania za drzwiami, podczas gdy ja, siedząc na dywanie, czekałam z utęsknieniem na jej powrót.
Kiedy zdarzyło się to raz czy dwa, nabrałam nawyku uważnego nasłuchiwania odgłosów z korytarza, gdy szła do ubikacji. Jeśli tylko mogłam stwierdzić jakąś nieprawidłowość, podkradałam się do schodów i spoglądałam przez balustradę w dół.
Pewnego dnia wybiła godzina prawdy. Już przez całe popołudnie coś między nami nie grało. Bez entuzjazmu i od niechcenia zaczynałyśmy różne zabawy, by je po chwili znów przerwać, a ja chyba odrzuciłam kilka razy dość stanowczo jej propozycje...
Wreszcie moment upozorowanego pójścia do ubikacji!
Tknięta przeczuciem podeszłam bliżej do poręczy schodów, przykulona jak podkradający się kot na podchodzie.
Proszę! Siedziała tam w kucki! Zdrajczyni! Wygrzebała ze sterty kolorowej skóry przy wieszaku swoje buty i zaczęła zawiązywać sznurowadła.
Krew pulsowała i łomotała mi w skroniach, jakby serce przeciskało się tętnicą szyjną do mojej głowy.
Trzy, cztery karkołomne skoki w dół po schodach i już stałam podparta pod boki przed JaśminąCelinąJustyną gotową do wyjścia w zasznurowanych butach.
Wściekła, zła, zaciskając szczęki tak mocno, że słowa wydobywały się przez zęby i wargi tylko z sykiem, ofuknęłam ją:
– Znowu chcesz się urwać?
Brak odpowiedzi. Tylko wrogie milczenie.
Z oczami wąskimi jak szparki i z pogardliwie uniesioną z lewej strony górną wargą plunęłam jej na koniec w twarz: „Ty nędzny tchórzu!”, zanim obróciłam się na pięcie i triumfalnie pomaszerowałam z powrotem do pokoju zabaw.
Mnie nikt nie wykiwa, nie mnie!
Rzeczy, które ciebie nie poruszają
Moje pianino.
Ściśle mówiąc, to wcale nie jest MOJE pianino.
Dawniej to cudo było własnością mojej prababci. Gdy jednak jej niedosłuch z wiekiem zamienił się w absolutną, nieprzeniknioną głuchotę, przypadło w spadku mojej mamie.
W tym czasie, kiedy wydobywałam pierwsze tony na błyszczącym instrumencie z jasnego drewna o klawiszach w kolorach kości słoniowej i lukrecjowych słodyczy, ta nieznana mi zupełnie prababka od dawna już leżała w grobie, a moja mama, poza nieudolnie wykonywaną miniaturą „Dla Elizy”, niemal całkowicie zapomniała gry na fortepianie.
Pianino miało swoje stałe miejsce na wysłanej zielonym dywanem galerii, która nie nazywała się „galerią”, ale „pokojem do gier i zabaw”, kiedy po raz pierwszy wspięłam się na taboret obity skórą, podniosłam klapę instrumentu i palcem wskazującym nacisnęłam przypadkowo wybrany klawisz. Wraz z tym pierwszym uderzeniem pokój do gier i zabaw otrzymał na krótko sześcioliterowy dodatek w określeniu „pokój do gier, zabaw i muzyki”, wyrażenie, które jednak ze względu na swoją drobiazgowość niezbyt długo było w użyciu i szybko zniknęło z naszego rodzinnego słownika. Odtąd galerię nazywamy (prosto, niewyszukanie, pod względem architektonicznym poprawnie) znów „galerią”.
Na królującej nad pokojem dziennym galerii stało więc i nadal stoi: moje pianino.
Codziennie spędzam wiele godzin przed szeroką, liczącą osiemdziesiąt osiem zębów paszczą, która jest wcale podobna do mojej własnej buzi.
Moje mleczaki różnią się od zębów pianina tym, że u mnie „czarne klawisze” to luki, przerwy w białym rządku, a w szczęce pianina czarne, błyszczące paski wystają kawałek nad równiną starannie ułożonych obok siebie białych klawiszy.
Oczywiście wykazujemy z pianinem jeszcze cały szereg innych różniących nas właściwości. W odróżnieniu od tego instrumentu, który mieści w swoim brzuchu – o czym wiem – mnóstwo młoteczków, mających za zadanie wytrwale uderzać w napięte struny, posiadam tylko to jedno wilgotno-różowe językowe coś, które w drodze na zewnątrz formuje moje dźwięki w słowa.
Nie rozumiem tylko, jak to jest z tymi tak zwanymi strunami głosowymi...
Gdy z ręką na gardle mówię coś na głos, czuję lekkie, brzęczące drganie strun.
Ale to, w jaki sposób język, ten różowy, mięsisty młotek za dwoma rzędami zębów, tak odległy przecież od krtani, może wprawić w drżenie te struny, pozostanie nierozwiązaną zagadką, dopóki mojego korpusu nie będzie można otworzyć jak korpusu instrumentu z jasnego drewna, żeby przyjrzeć się dokładnie powstawaniu dźwięków.
Ale może wcale nie trzeba wszystkiego wiedzieć.
W każdym razie kocham pianino, pokochałam je od pierwszego dźwięku.
Uważam, że jest o niebo mądrzejsze od ludzi. Jego alfabet składa się poniekąd z pięćdziesięciu dwóch grubych i trzydziestu sześciu wąskich liter, tymczasem niemiecki alfabet, którego uczymy się w szkole, ma do zaoferowania tylko dwadzieścia sześć liter. W dodatku nauczone w klasie 1a znaki dają się tylko z trudem złożyć w całość, czasem w ogóle pozbawioną sensu. Na pianinie można tymczasem zestawiać ze sobą WSZYSTKO, i wszystko jest muzyką...
Z początku nie miałam odwagi, żeby odległe od siebie głosy porównywać ze sobą. Nie byłam pewna, czy piskliwe, wysokie głosiki po prawej stronie klawiatury nie będą się bały niesamowitego, tubalnego huku na końcu po lewej.
Jednak szybko zdałam sobie sprawę z tego, że te wszystkie dźwięki, zarówno jasne, jak i ciemne, są ze sobą spowinowacone, skoligacone, spokrewnione, i że tworzą jeden wielki klan, któremu przewodzę, gdy tylko zasiadam na taborecie.
W mojej fazie eksperymentalnej, zanim mama z tatą posłali mnie na lekcje muzyki do pani Lichtel, wykorzystywałam każdą chwilę nieobecności rodziców w domu, żeby wypróbowywać najróżniejsze uderzenia: jednym palcem, dwoma, trzema i dziesięcioma, pięścią, dłonią i przedramieniem, a wreszcie nawet podbródkiem, twarzą, językiem oraz nosem.
Chcąc się dowiedzieć, jakie dźwięki wytworzy moje ciało wespół ze wszystkimi oktawami, wdrapałam się na taboret, a potem na klawisze i położyłam bokiem wzdłuż klawiatury, co dało masywne, cudownie potężne brzmienie. Rozciągnięta między dźwiękami najwyższym a najniższym unosiłam tułów i z impetem waliłam kościstym biodrem raz za razem w klawisze.
Pani Lichtel nie była, niestety, zbyt zachwycona takimi propozycjami uderzeń. Wymagała, żeby grać wyłącznie palcami.
Nie mogłam już też dowolnie wybierać kolejności różnych dźwięków, lecz musiałam je grać według porządku wyznaczonego w specjalnym podręczniku ze stronami w linie, które były zadrukowane szlaczkami nierówno rozłożonych punkcików.
Każdy z czarnych punkcików z długim ogonkiem, wiszących jak wisienki na pięciu równoległych poziomych liniach, symbolizował jeden biały lub czarny klawisz.
Przeoczenie choćby jednego z nich uchodziło za „błąd”. To samo pomylenie klawisza.
Czy błędne warianty, źle zagrane nuty nie brzmiały czasem elegancko, śmiesznie, dziko, opacznie – ciekawie po prostu, o wiele bardziej niż warianty nakazane w książce – ta kwestia nie miała najmniejszego znaczenia.
Czytanie nut wydrążonych, pełnych, połączonych belkami w grupy lub ozdobionych chorągiewkami nudziło mnie, a bezduszne kategoryzowanie muzyki za pomocą całkowicie pozbawionego fantazji zapisu nutowego budziło mój niesmak.
Aby uniknąć zbierania oczami tych czarnych wiśni o mdłym smaku, przyswajałam sobie utwory w ten sposób, że najpierw bacznie obserwowałam układ palców grającej pani Lichtel, a potem naśladowałam sekwencję jej ruchów.
Podczas lekcji gry na fortepianie otwierały się przede mną dwie perspektywy: perspektywa z lotu ptaka pozwalała mi śledzić pędzące po czarno-białych polach dłonie pani Lichtel, a z perspektywy małej żabki moje oczy mijały skosem zapis nutowy i wędrowały w kierunku regału, gdzie wzrok zatrzymywał się na podniesionych trąbkach setek porcelanowych słoników.
Wkrótce w najdrobniejszych szczegółach znałam zarówno usianą starczymi plamami skórę dłoni pani Lichtel, rozgałęzioną sieć żył prowadzących od nadgarstków aż po kosteczki palców, perłowy blask jej długich, lakierowanych paznokci i szlif małego brylanciku wtopionego w środkową część obrączki z białego złota, jak też każde zwierzątko z kolekcji ssaków gruboskórnych posortowanych według wielkości i koloru.
Innym negatywnym zjawiskiem towarzyszącym nauce gry na fortepianie w piątki po południu była długa, stromo wznosząca się droga do domu pani Lichtel...
Notacja muzyczna, dłonie starej baby, porcelanowy kicz, męcząca droga pieszo – lekcje okazały się uciążliwym obowiązkiem i irytującą stratą czasu.
O ileż chętniej wykorzystałabym te godziny, których pozbawiały mnie ćwiczenia u pani Lichtel, na moją wielką pasję: akompaniament fortepianowy do opowieści i bajek z kaset, co czyniło je według mnie o wiele doskonalszymi.
7.
Były sobie trzy małe świnki...
OD DŹWIĘKU C JEDNĄ, DWIE OKTAWY W DÓŁ. TRZY TRÓJDŹWIĘKI. KWICZĄCO.
które mieszkały ze swoimi rodzicami w małym domu,
MIESZKAĆ JEST POŚRODKU. TATO ŚWINEK SYMPATYCZNIE NISKI TON, MAMA ŚWINEK TROCHĘ WYŻEJ.
ale im bardziej świnki rosły...
CORAZ GŁOŚNIEJSZE TRÓJDŹWIĘKI.
tym mniejszy wydawał się dom.
WARIACJA TEMATU MIESZKANIA: MIĘKKIE, WYSOKIE DŹWIĘKI, KRÓTKO UDERZANE – DZYŃ, DZYŃ.
– Nadszedł czas, żebyście swoje życie wzięły we własne ręce!
NASTRÓJ OŻYWIENIA. PALCE PĘDZĄ PO KILKU OKTAWACH W SZEROKI ŚWIAT, KU WOLNOŚCI.
Pierwsza świnka zbudowała sobie domek ze słomy...
PIANISSIMO. DELIKATNIE KŁUJĄCE PÓŁTONY JAKO ŹDŹBŁA SŁOMY. SZUM W SZPARACH. PRZEWIEWNE PAUZY.
Druga świnka zbudowała sobie domek z konarów i gałęzi...
WARIACJA TEMATU MIESZKANIA. MEZZOFORTE. AKOMPANIAMENT STUKÓW W JASNY, DREWNIANY KORPUS.
A domek trzeciej świnki zbudowany był z kamienia.
STABILNY PIĘCIODŹWIĘK. TON PO TONIE JAK KAMIEŃ NA KAMIENIU.
Rozlega się głos wilka.
CIEMNE, TUBALNE POMRUKI. LEWA RĘKA.
Wilcze kasłanie i sapanie.
EFEKTY DRAMATYCZNIE ZWIELOKRATNIAJĄCE DŹWIĘKI. PRAWY PEDAŁ.
– Nie, o nie! Na szczecinę na karku, nie wpuszczę cię, znam twoje sztuczki, podstępny chytrusie!
PRZERAŹLIWE ODGŁOSY PANIKI. STACCATOWE KWIKI. „NIE!” – UDERZENIE PIĘŚCIĄ W KLAWISZE.
DWA RAZY TAKA SAMA GRA: WALĄCE SIĘ DOMKI I UCIEKAJĄCE ŚWINKI. LEWA RĘKA – NOGI WILKA, PRAWA RĘKA – NOGI ŚWINEK. SZALENIE SZYBKIE PALCOWANIE. OBURĘCZNY STUKOT PAZNOKCIAMI (WILCZE PAZURY, ŚWIŃSKIE KOPYTA).
WILK NA DACHU KAMIENNEGO DOMKU, BLISKI POŻARCIA ŚWINEK JAK NIGDY...
– Co my teraz poczniemy?
PEŁNE NAPIĘCIA TREMOLOWANIE.
Wilk zsuwa się kominem do środka.
ZJAZD PO WSZYSTKICH KLAWISZACH AŻ DO „CHLUP!”, KLAŚNIĘCIE W DŁONIE NA LĄDOWANIE W GARNKU ZUPY.
Wilk zawył raz głośno,
DUŻO FISÓW. FORTISSIMO.
po czym ucichł na zawsze.
PALCE ODRYWAJĄ SIĘ OD KLAWISZY.
CISZA – ZASKOCZENIE I ULGA.
Radosny taniec świnek w finale.
TREMOLUJĄCE TRÓJDŹWIĘKI I ROZBAWIONE KWIKI.
Koniec.
ZADOWOLONE CHRUMKNIĘCIE NA CAŁE GARDŁO (JEDNA Z OPCJI).
To było świetne!
Naduszam przycisk stopą i kiwam głową z uznaniem w kierunku instrumentu. Rozumiemy się z pianinem również bez nut. Tak, nasza komunikacja przebiega naprawdę gładko, zgodnie i bez zakłóceń, a moja potrzeba nieznanej dotąd klarowności rośnie z tygodnia na tydzień.
Rano cieszę się już na nasze wspólne popołudniowe wznoszenie cichych, głośnych, ładnych, ostrych czy dziwnych dźwiękowych budowli, zdolnych pomieścić wszelkie uczucia...
Dostrzegam w muzyce tylko jedną skazę – jest ona przykuta do nazbyt ciężkiego instrumentu, dlatego mogę ją zabierać ze sobą jedynie w myślach.
Życzyłabym sobie takiego pianina, które zmieściłoby się w kieszeni spodni.
Maleńkimi, cieniutkimi jak czułki palcami, które mi zapewne urosną, gdy tylko pojawi się to moje kieszonkowe pianinko, będę mogła bez trudu trafiać w miniaturowe klawiszki.
Odtąd mogłabym pod każdy mój krok podkładać najwspanialsze melodie, i byłoby tylko kwestią czasu, kiedy dzieci, jak w bajce o szczurołapie z Hameln, zaczęłyby mi deptać po piętach.
Może ta kolorowa czereda, która kiedyś, słuchając tych kompozycji, będzie wiwatować na moją cześć i sypać płatki róż, chowa się już dziś w moim cieniu, słuchając bojaźliwie i nabożnie, jak gram, i wystarczy się tylko obrócić, żeby –
Krzyki z dolnego piętra brzmią raczej groźnie niż radośnie.
To głos mamy.
Mam skończyć z tymi hałasami i porządnie ćwiczyć.
8.
Sześcioro kociąt.
Cały miot, kłębuszek po kłębuszku, roztrzaskany o ścianę stodoły.
Tylko siódmy ocalał.
Chłop nie robi tego po raz pierwszy. Widać jak na dłoni, że ma dużą wprawę.
Podążam wzrokiem za stwardniałą grabą sięgającą do kosza z kotkami.
Grube paluchy wpijają się w futerko na grzbiecie, wyciągają za nie i szarpią.
W powietrzu coś macha łapkami.
Chłop bierze zamach. Nie bardzo szeroki, ale wystarczający.
Ramieniem o mięśniach twardych jak stal, wyrobionych od ciągłego kompostowania, zbierania, podnoszenia i trzymania, rzuca pomiaukujący pocisk, który leci szybko i prosto jak strzała, uderza w ścianę z czerwonej cegły i czerwoną od kociej krwi.
Skazane na śmierć zwierzątka w koszu zaciskają lepkie oczka, jakby bały się na to patrzeć.
Strach jest ślepy i pręgowany, czarny i biały, ma puch i króciutki ogonek.
Pierwszy czteronogi pocisk, może braciszek, a może siostrzyczka, odbija się od ściany i podskakuje po betonowej podłodze jak płaski kamyk po tafli wiejskiego stawu. Potem zamiera w bezruchu.
Czasem, gdy chłopski but z czarnej, zmywalnej gumy nie ma pewności, bo futerko jeszcze podejrzanie drży, obcas ani się nie zawaha. Jedno wkurzone tupnięcie i już. Po wszystkim.
Mózg wychodzi z rozłupanej czaszeczki jak rozdrobnione mięso z pękniętej kiszki. W rowkach bieżnika gumowej podeszwy zbiera się krwawa masa zmieszana z odłamkami kości.
Złożona procedura chwytania, rzucania i deptania wymaga pełnej koncentracji.
Niepostrzeżenie wślizguję się do środka. Czekam na kolejny rzut, a kiedy chłop się oddala, sprawdza, a potem depcze, sięgam do kosza i ratuję cię, jak córka faraona ocaliła niegdyś Mojżesza.
Oczywiście nie mogę ciebie, wyższej i cięższej ode mnie, starszej o półtora roku, nieść całą drogę z Sulpach do domu. Mogłybyśmy zamienić się rolami... Ale nie chcesz.
– Koty potrafią chodzić od urodzenia – mówisz, a ja ci wierzę na słowo.
Ruszamy w drogę. Jesteś potulnym kotkiem i drepczesz za mną po schodkach aż na górę piętrowego łóżka.
Tu leżysz, mały kłębuszek, ciasne zawiniątko kończyn, z głową ułożoną na moich kolanach, i chcesz, bym cię głaskała.
Przesuwam dłońmi po bawełnie i dżinsach. Przez materiał wyczuwam twoje mięśnie, stawy i żebra. Interesuje mnie twoja natura, odkrywam jej właściwości: każde miękkie miejsce staje się w pewnym momencie twarde. Wystarczy je tylko dość mocno gnieść.
Rozumiem już dobrze, że nic, co jest mięsiste i puszyste, nie pozostaje takim na zawsze. Przypominam sobie staruszkę na marach, w otwartej wyściełanej skrzyni, przy której stałam, trzymając za rękę moją zapłakaną mamę, całą w czerni. Martwa. Ciało wyniszczone do cna.
Spod cienkiej, żółtawej skóry przeświecały twarde kości, jakby na jej szkielecie rozpostarto chusty z gniecionego jedwabiu.