Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Polskie tłumaczenie wyboru felietonów Mykoły Riabczuka – ukraińskiego krytyka literackiego, publicysty i poety. „Riabczuk prezentuje na Ukrainie odważne i nowatorskie poglądy (…) Ośmiela się przełamywać narodowe mity, ożywia tok narracji dzięki inteligentnemu poczuciu humoru, co potęguje chęć czytania. Ironia i wolność, charakteryzujące jego pisarstwo, przywodzą na myśl najsławniejszych pisarzy polskich. Riabczuk wychodzi poza tradycyjne kategorie i stereotypy pisarstwa. Portret Ukrainy, który prezentuje w swoich książkach, jest pesymistyczny i niepokojący. A jednak sam fakt istnienia na Ukrainie tak wolnego, tak inteligentnego ducha jest dobrym powodem, by nie tracić nadziei”. Alen Besançon, przedmowa do „De la ‚Petite Russie’ à l’Ukraine”
Mykoła Riabczuk (ur. 1953 w Łucku) – absolwent Politechniki Lwowskiej i Instytutu Literackiego im. M. Gorkiego w Moskwie. Był zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika „Wseswit” oraz wiceredaktorem czasopisma „Krytyka”. W Polsce ukazały się przekłady jego książek „Od Małorosji do Ukrainy” (2002), „Dwie Ukrainy” (2004, druga edycja 2006), „Ogród Metternicha” (2011), „Ukraina. Syndrom postkolonialny” (2015). Laureat nagrody Fundacji Polcul, kwartalnika „Akcent” oraz odznaczony odznaką honorową „Bene Merito” nadawaną przez Ministra Spraw Zagranicznych RP za działanie na rzecz dobrych stosunków polsko-ukraińskich. Obecnie pełni funkcję przewodniczącego ukraińskiego PEN Clubu i jurora Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus”. Jest współpracownikiem Instytutu Badań Politycznych i Etnonarodowych Narodowej Akademii Nauk Ukrainy, prowadzi gościnne wykłady na Ukraińskim Uniwersytecie Katolickim we Lwowie oraz w Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 366
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
W wieku od około piętnastu do trzydziestu lat pisywałem prozę i nieskromnie uważałem się za prawdziwego pisarza. „Prawdziwy pisarz”, jak to sobie wtedy wyobrażałem, to wcale nie był ktoś, kto wciska czytelnikom socrealistyczny kit, otrzymuje od partii ordery i ściąga na siebie swoimi utworami zasłużone kpiny młodzieży szkolnej. „Prawdziwy pisarz”, jak mniemałem, to niedoceniony geniusz, którego w każdym społeczeństwie mało kto rozumie i który zyskuje prawdziwe uznanie dopiero po śmierci.
Na szczęście mieszkałem we Lwowie, gdzie nie brakowało podobnych geniuszy, a zatem czuliśmy się w swoim kręgu dość dobrze, szanując siebie nawzajem i z całej duszy gardząc otaczającą nas sowdepią. Moja ówczesna proza, jak przypuszczam, była niezła, bo nie tylko chętnie słuchano jej w kuchniach podczas prywatek, lecz także przekazywano w odbitkach, odciągając tym samym uwagę funkcjonariuszy KGB od dużo ważniejszych spraw, którymi w końcu mogli się zająć dopiero po uzyskaniu niepodległości.
Na początku lat osiemdziesiątych coś jednak stało się z moim pisarskim nerwem – usechł, czyli zanikł, a być może po prostu dorosłem i zrozumiałem różnicę między prozą po prostu dobrą a genialną. W każdym razie uczciwie spełniłem przykazanie Hryhorija Czubaja, które właśnie – jak zrozumiałem później – było nie przykazaniem, tylko samousprawiedliwieniem i samouspokojeniem: „Możesz nie pisać – nie pisz”.
Nerw zanikł, lecz bóle fantomowe pozostały. Stłumiłem swoją grafomańską energię, kierując ją po części w krytykę literacką, po części w publicystykę, a po części nawet w jakieś quasi-naukowe teksty pisane w języku angielskim. Jako stricte literacki gatunek zostawiłem dla siebie jednak eseistykę – obszar swoistego pogranicza między prozą artystyczną a całą resztą, między sztywną strukturą a niczym nieograniczoną i niekontrolowaną amorficznością.
Gdy przeczytałem swego czasu Lwa Wygotskiego, zrozumiałem, że utwór artystyczny różni się od nieartystycznego (literatura od dziennikarstwa, poezja od rymowanego bełkotu) obecnością lub – odwrotnie – brakiem katharsis. Katharsis może być głębokie jak w tragedii klasycznej albo subtelne jak w Czechowowskiej (lub Maupassantowskiej) anegdocie, ale koniecznie powinno być obecne w każdym utworze literackim – przynajmniej w tym sensie, w którym pisze o nim psycholog Wygotski – jako ostre, gwałtowne, chwilowe i jednoczesne przeżywanie przeciwnych emocji, swoiste ich gaszenie (nie pogodzenie), i dołączenie w ten sposób do pełni bytu w jego nieprzejednanych (i dlatego tragicznych lub odwrotnie – komicznych) sprzecznościach.
Katharsis, jak uważa Wygotski, opiera się na „przeciwodczuwaniu”. Prawdziwe dzieło literackie wywołuje u czytelnika niejedną emocję, a co najmniej dwie – przeciwne; maksymalnie rozciąga je w przeciwne strony – jak łuk i cięciwę – aby zgasić napięcie momentalnym strzałem, krótkim spięciem, gwałtownym przejściem od yin do yang – i odwrotnie. Radość i smutek, nadzieja i rozpacz, triumf i rozczarowanie są ostro przeżywane w pewnej kluczowej chwili jako części jednej całości, będące w tym sensie sobie tożsame. Esej w istocie ma układ sonetu: teza – antyteza – synteza.
Nie jestem pewien, czy właśnie w ten sposób udaje mi się zbudować każdy mój tekst. Ale całkiem szczerze próbuję to robić, łącząc pod jednym dachem eseju krótką nowelę, pamiętnik, dowcip, pamflet polityczny, kulturoznawczą recenzję, refleksję filozoficzną – a może nawet sonet. To wszystko złożyło się właśnie na tę książkę, a dokładniej dwie – opublikowane w języku ukraińskim Poprzednie życie (2013) i Sto anegdot (2014), które są połączone w jedną, znacznie uszczuploną dla polskiego czytelnika.
Są to głównie teksty z lat 2006–2014 obejmujące jednak dużo szerszy odcinek czasu – „poprzednie życie” narratora ukazane w serii pouczających i zajmujących historii z życia, nazywanych przez starożytnych Greków słowem ανέκδοτα.
Mykoła Riabczuk
Album rodzinny
Rozmowy rodzinne
Moja teściowa każdego ranka dokładnie o ósmej telefonuje do swojego syna, a mojego szwagra. Ich rozmowy nie cechuje jakaś szczególna różnorodność. Właściwie w ogóle się nie różnią: „Dzień dobry… Jak leci?… Jak zdrowie?.. Macie co jeść? No to w porządku… Idziecie do pracy? (jeśli nie jest to dzień wolny)… W domu nie jest zimno? (jeśli nie jest to lato)… Dbajcie o siebie…”.
Odpowiedzi szwagra, jak rozumiem, również są standardowe. Pewnego razu doradziłem mu, aby nagrał na automatyczną sekretarkę zestaw przydatnych wypowiedzi, żeby nie odrywać się o ósmej rano od spania czy innych ważnych spraw, na przykład seksu. Tyle że on nie docenił mojego humoru. Jest wszakże synem, nie zięciem.
Poprosił ją natomiast, by nie dzwoniła tak rano, przynajmniej w dni wolne. Teraz teściowa dzwoni kwadrans po ósmej.
Ja zaś od czasu do czasu patrzę na swoje dzieci i zastanawiam się – na razie bez przerażenia, ale z ciekawością – czy również dożyję wieku, kiedy wymiana zdań ze mną stanie się dla nich nudnym obowiązkiem i kiedy cała ta moja gadanina będzie wywoływać u nich pobłażliwy uśmiech lub, co gorsza, słabo ukrytą irytację? Czy tak samo będę wydzwaniał do nich każdego ranka, aby tylko przypomnieć, że wciąż żyję – przypomnieć nawet nie im i nie tyle samemu sobie, ile Panu Bogu, aby nie wykreślił mnie choćby jeszcze dzisiaj ze swojej Księgi?
Na razie staram się nie dzwonić do swoich dorosłych dzieci bez potrzeby.
I nie obrażam się, kiedy nie dzwonią do mnie. No news is good news.
Zresztą, przeważnie piszemy do siebie maile.
Pan Bóg też o tym wie.
Przeciążenie
Moja żona uważa, że mamy za dużo książek – i ma rację. Książki zapełniają wszystkie ściany mojego gabinetu od podłogi po sufit w dwóch rzędach, leżą na posadzce pod regałami, wiszą nad drzwiami, wpełzają na parapet, na biurko, pod biurko i nawet na kaloryfer. Próbuję z nimi walczyć, rozdając je na prawo i lewo i nigdy nie zapisując (ani nie zapamiętując), komu co pożyczyłem. Z jakiegoś jednak powodu książek jest coraz więcej.
Od pewnego czasu przestałem kupować książki rosyjskie, ale ich miejsce stanowczo zajęły te w języku angielskim i polskim. Zaniechałem kupowania literatury pięknej, ograniczywszy się do wydawnictw fachowych, mimo to beletrystyki nie jest mniej z racji prezentów od przyjaciół, znajomych, częściowo znanych i zupełnie nieznanych mi autorów. Wreszcie wyrzuciłem kilka półek ukraińskich czasopism z własnymi publikacjami, jednakże miejsce po nich wkrótce zostało zapełnione przez czasopisma zagraniczne, których wyrzucać na razie nie pozwala mi sumienie. Chociaż, doprawdy, nie wiem, jaką mam korzyść, oprócz wątpliwego łechtania własnej próżności, od spoglądania na swoje artykuły w szwedzkim „Ord & Bildzie”, rumuńskiej „Alterze” czy holenderskim „NRC-Handelsbladzie”.
Ostatnio zdecydowałem się jednak zrobić przyjemność żonie i w czasie, kiedy wyjechała w delegację, wybrałem kilkaset książek i oddałem je do biblioteki Akademii Mohylańskiej. Z Akademii z jakiegoś powodu podesłano osobówkę, w związku z czym nie udało się zmieścić wszystkich pudeł i paczek w bagażniku i na tylnym siedzeniu, kierowca musiał zatem zrobić dodatkowy kurs. Przy tej okazji dorzuciłem kolejne paręset książek – i z dumą zaprosiłem żonę, gdy tylko wróciła, do swego przystrojonego gabinetu.
Zmiany w bibliotece nie zrobiły na niej żadnego wrażenia. Chyba w ogóle ich nie zauważyła.
– To co żeś stąd wywiózł? – zapytała. – Jakoś nie widzę żadnej różnicy.
– Dwa samochody osobowe – odparłem z dumą. – Cały bagażnik i tylne siedzenie.
– Trzeba ci było wziąć ciężarówkę – doradziła żona.
– I karawan – dodałem.
– Dobra, dobra – wtrąciła pojednawczo córka. – Ciężarówkę zamówimy po karawanie.
Wahadło Foucaulta
Byłem gdzieś daleko i nie udało mi się dotrzeć na ślub bratanicy, dlatego też przy najbliższej okazji przyjechała do Kijowa z całym albumem zdjęć ślubnych. Album obejrzeliśmy szybko i, rzecz jasna, z ciekawością, chociaż większości uczestników tej uroczystości nigdy wcześniej nie widziałem i wątpię, bym kiedykolwiek jeszcze zobaczył. Byli tam jednak moi bliscy krewni, których nie widziałem już od roku czy dwóch lat; przyglądałem się więc zdjęciom z dociekliwością antropologa: sukienki, garnitury, fryzury dobitnie świadczyły o wzroście dobrobytu ukraińskich ludzi pracy, chociaż niektóre inne cechy wskazywały na to, że nasi ludzie pracy na razie jeszcze nie przeszli od ilościowego etapu przyswojenia dóbr cywilizacyjnych do etapu jakościowego.
Zerkałem na ich zakola, brzuchy oraz podbródki i – przyznaję – nie bez złośliwej satysfakcji myślałem o tym, że wszyscy wyglądają starzej ode mnie, mimo że tak naprawdę są młodsi. Chociaż, być może, po prostu im zazdrościłem i chciałem, aby w rzeczywistości wszystko było na odwrót.
Na szczęście, moja bratanica brała ślub we Lwowie, nie było więc żadnego składania kwiatów przy sowieckich pomnikach, odbył się za to całkiem porządny obrzęd w cerkwi greckokatolickiej, dawnym kościele dominikańskim przerobionym przez Sowietów na muzeum ateizmu. Pracowałem tam ćwierć wieku temu, albo przynajmniej udawałem, że pracuję; pod sklepieniem kościoła wisiało olbrzymie wahadło Foucaulta, które wraz z kolegą rano przed otwarciem muzeum wprowadzaliśmy w ruch – wahadło kołysało się, stopniowo zmieniając płaszczyznę swoich odchyleń i tym samym, jak wyjaśniali oprowadzacze, naocznie potwierdzało fakt obracania się Ziemi. Prawdę mówiąc, ten związek między zmianą płaszczyzny wahań a obracaniem się Ziemi nie był bynajmniej naoczny ani też dla wszystkich zrozumiały. Wahadło miało jednak w sobie pewną majestatyczność, jakąś magię, toteż żałuję, że zabrano je z kościoła wraz z innym ateistycznym badziewiem – Foucault nie jest niczemu winien, a poza tym gdzie jeszcze znajdziemy takie ładne, wysokie i dźwięczne sklepienie?
Oprócz albumu bratanica przywiozła jeszcze mnóstwo zdjęć na płycie, a zatem dzięki sprzętowi komputerowemu udało się nam dokładnie obejrzeć krople rosy na płatkach róż w rękach panny młodej, wymyślne wzory na jej lakierowanych paznokciach oraz imię pana młodego, wygrawerowane na wewnętrznej stronie obrączki. Po obejrzeniu około czterystu pięćdziesięciu ujęć zatrzymaliśmy się – przed nami było kolejnych dwieście.
– Możesz mi podarować to zdjęcie? – zapytałem, wracając od tańców, stołów i gości z mikrofonem na początek – do wyludnionej fotografii z wnętrzem kościoła, wierzchołkiem ołtarza i fragmentem kopuły.
– Pewnie, że tak – odpowiedziała bratanica – ale przecież tu nikogo nie ma!
– Tutaj było wahadło – wyjaśniłem. – Wahadło Foucaulta.
– To samo, co u Umberto Eco? – zapytała bystra dziewczyna.
– To samo – potwierdziłem.
Raj
Ludzkość zawsze miała kłopoty z rajem. To znaczy, nie tylko z tym, by jakoś tam trafić (wiadomo, że łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne itd.), lecz także z tym, by w jakiś sposób to błogosławione miejsce opisać. Zarówno malarze i poeci – włącznie z genialnym Dantem – o niebo lepiej radzili sobie z piekłem. Nie ma się czemu dziwić: życie codzienne dostarczało dla tych opisów dużo bogatszego i barwniejszego materiału.
Nie powiem, że również dla mnie to miejsce jest całkiem zrozumiałe, przynajmniej w sensie metafizycznym, chociaż wizualnie wyobrażam je sobie bardzo dokładnie, wyraźnie i konkretnie. Kojarzy mi się z sadem mojego dziadka, dokładniej zaś z pewnym niepozornym, ale, jak to często bywa, niezapomnianym epizodem z dzieciństwa.
A więc mam lat 10–12, siedzę na wierzchołku dużej rozkładanej drabiny i zrywam jabłka do zawieszonego obok koszyka. Starsza o rok siostra siedzi na dole na poprzeczce drabiny, młodszy brat wybiera jabłka z trawy i, jak prawdziwy Ukrainiec, nadgryza każde z nich i wyrzuca. Siostra, jak zawsze, wpada na jakiś pomysł, gwałtownie się podrywa, równowaga zostaje zaburzona, drabina chyli się na bok, ja zaś, aby nie gruchnąć razem z nią, zeskakuję w przeciwną stronę i lecę w liście jabłoni, obłamując gałęzie, odrapując gołe nogi, aż nareszcie spadam okrakiem na dolną gałąź, niczym na konia, przekręcam się i ląduję w ulewie jabłek na zielonej, zielonej trawie.
Przez jakiś czas leżę z zamkniętymi oczami, przekonując się, że żyję. Chyba nawet się nie skaleczyłem; potem otwieram nieco powieki i widzę śmiertelnie przerażonych siostrę i brata, którzy pochylają się nade mną, obsypanym jabłkami. Ujrzawszy to wszystko, nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, podobnie jak oni; rechotaliśmy jak szaleni, byliśmy niewymownie szczęśliwi – jak w raju – gdyż wiedzieliśmy, że jesteśmy żywi, jesteśmy obok siebie, widzimy siebie i mamy przed sobą wielkie i piękne, jak tamten sad, życie.
Piekło
Konstantin Kiedrow, który pod koniec lat siedemdziesiątych wykładał nam w moskiewskim Instytucie Literackim teorię folkloru, miał skłonność do ryzykownych, jak na sowieckie czasy, wycieczek w rejony metafizyczne albo nawet wyraźnie teologiczne. Przykładowo, powołując się na Lwa Tołstoja, wyjaśniał, że piekło to nie jest coś nietutejszego, oddalonego w przestrzeni i czasie, a wręcz na odwrót: to jest coś, co istnieje tu i teraz, zawsze i wszędzie; jego zaświatowość wcale nie oznacza usytuowania poza światem naszej rzeczywistości, tylko poza światem naszego pojmowania. Innymi słowy, wyjaśniał Kiedrow (czy przynajmniej tak go rozumiałem), my wszyscy w pewnym sensie potencjalnie znajdujemy się w piekle (równie dobrze jak w raju), ponieważ nie istnieje ono nigdzie indziej, tylko obok, wokół nas, a zatem stopniowo czy też gwałtownie zanurzamy się weń (lub odwrotnie – uciekamy), aby ostatecznie pozostać (lub nie pozostać) w nim na zawsze.
Parafrazując tegoż Tołstoja, możemy powiedzieć, że każdy człowiek ma swój raj i piekło, przy czym wszystkie te raje są dość podobne, podczas gdy piekła istotnie się różnią.
Moje piekło otworzyło się przede mną kilkanaście lat temu w Baryszówce, gdy pewnego pogodnego dnia zaprowadziłem dzieci – siedmioletnią córkę i trzyletniego syna – kąpać się nad staw. Staw był nieduży i płytki – na samym środku woda ledwo sięgała mi brody; dla dzieci była to prawdziwa rozkosz: bawiły się na płyciźnie i śmiały, chociaż zarazem rzucały zazdrosne spojrzenia w stronę miejscowych chłopaków skaczących do wody na środku stawu z własnoręcznie skleconej tratwy.
Poddałem się błaganiom dzieci i zaniosłem je po kolei na tratwę, aby również one mogły po części dołączyć do tej orgii hałasujących nad stawem nurków. Po tym, jak moje dzieci popływały trochę na chyboczącej się tratwie, rzecz jasna, również zechciały skoczyć do wody. Stałem tuż obok, toteż gdy córka zawołała: „Tato, łap!”, tylko się uśmiechnąłem, chwyciłem ją w wodzie pod pachy i poniosłem do brzegu. Kiedy już prawie dotarłem na płyciznę, raptem usłyszałem z tyłu głos syna: „Tato, łap!”. Z przerażeniem obejrzałem się za siebie i zobaczyłem go już w powietrzu, w odległości jakichś dziesięciu metrów; zanim, desperacko młócąc wodę, dopłynąłem do tratwy, on zniknął jak kamień pod wodą, pozostawiając na jej mętnej powierzchni jedynie bańki powietrza.
Moje piekło na chwilę się otworzyło – i od razu zatrzasnęło. Syn wyskoczył z wody niczym korek, rozchlapując wokół bryzgi i plując; od razu chwyciłem go na ręce; on chyba nawet nie zrozumiał, co się stało, dlaczego tata klnie ani dlaczego na brzegu szlocha siostra, która – zanim sama wydostała się na brzeg – nałykała się brudnej wody dużo więcej.
Czyściec
Prawosławie, w odróżnieniu od katolicyzmu, nie uznaje czyśćca i chyba ma rację. Jeżeli bowiem piekło i raj to nie gdzieś i kiedyś, tylko tu i teraz, czyli nie są to miejsca, tylko stany duszy, to tak zwany czyściec miałby się znajdować nie gdzieś w zaświatach, tylko w naszym życiu codziennym ze wszystkimi jego wzlotami, upadkami i zmaganiami.
Moja kuma Ira nie jest chrześcijanką – raczej buddystką, w każdym razie nie wierzy, że zbawienie można osiągnąć poprzez modlitwy i post – prędzej przez codzienne sprawy; jest to bardziej ciągły proces niż ostateczny wynik.
– Rozumiesz – wyjaśnia Ira – mieszkamy wszyscy na małym skrawku lądu, który zewsząd coraz bardziej otacza chaos i ciemność. Dlatego też powinniśmy na co dzień bronić swojego terytorium, chronić go przed chaosem dla nas zewnętrznym, jak i wewnętrznym.
Wydaje mi się, że ją rozumiem, gdyż widziałem, jak Holendrzy walczą o swoją ziemię z morzem, a Izraelczycy z pustynią. Ale skąd wziąć tylu Ukraińców, którzy potrafiliby cokolwiek wywalczyć? Najważniejsze zaś: co robić z tym chaosem, który jest nie na zewnątrz, tylko w środku?
Ira zdaje się znalazła swój sposób. Od czasu do czasu w towarzystwie podobnych dziwaków wyrusza na wyspę Truchaniw, aby zbierać śmieci. Ponadto co tydzień sprząta klatkę schodową – po tym, jak wszyscy inni mieszkańcy honorowo odmówili robienia tego po kolei, jak też zrzucania się na ten cel. A jeszcze do tego sadzi na balkonie kwiatki, aby chociaż trochę zrównoważyć obecność rozpanoszonych na sąsiednich balkonach bokserek i słoików z marynatami.
– Marnie się starasz – mówię do niej. – Wsioki, tak czy owak, wszystko spartolą. Zobacz tylko, co potrafią zrobić z Chreszczatykiem w jeden weekend!
– To są ich problemy – odpowiada Ira.
– Ty powinnaś mieszkać w Japonii – mówię. – Tam, jak czytałem, w czasie mistrzostw świata w piłce nożnej kibice przychodzili na stadion z plastikowymi torbami, aby posprzątać nie tylko po sobie, lecz także po kibicach z innych krajów.
– Japonia jest tu – ripostuje Ira, pukając się palcem w czoło. – A jeśli jej tu nie ma, gdziekolwiek pojedziesz – będzie to samo.
Kolekcja prywatna
Od czasu do czasu siostra prosi mnie o rozmowę z jej synem, a moim siostrzeńcem, ponieważ jest przekonana, że mam na niego wpływ. Ostatnim razem chciała, abym zniechęcił go do kolekcjonowania tabliczek z różnymi absurdalnymi napisami w rodzaju „Strefa zakazana”, „Dotknięcie grozi śmiercią” oraz „Państwowa Administracja Podatkowa”.
Po pierwsze, narzeka siostra, tabliczki te zagracają mieszkanie i już nie mieszczą się na ścianach pokoju syna, kuchni oraz ubikacji. Jedynym wyjściem jest zawieszenie części z nich na zewnątrz tych pomieszczeń. Jedna z nich – „Tramwaj wraca do zajezdni” – trafiła nawet za szybę wychodzącą na ulicę. Po drugie zaś, i to martwi siostrę najbardziej, młody jako prawdziwy myśliwy poluje wyłącznie na „żywe” tabliczki, to znaczy zdejmuje je wyłącznie z prawdziwych, czynnych obiektów. Siostra czemuś wierzy, że pewnego dnia właściciele wszystkich tych tabliczek z Państwową Administracją Podatkową na czele przyjdą do jej mieszkania, by zabrać swoje mienie, a chłopaka wyprowadzą w kajdanach lub wyniosą zawieszonego na drągu jak niedźwiedzia ze związanymi rękami i nogami.
Chętnie bym porozmawiał z siostrzeńcem, aby dogodzić siostrze, jednakże w jego wieku sam kolekcjonowałem podobne graty – co notabene w tych czasach było dużo bardziej niebezpieczne zarówno ze względu na kodeks karny ostentacyjnie troszczący się o własność socjalistyczną, jak i na potencjalnie antyradziecką treść zawieszonych tabliczek, a dokładniej ich połączenia. Tak oto na moim klozecie wisiał szyld „Komitet Komsomołu”, a obok – perła mojej kolekcji, zgarnięta z kliniki „OCHMATDYT” tabliczka „Sala dla wcześniaków”. W oknie, obok którego przechodzili moi goście i sąsiedzi, też miałem niezły egzemplarz z muzeum: „Eksponat oddano do konserwacji”.
Tamta kolekcja niestety się nie zachowała, ale niedawno przywiozłem specjalnie dla siostrzeńca dwie tabliczki z Nowego Jorku. Jedną skubnąłem z uniwersyteckiej kawiarni, a dokładniej z toalety: „Pracownicy powinni umyć ręce” (do dziś nie wiem, dlaczego ten prosty wymóg dotyczy tylko pracowników). Drugą zaś, jeszcze lepszą, podebrałem w knajpie na rogu Broadwayu i 106 ulicy. Właściwie, nie jest to nawet tabliczka, tylko etykieta, którą można wziąć u barmana i zawiesić na swoim niedopitym kuflu piwa czy szklance whisky, wychodząc, powiedzmy, do łazienki. Aby kelner przypadkiem nie sprzątnął twojego dobra. Etykieta informuje więc akurat o tym: „Wyszedłem/wyszłam na siusiu. Zostaw mój napój w spokoju”.
Siostra chyba domyśliła się, skąd pochodzą te tabliczki w kolekcji syna. Nie prosi już więcej, abym wpłynął na młodego. Chociaż, przypuszczam, jest jeszcze sporo innych dziedzin, w których mój wpływ może okazać się nie mniej dobroczynny.
Nasi idole
Moja teściowa już kilkanaście razy pytała mnie, czy byłem w Kaniowie na grobie Szewczenki. Przez całe życie uczyła w szkole ukraińskiego i wciąż to robi nawet na emeryturze – przy każdej nadarzającej się okazji.
Nigdy nie byłem w Kaniowie, dlatego też otwarcie odpowiadam teściowej „nie”, na co zawsze otrzymuję od niej tę samą radę:
– Koniecznie trzeba pojechać. Tam przyjeżdżają nawet z Japonii. I z Chin!
W odróżnieniu ode mnie mój dziewiętnastoletni syn nie wykręca się z tego rodzaju tematów, a wręcz odwrotnie – wbija szpilkę:
– Ja też nie mam nic przeciwko temu, by pojechać do Japonii – mówi zadziornie. – Na grób Akutagawy.
Babcia nie zna się na żartach, zwłaszcza gdy dotyczą świętości narodowych.
– Szewczenko to geniusz – odpowiada obrażonym tonem, a jej głos zaczyna drżeć. – Jego utwory są przetłumaczone na wszystkie języki świata!
Żona, wyczuwając, że sprawa się komplikuje, próbuje skierować rozmowę na inne tory:
– Radzę ci pójść w sobotę na Eltona Johna – mówi młodemu, na co ten tylko mruczy coś pogardliwie. Słucha prawdziwego rocka, nie jakiegoś tam popu, choćby nawet angielskiego.
– On ma oryginalny głos – mówi żona – i w ogóle trzyma się znakomicie i świetnie brzmi!
– Słuchaj – nie wytrzymuje syn – ty jesteś już całkiem jak baba ze swoim Szewczenką!
– No właśnie! – wtrącam się, groźnie zerkając na żonę. – A czy ty byłaś w Stanach na grobie Johna Lennona?!
Całe szczęście, że babcia niedosłyszy i dlatego łagodząco kończy naszą dyskusję:
– Koniecznie – powtarza – koniecznie trzeba pojechać do Kaniowa!
Kształt jest wszystkim
Z przyczyn całkiem zrozumiałych nie kupuję win droższych niż kilkanaście euro. Dlatego, gdy nadarza się okazja skosztowania wina wartego kilkadziesiąt lub kilkaset, rzecz jasna, nie odmawiam. Wycieczka do winnic wokół Bordeaux, na którą pojechaliśmy z córką w wolną pokonferencyjną sobotę, przewidywała degustację naprawdę dobrych win, a także zabawne opowieści o historii uprawy winorośli na tych terenach, o technologii produkcji wina oraz, co najważniejsze, o rodzajach wina i umiejętności ich smakowania.
Córka jako profesjonalna socjolożka z zachwytem słuchała o ocenianiu rentowności winnic po wystroju lokalnych kościołów i odnotowywanym w księgach kościelnych wiekiem dziewcząt idących do ołtarza – im później, tym odpowiednio gorzej szły interesy ich rodzicom. Ja zaś bardziej przysłuchiwałem się opowieściom o trendach nowego czasu – scalaniu działek, uproszczeniu technologii oraz wykupywaniu nieruchomości przez rosyjskich i chińskich oligarchów.
Pomylić Rosjanina z Chińczykiem na ogół nie jest łatwo, mnie jednak to się udało z racji kiepskiej znajomości francuskiego: kiedy oprowadzająca poinformowała, że właścicielem tej akurat posiadłości jest „le szin”, od razu wyobraziłem sobie sławnego syna Tianxii – „Chine” po francusku oznacza bowiem Chiny. Okazało się jednak, że właścicielem zamku jest w rzeczywistości syn innego podniebnego imperium, położonego bliżej nas i chyba dalej od nieba – gospodin Leszin lub, prawdopodobnie, Leszczin – właściciel jakiejś fabryki świec w Nowoogłoblinie, klubu piłkarskiego w Luksemburgu oraz, rzecz jasna, szczery sympatyk francuskich idei liberalnych w suwerennym wcieleniu LDPR Władimira Żyrinowskiego.
Jakoś od razu odechciało mi się wina, chociaż, jak wyjaśniła oprowadzająca, nowi właściciele z reguły sami nie zajmują się biznesem winiarskim, przekazując wszystkie sprawy fachowym menedżerom. Pod koniec trafiliśmy jednak do prawdziwej francuskiej piwnicy winnej, której właściciele nie zatykają beczek korkami z tworzywa i nie pompują w nie tlenu w celu przyspieszenia fermentacji. Otrzymaliśmy swoje lampki i szczęśliwie zapomnieliśmy o godnych pożałowania dziewczynach, nieurodzajnych latach, odrażających oligarchach oraz destrukcyjnych globalistycznych tendencjach. Pozostało wysokie niebo, dźwięczne grudniowe powietrze, pokryte szronem winnice oraz cierpkawy trunek, który rozdrażniał i zarazem łagodził podniebienie.
– Wyobrażacie to sobie?! – z zachwytem opowiadała w domu córka. – Tam nie tylko grunt ma znaczenie i nie tylko nasłonecznienie lub jakość drewna, z którego zrobiono beczkę. Liczy się nawet jej kształt: wino z podłużnej beczki smakuje inaczej niż to samo z kulistej!
– Nic dziwnego – odpowiedział syn. – Ta sama muzyka brzmi inaczej na różnych instrumentach, zależnie od ich kształtu, a nie tylko od materiału czy tego, kto gra. Weź chociażby moje bębny.
– A i owszem – dodała żona – kształt jest wszystkim. Jeśli sportowcom da się okrągłą piłkę, będą grali w nogę, a jeśli owalną – to w rugby.
Rozlałem bordeaux z butelki do lampek i wzniosłem toast za nas wszystkich – za córkę, która potrafi szczęśliwie wszystkim się zachwycać, za żonę, która potrafi niczemu się nie dziwić, oraz za syna, który czasami bywa prawdziwym poetą, chociaż w życiu z własnej woli nie przeczytał żadnego wiersza.
Ping-pong
Gdyby mój młody był jakimś posłem Zwaryczem, mógłby spokojnie podać w swoich oświadczeniach, że pobierał nauki w Oksfordzie. Bo rzeczywiście je tam pobierał. Co prawda miał wtedy dwanaście lat i chodził do zwykłej szkoły.
Mieszkałem z nim prawie w centrum, przy Norham Gardens, w dość sporej mansardzie, której wynajmowanie zjadało większą część mojego stypendium badawczego. W zasadzie nie potrzebowaliśmy tej ogromnej przestrzeni, ale spodziewałem się przyjazdu żony z córką. Przyjazd przesuwał się jednak z miesiąca na miesiąc; w końcu przyjechały na Sylwestra, ale wkrótce wyjechały. Córka kończyła szkołę i nie mogła na dłużej opuścić klasy maturalnej.
Nasze życie kawalerskie było mało urozmaicone. Ja od rana do wieczora nadrabiałem brak prawdziwego oksfordzkiego wykształcenia, syn zaś – brak w jego kijowskim życiu dobrego komputera. Był wtedy wielkim fanem gier komputerowych.
Owszem, w weekendy wybieraliśmy się do Londynu, gdzie wałęsaliśmy się po muzeach, odwiedzaliśmy znajomych albo po prostu spacerowaliśmy po mieście. Muzea syna nie pociągały. Jeśli już coś go pociągało, to raczej sceny batalistyczne i korpulentne rubensowskie matrony. Wygląda na to, że największe wrażenie wywierały na nim najzwyklejsze budki telefoniczne, całe oblepione wizytówkami różnorakich panienek w niby erotycznych, w ich mniemaniu, pozach, z najwyraźniej przesadzonymi obietnicami nieziemskiej rozkoszy. Zauroczony młody zatrzymywał się przy każdej budce i musiałem ciągnąć go za sobą niczym niesfornego szczeniaka. Zresztą, też kiedyś miałem dwanaście lat i dobrze go rozumiałem.
Oprócz wspólnych śniadań, kolacji i sprawdzania pracy domowej mieliśmy jeden rytuał, który staraliśmy się wykonywać codziennie. Każdego wieczoru wybieraliśmy się do budynku położonego tuż obok Green College. Braliśmy od dozorcy klucz, wchodziliśmy skrzypiącymi schodami na piętro zabytkowej przybudówki pod jeszcze bardziej zabytkowym obserwatorium astronomicznym i graliśmy przez godzinę lub półtorej w tenisa stołowego.
Na początku używałem lewej ręki, aby dać młodemu szansę grać ze mną jak równy z równym. Potem musiałem przełożyć rakietkę do prawej ręki. A pod koniec naszego pobytu młody grał już lewą – aby nie kończyć gry z fatalnym dla mnie wynikiem.
Nie wiem, czy wystarczało mu, dwunastolatkowi, tych naszych niewymyślnych rozrywek. I w ogóle, czy poza swoją ciągłą pracą poświęcałem dostatecznie uwagi i jemu, i córce, i żonie. Ale pewnego razu przeczytałem jego szkolne wypracowanie, w którym trzeba było udzielić odpowiedzi na nieco infantylne pytanie: „Do kogo chcesz być podobny w swoim życiu?”. On napisał: do ojca. I wtedy ja, stary, zgorzkniały cynik, wzruszyłem się prawie do łez.
Chyba nie miał na myśli gry w ping-ponga. Chociaż, być może, w ping-ponga też.
Dziewczyna na Sz
Szczerze zazdroszczę mojej żonie, która od lat młodości pedantycznie składa przeróżne spisy i wykazy: co należy zrobić dzisiaj, jutro i za tydzień, co kupić, do kogo zadzwonić i jakie rzeczy spakować do walizki. Nigdy nie potrafiłem tak doskonale organizować swojej czasoprzestrzeni, chociaż wiele razy zaczynałem coś zapisywać, planować, a nawet prowadzić pamiętnik.
Domyślam się, że chodzi tu nie o pedanterię, gdyż sam pod wieloma innymi względami jestem nie mniejszym pedantem niż ona. Chyba po prostu należę do tego rodzaju ludzi, którzy w sposób podświadomy stawiają opór presji czasu biologicznego i desperacko starają się obyć bez okularów, chociaż oczy już niedowidzą, bez laski, chociaż nogi już się plączą, i nawet bez viagry, chociaż i w tych istotnych aspektach wcześniej czy później pojawiają się problemy.
Sporządzanie list i planów jest swoistą kapitulacją przed czasem, uznaniem bezsilności własnej pamięci w obliczu dużo bardziej potężnego rywala – zapomnienia. Pewnego razu byłem blisko takiej kapitulacji, gdy w pewnej instytucji bezskutecznie próbowałem przypomnieć sobie nazwisko pracownicy, z którą poprzednio uzgodniłem wszystkie dokumenty i teraz trzeba było je tylko zatwierdzić.
– Nowa pracownica – mamrotałem – młoda ładna dziewczyna… wysoka… brunetka… Nazwisko ma chyba na Sz…
W instytucji tej jednakże nie było ani starych, ani nowych pracownic o takim nazwisku.
Przeklinałem swój zwyczaj polegania na słabnącej pamięci, przysięgałem, że od dziś zacznę wszystko zapisywać, ale w jednej chwili dostałem olśnienia. Przypomniałem sobie nazwisko!
– Miszenina! – zawołałem radośnie.
– Rzeczywiście, na Sz – radośnie zgodzili się moi rozmówcy.
A zatem do dziś nie zabrałem się za sporządzanie list i notatek. Chociaż, szczerze mówiąc, poza wszystkimi swoimi stricte psychologicznymi usprawiedliwieniami mam także jedno całkiem życiowe: dokładne listy nie bardzo pomagają mojej żonie, która zapomina i myli różne rzeczy nawet częściej ode mnie.
Srebrne wesele
Kilka dni temu zadzwoniła bliska przyjaciółka, winszując mi i żonie z okazji srebrnych godów. Czyli po prostu złożyła życzenia, my zaś przez długi czas nie mogliśmy pojąć, z jakiej okazji. Nie to żebyśmy traktowali sam fakt zawarcia związku małżeńskiego jako coś nieistotnego. Po prostu jesteśmy przyzwyczajeni do obchodów całkiem innego dnia, który wydaje się mojej żonie ważniejszy, czyli bardziej symboliczny.
Sprawdziłem stempel w dowodzie i przekonałem się, że przyjaciółka ma rację. Jej pamięć o nas była naprawdę wzruszająca. Bądź co bądź była świadkiem na naszym ślubie. Wesela właściwie nie mieliśmy. Dwadzieścia pięć lat temu byłem buntownikiem czy też, jak mi się wydawało, nonkonformistą, a zatem sama myśl o burżuazyjnym weselu – z dziesiątkami nieznanych i niepotrzebnych mi osób, z idiotyczną muzyką i jeszcze bardziej idiotycznymi toastami, z obżarstwem, pijaństwem i całowaniem się pod wrzaski „gorzko!” – wywoływała we mnie głęboki wstręt. Widziałem w tym wszystkim mieszankę pogańskiego barbarzyństwa i mieszczańskiego kiczu.
Na szczęście moja przyszła żona myślała podobnie. A zatem udało się nam przekonać rodziców (moich zurbanizowanych – bez większego wysiłku; jej rustykalnych – nie bez trudu), aby zrezygnowali ze skostniałego rytuału i ograniczyli się do kolacji na dwanaście osób w dobrej restauracji dla rzeczywiście najbliższej rodziny i kilkorga przyjaciół. Wszystko odbyło się jak najlepiej – bez infantylnego welonu, całowania się na żądanie pijanych gości oraz głupawych zdjęć robionych przez zwinnych pseudoprofesjonalnych fotografów.
Nawet dziś nie żałuję, że przeforsowałem właśnie taką, „cywilną” wersję ślubu, która była dla mnie wtedy synonimem ucywilizowania. Z wiekiem zrobiłem się jednak bardziej pobłażliwy lub, jak uważają niektórzy, bardziej konformistyczny. Może dlatego, że zdałem sobie sprawę z niezniszczalności kiczu, który, właściwie, jest istotą ludzkiego życia, a tym bardziej śmierci.
Kalendarz
Wczesnym świtem, jak zawsze, teściowa dzwoni do mojego szwagra, a swojego syna, i składa mu życzenia urodzinowe.
– Urodziłeś się w Białopolu w obwodzie sumskim – opowiada – o szóstej nad ranem. Był piękny słoneczny dzień. Życzę ci zatem, by twoje życie było tak samo piękne i słoneczne.
Patrzę na zegarek – pokazuje szóstą rano, dokładnie jak 57 lat temu, gdy mój przyszły szwagier przyszedł na świat. Dobrze jednak, że nie zrobił tego o drugiej czy trzeciej w nocy.
– Tu w moim kalendarzu – kontynuuje teściowa – są informacje o wszystkich dniach świątecznych. Dzisiaj jest Dzień Pracowników Organizacji Międzynarodowych. No to składam ci życzenia także z tej okazji.
Prawdę mówiąc, mój szwagier żadnych powiązań z tym dniem nie ma, jeśli nie liczyć faktu, że swego czasu ukończył studia ekonomiczne na wydziale stosunków międzynarodowych, a potem zrealizował kilka projektów dla Banku Światowego.
Kalendarz ukochanej babci dała w prezencie nasza córka, mądre dziecko. Zabrakło tam jednak dokładnej informacji o świętach kościelnych i imieninach, a zatem szwagier w końcu nie dowiedział się, przynajmniej w tym roku, że urodził się w dniu jakiegoś świętego Onufrego, Dorymedonta lub Pawsikakjusza. Ani nie dostał odpowiednich życzeń z tej okazji.
Mógłbym sam zajrzeć do kalendarza teściowej i dowiedzieć się, z jakiej dodatkowej okazji złoży mi życzenia w dniu moich urodzin za kilka miesięcy. Być może będzie to Dzień Pracowników Gospodarki Rybnej albo Dzień Prezesów Wspólnych Przedsiębiorstw i Spółek z Ograniczoną Odpowiedzialnością. Ja zaś będę długo się zastanawiać, jak to się ma do mojej wątpliwej kariery zawodowej i jeszcze bardziej wątpliwych osiągnięć pozazawodowych.
Nie robię tego jednak, gdyż bez tego wiem od swojej babci, że urodziłem się w dniu Świętego Krzyża. Nie zapytałem jej swego czasu, co to oznaczało, a teraz już nie zapytam. Jednakże w każde kolejne urodziny wspominam, że to jest święto Świętego Krzyża i wspominam swoją babcię.
Sądzę, że teraz mój szwagier, słysząc zwrot „organizacje międzynarodowe”, będzie przywoływał w pamięci nie ONZ, nie NATO i nawet nie Bank Światowy, tylko swoją matkę, która lubiła składać mu życzenia urodzinowe o szóstej rano.
Pamiętnik
Kiedy mój młody miał siedem lat, prowadził pamiętnik. Tak bowiem robiła jego starsza siostra. Zauważywszy pewnego razu, że pochwalono ją za napisany wiersz, sam zabrał się do układania wierszy. W wyniku tego w pamiętniku pojawił się zapis: „Dzisiaj napisałem 19 wierszy. Łatwizna!”.
Więcej wierszy już nie pisał, no bo prosta sprawa – po co robić coś aż tak łatwego?
Obficie natomiast zdobił dziennik ilustracjami, wśród których przodowały obrazki z popularnych wówczas gum do żucia – samochody i motocykle, bohaterowie komiksów i kreskówek, a także lub właściwie przede wszystkim – pulchne damulki, w różnym stopniu pociągające i rozebrane.
Sam bym tego nie zauważył, gdyż zasadniczo nie czytam cudzych listów i pamiętników – przynajmniej zanim nie zostaną opublikowane. Żona wykazała natomiast naturalną matczyną ciekawość wszystkiego, czym zajmują się dzieci, i podsunęła mi otwarty pamiętnik syna. „Zobacz, jakie ma rozrywki!” – oznajmiła zaniepokojona.
Komentarze syna wydały mi się o wiele ciekawsze niż same obrazki.
„Ta ciocia jest wysportowana!” – pisał na jednej stronie.
„Te cycki są oho ho!” – pisał na drugiej, autentycznie przejęty ilością implantowanego silikonu.
– Normalna reakcja – powiedziałem żonie. – Gorzej byłoby, gdyby go to w ogóle nie interesowało. To dopiero byłby powód do zmartwienia.
I rzeczywiście po kilku latach syn zaraził się pasją do gier komputerowych, później do roweru sportowego, a jeszcze później do gry na perkusji. Nie tracąc przy tym umiarkowanego i całkiem zdrowego zainteresowania osobami przeciwnej płci.
Dziś jednak, czytając jedną z najwybitniejszych antykryzysowych ustaw Rady Najwyższej – o walce z pornografią – martwię się, czy nie podpada czasem pamiętnik syna pod jakiś artykuł kodeksu kryminalnego i czy nie zagraża czasem nam z żoną kilka lat więzienia za jego przechowywanie.
– Pornografia zaczyna się tam, gdzie znika poczucie humoru – mądrze stwierdza żona.
– Dokładnie – zgadzam się i z rezygnacją zerkam w okno, w stronę rządowych gmachów na wzgórzach Pieczerskich.
2009
Prognoza pogody
Codziennie dokładnie o piątej moja teściowa zasiada przed telewizorem i włącza Kanał 5. Nazywa to „prognozą pogody”, chociaż tak naprawdę ogląda wiadomości i wszystko, co leci tuż po nich, aż do szóstej, a nawet dłużej. „Prognoza pogody” jest dla niej jednak swoistą osią wszystkich programów i, w pewnym sensie, życia. „Nie usłyszałam dziś prognozy pogody” – mówi z autentyczną rozpaczą w te wyjątkowe dni, kiedy Kanał 5 z jakiegoś powodu szwankuje.
Największy paradoks polega na tym, że nie wychodzi na ulicę już od kilku lat i nawet poruszanie się po mieszkaniu zaczyna jej sprawiać kłopot. Tak na dobrą sprawę pogoda na zewnątrz powinna mieć dla niej nie większe znaczenie niż erupcja wulkanu gdzieś na Jowiszu. W rzeczywistości to właśnie ta wirtualność łączy ją ze światem zewnętrznym, a zarazem z rodziną. Albowiem nikt z nas tak naprawdę pogodą się nie interesuje. No, chyba że przed wyjazdem zaglądamy do serwisu BBC, aby dowiedzieć się, czy będzie śnieżyło w Toronto, czy będzie padało w Paryżu i czy zabrać ze sobą kąpielówki, jadąc na konferencję do Barcelony. O pogodzie w Kijowie można się dowiedzieć, zerkając po prostu za okno.
Utraciliśmy łączność z przyrodą, a zarazem z pogodą wtedy, gdy zamieszkaliśmy w mieście. Nie musimy myśleć o siewie, o żniwach, a nawet o kopaniu ziemniaków. Brzydka pogoda jest dla nas jedynie kwestią ubrania i obuwia, a nie życia i śmierci.
Dlatego powinniśmy być wdzięczni teściowej, która codziennie nas ostrzega: „Ubierajcie się cieplej – jutro nastąpi ochłodzenie” albo: „Zabierzcie parasole – będzie padało”. Nie dlatego, że wszystkie te ostrzeżenia mają praktyczny sens, gdyż nikt na nie z reguły nie zwraca uwagi – tylko dlatego, że przypominają nam o innym świecie, w którym pogoda była czymś bez wątpienia ważnym, podobnie jak ludzie, którzy się na niej znali.
Mikołaj
Dziadek Mróz, powiadają, został wymyślony przez sowieckich propagandystów jako ateistyczna alternatywa dla burżuazyjno-obskuranckiego Santa Clausa czy też, po naszemu, świętego Mikołaja. Chyba wiedzieli, właśnie z doświadczeń chrześcijaństwa, że wykorzenić pogańskie wierzenia i obrzędy wcale nie jest łatwo. Prościej zastąpić je nowymi, podobnymi.
Od dziecka lubiłem Mikołaja i nie darzyłem zbytnią sympatią Dziadka Mroza – wcale nie dlatego, że byłem zadeklarowanym chrześcijaninem czy, tym bardziej, wrogiem władzy sowieckiej i głoszonego przez nią światopoglądu naukowo-materialistycznego. Po prostu różnica między tymi dwiema postaciami była kolosalna.
Mikołaj był niewidzialny. Pojawiał się w nocy i zostawiał pod poduszką prezenty, których nie wymyśliłby żaden byle jak ucharakteryzowany Dziadek Mróz ze szkoły czy przedszkola: łyżwy, rakietki do tenisa, album do znaczków pocztowych, a nawet – po prostu nie do wiary – rękawice ze wszystkimi pięcioma palcami, jak te Wićki Nikitina z domu z naprzeciwka.
Jestem wdzięczny rodzicom, którzy zachowali tę tradycję. Oboje z żoną, jak długo się dało, również podtrzymywaliśmy u dzieci mit o świętym Mikołaju, uzupełniony amerykańskim zwyczajem pisania listów do Santa Clausa z wykazem najbardziej oczekiwanych prezentów oraz uzasadnieniem, dlaczego akurat ten, a nie inny prezent jest szczególnie pożądany i – last but not least – zasłużony.
Dzieci jednak dorastają, a zatem musieliśmy, podobnie jak kiedyś nasi rodzice, w pewnym momencie odpowiadać na niewygodne pytania: „Czy święty Mikołaj naprawdę istnieje?”.
I odpowiadaliśmy dyplomatycznie – tak samo jak nasi rodzice: „Dla tych, którzy wierzą – istnieje”.
Ale jak być z tymi, którzy nie wierzą?
Nasze dzieci dorośleją i nagle, tak jak my kiedyś, odkrywają pod swoją poduszką pustkę, której już niczym – do końca życia – się nie wypełni.
Kamerton
Moja babcia śpiewała w chórze cerkiewnym, który prowadził mój dziadek. W niedziele, kiedy nie było z kim zostawić mnie w domu, zabierali mnie ze sobą na nabożeństwo. Liturgia trwała nadzwyczaj długo. Siedziałem z chórzystami na ciasnym klirosie i przypatrywałem się grze świateł na witrażach i ścianach cerkwi. Promieniom słońca i malowidłom wokół, podobnie jak monotonnym recytatywom i śpiewom, brakowało dynamiki. Próbowałem sam tę dynamikę wytworzyć, ześlizgując się z ławki i wyglądając poza przegródki klirosu. Pod srogim spojrzeniem babci jednak wracałem, udawałem, że się uspokoiłem, po czym cichaczem wysupływałem srebrne nitki z cerkiewnych tkanin.
We wszystkich tych nudnych rytuałach była jednak pewna rzecz, która mnie autentycznie zachwycała, a wręcz oczarowywała. Był to kamerton, przy pomocy którego dziadek podawał chórzystom właściwy dźwięk. Trzymał go w futeraliku w szufladzie biurka i nie pozwalał mi nim się bawić. Dostawałem się jednak ukradkiem do kamertonu, uderzałem go i słuchałem przedziwnego brzęczenia. To tak właśnie – wydawało mi się – miałaby wyglądać różdżka. W gruncie rzeczy władza dziadka nad chórzystami kojarzyła się w mojej wyobraźni akurat z tym magicznym narzędziem.
Później poprosiłem babcię o dwie rzeczy na pamiątkę po dziadku: kamerton i, Bóg wie jak ocalały, pierwszy tom trzytomowej ukraińskiej encyklopedii wydanej w 1930 roku w Kołomyi. Encyklopedię przechowuję do dziś, a kamerton postanowiłem podarować synowi, gdy ten na poważnie zajął się muzyką. Przedmiot ten nie wywołał w nim jednak żadnego entuzjazmu.
– Wiesz chociaż, co to jest? – sprawdziłem.
– Pewnie, że wiem – uśmiechnął się. – Dźwięk A oktawy razkreślnej, 440 herców. Ale ja mam tuner. Przy jego pomocy wszystko da się nastroić dużo dokładniej, nawet nie mając słuchu.
Wygląda na to, że spóźniłem się ze swoją różdżką.
Albo przyszedłem z nią za wcześnie.
Rytuał
Trzydzieści lat temu, gdy urodziła się moja córka i miałem ją odebrać z oddziału porodowego, teściowa, nie wiedzieć dlaczego, zażądała, abym założył białą koszulę. Nie wiem, po co to było. Może w jej stronach istniała taka tradycja. A może po prostu uroiła sobie, że tak ma być.
Z tego jednak powodu, że w tym wieku bardziej mnie pociągało burzenie tradycji niż ich kontynuacja, stanowczo odmówiłem. Być może biała koszula kojarzyła mi się ze znienawidzonym pionierskim krawatem, a być może z jakąś oficjałką. Albo po prostu działał duch niezgody, który nakazuje nam w pewnym wieku powstać i buntować się, nieważne przeciwko czemu.
W każdym razie pojechałem wtedy do szpitala po żonę i córkę w zwykłych wytartych dżinsach, wystrzępionych trampkach i wyblakłej od prania koszulce zJimim Hendrixem na piersiach. Teściowa dąsała się przez kilka dni, potem złagodniała i wreszcie całkiem przebaczyła albo, być może, po prostu zapomniała. Do białych koszul nigdy się jednak nie przyzwyczaiłem, podobnie jak do krawatów i garniturów wieczorowych. Chociaż czasami, cóż zrobić, wkładam je, uspokajając siebie, że nawet dawny dysydent Adam Michnik jakoś włożył buty zamiast wygodnych sandałów, gdy przyjmował order od prezydenta. A nawet, powiadają, do słynnych dżinsów założył marynarkę i krawat, wybierając się na audiencję do brytyjskiej królowej.
Z wiekiem buntownicy stają się konformistami, a burzyciele tradycji – ich obrońcami. Być może dociera do nich, że bunt również dość często bywa kiczem. A może po prostu postanawiają zachować nieliczne absurdalne tradycje dla przyszłych buntowników.
Niedawno ponownie udałem się na oddział porodowy – tym razem aby odwiedzić córkę i nowo narodzoną wnuczkę. Wydobyłem jednak z głębi szafy i założyłem na siebie białą koszulę. Chociaż wiedziałem, że córka tego nawet nie zauważy. Teściowa, ku naszemu wielkiemu żalowi, też – niech jej ziemia lekką będzie.
2015
Semper fidelis
Moja książka
Kiedyś, w piątej czy szóstej klasie, przyprowadzono do nas nowego ucznia – był caluśki ładniutki i schludny, jakby żywcem wyjęty z radzieckich podręczników szkolnych, plakatów i innych ilustrowanych opowieści o naszym szczęśliwym dzieciństwie. Mieliśmy akurat lekcję angielskiego, a zatem nauczycielka od razu go zapytała:
– What’s your name?
Chłopczyk wstał i odrzekł:
– My book.
Nauczycielka nachmurzyła się i zapytała jeszcze raz, wyraźnie artykułując sylaby:
– What is your name?
– Maj buk – znowu odpowiedział chłopczyk.
Uczniowie w klasie zachichotali, a ci najbardziej współczujący zaczęli podpowiadać:
– Jak się nazywasz?! Nazwisko, nazwisko!
Chłopczyk jednak nie ustępował:
– Maj buk.
Nauczycielka gotowa już była rozerwać go na kawałki, cała klasa zanosiła się rechotem, aż wreszcie pani wpadła na pomysł, żeby jednak przejść na ukraiński:
– Pytam cię, jak się nazywasz – powiedziała.
– Myrosław Majbuk – odrzekł chłopczyk.
W klasie zapanowała niezręczna cisza, na twarzy nauczycielki pojawił się sztuczny uśmiech – jak u lekarza, który zetknął się z rzadką chorobą.
– Dziękuję. Siadaj – powiedziała, nie ryzykując przejścia na feralny angielski.
Następnego dnia chłopczyk się nie pojawił. Właściwie już go nie zobaczyliśmy.
Chyba nie spodobała mu się nasza szkoła – tak wówczas uznaliśmy. Dopiero później pomyślałem, że ten chłopak, być może, właśnie dlatego się pojawił, aby nas sprawdzić. Przynieść jakieś przesłanie, które będziemy mogli zrozumieć dopiero z upływem czasu.
Życiowa mądrość
Pewnego razu podczas występów gościnnych w Witebsku przypadł mi zaszczyt dzielenia mieszkania ze znanym aktorem komicznym, który, chociaż nie był jeszcze podówczas „artystą ludowym zeteserer”, to jednak był już dość zasłużony, zarówno w sensie dosłownym, jak i symbolicznym. Ja z kolei byłem zwykłym elektrykiem oświetleniowcem, czyli kimś, na kogo większość aktorów, niekoniecznie posiadających tytuły honorowe „ludowych” czy „zasłużonych”, zwraca taką samą uwagę jak na butaforyjne meble rozrzucone na wewnętrznym podwórku teatru i w jego korytarzach.
Aktor ten zachowywał się dosyć demokratycznie: częstował mnie piwem, dzielił się mądrością życiową i pozwalał zwracać się do siebie po imieniu, mimo że miał wtedy lat około czterdziestu i był prawie dwa razy ode mnie starszy. Najbardziej jednak interesującą jego cechą było niepohamowane, niepowstrzymane i nieprzemijające zainteresowanie płcią przeciwną. A najważniejsze, że zainteresowanie to, jak wszystko wskazywało, było wzajemne: kobiety w różnym wieku, o różnych rozmiarach i rozmaitym usposobieniu jak ćmy leciały do jego złudnego światła, i mimo że aktor bynajmniej nie był Apollinem, wręcz odwrotnie – niewysoki, opasły, o różowych policzkach i nosie jak kartofel bardziej przypominał Dionizosa czy satyra. W każdym razie z wyrozumiałością podchodziłem do jego marzenia, żeby chociażby w życiu zagrać tę rolę, której jako komikowi nie dawano mu na scenie – romantycznego amanta, pożeracza damskich serc, postaci lirycznej albo dramatycznej.
A zatem każdego wieczora, kiedy przyprowadzał kolejną śliczną panienkę, nagle przypominałem sobie o jakichś palących sprawach i wynosiłem się z mieszkania, aby przespacerować się po nocnym Witebsku lub wychylić kieliszek z mieszkającymi po sąsiedzku kolegami elektrykami. Gdy wracałem, aktor z reguły był już sam; cały rumiany wychodził spod prysznica, nalewał piwa do szklanki i dzielił się ze mną kolejną mądrością życiową – za każdym razem tą samą:
– Cokolwiek by mówić, Mykoło, własna żona jest najlepsza.
Dalibóg, w życiu nie spotkałem bardziej oddanego męża.
Społeczeństwo obywatelskie
W maturalnej klasie zostaliśmy bez wychowawczyni, która w środku roku szkolnego nagle przeszła do innej szkoły. Nasza klasa uważana był za trudną, a zatem w celu jej poskromienia na nowego wychowawcę powołano wuefistę Henadija Petrowycza Pawłowa, którego za plecami nazywaliśmy po prostu „Henadijem”, i który nie wiadomo dlaczego lubił rozwodzić się o tym, że tak naprawdę nie jest żadnym Pawłowem, a jakimś Pawlopulosem czy Pawloduposem, jednym słowem – Grekiem. „Grek” stał się zatem jego drugim przezwiskiem, które nie mogło jednak zrównać się z „Henką” czy „Henadijem”, ponieważ w swoim sposobie bycia wuefista był bardziej zwykłym „Henką” niż „Grekiem”.
Już na pierwszej godzinie wychowawczej Henka oznajmił, że z połowy z nas „zrobi garbatych, a z połowy piątkowych”. Mówił wyłącznie po rosyjsku, chociaż działo się to wszystko we Lwowie i szkoła była, jak się wydawało, ukraińska. Dyrekcja na to łamanie zasad patrzyła przez palce – na pewno dlatego, że bała się oskarżeń o „ukraiński burżuazyjny nacjonalizm”, a może też dlatego, że nie miała złudzeń co do zdolności intelektualnych wuefistów i w ogóle sportowców w zakresie opanowania innych języków, a szczególnie ukraińskiego.
Henadij był niewielkiego wzrostu, co najwidoczniej tylko pogłębiało jego kompleksy psychologiczne. Swoje opowieści o rzekomo greckim pochodzeniu uzupełniał fantastycznymi historiami o niezliczonej liczbie pokonanych przezeń chuliganów, o koneksjach wśród szefostwa milicji, gdzie zresztą zamierzał podjąć pracę (Nadajeła mnie eta ragulskaja szkoła!)1, a także o podstępnych banderowcach, którzy przenikają nawet do grona pedagogicznego (później okazało się, że na domiar wszystkiego był kapusiem KGB, który skrobał donosy na wszystkich wokół, a w pierwszej kolejności na naszą szkolną bibliotekarkę).
Na każdej przerwie Henka wpadał do klasy, aby „nauczyć rozumu” tego czy innego urwisa lub dwójkowicza. Apoteozą jego działalności było mierzenie linijką długości dziewczęcych spódniczek: zgodnie z jego rozporządzeniem, mogły kończyć się nie wyżej niż 15 centymetrów nad kolanami.
Kariera „Pawlopulosa” na stanowisku wychowawcy zakończyła się tak samo gwałtownie, jak rozpoczęła. Na jednej z przerw uderzył Sławka Makalondrę, Sławek oddał cios, dziewczyny zaczęły wrzeszczeć, a wszyscy chłopcy zgodnie rzucili się na „Greka” niczym psy na dzika i, przewróciwszy go, kilka razy wsadzili mu twarz w zakurzoną podłogę.
Henka wyrwał się i do klasy już nie wrócił. Przestraszeni własnym wyczynem, znaleźliśmy jednak najmądrzejsze wyjście: podpisaliśmy się wszyscy pod petycją do dyrekcji, w której opisaliśmy ostatni konflikt i wszystkie poprzednie oraz poprosiliśmy o zmianę wychowawcy. Z trwogą oczekiwaliśmy odpowiedzi, która przyszła dość szybko. Dyrektor i wicedyrektor zatrzymali nas po lekcjach, informując, że podobną petycję otrzymali od Pawłowa, i obiecali dać nam nowego wychowawcę pod warunkiem, że o tym ostatnim zdarzeniu nie dowie się nikt poza naszą klasą, a tym bardziej poza szkołą.
Cieszyliśmy się jak dzieci – zresztą wciąż byliśmy dziećmi; ściskaliśmy sobie ręce, rzucaliśmy się sobie w ramiona i omal nie płakaliśmy. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że nasze konflikty z sowdepią dopiero się zaczynają. I że bynajmniej nie wszędzie będzie nas tak wielu jak tu i bynajmniej nie zawsze będziemy – tak jak teraz – zwarci i niepokonani.
Powrót
Moja babcia zmarła w wieku 96 lat niedługo po tym, jak wróciłem ze Stanów. Tak właśnie mówiła przez ostatnie dwa lata swojego życia: „Pora już umierać, ale muszę doczekać, aż Mykołka wróci”.
Może nie trzeba było mi wracać.
W zasadzie miałem kilka niezłych propozycji pracy – z „zieloną kartą” i perspektywą naturalizacji. Ponadto mając czterdzieści lat na karku, zachowałem w sobie wystarczająco ducha awanturniczego, aby przeprowadzić nad sobą kolejny eksperyment – ot, tak po prostu, z ciekawości. Na szczęście jednak moja mądra żona powiedziała zdecydowane „nie” – i wróciliśmy. Mnie było wszystko jedno, a jej na tym rzeczywiście zależało, dlatego nawet nie dyskutowałem. Szczerze mówiąc, po opuszczeniu Lwowa na początku lat osiemdziesiątych wszędzie czuję się na emigracji – zarówno w Kijowie, jak i w Nowym Jorku. Chociaż można to ująć inaczej: wszędzie czuję się w domu: czy w Kijowie, czy w Nowym Jorku, czy w Warszawie, czy w Londynie. Lwów zaś pozostał w innym życiu, z całkiem innym Mykołą Riabczukiem, do którego nie ma już powrotu.
Tak czy owak, jestem wdzięczny żonie za jej determinację, za przywiązywanie wagi do otoczenia, do wszystkiego tego, co zwiemy światem zewnętrznym – w przeciwieństwie do wewnętrznego. Wiem, że świat zewnętrzny to złudzenie, coś w rodzaju gry komputerowej, gdzie staramy się zwyciężyć, a czasami nawet zwyciężamy, z tym że nie mamy zapasowego życia, tylko rozmaite bonusy, które w tej grze pozostają.
Gdyby nie żona, do końca życia redagowałbym jakieś czasopismo emigracyjne albo wykładał slawistykę („wymowę rosyjską”, jak sarkastycznie mawia Bohdan Rubczak) na prowincjonalnym uniwersytecie. Coś w rodzaju koszmaru Nabokowa, który sublimacyjnie wyobrażał sobie Gogola „skrobiącego po małorosyjsku jeden tom za drugim Dikańki i Mirgorody”.
Dzisiaj gram tylko w te gry, które mi się podobają. Albo nie gram wcale. To chyba na tym właśnie polega wewnętrzna wolność, o ile na tym świecie w ogóle da się ją osiągnąć, nie łamiąc prawa przyciągania oraz innych ziemskich praw.
Moja dziewięćdziesięciosześcioletnia babcia świetnie znała się na tych prawach. I wiedziała, że wrócę, bo wszyscy – wcześniej czy później – wracamy.
Dialektyka
Uliczka mojego dzieciństwa biegła obok dawnych polskich koszar zamienionych przez Sowietów w zakład naprawy samochodów. Zakład, podobnie jak wszystko inne w tamtym kraju, był wojskowy i z tego powodu utajniony. Oficjalnie miał tylko numer – dwadzieścia osiem, dlatego też najczęściej tak właśnie go nazywaliśmy – na przykład, kiedy trzeba było wyjaśnić, gdzie pracują rodzice („w dwudziestce ósemce”) albo co dzisiaj leci w kinie, to znaczy w zakładowym domu kultury, gdzie w każdą niedzielę chodziliśmy na dzienny seans oglądać filmy dla dzieci za dziesięć kopiejek.
Wejście na teren zakładu i dom kultury znajdowały się na innej, bardziej centralnej ulicy, myśmy natomiast mieli do czynienia głównie z jego tyłami. Dosłownie po obu stronach naszych domów dudniły hale, dymiły kominy i coś bełkotały zakładowe głośniki. Na nasze podwórka od czasu do czasu przedostawały się z zakładu jakieś kwasowe substancje, mobilizujące naszych rodziców do zbierania podpisów pod petycjami do Wyższego Kierownictwa.
Dla nas, chłopaków, zakład był największą atrakcją – takim Dzikim Zachodem, Disneylandem, domem strachu i domem śmiechu w jednym. Lubiliśmy przedostawać się na jego teren ogrodzony czterometrowym płotem i, omijając dozorców, szperać w zakładowych zakamarkach, wyszukując tam rozmaitych skarbów. Było ich co niemiara, toteż podbieraliśmy wszystko, co się dało – rurki i druciki, akumulatory i gaźniki, opony i kierownice, a zwłaszcza siedzenia ciężarówek, które ceniono najwyżej.
Byłem zbyt mały, żeby udźwignąć takie luksusy, dlatego szczerze zazdrościłem starszym chłopakom, którzy na własnych podwórkach hycali na tych siedzeniach obitych imitacją skóry i kręcili kierownicami, zawzięcie przy tym wydając dźwięki klaksonu. Pewnego razu jednak znalazłem coś, czego nikt z nich w życiu nie widział: wełnę szklaną. To znaczy nazwy tej jeszcze wtedy nie znałem, po prostu trafiłem na to coś na dachu sąsiedniej hali – wcześniej wpadłem na pomysł, by wejść tam po rurze. Było to coś wystrzałowego – z wyglądu miękkie jak prawdziwa wełna czy sztuczny śnieg; można było ozdobić nim choinkę albo po prostu dać chłopakom dotknąć. Substancja okazała się nieoczekiwanie kłująca, mimo że wyglądała na miękką i puszystą. Napchałem sobie pełne kieszenie tej wełny, schowałem za pazuchę i potem garściami rozdawałem chłopakom przy wtórujących ich zazdrosnych i zachwyconych okrzykach.
Za wszystko jednak trzeba płacić. Wełna szklana wgryzła się w moje ciało i już po południu nie mogłem sobie miejsca znaleźć. Na domiar złego rodzice, zamiast okazać współczucie, zbesztali mnie, potęgując jedynie moje fizyczne i duchowe cierpienie. I tylko babcia, do której w końcu, wykąpany i przebrany, poszedłem się pożalić, z niewzruszonym spokojem powiedziała:
– I tak oto masz przez całe życie: myślisz, że to wełna, a w końcu okazuje się, że szkło.
Nikitin
Stary Nikitin miał w zwyczaju prawie każdego ranka wybiegać na balkon swego domu i machać rękoma niczym śmigłami. Przechodniom mogło się wydawać, że wykonuje poranne ćwiczenia. Żeby wyprowadzić ich z błędu, Nikitin od czasu do czasu wykrzykiwał:
– Dzwońcie na pogotowie!
Prawie każdego ranka Nikitinowi na kacu wydawało się, że zatrzymuje mu się serce, dlatego też machał rękoma, aby pobudzić krążenie krwi. Nam, okolicznym chłopakom, wydawało się to śmieszne, ale z czasem zrozumiałem, że Nikitin na swój sposób miał rację. W jakimś czasopiśmie medycznym wyczytałem, że naszą krew pompuje nie tylko serce, lecz także wszystkie mięśnie naszego ciała. Dlatego im mniej się poruszamy, tym bardziej obarczamy pracą nasze biedne serce – i na odwrót.
Nikitin poruszał się mało – pracował jako palacz w kotłowni gazowej, gdzie można było tylko grać w karty i chlać wódę, lub częściej jabola, wespół z równie mało ruchliwymi kumplami. Co jakiś czas upijał się do całkowitego znieruchomienia i wtedy Wowka Nikitin, jego syn, zwoływał chłopaków i prowadził nas, aby zabrać starego spod jakiejś pobliskiej knajpy, zanim go nie zabrała milicja.
Zadanie to było żmudne – stary wyślizgiwał się nam z rąk i, co gorsza, z ubrania, musieliśmy więc cały czas się zatrzymywać, łapać oddech, podciągać staremu spodnie i poprawiać fufajkę. Zapewne wyglądaliśmy jak mrówki krzątające się wokół olbrzymiej gąsienicy. Nikitin wprawdzie był dość cherlawy – ale przecież my, dziesięciolatkowie, też nie byliśmy osiłkami.
Nigdy nie odmawialiśmy Wowce, chociaż nie bardzo nam to zajęcie się podobało. W nagrodę Wowka zabierał nas do kotłowni swego starego – do przyciemnionej piwnicy, w której coś groźnie łomotało, syczało, dymiło i migotało piekielnym płomieniem.
Pewnego ranka stary Nikitin wszakże zmarł – czyli, jak przypuszczam, wzniósł się wreszcie, wymachując rękoma niczym śmigłami, nad swoją podziemną kotłownią i poszybował do jakichś dalekich niebiańskich knajp, z których już go nie zabierze żadna milicja.
Cesarski las
Ładnych dziesięć albo nawet jedenaście lat życia mieszkałem obok Cesarskiego lasu, gubiłem się w jego gęstwinie, wdrapywałem się na jego stoki i – przyznaję – nie wiedziałem, że jest cesarski. Nazywaliśmy go jak wszyscy lwowianie „Kajzerwaldem”; czuliśmy, że wyraz ten jest pochodzenia obcego, prawdopodobnie niemieckiego – jakąś pozostałością sprzed wojny, chyba austriacką. Mając jednak po dziesięć lat, nie zastanawialiśmy się nad tym – po prostu uciekaliśmy tam z lekcji, aby łapać zaskrońce i, jak się uda, przynieść ich kilka do klasy albo po prostu powygrzewać się razem z nimi na wiosennym słońcu na kajzerwaldzkich wzgórzach, spoglądając na czerwonawe dachy starego miasta w dolinie.
Dopiero później zaczęliśmy oddzielać słowa od przedmiotów, a znaczenia od samych słów; w naszych oczach świat utracił swoją integralność czy też, jak mówią antropolodzy, synkretyczność. Wtedy właśnie się dowiedziałem, a dokładniej zauważyłem, że „wald” to las, a „kajzer” to kaiser, czyli król, czyli cesarz – ten sam, który władał kiedyś tym lasem, tym miastem i tą Galicją, ten sam, którego, jak wkrótce dowiedziałem się z powieści Haška, obsrywały – tak właśnie tam było napisane – niewdzięczne wschodnioeuropejskie muchy.
Na temat roli much w historii Europy Wschodniej można byłoby napisać osobny traktat; ja ograniczę się do wydarzeń niehistorycznych – zmiany nazwy Kajzerwaldu na Szewczenkowski Gaj z jednoczesną budową na jego terenie Muzeum Architektury Ludowej i Życia Codziennego, ogrodzeniem terytorium i zbudowaniem dróg asfaltowych do wożenia wysoko postawionych gości. Patriotyczna społeczność lokalna wdzięcznie przyjęła od sowdepii ten danajski dar – jak zresztą zmianę nazwy historycznego Stanisławowa na zgrzytliwy Iwano-Frankiwsk.
Zmieniając w mieście dziesiątki nazw na początku lat dziewięćdziesiątych – w imię „odnowienia sprawiedliwości historycznej” i „oczyszczenia ze spuścizny totalitarnej” – nikt z miejscowych polityków nawet nie zająknął się o tym, że dobrze byłoby przywrócić Cesarskiemu lasowi jego prawdziwą nazwę.
Ta nazwa jednak nagle ukazała się moim oczom w postaci szyldu nad popularną knajpą, gdzie niejednokrotnie zaglądałem wraz z kumplami, aby rozpracować flaszkę, na którą się złożyliśmy w sąsiednim spożywczaku; knajpa wówczas nazywała się „Pelmieniarnia” czy „Pierogarnia”, a może nawet „Szaszłykarnia”; myśmy z kolei między sobą nazywali ją „Mumu”, ponieważ obok znajdował się zakład szkoleniowo-produkcyjny Towarzystwa Głuchoniemych i wielu z nich, podobnie jak my, wpadało tutaj, aby się ogrzać.
Teraz była tu restauracja aspirująca do miana trendy – z „euroremontem”, którego w Europie nikt nie robi, i wrzaskliwą moskiewską „popsą”, której w Europie, rzecz naturalna, nikt nie słucha. Lokal świecił pustkami, co było wyraźną oznaką kiepskiej kuchni, wysokich cen lub po prostu banalnego prania brudnych pieniędzy.
– Ładną macie muzykę – zwróciłem się do kelnerki. – Rzewną.
– Zamawiaj pan – odpowiedziała kelnerka gniewnym tonem.
– „Mumu” – powiedziałem.
– Czego panu trzeba?
Rzuciłem zmęczone spojrzenie na ulicę. Pod oknem, żywo gestykulując, szło dwóch głuchoniemych.
„Knajpa! – przemknęło mi przez głowę. – Powinni przecież mieć jakąś swoją knajpę! Tyle że… jak ich o nią zapytać?!”.
Leopolis
Po raz pierwszy od kilku ostatnich lat Lwów wydał mi się czystszy niż Kijów. Nie wiem, czy to lwowianie nauczyli się wreszcie nie zaśmiecać własnego miasta, czy raczej na odwrót – mieszkańcy Kijowa wyzbyli się hamulców. Tak czy inaczej, spędziliśmy tam z żoną rzeczywiście piękny weekend, po raz pierwszy zatrzymując się w hotelu, a nie u licznej rodziny. Hotel „Leopolis” nieopodal Rynku okazał się wyjątkowo przyjazny, bez żadnych oznak radzieckości, czego nie da się powiedzieć nawet o najbardziej luksusowych hotelach kijowskich, gdzie, dla przykładu, gburowata obsługa w żaden sposób nie może nauczyć się odpowiadać ukraińskim gościom w ich języku i w ogóle – być dla gości, a nie na odwrót.
Spacerowaliśmy po mieście, prawie na każdym kroku spotykając znajomych albo czasami zagadując nieznajomych lub po prostu nasłuchując ich rozmów – na ulicy, w tramwaju, w kawiarni. I przekonywaliśmy się jednak, że jest to rzeczywiście jedna rodzina, la famiglia, mafia, jak pisał Andruchowycz. Coś podobnego odczuwałem w miastach śródziemnomorskich od Tbilisi po Barcelonę, gdzie wszyscy wszystkich znają, a jeśli nawet nie, to zachowują się tak, jak gdyby się znali, i dlatego też cały czas trochę pozują, odgrywają role. Jeden wielki teatr, w którym wszyscy po trosze „szwejkują” – tacy sobie bohaterowie Hrabala czy Wynnyczuka, wspólnota wyobrażona, która niespodziewanie się zmaterializowała.
Najbardziej jednak uderzyło nas przypadkowe zdanie wypowiedziane przez przyjezdnego, a dokładniej przyjezdną. Padło za naszymi plecami na Placu Hałyckim, gdy mijaliśmy pomnik konny króla Daniela, i brzmiało niesamowicie teatralnie, jak gdyby było specjalnie inscenizowane.
– Mój Boże, jakże jestem szczęśliwa, że mieszkam we Lwowie! – nieśpiesznie, ale patetycznie zwróciła się w języku rosyjskim do towarzyszącego jej mężczyzny jakaś pani w naszym wieku. – To, że tutaj się przeprowadziłam, jest bodajże najważniejszym wydarzeniem w moim życiu!
Nie mogliśmy z żoną powstrzymać się przed obejrzeniem się za siebie. Wypowiedź, cokolwiek by mówić, brzmiała całkiem fantastycznie – w samym legowisku ukraińskich burżuazyjnych nacjonalistów, gdzie nieszczęsnych Rosjan, jak twierdzą „Izwiestija” i „Pierwyj Kanał”, prawie że żywcem jedzą upiorni banderowcy, reagując na każde rosyjskie słowo dokładnie tak, jak na ukraińskie w Sewastopolu.
Skręciliśmy w boczną uliczkę – chciałem jeszcze pokazać żonie dom, w którym kiedyś mieszkałem. Parter teraz był zajęty przez chiński fast food. Weszliśmy na klatkę, aby dostać się na piętro. Na korytarzu stał Chińczyk w kuchennym fartuchu i, zamiast palić papierosa, ćwiczył z hantlami.
– Chyba też jest szczęśliwy, że mieszka we Lwowie – powiedziała półżartem żona. – Być może nawet jest to najważniejsze wydarzenie w jego życiu.
– I w życiu lwowian też – dodałem. – Chociaż oni jeszcze o tym nie wiedzą.
Piosenki The Beatles
Moja amerykańska przyjaciółka napisała, że pamięta dokładnie dzień, w którym po raz pierwszy zobaczyła Beatlesów: 14 września 1964 roku. Było to na stadionie w Cleveland, dokąd rodzice zabrali ją na koncert jako jedenastolatkę. „Później – napisała – często puszczaliśmy tę muzykę w domu, aby nasze dzieci chłonęły ją przez skórę, zanim pójdą własnymi drogami w swoich upodobaniach muzycznych”.
Nie mogę, niestety, przypomnieć sobie, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Beatlesów – ma się rozumieć, nie na żywo, ponieważ fizycznie ich sowdepia nawet w pobliże nie dopuszczała. Przypuszczam jednak, że to również mogło się zdarzyć 14 września 1964 roku, bo to akurat mniej więcej wtedy mój sąsiad i kolega z klasy – Lońka – w drodze do szkoły opowiedział mi o cudakach z Zachodu, którzy rwą struny na gitarach i roztrzaskują pianino, wrzeszcząc przy tym wniebogłosy.
Lońka wyczytał to chyba w satyrycznym piśmie „Pereć” albo „Krokodił”, albo usłyszał w telewizji czy też, co bardziej prawdopodobne, dowiedział się od rodziców. Jego rodzice byli „wschodniakami” oraz, co ma w tej historii znaczenie szczególne, „partyjniakami”. To właśnie od nich, przypuszczam, Lońka przynosił do klasy różne absurdalne opowieści o „tubylcach”, którzy chcą wbić nóż w plecy – w dosłownym sensie – sowieckiej władzy, to znaczy ostrzą noże, oliwią erkaemy i rozbudowują sieci konspiracyjne z niedobitkami ounowskiego przywództwa na czele. Moi rodzice również byli po сzęści „wschodniakami”, a mama, biedaczka, nawet członkinią KPZR, a mimo to nigdy od nich takiej KGB-owskiej blagi nie słyszałem.
Jesienią roku 1968 Lońka jako jedyny w klasie usprawiedliwiał wkroczenie sowieckich wojsk do Czechosłowacji i, sądzę, całkiem szczerze przekonywał nas, że jeszcze trochę i wyprzedziliby nas Niemcy z Amerykanami. No bo że niby stali już na granicy przygotowani do inwazji i tylko dzięki dzielnym sowieckim stirlitzom udało się nieszczęsnych Czechosłowaków uratować.
Skończył Lońka całkiem kiepsko: po studiach na uniwersytecie poszedł do pracy w KGB i, jak powiadają, zmarł w jakimś miasteczku rejonowym na atak serca. Albo, jak uważają niektórzy, od przedawkowania.
W każdym razie nie dożył ani przyjazdu Paula McCartneya do Kijowa, ani nawet pojawienia się ciężkiego rocka, w porównaniu z którym śpiewy beatlesowskie wydają się wręcz anielską muzyką. „I tego oni nam zakazywali?!” – mogłaby dziś powiedzieć jedna z bohaterek Wołodymyra Dibrowy, autora genialnego cyklu opowiadań Piosenki The Beatles.
No jasne, zakazywali, cóż mieli robić? Oni po prostu nie mieli pod skórą tej muzyki i dlatego zawsze i wszędzie pozostawali nieszczęśnikami – nawet odlatując pod wpływem skonfiskowanej podczas kontroli celnej heroiny lub nawet więcej – nieograniczonej kremlowskiej władzy, fortuny Jukosu, trójbarwnej imperialnej flagi, słów Michałkowa i muzyki Aleksandrowa, w dodatku spodziewając się – w odurzeniu – „złączyć nas na wieki” całym tym szajsem.
Wynajdywanie tradycji
Całkiem niedawno moja lwowska szkoła obchodziła swoje stulecie. Przypuszczam, że nie jest to wcale mało, zwłaszcza w naszej części świata, gdzie z reguły burzenie dominuje nad tworzeniem, a zapomnienie nad pamięcią.
Niestety, byłem podówczas zbyt daleko i nie mogłem przybyć na uroczystości. Dostałem za to gustownie wydany prospekt zawierający między innymi zdjęcie szkoły z 1922 roku – skromny piętrowy budynek, którego nie zdążono jeszcze rozbudować o piętro na górze i dwa dodatkowe korpusy z tyłu.
Były tam także zdjęcia i krótkie biogramy wszystkich powojennych dyrektorów – jednego z nich zapamiętałem dość dobrze, a zatem łatwo mogę sobie wyobrazić całą resztę: kadry, jak mawiał ich sowiecki wódz, decydują o wszystkim. O wiele ciekawiej, rzecz jasna, byłoby dowiedzieć się o pedagogach sprzed wojny, kierujących szkołą za czasów Austrii i Polski. A także podczas krótkotrwałej, ale dość owocnej okupacji Lwowa przez armię rosyjską w 1915 roku, kiedy to prawosławni wyzwoliciele potrafili w ciągu kilku miesięcy zniszczyć wszystkie ukraińskie instytucje, splądrować biblioteki i zaaresztować wszystkich bardziej wykształconych Ukraińców, którzy nie byli, ich zdaniem, wystarczająco lojalni wobec wszechruskiego Bizancjum.
W czasach przedwojennych szkoła nosiła imię Bartłomieja Zimorowica, siedemnastowiecznego poety barokowego, który pisywał poważne poematy w autorytatywnym wówczas języku łacińskim oraz mniej poważne wiersze – sielanki i satyry – po polsku. Najpierw pomyślałem, że to polskie władze narzuciły ukraińskiej szkole swego patrona – podobnie jak ich sowieccy następcy narzucali wszystkim swoich Leninów-Stalinów i Pawlików Morozowów. Okazało się jednak, że nie.
Ukraińcy, nie mniej niż Polacy, mieli powód, by szanować pana Bartłomieja, gdyż, jak się okazuje, nie tylko przez całe swoje osiemdziesięcioletnie życie mieszkał we Lwowie, lecz także kilka razy był wybierany na burmistrza. Burmistrzem zaś był dość dobrym, jak się teraz mówi – gospodarnym. Zresztą ocalił Lwów przed zniszczeniem przez Kozaków, których pokojowość wówczas mało różniła się od tatarskiej czy dzisiejszej rosyjskiej.
Ponadto wiersze pana Bartłomieja pod względem treści były ukraińskie – w tym mniej więcej sensie co opowiadania Gogola. Jeden z jego tomików tak właśnie się nazywał: Sielanki nowe ruskie. (Drobna uwaga dla wielbicieli wszechruskiego mira: Ruskimi wówczas byli Ukraińcy; Rosjan nazywano Moskwitami.) Burmistrz, co oczywiste, nie mógł drukować lekkomyślnych wierszy pod swoim imieniem, dlatego podpisywał się imieniem swego przedwcześnie zmarłego młodszego brata Szymona – notabene, również dobrego poety.
Nie wiem, na ile ważne i znane dla dzisiejszych lwowian są lokalne tradycje oraz w jakim stopniu potrafią cenić i szanować swoje stuletnie szkoły, zespoły architektoniczne czy burmistrzów poetów. Wiem jednak, że bez tego będą tak samo daleko od Europy, jak dzisiejsi mieszkańcy Kaliningradu od mieszkańców Królewca – współczesnych Immanuela Kanta.
Wszystkie tradycje są w pewnym sensie wymyślone, łącznie z kiltami – rzekomo „narodowymi” szkockimi spódniczkami, które w rzeczywistości przed XVIII wiekiem nie istniały. Jednakże bez tradycji nie mogą istnieć stabilne wspólnoty – ani te pierwotne, rodowe, z ich mitami i rytuałami, ani te współczesne, narodowe, z ich „religią obywatelską”.
Swego czasu w Leningradzie, któremu akurat wtedy, na początku lat dziewięćdziesiątych, przywrócono nazwę Petersburg, byłem świadkiem rozmowy dwóch kolegów.
– Jeden diabeł; jakkolwiek zmieni się nazwę, do prawdziwego Sankt Petersburga jest mu daleko – powiedział jeden, mając na myśli skostniałą sowieckość, która głęboko wgryzła się w wygląd miasta, ale także sposób zachowania oraz myślenia jego mieszkańców.
– Ale mimo wszystko – zaprzeczył drugi – miasto o nazwie Petersburg ma szansę na to, by zostać kiedyś prawdziwym Petersburgiem, podczas gdy miasto o nazwie Leningrad prawdziwym Petersburgiem nie zostanie nigdy.
Szkoła annałów
Przyjaciel historyk po przeczytaniu jednego z moich felietonów oświadczył, że opisana w nim Historia pijaństwa w czasach PRL Krzysztofa Kosińskiego jest klasycznym przykładem mikrohistorii oraz że tego rodzaju studia, skupiające się na codzienności, na zwykłym życiu prostych ludzi, a nie na ważnych wydarzeniach, już od dawna stały się na Zachodzie normą – jeszcze z czasów Marca Blocha i jego legendarnego czasopisma „Annales d’histoire économique et sociale”.
Oczywiście czytałem Blocha i Febvre’a, i całą szkołę „Annales”, ale przykład Kosińskiego wydał mi się szczególnie bliski – prawdopodobnie dlatego, że sam podświadomie chciałbym napisać coś w tym rodzaju – gdybym był historykiem i gdybym wiedział trochę mniej o szkole „Annales” i ogólnym rozrzedzeniu naszej przestrzeni kulturowej, archiwalno-dokumentalnej oraz wszelkiej innej.
Swego czasu we Lwowie, jeszcze za Sowietów, wielkie wrażenie zrobiła na mnie wewnętrzna recenzja wydawnicza powieści historycznej mojego znajomego, który sam mi tę recenzję pokazał. Akcja powieści toczyła się w czasie wojny, a zatem recenzja, podobnie jak sama powieść, zawierała zwykłą papkę ideologiczną. Było tam jednak kilka znakomitych stron, gdzie recenzent wyjaśniał autorowi, że na stronie takiej a takiej bohaterowie nie mogli pić koniaku, ponieważ napoju tego we Lwowie w 1943 roku nie było, mogli natomiast pić schnapps, anyżówkę, becherovkę itd., itp. – lista rozwijała się na kilkadziesiąt nazw; podobne uwagi dotyczyły także elementów ubrań, usytuowania kamienic, cen artykułów na czarnym rynku, wyrażeń żargonowych etc.
Recenzent ewidentnie robił sobie jaja. Za Polski i Niemców, powiadają, prowadził własną karczmę, co otwierało mu po wojnie prostą drogę do gułagu za „kolaborację”. Wybrał zatem kolaborację z Sowietami, zostając profesjonalnym wojownikiem przeciwko „ukraińskiemu burżuazyjnemu nacjonalizmowi” – autorem paskudnych propagandowych powieści i jeszcze bardziej paskudnej KGB-owskiej publicystyki.
Powiadają, że gdy zdrowo popił, poklepywał kolegę pisarza, znanego kapusia, po ramieniu i mówił: „Ty, Petro, jesteś swołocz i ja jestem swołocz. Aleś ty jednak większa swołocz!”.
Lwowianie pogardzali jego pisaniną, a jednak ją czytali. Była absolutnie kłamliwa we wszystkim oprócz jednego: szczegóły życia codziennego międzywojennego Lwowa były ukazane w jego książkach dokładnie, soczyście i autentycznie.
W beletrystyce owa autentyczność nie jest zupełnie konieczna, ponieważ tam liczą się całkiem inna dokładność i autentyzm. Gdy jednak żaden historyk w kraju nie wie, co mógł (i czego nie mógł) kupić sobie Taras Szewczenko w najbliższej petersburskiej knajpce w dniu 6 marca 1861 roku lub ile kosztował bilet z Kijowa do Połtawy jesienią roku 1904, albo jak wywożono śmieci, czy roznoszono pocztę w Charkowie w czasach NEP-u, kraj ten skazany jest na życie w mitycznym świecie bogów i herosów sławionych przez ślepego Homera.
W takim właśnie kraju żyjemy. Z tym że herosów w nim każdy ma swoich, a bogów, jak się wydaje, w ogóle nie ma.
Droga do szkoły
W ostatnią niedzielę sierpnia, wiele lat temu, ojciec zabrał mnie na spacer, aby pokazać drogę do szkoły. Właściwie to ja miałem mu pokazać, że sam znam drogę, a najważniejsze – że wiem, gdzie i jak przechodzić przez ulicę.
Mimo że szkoła znajdowała się dosłownie po przeciwnej stronie ulicy, przejście było skomplikowane, ponieważ nie było tam świateł ani nawet pasów. Dlatego też musiałem najpierw przejść przez tory tramwajowe („patrzysz najpierw w lewo, potem w prawo” – instruował ojciec), potem przez jezdnię dla samochodów o dość natężonym już wówczas ruchu („znowu patrzysz w lewo i znowu w prawo”).
Podczas gdy ojciec stał po jednej stronie ulicy, spektakularnie przekroczyłem ją kilka razy tam i z powrotem, ściśle przestrzegając jego wskazówek.
– Najważniejsze, abyś nie przebiegał ulicy przed autami – mówił ojciec. A więc nie przebiegałem.
Nie przestrzegałem natomiast innej jego wskazówki: nie chodzić przez park. Przez park było krócej, a najważniejsze – ciekawiej. Był po części dziki, z zaniedbanymi alejkami, rozbitymi latarniami i połamanymi ławkami. Wieczorami w tym parku uczniowie starszych klas popijali wino, a za dnia, wagarując, grali na pieniądze w „szajbę” wielkimi odlanymi z ołowiu szajbami, zabierając przy okazji drobne małolatom, którzy mieli czelność znaleźć się w pobliżu.
Mimo wszystko lubiłem ten park za jego uroczą pagórkowatą rzeźbę terenu świetnie się nadającą, jak okazało się później, do jazdy na nartach i rowerach, a przede wszystkim za to, że był położony na wysokim wzgórzu. Każdego ranka, wychodząc z parku, widziałem w dole nie tylko swoją szkołę, lecz także całe miasto zalane słońcem akurat z tej strony, od której nadchodziłem.
Dla tej właśnie chwili byłem gotów skradać się okrężnymi alejkami, omijając graczy w „szajbę” i ściśle przestrzegać zasad ruchu drogowego, równie jak wszystkich innych zasad, ponieważ jedną, najważniejszą zasadę – nie chodzić przez park – już złamałem.
Kryzys
Ma na imię Myron, chodziliśmy kiedyś do równoległych klas – przynajmniej tak twierdzi. Nie przypominam sobie tego, gdyż po czterdziestu latach rzeczywiście mogłem o wszystkim zapomnieć. Nawet o podeszwie od buta, którą rzekomo oderwał mi przez przypadek, gdy graliśmy w piłkę.
Podszedł do mnie na ulicy i poprosił pięć hrywien. Nie wyglądał najlepiej.
– Wiesz, ja teraz w zakładzie pracuję – wyjaśnił. – Zamówień nie ma, wypłaty wstrzymane. Kryzys, no wiesz.
Oczywiście, że wiem i bez słowa wyciągam pięć hrywien.
– Tylko nie pij różnego badziewia – mówię. – Weź butelkę piwa.
– Nie o to chodzi – odpowiada nieco zażenowany. – Tylko se nie pomyśl czegoś takiego. Znalazłem już pracę. Po świętach jadę do Rosji, mam tam staż górniczy na siewierie