Poprzednie życie - Riabczuk Mykoła - ebook + książka

Poprzednie życie ebook

Riabczuk Mykoła

5,0

Opis

Polskie tłumaczenie wyboru felietonów Mykoły Riabczuka – ukraińskiego krytyka literackiego, publicysty i poety. „Riabczuk prezentuje na Ukrainie odważne i nowatorskie poglądy (…) Ośmiela się przełamywać narodowe mity, ożywia tok narracji dzięki inteligentnemu poczuciu humoru, co potęguje chęć czytania. Ironia i wolność, charakteryzujące jego pisarstwo, przywodzą na myśl najsławniejszych pisarzy polskich. Riabczuk wychodzi poza tradycyjne kategorie i stereotypy pisarstwa. Portret Ukrainy, który prezentuje w swoich książkach, jest pesymistyczny i niepokojący. A jednak sam fakt istnienia na Ukrainie tak wolnego, tak inteligentnego ducha jest dobrym powodem, by nie tracić nadziei”. Alen Besançon, przedmowa do „De la ‚Petite Russie’ à l’Ukraine”

Mykoła Riabczuk (ur. 1953 w Łucku) – absolwent Politechniki Lwowskiej i Instytutu Literackiego im. M. Gorkiego w Moskwie. Był zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika „Wseswit” oraz wiceredaktorem czasopisma „Krytyka”. W Polsce ukazały się przekłady jego książek „Od Małorosji do Ukrainy” (2002), „Dwie Ukrainy” (2004, druga edycja 2006), „Ogród Metternicha” (2011), „Ukraina. Syndrom postkolonialny” (2015). Laureat nagrody Fundacji Polcul, kwartalnika „Akcent” oraz odznaczony odznaką honorową „Bene Merito” nadawaną przez Ministra Spraw Zagranicznych RP za działanie na rzecz dobrych stosunków polsko-ukraińskich. Obecnie pełni funkcję przewodniczącego ukraińskiego PEN Clubu i jurora Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus”. Jest współpracownikiem Instytutu Badań Politycznych i Etnonarodowych Narodowej Akademii Nauk Ukrainy, prowadzi gościnne wykłady na Ukraińskim Uniwersytecie Katolickim we Lwowie oraz w Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 366

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ligea1313

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Pro­log

W wieku od około pięt­na­stu do trzy­dzie­stu lat pi­sy­wa­łem prozę i nie­skrom­nie uwa­ża­łem się za praw­dzi­wego pi­sa­rza. „Praw­dziwy pi­sarz”, jak to so­bie wtedy wy­obra­ża­łem, to wcale nie był ktoś, kto wci­ska czy­tel­ni­kom so­cre­ali­styczny kit, otrzy­muje od par­tii or­dery i ściąga na sie­bie swo­imi utwo­rami za­słu­żone kpiny mło­dzieży szkol­nej. „Praw­dziwy pi­sarz”, jak mnie­ma­łem, to nie­do­ce­niony ge­niusz, któ­rego w każ­dym spo­łe­czeń­stwie mało kto ro­zu­mie i który zy­skuje praw­dziwe uzna­nie do­piero po śmierci.

Na szczę­ście miesz­ka­łem we Lwo­wie, gdzie nie bra­ko­wało po­dob­nych ge­niu­szy, a za­tem czu­li­śmy się w swoim kręgu dość do­brze, sza­nu­jąc sie­bie na­wza­jem i z ca­łej du­szy gar­dząc ota­cza­jącą nas sow­de­pią. Moja ów­cze­sna proza, jak przy­pusz­czam, była nie­zła, bo nie tylko chęt­nie słu­chano jej w kuch­niach pod­czas pry­wa­tek, lecz także prze­ka­zy­wano w od­bit­kach, od­cią­ga­jąc tym sa­mym uwagę funk­cjo­na­riu­szy KGB od dużo waż­niej­szych spraw, któ­rymi w końcu mo­gli się za­jąć do­piero po uzy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści.

Na po­czątku lat osiem­dzie­sią­tych coś jed­nak stało się z moim pi­sar­skim ner­wem – usechł, czyli za­nikł, a być może po pro­stu do­ro­słem i zro­zu­mia­łem róż­nicę mię­dzy prozą po pro­stu do­brą a ge­nialną. W każ­dym ra­zie uczci­wie speł­ni­łem przy­ka­za­nie Hry­ho­rija Czu­baja, które wła­śnie – jak zro­zu­mia­łem póź­niej – było nie przy­ka­za­niem, tylko sa­mo­uspra­wie­dli­wie­niem i sa­mo­uspo­ko­je­niem: „Mo­żesz nie pi­sać – nie pisz”.

Nerw za­nikł, lecz bóle fan­to­mowe po­zo­stały. Stłu­mi­łem swoją gra­fo­mań­ską ener­gię, kie­ru­jąc ją po czę­ści w kry­tykę li­te­racką, po czę­ści w pu­bli­cy­stykę, a po czę­ści na­wet w ja­kieś qu­asi-na­ukowe tek­sty pi­sane w ję­zyku an­giel­skim. Jako stricte li­te­racki ga­tu­nek zo­sta­wi­łem dla sie­bie jed­nak ese­istykę – ob­szar swo­istego po­gra­ni­cza mię­dzy prozą ar­ty­styczną a całą resztą, mię­dzy sztywną struk­turą a ni­czym nie­ogra­ni­czoną i nie­kon­tro­lo­waną amor­ficz­no­ścią.

Gdy prze­czy­ta­łem swego czasu Lwa Wy­got­skiego, zro­zu­mia­łem, że utwór ar­ty­styczny różni się od nie­ar­ty­stycz­nego (li­te­ra­tura od dzien­ni­kar­stwa, po­ezja od ry­mo­wa­nego beł­kotu) obec­no­ścią lub – od­wrot­nie – bra­kiem ka­thar­sis. Ka­thar­sis może być głę­bo­kie jak w tra­ge­dii kla­sycz­nej albo sub­telne jak w Cze­cho­wow­skiej (lub Mau­pas­san­tow­skiej) aneg­do­cie, ale ko­niecz­nie po­winno być obecne w każ­dym utwo­rze li­te­rac­kim – przy­naj­mniej w tym sen­sie, w któ­rym pi­sze o nim psy­cho­log Wy­got­ski – jako ostre, gwał­towne, chwi­lowe i jed­no­cze­sne prze­ży­wa­nie prze­ciw­nych emo­cji, swo­iste ich ga­sze­nie (nie po­go­dze­nie), i do­łą­cze­nie w ten spo­sób do pełni bytu w jego nie­prze­jed­na­nych (i dla­tego tra­gicz­nych lub od­wrot­nie – ko­micz­nych) sprzecz­no­ściach.

Ka­thar­sis, jak uważa Wy­got­ski, opiera się na „prze­ciw­od­czu­wa­niu”. Praw­dziwe dzieło li­te­rac­kie wy­wo­łuje u czy­tel­nika nie­jedną emo­cję, a co naj­mniej dwie – prze­ciwne; mak­sy­mal­nie roz­ciąga je w prze­ciwne strony – jak łuk i cię­ciwę – aby zga­sić na­pię­cie mo­men­tal­nym strza­łem, krót­kim spię­ciem, gwał­tow­nym przej­ściem od yin do yang – i od­wrot­nie. Ra­dość i smu­tek, na­dzieja i roz­pacz, triumf i roz­cza­ro­wa­nie są ostro prze­ży­wane w pew­nej klu­czo­wej chwili jako czę­ści jed­nej ca­ło­ści, bę­dące w tym sen­sie so­bie toż­same. Esej w isto­cie ma układ so­netu: teza – an­ty­teza – syn­teza.

Nie je­stem pe­wien, czy wła­śnie w ten spo­sób udaje mi się zbu­do­wać każdy mój tekst. Ale cał­kiem szcze­rze pró­buję to ro­bić, łą­cząc pod jed­nym da­chem eseju krótką no­welę, pa­mięt­nik, dow­cip, pam­flet po­li­tyczny, kul­tu­ro­znaw­czą re­cen­zję, re­flek­sję fi­lo­zo­ficzną – a może na­wet so­net. To wszystko zło­żyło się wła­śnie na tę książkę, a do­kład­niej dwie – opu­bli­ko­wane w ję­zyku ukra­iń­skim Po­przed­nie ży­cie (2013) i Sto aneg­dot (2014), które są po­łą­czone w jedną, znacz­nie uszczu­ploną dla pol­skiego czy­tel­nika.

Są to głów­nie tek­sty z lat 2006–2014 obej­mu­jące jed­nak dużo szer­szy od­ci­nek czasu – „po­przed­nie ży­cie” nar­ra­tora uka­zane w se­rii po­ucza­ją­cych i zaj­mu­ją­cych hi­sto­rii z ży­cia, na­zy­wa­nych przez sta­ro­żyt­nych Gre­ków sło­wem ανέκδοτα.

My­koła Riab­czuk

Al­bum ro­dzinny

Roz­mowy ro­dzinne

Moja te­ściowa każ­dego ranka do­kład­nie o ósmej te­le­fo­nuje do swo­jego syna, a mo­jego szwa­gra. Ich roz­mowy nie ce­chuje ja­kaś szcze­gólna róż­no­rod­ność. Wła­ści­wie w ogóle się nie róż­nią: „Dzień do­bry… Jak leci?… Jak zdro­wie?.. Ma­cie co jeść? No to w po­rządku… Idzie­cie do pracy? (je­śli nie jest to dzień wolny)… W domu nie jest zimno? (je­śli nie jest to lato)… Dbaj­cie o sie­bie…”.

Od­po­wie­dzi szwa­gra, jak ro­zu­miem, rów­nież są stan­dar­dowe. Pew­nego razu do­ra­dzi­łem mu, aby na­grał na au­to­ma­tyczną se­kre­tarkę ze­staw przy­dat­nych wy­po­wie­dzi, żeby nie od­ry­wać się o ósmej rano od spa­nia czy in­nych waż­nych spraw, na przy­kład seksu. Tyle że on nie do­ce­nił mo­jego hu­moru. Jest wszakże sy­nem, nie zię­ciem.

Po­pro­sił ją na­to­miast, by nie dzwo­niła tak rano, przy­naj­mniej w dni wolne. Te­raz te­ściowa dzwoni kwa­drans po ósmej.

Ja zaś od czasu do czasu pa­trzę na swoje dzieci i za­sta­na­wiam się – na ra­zie bez prze­ra­że­nia, ale z cie­ka­wo­ścią – czy rów­nież do­żyję wieku, kiedy wy­miana zdań ze mną sta­nie się dla nich nud­nym obo­wiąz­kiem i kiedy cała ta moja ga­da­nina bę­dzie wy­wo­ły­wać u nich po­błaż­liwy uśmiech lub, co gor­sza, słabo ukrytą iry­ta­cję? Czy tak samo będę wy­dzwa­niał do nich każ­dego ranka, aby tylko przy­po­mnieć, że wciąż żyję – przy­po­mnieć na­wet nie im i nie tyle sa­memu so­bie, ile Panu Bogu, aby nie wy­kre­ślił mnie choćby jesz­cze dzi­siaj ze swo­jej Księgi?

Na ra­zie sta­ram się nie dzwo­nić do swo­ich do­ro­słych dzieci bez po­trzeby.

I nie ob­ra­żam się, kiedy nie dzwo­nią do mnie. No news is good news.

Zresztą, prze­waż­nie pi­szemy do sie­bie ma­ile.

Pan Bóg też o tym wie.

Prze­cią­że­nie

Moja żona uważa, że mamy za dużo ksią­żek – i ma ra­cję. Książki za­peł­niają wszyst­kie ściany mo­jego ga­bi­netu od pod­łogi po su­fit w dwóch rzę­dach, leżą na po­sadzce pod re­ga­łami, wi­szą nad drzwiami, wpeł­zają na pa­ra­pet, na biurko, pod biurko i na­wet na ka­lo­ry­fer. Pró­buję z nimi wal­czyć, roz­da­jąc je na prawo i lewo i ni­gdy nie za­pi­su­jąc (ani nie za­pa­mię­tu­jąc), komu co po­ży­czy­łem. Z ja­kie­goś jed­nak po­wodu ksią­żek jest co­raz wię­cej.

Od pew­nego czasu prze­sta­łem ku­po­wać książki ro­syj­skie, ale ich miej­sce sta­now­czo za­jęły te w ję­zyku an­giel­skim i pol­skim. Za­nie­cha­łem ku­po­wa­nia li­te­ra­tury pięk­nej, ogra­ni­czyw­szy się do wy­daw­nictw fa­cho­wych, mimo to be­le­try­styki nie jest mniej z ra­cji pre­zen­tów od przy­ja­ciół, zna­jo­mych, czę­ściowo zna­nych i zu­peł­nie nie­zna­nych mi au­to­rów. Wresz­cie wy­rzu­ci­łem kilka pó­łek ukra­iń­skich cza­so­pism z wła­snymi pu­bli­ka­cjami, jed­nakże miej­sce po nich wkrótce zo­stało za­peł­nione przez cza­so­pi­sma za­gra­niczne, któ­rych wy­rzu­cać na ra­zie nie po­zwala mi su­mie­nie. Cho­ciaż, do­prawdy, nie wiem, jaką mam ko­rzyść, oprócz wąt­pli­wego łech­ta­nia wła­snej próż­no­ści, od spo­glą­da­nia na swoje ar­ty­kuły w szwedz­kim „Ord & Bil­dzie”, ru­muń­skiej „Al­te­rze” czy ho­len­der­skim „NRC-Han­dels­bla­dzie”.

Ostat­nio zde­cy­do­wa­łem się jed­nak zro­bić przy­jem­ność żo­nie i w cza­sie, kiedy wy­je­chała w de­le­ga­cję, wy­bra­łem kil­ka­set ksią­żek i od­da­łem je do bi­blio­teki Aka­de­mii Mo­hy­lań­skiej. Z Aka­de­mii z ja­kie­goś po­wodu po­de­słano oso­bówkę, w związku z czym nie udało się zmie­ścić wszyst­kich pu­deł i pa­czek w ba­gaż­niku i na tyl­nym sie­dze­niu, kie­rowca mu­siał za­tem zro­bić do­dat­kowy kurs. Przy tej oka­zji do­rzu­ci­łem ko­lejne pa­rę­set ksią­żek – i z dumą za­pro­si­łem żonę, gdy tylko wró­ciła, do swego przy­stro­jo­nego ga­bi­netu.

Zmiany w bi­blio­tece nie zro­biły na niej żad­nego wra­że­nia. Chyba w ogóle ich nie za­uwa­żyła.

– To co żeś stąd wy­wiózł? – za­py­tała. – Ja­koś nie wi­dzę żad­nej róż­nicy.

– Dwa sa­mo­chody oso­bowe – od­par­łem z dumą. – Cały ba­gaż­nik i tylne sie­dze­nie.

– Trzeba ci było wziąć cię­ża­rówkę – do­ra­dziła żona.

– I ka­ra­wan – do­da­łem.

– Do­bra, do­bra – wtrą­ciła po­jed­naw­czo córka. – Cię­ża­rówkę za­mó­wimy po ka­ra­wa­nie.

Wa­ha­dło Fo­ucaulta

By­łem gdzieś da­leko i nie udało mi się do­trzeć na ślub bra­ta­nicy, dla­tego też przy naj­bliż­szej oka­zji przy­je­chała do Ki­jowa z ca­łym al­bu­mem zdjęć ślub­nych. Al­bum obej­rze­li­śmy szybko i, rzecz ja­sna, z cie­ka­wo­ścią, cho­ciaż więk­szo­ści uczest­ni­ków tej uro­czy­sto­ści ni­gdy wcze­śniej nie wi­dzia­łem i wąt­pię, bym kie­dy­kol­wiek jesz­cze zo­ba­czył. Byli tam jed­nak moi bli­scy krewni, któ­rych nie wi­dzia­łem już od roku czy dwóch lat; przy­glą­da­łem się więc zdję­ciom z do­cie­kli­wo­ścią an­tro­po­loga: su­kienki, gar­ni­tury, fry­zury do­bit­nie świad­czyły o wzro­ście do­bro­bytu ukra­iń­skich lu­dzi pracy, cho­ciaż nie­które inne ce­chy wska­zy­wały na to, że nasi lu­dzie pracy na ra­zie jesz­cze nie prze­szli od ilo­ścio­wego etapu przy­swo­je­nia dóbr cy­wi­li­za­cyj­nych do etapu ja­ko­ścio­wego.

Zer­ka­łem na ich za­kola, brzu­chy oraz pod­bródki i – przy­znaję – nie bez zło­śli­wej sa­tys­fak­cji my­śla­łem o tym, że wszy­scy wy­glą­dają sta­rzej ode mnie, mimo że tak na­prawdę są młodsi. Cho­ciaż, być może, po pro­stu im za­zdro­ści­łem i chcia­łem, aby w rze­czy­wi­sto­ści wszystko było na od­wrót.

Na szczę­ście, moja bra­ta­nica brała ślub we Lwo­wie, nie było więc żad­nego skła­da­nia kwia­tów przy so­wiec­kich po­mni­kach, od­był się za to cał­kiem po­rządny ob­rzęd w cer­kwi grec­ko­ka­to­lic­kiej, daw­nym ko­ściele do­mi­ni­kań­skim prze­ro­bio­nym przez So­wie­tów na mu­zeum ate­izmu. Pra­co­wa­łem tam ćwierć wieku temu, albo przy­naj­mniej uda­wa­łem, że pra­cuję; pod skle­pie­niem ko­ścioła wi­siało ol­brzy­mie wa­ha­dło Fo­ucaulta, które wraz z ko­legą rano przed otwar­ciem mu­zeum wpro­wa­dza­li­śmy w ruch – wa­ha­dło ko­ły­sało się, stop­niowo zmie­nia­jąc płasz­czy­znę swo­ich od­chy­leń i tym sa­mym, jak wy­ja­śniali opro­wa­dza­cze, na­ocz­nie po­twier­dzało fakt ob­ra­ca­nia się Ziemi. Prawdę mó­wiąc, ten zwią­zek mię­dzy zmianą płasz­czy­zny wa­hań a ob­ra­ca­niem się Ziemi nie był by­naj­mniej na­oczny ani też dla wszyst­kich zro­zu­miały. Wa­ha­dło miało jed­nak w so­bie pewną ma­je­sta­tycz­ność, ja­kąś ma­gię, to­też ża­łuję, że za­brano je z ko­ścioła wraz z in­nym ate­istycz­nym ba­dzie­wiem – Fo­ucault nie jest ni­czemu wi­nien, a poza tym gdzie jesz­cze znaj­dziemy ta­kie ładne, wy­so­kie i dźwięczne skle­pie­nie?

Oprócz al­bumu bra­ta­nica przy­wio­zła jesz­cze mnó­stwo zdjęć na pły­cie, a za­tem dzięki sprzę­towi kom­pu­te­ro­wemu udało się nam do­kład­nie obej­rzeć kro­ple rosy na płat­kach róż w rę­kach panny mło­dej, wy­myślne wzory na jej la­kie­ro­wa­nych pa­znok­ciach oraz imię pana mło­dego, wy­gra­we­ro­wane na we­wnętrz­nej stro­nie ob­rączki. Po obej­rze­niu około czte­ry­stu pięć­dzie­się­ciu ujęć za­trzy­ma­li­śmy się – przed nami było ko­lej­nych dwie­ście.

– Mo­żesz mi po­da­ro­wać to zdję­cie? – za­py­ta­łem, wra­ca­jąc od tań­ców, sto­łów i go­ści z mi­kro­fo­nem na po­czą­tek – do wy­lud­nio­nej fo­to­gra­fii z wnę­trzem ko­ścioła, wierz­choł­kiem oł­ta­rza i frag­men­tem ko­puły.

– Pew­nie, że tak – od­po­wie­działa bra­ta­nica – ale prze­cież tu ni­kogo nie ma!

– Tu­taj było wa­ha­dło – wy­ja­śni­łem. – Wa­ha­dło Fo­ucaulta.

– To samo, co u Umberto Eco? – za­py­tała by­stra dziew­czyna.

– To samo – po­twier­dzi­łem.

Raj

Ludz­kość za­wsze miała kło­poty z ra­jem. To zna­czy, nie tylko z tym, by ja­koś tam tra­fić (wia­domo, że ła­twiej jest wiel­błą­dowi przejść przez ucho igielne itd.), lecz także z tym, by w ja­kiś spo­sób to bło­go­sła­wione miej­sce opi­sać. Za­równo ma­la­rze i po­eci – włącz­nie z ge­nial­nym Dan­tem – o niebo le­piej ra­dzili so­bie z pie­kłem. Nie ma się czemu dzi­wić: ży­cie co­dzienne do­star­czało dla tych opi­sów dużo bo­gat­szego i barw­niej­szego ma­te­riału.

Nie po­wiem, że rów­nież dla mnie to miej­sce jest cał­kiem zro­zu­miałe, przy­naj­mniej w sen­sie me­ta­fi­zycz­nym, cho­ciaż wi­zu­al­nie wy­obra­żam je so­bie bar­dzo do­kład­nie, wy­raź­nie i kon­kret­nie. Ko­ja­rzy mi się z sa­dem mo­jego dziadka, do­kład­niej zaś z pew­nym nie­po­zor­nym, ale, jak to czę­sto bywa, nie­za­po­mnia­nym epi­zo­dem z dzie­ciń­stwa.

A więc mam lat 10–12, sie­dzę na wierz­chołku du­żej roz­kła­da­nej dra­biny i zry­wam jabłka do za­wie­szo­nego obok ko­szyka. Star­sza o rok sio­stra sie­dzi na dole na po­przeczce dra­biny, młod­szy brat wy­biera jabłka z trawy i, jak praw­dziwy Ukra­iniec, nad­gryza każde z nich i wy­rzuca. Sio­stra, jak za­wsze, wpada na ja­kiś po­mysł, gwał­tow­nie się pod­rywa, rów­no­waga zo­staje za­bu­rzona, dra­bina chyli się na bok, ja zaś, aby nie gruch­nąć ra­zem z nią, ze­ska­kuję w prze­ciwną stronę i lecę w li­ście ja­błoni, ob­ła­mu­jąc ga­łę­zie, odra­pu­jąc gołe nogi, aż na­resz­cie spa­dam okra­kiem na dolną ga­łąź, ni­czym na ko­nia, prze­krę­cam się i lą­duję w ule­wie ja­błek na zie­lo­nej, zie­lo­nej tra­wie.

Przez ja­kiś czas leżę z za­mknię­tymi oczami, prze­ko­nu­jąc się, że żyję. Chyba na­wet się nie ska­le­czy­łem; po­tem otwie­ram nieco po­wieki i wi­dzę śmier­tel­nie prze­ra­żo­nych sio­strę i brata, któ­rzy po­chy­lają się nade mną, ob­sy­pa­nym jabł­kami. Uj­rzaw­szy to wszystko, nie mo­głem po­wstrzy­mać się od śmie­chu, po­dob­nie jak oni; re­cho­ta­li­śmy jak sza­leni, by­li­śmy nie­wy­mow­nie szczę­śliwi – jak w raju – gdyż wie­dzie­li­śmy, że je­ste­śmy żywi, je­ste­śmy obok sie­bie, wi­dzimy sie­bie i mamy przed sobą wiel­kie i piękne, jak tam­ten sad, ży­cie.

Pie­kło

Kon­stan­tin Kie­drow, który pod ko­niec lat sie­dem­dzie­sią­tych wy­kła­dał nam w mo­skiew­skim In­sty­tu­cie Li­te­rac­kim teo­rię folk­loru, miał skłon­ność do ry­zy­kow­nych, jak na so­wiec­kie czasy, wy­cie­czek w re­jony me­ta­fi­zyczne albo na­wet wy­raź­nie teo­lo­giczne. Przy­kła­dowo, po­wo­łu­jąc się na Lwa Toł­stoja, wy­ja­śniał, że pie­kło to nie jest coś nie­tu­tej­szego, od­da­lo­nego w prze­strzeni i cza­sie, a wręcz na od­wrót: to jest coś, co ist­nieje tu i te­raz, za­wsze i wszę­dzie; jego za­świa­to­wość wcale nie ozna­cza usy­tu­owa­nia poza świa­tem na­szej rze­czy­wi­sto­ści, tylko poza świa­tem na­szego poj­mo­wa­nia. In­nymi słowy, wy­ja­śniał Kie­drow (czy przy­naj­mniej tak go ro­zu­mia­łem), my wszy­scy w pew­nym sen­sie po­ten­cjal­nie znaj­du­jemy się w pie­kle (rów­nie do­brze jak w raju), po­nie­waż nie ist­nieje ono ni­g­dzie in­dziej, tylko obok, wo­kół nas, a za­tem stop­niowo czy też gwał­tow­nie za­nu­rzamy się weń (lub od­wrot­nie – ucie­kamy), aby osta­tecz­nie po­zo­stać (lub nie po­zo­stać) w nim na za­wsze.

Pa­ra­fra­zu­jąc te­goż Toł­stoja, mo­żemy po­wie­dzieć, że każdy czło­wiek ma swój raj i pie­kło, przy czym wszyst­kie te raje są dość po­dobne, pod­czas gdy pie­kła istot­nie się róż­nią.

Moje pie­kło otwo­rzyło się przede mną kil­ka­na­ście lat temu w Ba­ry­szówce, gdy pew­nego po­god­nego dnia za­pro­wa­dzi­łem dzieci – sied­mio­let­nią córkę i trzy­let­niego syna – ką­pać się nad staw. Staw był nie­duży i płytki – na sa­mym środku woda le­dwo się­gała mi brody; dla dzieci była to praw­dziwa roz­kosz: ba­wiły się na pły­ciź­nie i śmiały, cho­ciaż za­ra­zem rzu­cały za­zdro­sne spoj­rze­nia w stronę miej­sco­wych chło­pa­ków ska­czą­cych do wody na środku stawu z wła­sno­ręcz­nie skle­co­nej tra­twy.

Pod­da­łem się bła­ga­niom dzieci i za­nio­słem je po ko­lei na tra­twę, aby rów­nież one mo­gły po czę­ści do­łą­czyć do tej or­gii ha­ła­su­ją­cych nad sta­wem nur­ków. Po tym, jak moje dzieci po­pły­wały tro­chę na chy­bo­czą­cej się tra­twie, rzecz ja­sna, rów­nież ze­chciały sko­czyć do wody. Sta­łem tuż obok, to­też gdy córka za­wo­łała: „Tato, łap!”, tylko się uśmiech­ną­łem, chwy­ci­łem ją w wo­dzie pod pa­chy i po­nio­słem do brzegu. Kiedy już pra­wie do­tar­łem na pły­ci­znę, rap­tem usły­sza­łem z tyłu głos syna: „Tato, łap!”. Z prze­ra­że­niem obej­rza­łem się za sie­bie i zo­ba­czy­łem go już w po­wie­trzu, w od­le­gło­ści ja­kichś dzie­się­ciu me­trów; za­nim, de­spe­racko młó­cąc wodę, do­pły­ną­łem do tra­twy, on znik­nął jak ka­mień pod wodą, po­zo­sta­wia­jąc na jej męt­nej po­wierzchni je­dy­nie bańki po­wie­trza.

Moje pie­kło na chwilę się otwo­rzyło – i od razu za­trza­snęło. Syn wy­sko­czył z wody ni­czym ko­rek, roz­chla­pu­jąc wo­kół bry­zgi i plu­jąc; od razu chwy­ci­łem go na ręce; on chyba na­wet nie zro­zu­miał, co się stało, dla­czego tata klnie ani dla­czego na brzegu szlo­cha sio­stra, która – za­nim sama wy­do­stała się na brzeg – na­ły­kała się brud­nej wody dużo wię­cej.

Czy­ściec

Pra­wo­sła­wie, w od­róż­nie­niu od ka­to­li­cy­zmu, nie uznaje czyśćca i chyba ma ra­cję. Je­żeli bo­wiem pie­kło i raj to nie gdzieś i kie­dyś, tylko tu i te­raz, czyli nie są to miej­sca, tylko stany du­szy, to tak zwany czy­ściec miałby się znaj­do­wać nie gdzieś w za­świa­tach, tylko w na­szym ży­ciu co­dzien­nym ze wszyst­kimi jego wzlo­tami, upad­kami i zma­ga­niami.

Moja kuma Ira nie jest chrze­ści­janką – ra­czej bud­dystką, w każ­dym ra­zie nie wie­rzy, że zba­wie­nie można osią­gnąć po­przez mo­dli­twy i post – prę­dzej przez co­dzienne sprawy; jest to bar­dziej cią­gły pro­ces niż osta­teczny wy­nik.

– Ro­zu­miesz – wy­ja­śnia Ira – miesz­kamy wszy­scy na ma­łym skrawku lądu, który ze­wsząd co­raz bar­dziej ota­cza chaos i ciem­ność. Dla­tego też po­win­ni­śmy na co dzień bro­nić swo­jego te­ry­to­rium, chro­nić go przed cha­osem dla nas ze­wnętrz­nym, jak i we­wnętrz­nym.

Wy­daje mi się, że ją ro­zu­miem, gdyż wi­dzia­łem, jak Ho­len­drzy wal­czą o swoją zie­mię z mo­rzem, a Izra­el­czycy z pu­sty­nią. Ale skąd wziąć tylu Ukra­iń­ców, któ­rzy po­tra­fi­liby co­kol­wiek wy­wal­czyć? Naj­waż­niej­sze zaś: co ro­bić z tym cha­osem, który jest nie na ze­wnątrz, tylko w środku?

Ira zdaje się zna­la­zła swój spo­sób. Od czasu do czasu w to­wa­rzy­stwie po­dob­nych dzi­wa­ków wy­ru­sza na wy­spę Tru­cha­niw, aby zbie­rać śmieci. Po­nadto co ty­dzień sprząta klatkę scho­dową – po tym, jak wszy­scy inni miesz­kańcy ho­no­rowo od­mó­wili ro­bie­nia tego po ko­lei, jak też zrzu­ca­nia się na ten cel. A jesz­cze do tego sa­dzi na bal­ko­nie kwiatki, aby cho­ciaż tro­chę zrów­no­wa­żyć obec­ność roz­pa­no­szo­nych na są­sied­nich bal­ko­nach bok­se­rek i sło­ików z ma­ry­na­tami.

– Mar­nie się sta­rasz – mó­wię do niej. – Wsioki, tak czy owak, wszystko spar­tolą. Zo­bacz tylko, co po­tra­fią zro­bić z Chresz­cza­ty­kiem w je­den week­end!

– To są ich pro­blemy – od­po­wiada Ira.

– Ty po­win­naś miesz­kać w Ja­po­nii – mó­wię. – Tam, jak czy­ta­łem, w cza­sie mi­strzostw świata w piłce noż­nej ki­bice przy­cho­dzili na sta­dion z pla­sti­ko­wymi tor­bami, aby po­sprzą­tać nie tylko po so­bie, lecz także po ki­bi­cach z in­nych kra­jów.

– Ja­po­nia jest tu – ri­po­stuje Ira, pu­ka­jąc się pal­cem w czoło. – A je­śli jej tu nie ma, gdzie­kol­wiek po­je­dziesz – bę­dzie to samo.

Ko­lek­cja pry­watna

Od czasu do czasu sio­stra prosi mnie o roz­mowę z jej sy­nem, a moim sio­strzeń­cem, po­nie­waż jest prze­ko­nana, że mam na niego wpływ. Ostat­nim ra­zem chciała, abym znie­chę­cił go do ko­lek­cjo­no­wa­nia ta­bli­czek z róż­nymi ab­sur­dal­nymi na­pi­sami w ro­dzaju „Strefa za­ka­zana”, „Do­tknię­cie grozi śmier­cią” oraz „Pań­stwowa Ad­mi­ni­stra­cja Po­dat­kowa”.

Po pierw­sze, na­rzeka sio­stra, ta­bliczki te za­gra­cają miesz­ka­nie i już nie miesz­czą się na ścia­nach po­koju syna, kuchni oraz ubi­ka­cji. Je­dy­nym wyj­ściem jest za­wie­sze­nie czę­ści z nich na ze­wnątrz tych po­miesz­czeń. Jedna z nich – „Tram­waj wraca do za­jezdni” – tra­fiła na­wet za szybę wy­cho­dzącą na ulicę. Po dru­gie zaś, i to mar­twi sio­strę naj­bar­dziej, młody jako praw­dziwy my­śliwy po­luje wy­łącz­nie na „żywe” ta­bliczki, to zna­czy zdej­muje je wy­łącz­nie z praw­dzi­wych, czyn­nych obiek­tów. Sio­stra cze­muś wie­rzy, że pew­nego dnia wła­ści­ciele wszyst­kich tych ta­bli­czek z Pań­stwową Ad­mi­ni­stra­cją Po­dat­kową na czele przyjdą do jej miesz­ka­nia, by za­brać swoje mie­nie, a chło­paka wy­pro­wa­dzą w kaj­da­nach lub wy­niosą za­wie­szo­nego na drągu jak niedź­wie­dzia ze zwią­za­nymi rę­kami i no­gami.

Chęt­nie bym po­roz­ma­wiał z sio­strzeń­cem, aby do­go­dzić sio­strze, jed­nakże w jego wieku sam ko­lek­cjo­no­wa­łem po­dobne graty – co no­ta­bene w tych cza­sach było dużo bar­dziej nie­bez­pieczne za­równo ze względu na ko­deks karny osten­ta­cyj­nie trosz­czący się o wła­sność so­cja­li­styczną, jak i na po­ten­cjal­nie an­ty­ra­dziecką treść za­wie­szo­nych ta­bli­czek, a do­kład­niej ich po­łą­cze­nia. Tak oto na moim klo­ze­cie wi­siał szyld „Ko­mi­tet Kom­so­mołu”, a obok – perła mo­jej ko­lek­cji, zgar­nięta z kli­niki „OCHMAT­DYT” ta­bliczka „Sala dla wcze­śnia­ków”. W oknie, obok któ­rego prze­cho­dzili moi go­ście i są­sie­dzi, też mia­łem nie­zły eg­zem­plarz z mu­zeum: „Eks­po­nat od­dano do kon­ser­wa­cji”.

Tamta ko­lek­cja nie­stety się nie za­cho­wała, ale nie­dawno przy­wio­złem spe­cjal­nie dla sio­strzeńca dwie ta­bliczki z No­wego Jorku. Jedną skub­ną­łem z uni­wer­sy­tec­kiej ka­wiarni, a do­kład­niej z to­a­lety: „Pra­cow­nicy po­winni umyć ręce” (do dziś nie wiem, dla­czego ten pro­sty wy­móg do­ty­czy tylko pra­cow­ni­ków). Drugą zaś, jesz­cze lep­szą, po­de­bra­łem w knaj­pie na rogu Broad­wayu i 106 ulicy. Wła­ści­wie, nie jest to na­wet ta­bliczka, tylko ety­kieta, którą można wziąć u bar­mana i za­wie­sić na swoim nie­do­pi­tym ku­flu piwa czy szklance whi­sky, wy­cho­dząc, po­wiedzmy, do ła­zienki. Aby kel­ner przy­pad­kiem nie sprząt­nął two­jego do­bra. Ety­kieta in­for­muje więc aku­rat o tym: „Wy­sze­dłem/wy­szłam na siu­siu. Zo­staw mój na­pój w spo­koju”.

Sio­stra chyba do­my­śliła się, skąd po­cho­dzą te ta­bliczki w ko­lek­cji syna. Nie prosi już wię­cej, abym wpły­nął na mło­dego. Cho­ciaż, przy­pusz­czam, jest jesz­cze sporo in­nych dzie­dzin, w któ­rych mój wpływ może oka­zać się nie mniej do­bro­czynny.

Nasi idole

Moja te­ściowa już kil­ka­na­ście razy py­tała mnie, czy by­łem w Ka­nio­wie na gro­bie Szew­czenki. Przez całe ży­cie uczyła w szkole ukra­iń­skiego i wciąż to robi na­wet na eme­ry­tu­rze – przy każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji.

Ni­gdy nie by­łem w Ka­nio­wie, dla­tego też otwar­cie od­po­wia­dam te­ścio­wej „nie”, na co za­wsze otrzy­muję od niej tę samą radę:

– Ko­niecz­nie trzeba po­je­chać. Tam przy­jeż­dżają na­wet z Ja­po­nii. I z Chin!

W od­róż­nie­niu ode mnie mój dzie­więt­na­sto­letni syn nie wy­kręca się z tego ro­dzaju te­ma­tów, a wręcz od­wrot­nie – wbija szpilkę:

– Ja też nie mam nic prze­ciwko temu, by po­je­chać do Ja­po­nii – mówi za­dzior­nie. – Na grób Aku­ta­gawy.

Bab­cia nie zna się na żar­tach, zwłasz­cza gdy do­ty­czą świę­to­ści na­ro­do­wych.

– Szew­czenko to ge­niusz – od­po­wiada ob­ra­żo­nym to­nem, a jej głos za­czyna drżeć. – Jego utwory są prze­tłu­ma­czone na wszyst­kie ję­zyki świata!

Żona, wy­czu­wa­jąc, że sprawa się kom­pli­kuje, pró­buje skie­ro­wać roz­mowę na inne tory:

– Ra­dzę ci pójść w so­botę na El­tona Johna – mówi mło­demu, na co ten tylko mru­czy coś po­gar­dli­wie. Słu­cha praw­dzi­wego rocka, nie ja­kie­goś tam popu, choćby na­wet an­giel­skiego.

– On ma ory­gi­nalny głos – mówi żona – i w ogóle trzyma się zna­ko­mi­cie i świet­nie brzmi!

– Słu­chaj – nie wy­trzy­muje syn – ty je­steś już cał­kiem jak baba ze swoim Szew­czenką!

– No wła­śnie! – wtrą­cam się, groź­nie zer­ka­jąc na żonę. – A czy ty by­łaś w Sta­nach na gro­bie Johna Len­nona?!

Całe szczę­ście, że bab­cia nie­do­sły­szy i dla­tego ła­go­dząco koń­czy na­szą dys­ku­sję:

– Ko­niecz­nie – po­wta­rza – ko­niecz­nie trzeba po­je­chać do Ka­niowa!

Kształt jest wszyst­kim

Z przy­czyn cał­kiem zro­zu­mia­łych nie ku­puję win droż­szych niż kil­ka­na­ście euro. Dla­tego, gdy nada­rza się oka­zja skosz­to­wa­nia wina war­tego kil­ka­dzie­siąt lub kil­ka­set, rzecz ja­sna, nie od­ma­wiam. Wy­cieczka do win­nic wo­kół Bor­de­aux, na którą po­je­cha­li­śmy z córką w wolną po­kon­fe­ren­cyjną so­botę, prze­wi­dy­wała de­gu­sta­cję na­prawdę do­brych win, a także za­bawne opo­wie­ści o hi­sto­rii uprawy wi­no­ro­śli na tych te­re­nach, o tech­no­lo­gii pro­duk­cji wina oraz, co naj­waż­niej­sze, o ro­dza­jach wina i umie­jęt­no­ści ich sma­ko­wa­nia.

Córka jako pro­fe­sjo­nalna so­cjo­lożka z za­chwy­tem słu­chała o oce­nia­niu ren­tow­no­ści win­nic po wy­stroju lo­kal­nych ko­ścio­łów i od­no­to­wy­wa­nym w księ­gach ko­ściel­nych wie­kiem dziew­cząt idą­cych do oł­ta­rza – im póź­niej, tym od­po­wied­nio go­rzej szły in­te­resy ich ro­dzi­com. Ja zaś bar­dziej przy­słu­chi­wa­łem się opo­wie­ściom o tren­dach no­wego czasu – sca­la­niu dzia­łek, uprosz­cze­niu tech­no­lo­gii oraz wy­ku­py­wa­niu nie­ru­cho­mo­ści przez ro­syj­skich i chiń­skich oli­gar­chów.

Po­my­lić Ro­sja­nina z Chiń­czy­kiem na ogół nie jest ła­two, mnie jed­nak to się udało z ra­cji kiep­skiej zna­jo­mo­ści fran­cu­skiego: kiedy opro­wa­dza­jąca po­in­for­mo­wała, że wła­ści­cie­lem tej aku­rat po­sia­dło­ści jest „le szin”, od razu wy­obra­zi­łem so­bie sław­nego syna Tia­nxii – „Chine” po fran­cu­sku ozna­cza bo­wiem Chiny. Oka­zało się jed­nak, że wła­ści­cie­lem zamku jest w rze­czy­wi­sto­ści syn in­nego pod­nieb­nego im­pe­rium, po­ło­żo­nego bli­żej nas i chyba da­lej od nieba – go­spo­din Le­szin lub, praw­do­po­dob­nie, Lesz­czin – wła­ści­ciel ja­kiejś fa­bryki świec w No­wo­ogło­bli­nie, klubu pił­kar­skiego w Luk­sem­burgu oraz, rzecz ja­sna, szczery sym­pa­tyk fran­cu­skich idei li­be­ral­nych w su­we­ren­nym wcie­le­niu LDPR Wła­di­mira Ży­ri­now­skiego.

Ja­koś od razu ode­chciało mi się wina, cho­ciaż, jak wy­ja­śniła opro­wa­dza­jąca, nowi wła­ści­ciele z re­guły sami nie zaj­mują się biz­ne­sem wi­niar­skim, prze­ka­zu­jąc wszyst­kie sprawy fa­cho­wym me­ne­dże­rom. Pod ko­niec tra­fi­li­śmy jed­nak do praw­dzi­wej fran­cu­skiej piw­nicy win­nej, któ­rej wła­ści­ciele nie za­ty­kają be­czek kor­kami z two­rzywa i nie pom­pują w nie tlenu w celu przy­spie­sze­nia fer­men­ta­cji. Otrzy­ma­li­śmy swoje lampki i szczę­śli­wie za­po­mnie­li­śmy o god­nych po­ża­ło­wa­nia dziew­czy­nach, nie­uro­dzaj­nych la­tach, od­ra­ża­ją­cych oli­gar­chach oraz de­struk­cyj­nych glo­ba­li­stycz­nych ten­den­cjach. Po­zo­stało wy­so­kie niebo, dźwięczne gru­dniowe po­wie­trze, po­kryte szro­nem win­nice oraz cierp­kawy tru­nek, który roz­draż­niał i za­ra­zem ła­go­dził pod­nie­bie­nie.

– Wy­obra­ża­cie to so­bie?! – z za­chwy­tem opo­wia­dała w domu córka. – Tam nie tylko grunt ma zna­cze­nie i nie tylko na­sło­necz­nie­nie lub ja­kość drewna, z któ­rego zro­biono beczkę. Li­czy się na­wet jej kształt: wino z po­dłuż­nej beczki sma­kuje ina­czej niż to samo z ku­li­stej!

– Nic dziw­nego – od­po­wie­dział syn. – Ta sama mu­zyka brzmi ina­czej na róż­nych in­stru­men­tach, za­leż­nie od ich kształtu, a nie tylko od ma­te­riału czy tego, kto gra. Weź cho­ciażby moje bębny.

– A i ow­szem – do­dała żona – kształt jest wszyst­kim. Je­śli spor­tow­com da się okrą­głą piłkę, będą grali w nogę, a je­śli owalną – to w rugby.

Roz­la­łem bor­de­aux z bu­telki do lam­pek i wznio­słem to­ast za nas wszyst­kich – za córkę, która po­trafi szczę­śli­wie wszyst­kim się za­chwy­cać, za żonę, która po­trafi ni­czemu się nie dzi­wić, oraz za syna, który cza­sami bywa praw­dzi­wym po­etą, cho­ciaż w ży­ciu z wła­snej woli nie prze­czy­tał żad­nego wier­sza.

Ping-pong

Gdyby mój młody był ja­kimś po­słem Zwa­ry­czem, mógłby spo­koj­nie po­dać w swo­ich oświad­cze­niach, że po­bie­rał na­uki w Oks­for­dzie. Bo rze­czy­wi­ście je tam po­bie­rał. Co prawda miał wtedy dwa­na­ście lat i cho­dził do zwy­kłej szkoły.

Miesz­ka­łem z nim pra­wie w cen­trum, przy Nor­ham Gar­dens, w dość spo­rej man­sar­dzie, któ­rej wy­naj­mo­wa­nie zja­dało więk­szą część mo­jego sty­pen­dium ba­daw­czego. W za­sa­dzie nie po­trze­bo­wa­li­śmy tej ogrom­nej prze­strzeni, ale spo­dzie­wa­łem się przy­jazdu żony z córką. Przy­jazd prze­su­wał się jed­nak z mie­siąca na mie­siąc; w końcu przy­je­chały na Syl­we­stra, ale wkrótce wy­je­chały. Córka koń­czyła szkołę i nie mo­gła na dłu­żej opu­ścić klasy ma­tu­ral­nej.

Na­sze ży­cie ka­wa­ler­skie było mało uroz­ma­icone. Ja od rana do wie­czora nad­ra­bia­łem brak praw­dzi­wego oks­fordz­kiego wy­kształ­ce­nia, syn zaś – brak w jego ki­jow­skim ży­ciu do­brego kom­pu­tera. Był wtedy wiel­kim fa­nem gier kom­pu­te­ro­wych.

Ow­szem, w week­endy wy­bie­ra­li­śmy się do Lon­dynu, gdzie wa­łę­sa­li­śmy się po mu­ze­ach, od­wie­dza­li­śmy zna­jo­mych albo po pro­stu spa­ce­ro­wa­li­śmy po mie­ście. Mu­zea syna nie po­cią­gały. Je­śli już coś go po­cią­gało, to ra­czej sceny ba­ta­li­styczne i kor­pu­lentne ru­ben­sow­skie ma­trony. Wy­gląda na to, że naj­więk­sze wra­że­nie wy­wie­rały na nim naj­zwy­klej­sze budki te­le­fo­niczne, całe ob­le­pione wi­zy­tów­kami róż­no­ra­kich pa­nie­nek w niby ero­tycz­nych, w ich mnie­ma­niu, po­zach, z naj­wy­raź­niej prze­sa­dzo­nymi obiet­ni­cami nie­ziem­skiej roz­ko­szy. Za­uro­czony młody za­trzy­my­wał się przy każ­dej budce i mu­sia­łem cią­gnąć go za sobą ni­czym nie­sfor­nego szcze­niaka. Zresztą, też kie­dyś mia­łem dwa­na­ście lat i do­brze go ro­zu­mia­łem.

Oprócz wspól­nych śnia­dań, ko­la­cji i spraw­dza­nia pracy do­mo­wej mie­li­śmy je­den ry­tuał, który sta­ra­li­śmy się wy­ko­ny­wać co­dzien­nie. Każ­dego wie­czoru wy­bie­ra­li­śmy się do bu­dynku po­ło­żo­nego tuż obok Green Col­lege. Bra­li­śmy od do­zorcy klucz, wcho­dzi­li­śmy skrzy­pią­cymi scho­dami na pię­tro za­byt­ko­wej przy­bu­dówki pod jesz­cze bar­dziej za­byt­ko­wym ob­ser­wa­to­rium astro­no­micz­nym i gra­li­śmy przez go­dzinę lub pół­to­rej w te­nisa sto­ło­wego.

Na po­czątku uży­wa­łem le­wej ręki, aby dać mło­demu szansę grać ze mną jak równy z rów­nym. Po­tem mu­sia­łem prze­ło­żyć ra­kietkę do pra­wej ręki. A pod ko­niec na­szego po­bytu młody grał już lewą – aby nie koń­czyć gry z fa­tal­nym dla mnie wy­ni­kiem.

Nie wiem, czy wy­star­czało mu, dwu­na­sto­lat­kowi, tych na­szych nie­wy­myśl­nych roz­ry­wek. I w ogóle, czy poza swoją cią­głą pracą po­świę­ca­łem do­sta­tecz­nie uwagi i jemu, i córce, i żo­nie. Ale pew­nego razu prze­czy­ta­łem jego szkolne wy­pra­co­wa­nie, w któ­rym trzeba było udzie­lić od­po­wie­dzi na nieco in­fan­tylne py­ta­nie: „Do kogo chcesz być po­dobny w swoim ży­ciu?”. On na­pi­sał: do ojca. I wtedy ja, stary, zgorzk­niały cy­nik, wzru­szy­łem się pra­wie do łez.

Chyba nie miał na my­śli gry w ping-ponga. Cho­ciaż, być może, w ping-ponga też.

Dziew­czyna na Sz

Szcze­rze za­zdrosz­czę mo­jej żo­nie, która od lat mło­do­ści pe­dan­tycz­nie składa prze­różne spisy i wy­kazy: co na­leży zro­bić dzi­siaj, ju­tro i za ty­dzień, co ku­pić, do kogo za­dzwo­nić i ja­kie rze­czy spa­ko­wać do wa­lizki. Ni­gdy nie po­tra­fi­łem tak do­sko­nale or­ga­ni­zo­wać swo­jej cza­so­prze­strzeni, cho­ciaż wiele razy za­czy­na­łem coś za­pi­sy­wać, pla­no­wać, a na­wet pro­wa­dzić pa­mięt­nik.

Do­my­ślam się, że cho­dzi tu nie o pe­dan­te­rię, gdyż sam pod wie­loma in­nymi wzglę­dami je­stem nie mniej­szym pe­dan­tem niż ona. Chyba po pro­stu na­leżę do tego ro­dzaju lu­dzi, któ­rzy w spo­sób pod­świa­domy sta­wiają opór pre­sji czasu bio­lo­gicz­nego i de­spe­racko sta­rają się obyć bez oku­la­rów, cho­ciaż oczy już nie­do­wi­dzą, bez la­ski, cho­ciaż nogi już się plą­czą, i na­wet bez via­gry, cho­ciaż i w tych istot­nych aspek­tach wcze­śniej czy póź­niej po­ja­wiają się pro­blemy.

Spo­rzą­dza­nie list i pla­nów jest swo­istą ka­pi­tu­la­cją przed cza­sem, uzna­niem bez­sil­no­ści wła­snej pa­mięci w ob­li­czu dużo bar­dziej po­tęż­nego ry­wala – za­po­mnie­nia. Pew­nego razu by­łem bli­sko ta­kiej ka­pi­tu­la­cji, gdy w pew­nej in­sty­tu­cji bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­łem przy­po­mnieć so­bie na­zwi­sko pra­cow­nicy, z którą po­przed­nio uzgod­ni­łem wszyst­kie do­ku­menty i te­raz trzeba było je tylko za­twier­dzić.

– Nowa pra­cow­nica – mam­ro­ta­łem – młoda ładna dziew­czyna… wy­soka… bru­netka… Na­zwi­sko ma chyba na Sz…

W in­sty­tu­cji tej jed­nakże nie było ani sta­rych, ani no­wych pra­cow­nic o ta­kim na­zwi­sku.

Prze­kli­na­łem swój zwy­czaj po­le­ga­nia na słab­ną­cej pa­mięci, przy­się­ga­łem, że od dziś za­cznę wszystko za­pi­sy­wać, ale w jed­nej chwili do­sta­łem olśnie­nia. Przy­po­mnia­łem so­bie na­zwi­sko!

– Mi­sze­nina! – za­wo­ła­łem ra­do­śnie.

– Rze­czy­wi­ście, na Sz – ra­do­śnie zgo­dzili się moi roz­mówcy.

A za­tem do dziś nie za­bra­łem się za spo­rzą­dza­nie list i no­ta­tek. Cho­ciaż, szcze­rze mó­wiąc, poza wszyst­kimi swo­imi stricte psy­cho­lo­gicz­nymi uspra­wie­dli­wie­niami mam także jedno cał­kiem ży­ciowe: do­kładne li­sty nie bar­dzo po­ma­gają mo­jej żo­nie, która za­po­mina i myli różne rze­czy na­wet czę­ściej ode mnie.

Srebrne we­sele

Kilka dni temu za­dzwo­niła bli­ska przy­ja­ciółka, win­szu­jąc mi i żo­nie z oka­zji srebr­nych go­dów. Czyli po pro­stu zło­żyła ży­cze­nia, my zaś przez długi czas nie mo­gli­śmy po­jąć, z ja­kiej oka­zji. Nie to że­by­śmy trak­to­wali sam fakt za­war­cia związku mał­żeń­skiego jako coś nie­istot­nego. Po pro­stu je­ste­śmy przy­zwy­cza­jeni do ob­cho­dów cał­kiem in­nego dnia, który wy­daje się mo­jej żo­nie waż­niej­szy, czyli bar­dziej sym­bo­liczny.

Spraw­dzi­łem stem­pel w do­wo­dzie i prze­ko­na­łem się, że przy­ja­ciółka ma ra­cję. Jej pa­mięć o nas była na­prawdę wzru­sza­jąca. Bądź co bądź była świad­kiem na na­szym ślu­bie. We­sela wła­ści­wie nie mie­li­śmy. Dwa­dzie­ścia pięć lat temu by­łem bun­tow­ni­kiem czy też, jak mi się wy­da­wało, non­kon­for­mi­stą, a za­tem sama myśl o bur­żu­azyj­nym we­selu – z dzie­siąt­kami nie­zna­nych i nie­po­trzeb­nych mi osób, z idio­tyczną mu­zyką i jesz­cze bar­dziej idio­tycz­nymi to­a­stami, z ob­żar­stwem, pi­jań­stwem i ca­ło­wa­niem się pod wrza­ski „gorzko!” – wy­wo­ły­wała we mnie głę­boki wstręt. Wi­dzia­łem w tym wszyst­kim mie­szankę po­gań­skiego bar­ba­rzyń­stwa i miesz­czań­skiego ki­czu.

Na szczę­ście moja przy­szła żona my­ślała po­dob­nie. A za­tem udało się nam prze­ko­nać ro­dzi­ców (mo­ich zur­ba­ni­zo­wa­nych – bez więk­szego wy­siłku; jej ru­sty­kal­nych – nie bez trudu), aby zre­zy­gno­wali ze skost­nia­łego ry­tu­ału i ogra­ni­czyli się do ko­la­cji na dwa­na­ście osób w do­brej re­stau­ra­cji dla rze­czy­wi­ście naj­bliż­szej ro­dziny i kil­korga przy­ja­ciół. Wszystko od­było się jak naj­le­piej – bez in­fan­tyl­nego we­lonu, ca­ło­wa­nia się na żą­da­nie pi­ja­nych go­ści oraz głu­pa­wych zdjęć ro­bio­nych przez zwin­nych pseu­do­pro­fe­sjo­nal­nych fo­to­gra­fów.

Na­wet dziś nie ża­łuję, że prze­for­so­wa­łem wła­śnie taką, „cy­wilną” wer­sję ślubu, która była dla mnie wtedy sy­no­ni­mem ucy­wi­li­zo­wa­nia. Z wie­kiem zro­bi­łem się jed­nak bar­dziej po­błaż­liwy lub, jak uwa­żają nie­któ­rzy, bar­dziej kon­for­mi­styczny. Może dla­tego, że zda­łem so­bie sprawę z nie­znisz­czal­no­ści ki­czu, który, wła­ści­wie, jest istotą ludz­kiego ży­cia, a tym bar­dziej śmierci.

Ka­len­darz

Wcze­snym świ­tem, jak za­wsze, te­ściowa dzwoni do mo­jego szwa­gra, a swo­jego syna, i składa mu ży­cze­nia uro­dzi­nowe.

– Uro­dzi­łeś się w Bia­ło­polu w ob­wo­dzie sum­skim – opo­wiada – o szó­stej nad ra­nem. Był piękny sło­neczny dzień. Ży­czę ci za­tem, by twoje ży­cie było tak samo piękne i sło­neczne.

Pa­trzę na ze­ga­rek – po­ka­zuje szó­stą rano, do­kład­nie jak 57 lat temu, gdy mój przy­szły szwa­gier przy­szedł na świat. Do­brze jed­nak, że nie zro­bił tego o dru­giej czy trze­ciej w nocy.

– Tu w moim ka­len­da­rzu – kon­ty­nu­uje te­ściowa – są in­for­ma­cje o wszyst­kich dniach świą­tecz­nych. Dzi­siaj jest Dzień Pra­cow­ni­ków Or­ga­ni­za­cji Mię­dzy­na­ro­do­wych. No to skła­dam ci ży­cze­nia także z tej oka­zji.

Prawdę mó­wiąc, mój szwa­gier żad­nych po­wią­zań z tym dniem nie ma, je­śli nie li­czyć faktu, że swego czasu ukoń­czył stu­dia eko­no­miczne na wy­dziale sto­sun­ków mię­dzy­na­ro­do­wych, a po­tem zre­ali­zo­wał kilka pro­jek­tów dla Banku Świa­to­wego.

Ka­len­darz uko­cha­nej babci dała w pre­zen­cie na­sza córka, mą­dre dziecko. Za­bra­kło tam jed­nak do­kład­nej in­for­ma­cji o świę­tach ko­ściel­nych i imie­ni­nach, a za­tem szwa­gier w końcu nie do­wie­dział się, przy­naj­mniej w tym roku, że uro­dził się w dniu ja­kie­goś świę­tego Onu­frego, Do­ry­me­donta lub Paw­si­ka­kju­sza. Ani nie do­stał od­po­wied­nich ży­czeń z tej oka­zji.

Mógł­bym sam zaj­rzeć do ka­len­da­rza te­ścio­wej i do­wie­dzieć się, z ja­kiej do­dat­ko­wej oka­zji złoży mi ży­cze­nia w dniu mo­ich uro­dzin za kilka mie­sięcy. Być może bę­dzie to Dzień Pra­cow­ni­ków Go­spo­darki Ryb­nej albo Dzień Pre­ze­sów Wspól­nych Przed­się­biorstw i Spółek z Ogra­ni­czoną Od­po­wie­dzial­no­ścią. Ja zaś będę długo się za­sta­na­wiać, jak to się ma do mo­jej wąt­pli­wej ka­riery za­wo­do­wej i jesz­cze bar­dziej wąt­pli­wych osią­gnięć po­za­za­wo­do­wych.

Nie ro­bię tego jed­nak, gdyż bez tego wiem od swo­jej babci, że uro­dzi­łem się w dniu Świę­tego Krzyża. Nie za­py­ta­łem jej swego czasu, co to ozna­czało, a te­raz już nie za­py­tam. Jed­nakże w każde ko­lejne uro­dziny wspo­mi­nam, że to jest święto Świę­tego Krzyża i wspo­mi­nam swoją bab­cię.

Są­dzę, że te­raz mój szwa­gier, sły­sząc zwrot „or­ga­ni­za­cje mię­dzy­na­ro­dowe”, bę­dzie przy­wo­ły­wał w pa­mięci nie ONZ, nie NATO i na­wet nie Bank Świa­towy, tylko swoją matkę, która lu­biła skła­dać mu ży­cze­nia uro­dzi­nowe o szó­stej rano.

Pa­mięt­nik

Kiedy mój młody miał sie­dem lat, pro­wa­dził pa­mięt­nik. Tak bo­wiem ro­biła jego star­sza sio­stra. Za­uwa­żyw­szy pew­nego razu, że po­chwa­lono ją za na­pi­sany wiersz, sam za­brał się do ukła­da­nia wier­szy. W wy­niku tego w pa­mięt­niku po­ja­wił się za­pis: „Dzi­siaj na­pi­sa­łem 19 wier­szy. Ła­twi­zna!”.

Wię­cej wier­szy już nie pi­sał, no bo pro­sta sprawa – po co ro­bić coś aż tak ła­twego?

Ob­fi­cie na­to­miast zdo­bił dzien­nik ilu­stra­cjami, wśród któ­rych przo­do­wały ob­razki z po­pu­lar­nych wów­czas gum do żu­cia – sa­mo­chody i mo­to­cy­kle, bo­ha­te­ro­wie ko­mik­sów i kre­skó­wek, a także lub wła­ści­wie przede wszyst­kim – pulchne da­mulki, w róż­nym stop­niu po­cią­ga­jące i ro­ze­brane.

Sam bym tego nie za­uwa­żył, gdyż za­sad­ni­czo nie czy­tam cu­dzych li­stów i pa­mięt­ni­ków – przy­naj­mniej za­nim nie zo­staną opu­bli­ko­wane. Żona wy­ka­zała na­to­miast na­tu­ralną mat­czyną cie­ka­wość wszyst­kiego, czym zaj­mują się dzieci, i pod­su­nęła mi otwarty pa­mięt­nik syna. „Zo­bacz, ja­kie ma roz­rywki!” – oznaj­miła za­nie­po­ko­jona.

Ko­men­ta­rze syna wy­dały mi się o wiele cie­kaw­sze niż same ob­razki.

„Ta cio­cia jest wy­spor­to­wana!” – pi­sał na jed­nej stro­nie.

„Te cycki są oho ho!” – pi­sał na dru­giej, au­ten­tycz­nie prze­jęty ilo­ścią im­plan­to­wa­nego si­li­konu.

– Nor­malna re­ak­cja – po­wie­dzia­łem żo­nie. – Go­rzej by­łoby, gdyby go to w ogóle nie in­te­re­so­wało. To do­piero byłby po­wód do zmar­twie­nia.

I rze­czy­wi­ście po kilku la­tach syn za­ra­ził się pa­sją do gier kom­pu­te­ro­wych, póź­niej do ro­weru spor­to­wego, a jesz­cze póź­niej do gry na per­ku­sji. Nie tra­cąc przy tym umiar­ko­wa­nego i cał­kiem zdro­wego za­in­te­re­so­wa­nia oso­bami prze­ciw­nej płci.

Dziś jed­nak, czy­ta­jąc jedną z naj­wy­bit­niej­szych an­ty­kry­zy­so­wych ustaw Rady Naj­wyż­szej – o walce z por­no­gra­fią – mar­twię się, czy nie pod­pada cza­sem pa­mięt­nik syna pod ja­kiś ar­ty­kuł ko­deksu kry­mi­nal­nego i czy nie za­graża cza­sem nam z żoną kilka lat wię­zie­nia za jego prze­cho­wy­wa­nie.

– Por­no­gra­fia za­czyna się tam, gdzie znika po­czu­cie hu­moru – mą­drze stwier­dza żona.

– Do­kład­nie – zga­dzam się i z re­zy­gna­cją zer­kam w okno, w stronę rzą­do­wych gma­chów na wzgó­rzach Pie­czer­skich.

2009

Pro­gnoza po­gody

Co­dzien­nie do­kład­nie o pią­tej moja te­ściowa za­siada przed te­le­wi­zo­rem i włą­cza Ka­nał 5. Na­zywa to „pro­gnozą po­gody”, cho­ciaż tak na­prawdę ogląda wia­do­mo­ści i wszystko, co leci tuż po nich, aż do szó­stej, a na­wet dłu­żej. „Pro­gnoza po­gody” jest dla niej jed­nak swo­istą osią wszyst­kich pro­gra­mów i, w pew­nym sen­sie, ży­cia. „Nie usły­sza­łam dziś pro­gnozy po­gody” – mówi z au­ten­tyczną roz­pa­czą w te wy­jąt­kowe dni, kiedy Ka­nał 5 z ja­kie­goś po­wodu szwan­kuje.

Naj­więk­szy pa­ra­doks po­lega na tym, że nie wy­cho­dzi na ulicę już od kilku lat i na­wet po­ru­sza­nie się po miesz­ka­niu za­czyna jej spra­wiać kło­pot. Tak na do­brą sprawę po­goda na ze­wnątrz po­winna mieć dla niej nie więk­sze zna­cze­nie niż erup­cja wul­kanu gdzieś na Jo­wi­szu. W rze­czy­wi­sto­ści to wła­śnie ta wir­tu­al­ność łą­czy ją ze świa­tem ze­wnętrz­nym, a za­ra­zem z ro­dziną. Al­bo­wiem nikt z nas tak na­prawdę po­godą się nie in­te­re­suje. No, chyba że przed wy­jaz­dem za­glą­damy do ser­wisu BBC, aby do­wie­dzieć się, czy bę­dzie śnie­żyło w To­ronto, czy bę­dzie pa­dało w Pa­ryżu i czy za­brać ze sobą ką­pie­lówki, ja­dąc na kon­fe­ren­cję do Bar­ce­lony. O po­go­dzie w Ki­jo­wie można się do­wie­dzieć, zer­ka­jąc po pro­stu za okno.

Utra­ci­li­śmy łącz­ność z przy­rodą, a za­ra­zem z po­godą wtedy, gdy za­miesz­ka­li­śmy w mie­ście. Nie mu­simy my­śleć o sie­wie, o żni­wach, a na­wet o ko­pa­niu ziem­nia­ków. Brzydka po­goda jest dla nas je­dy­nie kwe­stią ubra­nia i obu­wia, a nie ży­cia i śmierci.

Dla­tego po­win­ni­śmy być wdzięczni te­ścio­wej, która co­dzien­nie nas ostrzega: „Ubie­raj­cie się cie­plej – ju­tro na­stąpi ochło­dze­nie” albo: „Za­bierz­cie pa­ra­sole – bę­dzie pa­dało”. Nie dla­tego, że wszyst­kie te ostrze­że­nia mają prak­tyczny sens, gdyż nikt na nie z re­guły nie zwraca uwagi – tylko dla­tego, że przy­po­mi­nają nam o in­nym świe­cie, w któ­rym po­goda była czymś bez wąt­pie­nia waż­nym, po­dob­nie jak lu­dzie, któ­rzy się na niej znali.

Mi­ko­łaj

Dzia­dek Mróz, po­wia­dają, zo­stał wy­my­ślony przez so­wiec­kich pro­pa­gan­dy­stów jako ate­istyczna al­ter­na­tywa dla bur­żu­azyjno-ob­sku­ranc­kiego Santa Clausa czy też, po na­szemu, świę­tego Mi­ko­łaja. Chyba wie­dzieli, wła­śnie z do­świad­czeń chrze­ści­jań­stwa, że wy­ko­rze­nić po­gań­skie wie­rze­nia i ob­rzędy wcale nie jest ła­two. Pro­ściej za­stą­pić je no­wymi, po­dob­nymi.

Od dziecka lu­bi­łem Mi­ko­łaja i nie da­rzy­łem zbyt­nią sym­pa­tią Dziadka Mroza – wcale nie dla­tego, że by­łem za­de­kla­ro­wa­nym chrze­ści­ja­ni­nem czy, tym bar­dziej, wro­giem wła­dzy so­wiec­kiej i gło­szo­nego przez nią świa­to­po­glądu na­ukowo-ma­te­ria­li­stycz­nego. Po pro­stu róż­nica mię­dzy tymi dwiema po­sta­ciami była ko­lo­salna.

Mi­ko­łaj był nie­wi­dzialny. Po­ja­wiał się w nocy i zo­sta­wiał pod po­duszką pre­zenty, któ­rych nie wy­my­śliłby ża­den byle jak ucha­rak­te­ry­zo­wany Dzia­dek Mróz ze szkoły czy przed­szkola: łyżwy, ra­kietki do te­nisa, al­bum do znacz­ków pocz­to­wych, a na­wet – po pro­stu nie do wiary – rę­ka­wice ze wszyst­kimi pię­cioma pal­cami, jak te Wićki Ni­ki­tina z domu z na­prze­ciwka.

Je­stem wdzięczny ro­dzi­com, któ­rzy za­cho­wali tę tra­dy­cję. Oboje z żoną, jak długo się dało, rów­nież pod­trzy­my­wa­li­śmy u dzieci mit o świę­tym Mi­ko­łaju, uzu­peł­niony ame­ry­kań­skim zwy­cza­jem pi­sa­nia li­stów do Santa Clausa z wy­ka­zem naj­bar­dziej ocze­ki­wa­nych pre­zen­tów oraz uza­sad­nie­niem, dla­czego aku­rat ten, a nie inny pre­zent jest szcze­gól­nie po­żą­dany i – last but not le­ast – za­słu­żony.

Dzieci jed­nak do­ra­stają, a za­tem mu­sie­li­śmy, po­dob­nie jak kie­dyś nasi ro­dzice, w pew­nym mo­men­cie od­po­wia­dać na nie­wy­godne py­ta­nia: „Czy święty Mi­ko­łaj na­prawdę ist­nieje?”.

I od­po­wia­da­li­śmy dy­plo­ma­tycz­nie – tak samo jak nasi ro­dzice: „Dla tych, któ­rzy wie­rzą – ist­nieje”.

Ale jak być z tymi, któ­rzy nie wie­rzą?

Na­sze dzieci do­ro­śleją i na­gle, tak jak my kie­dyś, od­kry­wają pod swoją po­duszką pustkę, któ­rej już ni­czym – do końca ży­cia – się nie wy­pełni.

Ka­mer­ton

Moja bab­cia śpie­wała w chó­rze cer­kiew­nym, który pro­wa­dził mój dzia­dek. W nie­dziele, kiedy nie było z kim zo­sta­wić mnie w domu, za­bie­rali mnie ze sobą na na­bo­żeń­stwo. Li­tur­gia trwała nad­zwy­czaj długo. Sie­dzia­łem z chó­rzy­stami na cia­snym kli­ro­sie i przy­pa­try­wa­łem się grze świa­teł na wi­tra­żach i ścia­nach cer­kwi. Pro­mie­niom słońca i ma­lo­wi­dłom wo­kół, po­dob­nie jak mo­no­ton­nym re­cy­ta­ty­wom i śpie­wom, bra­ko­wało dy­na­miki. Pró­bo­wa­łem sam tę dy­na­mikę wy­two­rzyć, ze­śli­zgu­jąc się z ławki i wy­glą­da­jąc poza prze­gródki kli­rosu. Pod sro­gim spoj­rze­niem babci jed­nak wra­ca­łem, uda­wa­łem, że się uspo­ko­iłem, po czym ci­cha­czem wy­su­pły­wa­łem srebrne nitki z cer­kiew­nych tka­nin.

We wszyst­kich tych nud­nych ry­tu­ałach była jed­nak pewna rzecz, która mnie au­ten­tycz­nie za­chwy­cała, a wręcz ocza­ro­wy­wała. Był to ka­mer­ton, przy po­mocy któ­rego dzia­dek po­da­wał chó­rzy­stom wła­ściwy dźwięk. Trzy­mał go w fu­te­ra­liku w szu­fla­dzie biurka i nie po­zwa­lał mi nim się ba­wić. Do­sta­wa­łem się jed­nak ukrad­kiem do ka­mer­tonu, ude­rza­łem go i słu­cha­łem prze­dziw­nego brzę­cze­nia. To tak wła­śnie – wy­da­wało mi się – mia­łaby wy­glą­dać różdżka. W grun­cie rze­czy wła­dza dziadka nad chó­rzy­stami ko­ja­rzyła się w mo­jej wy­obraźni aku­rat z tym ma­gicz­nym na­rzę­dziem.

Póź­niej po­pro­si­łem bab­cię o dwie rze­czy na pa­miątkę po dziadku: ka­mer­ton i, Bóg wie jak oca­lały, pierw­szy tom trzy­to­mo­wej ukra­iń­skiej en­cy­klo­pe­dii wy­da­nej w 1930 roku w Ko­ło­myi. En­cy­klo­pe­dię prze­cho­wuję do dziś, a ka­mer­ton po­sta­no­wi­łem po­da­ro­wać sy­nowi, gdy ten na po­waż­nie za­jął się mu­zyką. Przed­miot ten nie wy­wo­łał w nim jed­nak żad­nego en­tu­zja­zmu.

– Wiesz cho­ciaż, co to jest? – spraw­dzi­łem.

– Pew­nie, że wiem – uśmiech­nął się. – Dźwięk A oktawy raz­kreśl­nej, 440 her­ców. Ale ja mam tu­ner. Przy jego po­mocy wszystko da się na­stroić dużo do­kład­niej, na­wet nie ma­jąc słu­chu.

Wy­gląda na to, że spóź­ni­łem się ze swoją różdżką.

Albo przy­sze­dłem z nią za wcze­śnie.

Ry­tuał

Trzy­dzie­ści lat temu, gdy uro­dziła się moja córka i mia­łem ją ode­brać z od­działu po­ro­do­wego, te­ściowa, nie wie­dzieć dla­czego, za­żą­dała, abym za­ło­żył białą ko­szulę. Nie wiem, po co to było. Może w jej stro­nach ist­niała taka tra­dy­cja. A może po pro­stu uro­iła so­bie, że tak ma być.

Z tego jed­nak po­wodu, że w tym wieku bar­dziej mnie po­cią­gało bu­rze­nie tra­dy­cji niż ich kon­ty­nu­acja, sta­now­czo od­mó­wi­łem. Być może biała ko­szula ko­ja­rzyła mi się ze znie­na­wi­dzo­nym pio­nier­skim kra­wa­tem, a być może z ja­kąś ofi­cjałką. Albo po pro­stu dzia­łał duch nie­zgody, który na­ka­zuje nam w pew­nym wieku po­wstać i bun­to­wać się, nie­ważne prze­ciwko czemu.

W każ­dym ra­zie po­je­cha­łem wtedy do szpi­tala po żonę i córkę w zwy­kłych wy­tar­tych dżin­sach, wy­strzę­pio­nych tramp­kach i wy­bla­kłej od pra­nia ko­szulce zJi­mim Hen­dri­xem na pier­siach. Te­ściowa dą­sała się przez kilka dni, po­tem zła­god­niała i wresz­cie cał­kiem prze­ba­czyła albo, być może, po pro­stu za­po­mniała. Do bia­łych ko­szul ni­gdy się jed­nak nie przy­zwy­cza­iłem, po­dob­nie jak do kra­wa­tów i gar­ni­tu­rów wie­czo­ro­wych. Cho­ciaż cza­sami, cóż zro­bić, wkła­dam je, uspo­ka­ja­jąc sie­bie, że na­wet dawny dy­sy­dent Adam Mich­nik ja­koś wło­żył buty za­miast wy­god­nych san­da­łów, gdy przyj­mo­wał or­der od pre­zy­denta. A na­wet, po­wia­dają, do słyn­nych dżin­sów za­ło­żył ma­ry­narkę i kra­wat, wy­bie­ra­jąc się na au­dien­cję do bry­tyj­skiej kró­lo­wej.

Z wie­kiem bun­tow­nicy stają się kon­for­mi­stami, a bu­rzy­ciele tra­dy­cji – ich obroń­cami. Być może do­ciera do nich, że bunt rów­nież dość czę­sto bywa ki­czem. A może po pro­stu po­sta­na­wiają za­cho­wać nie­liczne ab­sur­dalne tra­dy­cje dla przy­szłych bun­tow­ni­ków.

Nie­dawno po­now­nie uda­łem się na od­dział po­ro­dowy – tym ra­zem aby od­wie­dzić córkę i nowo na­ro­dzoną wnuczkę. Wy­do­by­łem jed­nak z głębi szafy i za­ło­ży­łem na sie­bie białą ko­szulę. Cho­ciaż wie­dzia­łem, że córka tego na­wet nie za­uważy. Te­ściowa, ku na­szemu wiel­kiemu ża­lowi, też – niech jej zie­mia lekką bę­dzie.

2015

Sem­per fi­de­lis

Moja książka

Kie­dyś, w pią­tej czy szó­stej kla­sie, przy­pro­wa­dzono do nas no­wego ucznia – był ca­luśki ład­niutki i schludny, jakby żyw­cem wy­jęty z ra­dziec­kich pod­ręcz­ni­ków szkol­nych, pla­ka­tów i in­nych ilu­stro­wa­nych opo­wie­ści o na­szym szczę­śli­wym dzie­ciń­stwie. Mie­li­śmy aku­rat lek­cję an­giel­skiego, a za­tem na­uczy­cielka od razu go za­py­tała:

– What’s your name?

Chłop­czyk wstał i od­rzekł:

– My book.

Na­uczy­cielka na­chmu­rzyła się i za­py­tała jesz­cze raz, wy­raź­nie ar­ty­ku­łu­jąc sy­laby:

– What is your name?

– Maj buk – znowu od­po­wie­dział chłop­czyk.

Ucznio­wie w kla­sie za­chi­cho­tali, a ci naj­bar­dziej współ­czu­jący za­częli pod­po­wia­dać:

– Jak się na­zy­wasz?! Na­zwi­sko, na­zwi­sko!

Chłop­czyk jed­nak nie ustę­po­wał:

– Maj buk.

Na­uczy­cielka go­towa już była ro­ze­rwać go na ka­wałki, cała klasa za­no­siła się re­cho­tem, aż wresz­cie pani wpa­dła na po­mysł, żeby jed­nak przejść na ukra­iń­ski:

– Py­tam cię, jak się na­zy­wasz – po­wie­działa.

– My­ro­sław Maj­buk – od­rzekł chłop­czyk.

W kla­sie za­pa­no­wała nie­zręczna ci­sza, na twa­rzy na­uczy­cielki po­ja­wił się sztuczny uśmiech – jak u le­ka­rza, który ze­tknął się z rzadką cho­robą.

– Dzię­kuję. Sia­daj – po­wie­działa, nie ry­zy­ku­jąc przej­ścia na fe­ralny an­giel­ski.

Na­stęp­nego dnia chłop­czyk się nie po­ja­wił. Wła­ści­wie już go nie zo­ba­czy­li­śmy.

Chyba nie spodo­bała mu się na­sza szkoła – tak wów­czas uzna­li­śmy. Do­piero póź­niej po­my­śla­łem, że ten chło­pak, być może, wła­śnie dla­tego się po­ja­wił, aby nas spraw­dzić. Przy­nieść ja­kieś prze­sła­nie, które bę­dziemy mo­gli zro­zu­mieć do­piero z upły­wem czasu.

Ży­ciowa mą­drość

Pew­nego razu pod­czas wy­stę­pów go­ścin­nych w Wi­teb­sku przy­padł mi za­szczyt dzie­le­nia miesz­ka­nia ze zna­nym ak­to­rem ko­micz­nym, który, cho­ciaż nie był jesz­cze pod­ów­czas „ar­ty­stą lu­do­wym ze­te­se­rer”, to jed­nak był już dość za­słu­żony, za­równo w sen­sie do­słow­nym, jak i sym­bo­licz­nym. Ja z ko­lei by­łem zwy­kłym elek­try­kiem oświe­tle­niow­cem, czyli kimś, na kogo więk­szość ak­to­rów, nie­ko­niecz­nie po­sia­da­ją­cych ty­tuły ho­no­rowe „lu­do­wych” czy „za­słu­żo­nych”, zwraca taką samą uwagę jak na bu­ta­fo­ryjne me­ble roz­rzu­cone na we­wnętrz­nym po­dwórku te­atru i w jego ko­ry­ta­rzach.

Ak­tor ten za­cho­wy­wał się do­syć de­mo­kra­tycz­nie: czę­sto­wał mnie pi­wem, dzie­lił się mą­dro­ścią ży­ciową i po­zwa­lał zwra­cać się do sie­bie po imie­niu, mimo że miał wtedy lat około czter­dzie­stu i był pra­wie dwa razy ode mnie star­szy. Naj­bar­dziej jed­nak in­te­re­su­jącą jego ce­chą było nie­po­ha­mo­wane, nie­po­wstrzy­mane i nie­prze­mi­ja­jące za­in­te­re­so­wa­nie płcią prze­ciwną. A naj­waż­niej­sze, że za­in­te­re­so­wa­nie to, jak wszystko wska­zy­wało, było wza­jemne: ko­biety w róż­nym wieku, o róż­nych roz­mia­rach i roz­ma­itym uspo­so­bie­niu jak ćmy le­ciały do jego złud­nego świa­tła, i mimo że ak­tor by­naj­mniej nie był Apol­li­nem, wręcz od­wrot­nie – nie­wy­soki, opa­sły, o ró­żo­wych po­licz­kach i no­sie jak kar­to­fel bar­dziej przy­po­mi­nał Dio­ni­zosa czy sa­tyra. W każ­dym ra­zie z wy­ro­zu­mia­ło­ścią pod­cho­dzi­łem do jego ma­rze­nia, żeby cho­ciażby w ży­ciu za­grać tę rolę, któ­rej jako ko­mi­kowi nie da­wano mu na sce­nie – ro­man­tycz­nego amanta, po­że­ra­cza dam­skich serc, po­staci li­rycz­nej albo dra­ma­tycz­nej.

A za­tem każ­dego wie­czora, kiedy przy­pro­wa­dzał ko­lejną śliczną pa­nienkę, na­gle przy­po­mi­na­łem so­bie o ja­kichś pa­lą­cych spra­wach i wy­no­si­łem się z miesz­ka­nia, aby prze­spa­ce­ro­wać się po noc­nym Wi­teb­sku lub wy­chy­lić kie­li­szek z miesz­ka­ją­cymi po są­siedzku ko­le­gami elek­try­kami. Gdy wra­ca­łem, ak­tor z re­guły był już sam; cały ru­miany wy­cho­dził spod prysz­nica, na­le­wał piwa do szklanki i dzie­lił się ze mną ko­lejną mą­dro­ścią ży­ciową – za każ­dym ra­zem tą samą:

– Co­kol­wiek by mó­wić, My­koło, wła­sna żona jest naj­lep­sza.

Da­li­bóg, w ży­ciu nie spo­tka­łem bar­dziej od­da­nego męża.

Spo­łe­czeń­stwo oby­wa­tel­skie

W ma­tu­ral­nej kla­sie zo­sta­li­śmy bez wy­cho­waw­czyni, która w środku roku szkol­nego na­gle prze­szła do in­nej szkoły. Na­sza klasa uwa­żana był za trudną, a za­tem w celu jej po­skro­mie­nia na no­wego wy­cho­wawcę po­wo­łano wu­efi­stę He­na­dija Pe­tro­wy­cza Paw­łowa, któ­rego za ple­cami na­zy­wa­li­śmy po pro­stu „He­na­di­jem”, i który nie wia­domo dla­czego lu­bił roz­wo­dzić się o tym, że tak na­prawdę nie jest żad­nym Paw­ło­wem, a ja­kimś Paw­lo­pu­lo­sem czy Paw­lo­du­po­sem, jed­nym sło­wem – Gre­kiem. „Grek” stał się za­tem jego dru­gim prze­zwi­skiem, które nie mo­gło jed­nak zrów­nać się z „Henką” czy „He­na­di­jem”, po­nie­waż w swoim spo­so­bie by­cia wu­efi­sta był bar­dziej zwy­kłym „Henką” niż „Gre­kiem”.

Już na pierw­szej go­dzi­nie wy­cho­waw­czej Henka oznaj­mił, że z po­łowy z nas „zrobi gar­ba­tych, a z po­łowy piąt­ko­wych”. Mó­wił wy­łącz­nie po ro­syj­sku, cho­ciaż działo się to wszystko we Lwo­wie i szkoła była, jak się wy­da­wało, ukra­iń­ska. Dy­rek­cja na to ła­ma­nie za­sad pa­trzyła przez palce – na pewno dla­tego, że bała się oskar­żeń o „ukra­iń­ski bur­żu­azyjny na­cjo­na­lizm”, a może też dla­tego, że nie miała złu­dzeń co do zdol­no­ści in­te­lek­tu­al­nych wu­efi­stów i w ogóle spor­tow­ców w za­kre­sie opa­no­wa­nia in­nych ję­zy­ków, a szcze­gól­nie ukra­iń­skiego.

He­na­dij był nie­wiel­kiego wzro­stu, co naj­wi­docz­niej tylko po­głę­biało jego kom­pleksy psy­cho­lo­giczne. Swoje opo­wie­ści o rze­komo grec­kim po­cho­dze­niu uzu­peł­niał fan­ta­stycz­nymi hi­sto­riami o nie­zli­czo­nej licz­bie po­ko­na­nych prze­zeń chu­li­ga­nów, o ko­nek­sjach wśród sze­fo­stwa mi­li­cji, gdzie zresztą za­mie­rzał pod­jąć pracę (Na­da­jeła mnie eta ra­gul­skaja szkoła!)1, a także o pod­stęp­nych ban­de­row­cach, któ­rzy prze­ni­kają na­wet do grona pe­da­go­gicz­nego (póź­niej oka­zało się, że na do­miar wszyst­kiego był ka­pu­siem KGB, który skro­bał do­nosy na wszyst­kich wo­kół, a w pierw­szej ko­lej­no­ści na na­szą szkolną bi­blio­te­karkę).

Na każ­dej prze­rwie Henka wpa­dał do klasy, aby „na­uczyć ro­zumu” tego czy in­nego urwisa lub dwój­ko­wi­cza. Apo­te­ozą jego dzia­łal­no­ści było mie­rze­nie li­nijką dłu­go­ści dziew­czę­cych spód­ni­czek: zgod­nie z jego roz­po­rzą­dze­niem, mo­gły koń­czyć się nie wy­żej niż 15 cen­ty­me­trów nad ko­la­nami.

Ka­riera „Paw­lo­pu­losa” na sta­no­wi­sku wy­cho­wawcy za­koń­czyła się tak samo gwał­tow­nie, jak roz­po­częła. Na jed­nej z przerw ude­rzył Sławka Ma­ka­lon­drę, Sła­wek od­dał cios, dziew­czyny za­częły wrzesz­czeć, a wszy­scy chłopcy zgod­nie rzu­cili się na „Greka” ni­czym psy na dzika i, prze­wró­ciw­szy go, kilka razy wsa­dzili mu twarz w za­ku­rzoną pod­łogę.

Henka wy­rwał się i do klasy już nie wró­cił. Prze­stra­szeni wła­snym wy­czy­nem, zna­leź­li­śmy jed­nak naj­mą­drzej­sze wyj­ście: pod­pi­sa­li­śmy się wszy­scy pod pe­ty­cją do dy­rek­cji, w któ­rej opi­sa­li­śmy ostatni kon­flikt i wszyst­kie po­przed­nie oraz po­pro­si­li­śmy o zmianę wy­cho­wawcy. Z trwogą ocze­ki­wa­li­śmy od­po­wie­dzi, która przy­szła dość szybko. Dy­rek­tor i wi­ce­dy­rek­tor za­trzy­mali nas po lek­cjach, in­for­mu­jąc, że po­dobną pe­ty­cję otrzy­mali od Paw­łowa, i obie­cali dać nam no­wego wy­cho­wawcę pod wa­run­kiem, że o tym ostat­nim zda­rze­niu nie do­wie się nikt poza na­szą klasą, a tym bar­dziej poza szkołą.

Cie­szy­li­śmy się jak dzieci – zresztą wciąż by­li­śmy dziećmi; ści­ska­li­śmy so­bie ręce, rzu­ca­li­śmy się so­bie w ra­miona i omal nie pła­ka­li­śmy. Nie wie­dzie­li­śmy jesz­cze, że na­sze kon­flikty z sow­de­pią do­piero się za­czy­nają. I że by­naj­mniej nie wszę­dzie bę­dzie nas tak wielu jak tu i by­naj­mniej nie za­wsze bę­dziemy – tak jak te­raz – zwarci i nie­po­ko­nani.

Po­wrót

Moja bab­cia zmarła w wieku 96 lat nie­długo po tym, jak wró­ci­łem ze Sta­nów. Tak wła­śnie mó­wiła przez ostat­nie dwa lata swo­jego ży­cia: „Pora już umie­rać, ale mu­szę do­cze­kać, aż My­kołka wróci”.

Może nie trzeba było mi wra­cać.

W za­sa­dzie mia­łem kilka nie­złych pro­po­zy­cji pracy – z „zie­loną kartą” i per­spek­tywą na­tu­ra­li­za­cji. Po­nadto ma­jąc czter­dzie­ści lat na karku, za­cho­wa­łem w so­bie wy­star­cza­jąco du­cha awan­tur­ni­czego, aby prze­pro­wa­dzić nad sobą ko­lejny eks­pe­ry­ment – ot, tak po pro­stu, z cie­ka­wo­ści. Na szczę­ście jed­nak moja mą­dra żona po­wie­działa zde­cy­do­wane „nie” – i wró­ci­li­śmy. Mnie było wszystko jedno, a jej na tym rze­czy­wi­ście za­le­żało, dla­tego na­wet nie dys­ku­to­wa­łem. Szcze­rze mó­wiąc, po opusz­cze­niu Lwowa na po­czątku lat osiem­dzie­sią­tych wszę­dzie czuję się na emi­gra­cji – za­równo w Ki­jo­wie, jak i w No­wym Jorku. Cho­ciaż można to ująć ina­czej: wszę­dzie czuję się w domu: czy w Ki­jo­wie, czy w No­wym Jorku, czy w War­sza­wie, czy w Lon­dy­nie. Lwów zaś po­zo­stał w in­nym ży­ciu, z cał­kiem in­nym My­kołą Riab­czu­kiem, do któ­rego nie ma już po­wrotu.

Tak czy owak, je­stem wdzięczny żo­nie za jej de­ter­mi­na­cję, za przy­wią­zy­wa­nie wagi do oto­cze­nia, do wszyst­kiego tego, co zwiemy świa­tem ze­wnętrz­nym – w prze­ci­wień­stwie do we­wnętrz­nego. Wiem, że świat ze­wnętrzny to złu­dze­nie, coś w ro­dzaju gry kom­pu­te­ro­wej, gdzie sta­ramy się zwy­cię­żyć, a cza­sami na­wet zwy­cię­żamy, z tym że nie mamy za­pa­so­wego ży­cia, tylko roz­ma­ite bo­nusy, które w tej grze po­zo­stają.

Gdyby nie żona, do końca ży­cia re­da­go­wał­bym ja­kieś cza­so­pi­smo emi­gra­cyjne albo wy­kła­dał sla­wi­stykę („wy­mowę ro­syj­ską”, jak sar­ka­stycz­nie ma­wia Boh­dan Rub­czak) na pro­win­cjo­nal­nym uni­wer­sy­te­cie. Coś w ro­dzaju kosz­maru Na­bo­kowa, który sub­li­ma­cyj­nie wy­obra­żał so­bie Go­gola „skro­bią­cego po ma­ło­ro­syj­sku je­den tom za dru­gim Di­kańki i Mir­go­rody”.

Dzi­siaj gram tylko w te gry, które mi się po­do­bają. Albo nie gram wcale. To chyba na tym wła­śnie po­lega we­wnętrzna wol­ność, o ile na tym świe­cie w ogóle da się ją osią­gnąć, nie ła­miąc prawa przy­cią­ga­nia oraz in­nych ziem­skich praw.

Moja dzie­więć­dzie­się­cio­sze­ścio­let­nia bab­cia świet­nie znała się na tych pra­wach. I wie­działa, że wrócę, bo wszy­scy – wcze­śniej czy póź­niej – wra­camy.

Dia­lek­tyka

Uliczka mo­jego dzie­ciń­stwa bie­gła obok daw­nych pol­skich ko­szar za­mie­nio­nych przez So­wie­tów w za­kład na­prawy sa­mo­cho­dów. Za­kład, po­dob­nie jak wszystko inne w tam­tym kraju, był woj­skowy i z tego po­wodu utaj­niony. Ofi­cjal­nie miał tylko nu­mer – dwa­dzie­ścia osiem, dla­tego też naj­czę­ściej tak wła­śnie go na­zy­wa­li­śmy – na przy­kład, kiedy trzeba było wy­ja­śnić, gdzie pra­cują ro­dzice („w dwu­dzie­stce ósemce”) albo co dzi­siaj leci w ki­nie, to zna­czy w za­kła­do­wym domu kul­tury, gdzie w każdą nie­dzielę cho­dzi­li­śmy na dzienny se­ans oglą­dać filmy dla dzieci za dzie­sięć ko­pie­jek.

Wej­ście na te­ren za­kładu i dom kul­tury znaj­do­wały się na in­nej, bar­dziej cen­tral­nej ulicy, my­śmy na­to­miast mieli do czy­nie­nia głów­nie z jego ty­łami. Do­słow­nie po obu stro­nach na­szych do­mów dud­niły hale, dy­miły ko­miny i coś beł­ko­tały za­kła­dowe gło­śniki. Na na­sze po­dwórka od czasu do czasu prze­do­sta­wały się z za­kładu ja­kieś kwa­sowe sub­stan­cje, mo­bi­li­zu­jące na­szych ro­dzi­ców do zbie­ra­nia pod­pi­sów pod pe­ty­cjami do Wyż­szego Kie­row­nic­twa.

Dla nas, chło­pa­ków, za­kład był naj­więk­szą atrak­cją – ta­kim Dzi­kim Za­cho­dem, Di­sney­lan­dem, do­mem stra­chu i do­mem śmie­chu w jed­nym. Lu­bi­li­śmy prze­do­sta­wać się na jego te­ren ogro­dzony czte­ro­me­tro­wym pło­tem i, omi­ja­jąc do­zor­ców, szpe­rać w za­kła­do­wych za­ka­mar­kach, wy­szu­ku­jąc tam roz­ma­itych skar­bów. Było ich co nie­miara, to­też pod­bie­ra­li­śmy wszystko, co się dało – rurki i dru­ciki, aku­mu­la­tory i gaź­niki, opony i kie­row­nice, a zwłasz­cza sie­dze­nia cię­ża­ró­wek, które ce­niono naj­wy­żej.

By­łem zbyt mały, żeby udźwi­gnąć ta­kie luk­susy, dla­tego szcze­rze za­zdro­ści­łem star­szym chło­pa­kom, któ­rzy na wła­snych po­dwór­kach hy­cali na tych sie­dze­niach obi­tych imi­ta­cją skóry i krę­cili kie­row­ni­cami, za­wzię­cie przy tym wy­da­jąc dźwięki klak­sonu. Pew­nego razu jed­nak zna­la­złem coś, czego nikt z nich w ży­ciu nie wi­dział: wełnę szklaną. To zna­czy na­zwy tej jesz­cze wtedy nie zna­łem, po pro­stu tra­fi­łem na to coś na da­chu są­sied­niej hali – wcze­śniej wpa­dłem na po­mysł, by wejść tam po ru­rze. Było to coś wy­strza­ło­wego – z wy­glądu mięk­kie jak praw­dziwa wełna czy sztuczny śnieg; można było ozdo­bić nim cho­inkę albo po pro­stu dać chło­pa­kom do­tknąć. Sub­stan­cja oka­zała się nie­ocze­ki­wa­nie kłu­jąca, mimo że wy­glą­dała na miękką i pu­szy­stą. Na­pcha­łem so­bie pełne kie­sze­nie tej wełny, scho­wa­łem za pa­zu­chę i po­tem gar­ściami roz­da­wa­łem chło­pa­kom przy wtó­ru­ją­cych ich za­zdro­snych i za­chwy­co­nych okrzy­kach.

Za wszystko jed­nak trzeba pła­cić. Wełna szklana wgry­zła się w moje ciało i już po po­łu­dniu nie mo­głem so­bie miej­sca zna­leźć. Na do­miar złego ro­dzice, za­miast oka­zać współ­czu­cie, zbesz­tali mnie, po­tę­gu­jąc je­dy­nie moje fi­zyczne i du­chowe cier­pie­nie. I tylko bab­cia, do któ­rej w końcu, wy­ką­pany i prze­brany, po­sze­dłem się po­ża­lić, z nie­wzru­szo­nym spo­ko­jem po­wie­działa:

– I tak oto masz przez całe ży­cie: my­ślisz, że to wełna, a w końcu oka­zuje się, że szkło.

Ni­ki­tin

Stary Ni­ki­tin miał w zwy­czaju pra­wie każ­dego ranka wy­bie­gać na bal­kon swego domu i ma­chać rę­koma ni­czym śmi­głami. Prze­chod­niom mo­gło się wy­da­wać, że wy­ko­nuje po­ranne ćwi­cze­nia. Żeby wy­pro­wa­dzić ich z błędu, Ni­ki­tin od czasu do czasu wy­krzy­ki­wał:

– Dzwoń­cie na po­go­to­wie!

Pra­wie każ­dego ranka Ni­ki­ti­nowi na kacu wy­da­wało się, że za­trzy­muje mu się serce, dla­tego też ma­chał rę­koma, aby po­bu­dzić krą­że­nie krwi. Nam, oko­licz­nym chło­pa­kom, wy­da­wało się to śmieszne, ale z cza­sem zro­zu­mia­łem, że Ni­ki­tin na swój spo­sób miał ra­cję. W ja­kimś cza­so­pi­śmie me­dycz­nym wy­czy­ta­łem, że na­szą krew pom­puje nie tylko serce, lecz także wszyst­kie mię­śnie na­szego ciała. Dla­tego im mniej się po­ru­szamy, tym bar­dziej obar­czamy pracą na­sze biedne serce – i na od­wrót.

Ni­ki­tin po­ru­szał się mało – pra­co­wał jako pa­lacz w ko­tłowni ga­zo­wej, gdzie można było tylko grać w karty i chlać wódę, lub czę­ściej ja­bola, we­spół z rów­nie mało ru­chli­wymi kum­plami. Co ja­kiś czas upi­jał się do cał­ko­wi­tego znie­ru­cho­mie­nia i wtedy Wowka Ni­ki­tin, jego syn, zwo­ły­wał chło­pa­ków i pro­wa­dził nas, aby za­brać sta­rego spod ja­kiejś po­bli­skiej knajpy, za­nim go nie za­brała mi­li­cja.

Za­da­nie to było żmudne – stary wy­śli­zgi­wał się nam z rąk i, co gor­sza, z ubra­nia, mu­sie­li­śmy więc cały czas się za­trzy­my­wać, ła­pać od­dech, pod­cią­gać sta­remu spodnie i po­pra­wiać fu­fajkę. Za­pewne wy­glą­da­li­śmy jak mrówki krzą­ta­jące się wo­kół ol­brzy­miej gą­sie­nicy. Ni­ki­tin wpraw­dzie był dość cher­lawy – ale prze­cież my, dzie­się­cio­lat­ko­wie, też nie by­li­śmy osił­kami.

Ni­gdy nie od­ma­wia­li­śmy Wowce, cho­ciaż nie bar­dzo nam to za­ję­cie się po­do­bało. W na­grodę Wowka za­bie­rał nas do ko­tłowni swego sta­rego – do przy­ciem­nio­nej piw­nicy, w któ­rej coś groź­nie ło­mo­tało, sy­czało, dy­miło i mi­go­tało pie­kiel­nym pło­mie­niem.

Pew­nego ranka stary Ni­ki­tin wszakże zmarł – czyli, jak przy­pusz­czam, wzniósł się wresz­cie, wy­ma­chu­jąc rę­koma ni­czym śmi­głami, nad swoją pod­ziemną ko­tłow­nią i po­szy­bo­wał do ja­kichś da­le­kich nie­biań­skich knajp, z któ­rych już go nie za­bie­rze żadna mi­li­cja.

Ce­sar­ski las

Ład­nych dzie­sięć albo na­wet je­de­na­ście lat ży­cia miesz­ka­łem obok Ce­sar­skiego lasu, gu­bi­łem się w jego gę­stwi­nie, wdra­py­wa­łem się na jego stoki i – przy­znaję – nie wie­dzia­łem, że jest ce­sar­ski. Na­zy­wa­li­śmy go jak wszy­scy lwo­wia­nie „Kaj­zer­wal­dem”; czu­li­śmy, że wy­raz ten jest po­cho­dze­nia ob­cego, praw­do­po­dob­nie nie­miec­kiego – ja­kąś po­zo­sta­ło­ścią sprzed wojny, chyba au­striacką. Ma­jąc jed­nak po dzie­sięć lat, nie za­sta­na­wia­li­śmy się nad tym – po pro­stu ucie­ka­li­śmy tam z lek­cji, aby ła­pać za­skrońce i, jak się uda, przy­nieść ich kilka do klasy albo po pro­stu po­wy­grze­wać się ra­zem z nimi na wio­sen­nym słońcu na kaj­zer­waldz­kich wzgó­rzach, spo­glą­da­jąc na czer­wo­nawe da­chy sta­rego mia­sta w do­li­nie.

Do­piero póź­niej za­czę­li­śmy od­dzie­lać słowa od przed­mio­tów, a zna­cze­nia od sa­mych słów; w na­szych oczach świat utra­cił swoją in­te­gral­ność czy też, jak mó­wią an­tro­po­lo­dzy, syn­kre­tycz­ność. Wtedy wła­śnie się do­wie­dzia­łem, a do­kład­niej za­uwa­ży­łem, że „wald” to las, a „kaj­zer” to ka­iser, czyli król, czyli ce­sarz – ten sam, który wła­dał kie­dyś tym la­sem, tym mia­stem i tą Ga­li­cją, ten sam, któ­rego, jak wkrótce do­wie­dzia­łem się z po­wie­ści Ha­ška, ob­sry­wały – tak wła­śnie tam było na­pi­sane – nie­wdzięczne wschod­nio­eu­ro­pej­skie mu­chy.

Na te­mat roli much w hi­sto­rii Eu­ropy Wschod­niej można by­łoby na­pi­sać osobny trak­tat; ja ogra­ni­czę się do wy­da­rzeń nie­hi­sto­rycz­nych – zmiany na­zwy Kaj­zer­waldu na Szew­czen­kow­ski Gaj z jed­no­cze­sną bu­dową na jego te­re­nie Mu­zeum Ar­chi­tek­tury Lu­do­wej i Ży­cia Co­dzien­nego, ogro­dze­niem te­ry­to­rium i zbu­do­wa­niem dróg as­fal­to­wych do wo­że­nia wy­soko po­sta­wio­nych go­ści. Pa­trio­tyczna spo­łecz­ność lo­kalna wdzięcz­nie przy­jęła od sow­de­pii ten da­naj­ski dar – jak zresztą zmianę na­zwy hi­sto­rycz­nego Sta­ni­sła­wowa na zgrzy­tliwy Iwano-Fran­kiwsk.

Zmie­nia­jąc w mie­ście dzie­siątki nazw na po­czątku lat dzie­więć­dzie­sią­tych – w imię „od­no­wie­nia spra­wie­dli­wo­ści hi­sto­rycz­nej” i „oczysz­cze­nia ze spu­ści­zny to­ta­li­tar­nej” – nikt z miej­sco­wych po­li­ty­ków na­wet nie za­jąk­nął się o tym, że do­brze by­łoby przy­wró­cić Ce­sar­skiemu la­sowi jego praw­dziwą na­zwę.

Ta na­zwa jed­nak na­gle uka­zała się moim oczom w po­staci szyldu nad po­pu­larną knajpą, gdzie nie­jed­no­krot­nie za­glą­da­łem wraz z kum­plami, aby roz­pra­co­wać flaszkę, na którą się zło­ży­li­śmy w są­sied­nim spo­żyw­czaku; knajpa wów­czas na­zy­wała się „Pel­mie­niar­nia” czy „Pie­ro­gar­nia”, a może na­wet „Szasz­ły­kar­nia”; my­śmy z ko­lei mię­dzy sobą na­zy­wali ją „Mumu”, po­nie­waż obok znaj­do­wał się za­kład szko­le­niowo-pro­duk­cyjny To­wa­rzy­stwa Głu­cho­nie­mych i wielu z nich, po­dob­nie jak my, wpa­dało tu­taj, aby się ogrzać.

Te­raz była tu re­stau­ra­cja aspi­ru­jąca do miana trendy – z „eu­ro­re­mon­tem”, któ­rego w Eu­ro­pie nikt nie robi, i wrza­skliwą mo­skiew­ską „po­psą”, któ­rej w Eu­ro­pie, rzecz na­tu­ralna, nikt nie słu­cha. Lo­kal świe­cił pust­kami, co było wy­raźną oznaką kiep­skiej kuchni, wy­so­kich cen lub po pro­stu ba­nal­nego pra­nia brud­nych pie­nię­dzy.

– Ładną ma­cie mu­zykę – zwró­ci­łem się do kel­nerki. – Rzewną.

– Za­ma­wiaj pan – od­po­wie­działa kel­nerka gniew­nym to­nem.

– „Mumu” – po­wie­dzia­łem.

– Czego panu trzeba?

Rzu­ci­łem zmę­czone spoj­rze­nie na ulicę. Pod oknem, żywo ge­sty­ku­lu­jąc, szło dwóch głu­cho­nie­mych.

„Knajpa! – prze­mknęło mi przez głowę. – Po­winni prze­cież mieć ja­kąś swoją knajpę! Tyle że… jak ich o nią za­py­tać?!”.

Le­opo­lis

Po raz pierw­szy od kilku ostat­nich lat Lwów wy­dał mi się czyst­szy niż Ki­jów. Nie wiem, czy to lwo­wia­nie na­uczyli się wresz­cie nie za­śmie­cać wła­snego mia­sta, czy ra­czej na od­wrót – miesz­kańcy Ki­jowa wy­zbyli się ha­mul­ców. Tak czy ina­czej, spę­dzi­li­śmy tam z żoną rze­czy­wi­ście piękny week­end, po raz pierw­szy za­trzy­mu­jąc się w ho­telu, a nie u licz­nej ro­dziny. Ho­tel „Le­opo­lis” nie­opo­dal Rynku oka­zał się wy­jąt­kowo przy­ja­zny, bez żad­nych oznak ra­dziec­ko­ści, czego nie da się po­wie­dzieć na­wet o naj­bar­dziej luk­su­so­wych ho­te­lach ki­jow­skich, gdzie, dla przy­kładu, gbu­ro­wata ob­sługa w ża­den spo­sób nie może na­uczyć się od­po­wia­dać ukra­iń­skim go­ściom w ich ję­zyku i w ogóle – być dla go­ści, a nie na od­wrót.

Spa­ce­ro­wa­li­śmy po mie­ście, pra­wie na każ­dym kroku spo­ty­ka­jąc zna­jo­mych albo cza­sami za­ga­du­jąc nie­zna­jo­mych lub po pro­stu na­słu­chu­jąc ich roz­mów – na ulicy, w tram­waju, w ka­wiarni. I prze­ko­ny­wa­li­śmy się jed­nak, że jest to rze­czy­wi­ście jedna ro­dzina, la fa­mi­glia, ma­fia, jak pi­sał An­dru­cho­wycz. Coś po­dob­nego od­czu­wa­łem w mia­stach śród­ziem­no­mor­skich od Tbi­lisi po Bar­ce­lonę, gdzie wszy­scy wszyst­kich znają, a je­śli na­wet nie, to za­cho­wują się tak, jak gdyby się znali, i dla­tego też cały czas tro­chę po­zują, od­gry­wają role. Je­den wielki te­atr, w któ­rym wszy­scy po tro­sze „szwej­kują” – tacy so­bie bo­ha­te­ro­wie Hra­bala czy Wyn­ny­czuka, wspól­nota wy­obra­żona, która nie­spo­dzie­wa­nie się zma­te­ria­li­zo­wała.

Naj­bar­dziej jed­nak ude­rzyło nas przy­pad­kowe zda­nie wy­po­wie­dziane przez przy­jezd­nego, a do­kład­niej przy­jezdną. Pa­dło za na­szymi ple­cami na Placu Ha­łyc­kim, gdy mi­ja­li­śmy po­mnik konny króla Da­niela, i brzmiało nie­sa­mo­wi­cie te­atral­nie, jak gdyby było spe­cjal­nie in­sce­ni­zo­wane.

– Mój Boże, jakże je­stem szczę­śliwa, że miesz­kam we Lwo­wie! – nie­śpiesz­nie, ale pa­te­tycz­nie zwró­ciła się w ję­zyku ro­syj­skim do to­wa­rzy­szą­cego jej męż­czy­zny ja­kaś pani w na­szym wieku. – To, że tu­taj się prze­pro­wa­dzi­łam, jest bo­dajże naj­waż­niej­szym wy­da­rze­niem w moim ży­ciu!

Nie mo­gli­śmy z żoną po­wstrzy­mać się przed obej­rze­niem się za sie­bie. Wy­po­wiedź, co­kol­wiek by mó­wić, brzmiała cał­kiem fan­ta­stycz­nie – w sa­mym le­go­wi­sku ukra­iń­skich bur­żu­azyj­nych na­cjo­na­li­stów, gdzie nie­szczę­snych Ro­sjan, jak twier­dzą „Izwie­stija” i „Pier­wyj Ka­nał”, pra­wie że żyw­cem je­dzą upiorni ban­de­rowcy, re­agu­jąc na każde ro­syj­skie słowo do­kład­nie tak, jak na ukra­iń­skie w Se­wa­sto­polu.

Skrę­ci­li­śmy w boczną uliczkę – chcia­łem jesz­cze po­ka­zać żo­nie dom, w któ­rym kie­dyś miesz­ka­łem. Par­ter te­raz był za­jęty przez chiń­ski fast food. We­szli­śmy na klatkę, aby do­stać się na pię­tro. Na ko­ry­ta­rzu stał Chiń­czyk w ku­chen­nym far­tu­chu i, za­miast pa­lić pa­pie­rosa, ćwi­czył z han­tlami.

– Chyba też jest szczę­śliwy, że mieszka we Lwo­wie – po­wie­działa pół­żar­tem żona. – Być może na­wet jest to naj­waż­niej­sze wy­da­rze­nie w jego ży­ciu.

– I w ży­ciu lwo­wian też – do­da­łem. – Cho­ciaż oni jesz­cze o tym nie wie­dzą.

Pio­senki The Be­atles

Moja ame­ry­kań­ska przy­ja­ciółka na­pi­sała, że pa­mięta do­kład­nie dzień, w któ­rym po raz pierw­szy zo­ba­czyła Be­atle­sów: 14 wrze­śnia 1964 roku. Było to na sta­dio­nie w Cle­ve­land, do­kąd ro­dzice za­brali ją na kon­cert jako je­de­na­sto­latkę. „Póź­niej – na­pi­sała – czę­sto pusz­cza­li­śmy tę mu­zykę w domu, aby na­sze dzieci chło­nęły ją przez skórę, za­nim pójdą wła­snymi dro­gami w swo­ich upodo­ba­niach mu­zycz­nych”.

Nie mogę, nie­stety, przy­po­mnieć so­bie, kiedy po raz pierw­szy zo­ba­czy­łem Be­atle­sów – ma się ro­zu­mieć, nie na żywo, po­nie­waż fi­zycz­nie ich sow­de­pia na­wet w po­bliże nie do­pusz­czała. Przy­pusz­czam jed­nak, że to rów­nież mo­gło się zda­rzyć 14 wrze­śnia 1964 roku, bo to aku­rat mniej wię­cej wtedy mój są­siad i ko­lega z klasy – Lońka – w dro­dze do szkoły opo­wie­dział mi o cu­da­kach z Za­chodu, któ­rzy rwą struny na gi­ta­rach i roz­trza­skują pia­nino, wrzesz­cząc przy tym wnie­bo­głosy.

Lońka wy­czy­tał to chyba w sa­ty­rycz­nym pi­śmie „Pe­reć” albo „Kro­ko­dił”, albo usły­szał w te­le­wi­zji czy też, co bar­dziej praw­do­po­dobne, do­wie­dział się od ro­dzi­ców. Jego ro­dzice byli „wschod­nia­kami” oraz, co ma w tej hi­sto­rii zna­cze­nie szcze­gólne, „par­tyj­nia­kami”. To wła­śnie od nich, przy­pusz­czam, Lońka przy­no­sił do klasy różne ab­sur­dalne opo­wie­ści o „tu­byl­cach”, któ­rzy chcą wbić nóż w plecy – w do­słow­nym sen­sie – so­wiec­kiej wła­dzy, to zna­czy ostrzą noże, oli­wią er­ka­emy i roz­bu­do­wują sieci kon­spi­ra­cyjne z nie­do­bit­kami ounow­skiego przy­wódz­twa na czele. Moi ro­dzice rów­nież byli po сzę­ści „wschod­nia­kami”, a mama, bie­daczka, na­wet człon­ki­nią KPZR, a mimo to ni­gdy od nich ta­kiej KGB-owskiej blagi nie sły­sza­łem.

Je­sie­nią roku 1968 Lońka jako je­dyny w kla­sie uspra­wie­dli­wiał wkro­cze­nie so­wiec­kich wojsk do Cze­cho­sło­wa­cji i, są­dzę, cał­kiem szcze­rze prze­ko­ny­wał nas, że jesz­cze tro­chę i wy­prze­dzi­liby nas Niemcy z Ame­ry­ka­nami. No bo że niby stali już na gra­nicy przy­go­to­wani do in­wa­zji i tylko dzięki dziel­nym so­wiec­kim stir­lit­zom udało się nie­szczę­snych Cze­cho­sło­wa­ków ura­to­wać.

Skoń­czył Lońka cał­kiem kiep­sko: po stu­diach na uni­wer­sy­te­cie po­szedł do pracy w KGB i, jak po­wia­dają, zmarł w ja­kimś mia­steczku re­jo­no­wym na atak serca. Albo, jak uwa­żają nie­któ­rzy, od przedaw­ko­wa­nia.

W każ­dym ra­zie nie do­żył ani przy­jazdu Paula McCart­neya do Ki­jowa, ani na­wet po­ja­wie­nia się cięż­kiego rocka, w po­rów­na­niu z któ­rym śpiewy be­atle­sow­skie wy­dają się wręcz aniel­ską mu­zyką. „I tego oni nam za­ka­zy­wali?!” – mo­głaby dziś po­wie­dzieć jedna z bo­ha­te­rek Wo­ło­dy­myra Di­browy, au­tora ge­nial­nego cy­klu opo­wia­dań Pio­senki The Be­atles.

No ja­sne, za­ka­zy­wali, cóż mieli ro­bić? Oni po pro­stu nie mieli pod skórą tej mu­zyki i dla­tego za­wsze i wszę­dzie po­zo­sta­wali nie­szczę­śni­kami – na­wet od­la­tu­jąc pod wpły­wem skon­fi­sko­wa­nej pod­czas kon­troli cel­nej he­ro­iny lub na­wet wię­cej – nie­ogra­ni­czo­nej krem­low­skiej wła­dzy, for­tuny Ju­kosu, trój­barw­nej im­pe­rial­nej flagi, słów Mi­chał­kowa i mu­zyki Alek­san­drowa, w do­datku spo­dzie­wa­jąc się – w odu­rze­niu – „złą­czyć nas na wieki” ca­łym tym szaj­sem.

Wy­naj­dy­wa­nie tra­dy­cji

Cał­kiem nie­dawno moja lwow­ska szkoła ob­cho­dziła swoje stu­le­cie. Przy­pusz­czam, że nie jest to wcale mało, zwłasz­cza w na­szej czę­ści świata, gdzie z re­guły bu­rze­nie do­mi­nuje nad two­rze­niem, a za­po­mnie­nie nad pa­mię­cią.

Nie­stety, by­łem pod­ów­czas zbyt da­leko i nie mo­głem przy­być na uro­czy­sto­ści. Do­sta­łem za to gu­stow­nie wy­dany pro­spekt za­wie­ra­jący mię­dzy in­nymi zdję­cie szkoły z 1922 roku – skromny pię­trowy bu­dy­nek, któ­rego nie zdą­żono jesz­cze roz­bu­do­wać o pię­tro na gó­rze i dwa do­dat­kowe kor­pusy z tyłu.

Były tam także zdję­cia i krót­kie bio­gramy wszyst­kich po­wo­jen­nych dy­rek­to­rów – jed­nego z nich za­pa­mię­ta­łem dość do­brze, a za­tem ła­two mogę so­bie wy­obra­zić całą resztę: ka­dry, jak ma­wiał ich so­wiecki wódz, de­cy­dują o wszyst­kim. O wiele cie­ka­wiej, rzecz ja­sna, by­łoby do­wie­dzieć się o pe­da­go­gach sprzed wojny, kie­ru­ją­cych szkołą za cza­sów Au­strii i Pol­ski. A także pod­czas krót­ko­trwa­łej, ale dość owoc­nej oku­pa­cji Lwowa przez ar­mię ro­syj­ską w 1915 roku, kiedy to pra­wo­sławni wy­zwo­li­ciele po­tra­fili w ciągu kilku mie­sięcy znisz­czyć wszyst­kie ukra­iń­skie in­sty­tu­cje, splą­dro­wać bi­blio­teki i za­aresz­to­wać wszyst­kich bar­dziej wy­kształ­co­nych Ukra­iń­ców, któ­rzy nie byli, ich zda­niem, wy­star­cza­jąco lo­jalni wo­bec wszech­ru­skiego Bi­zan­cjum.

W cza­sach przed­wo­jen­nych szkoła no­siła imię Bar­tło­mieja Zi­mo­ro­wica, sie­dem­na­sto­wiecz­nego po­ety ba­ro­ko­wego, który pi­sy­wał po­ważne po­ematy w au­to­ry­ta­tyw­nym wów­czas ję­zyku ła­ciń­skim oraz mniej po­ważne wier­sze – sie­lanki i sa­tyry – po pol­sku. Naj­pierw po­my­śla­łem, że to pol­skie wła­dze na­rzu­ciły ukra­iń­skiej szkole swego pa­trona – po­dob­nie jak ich so­wieccy na­stępcy na­rzu­cali wszyst­kim swo­ich Le­ni­nów-Sta­li­nów i Paw­li­ków Mo­ro­zo­wów. Oka­zało się jed­nak, że nie.

Ukra­ińcy, nie mniej niż Po­lacy, mieli po­wód, by sza­no­wać pana Bar­tło­mieja, gdyż, jak się oka­zuje, nie tylko przez całe swoje osiem­dzie­się­cio­let­nie ży­cie miesz­kał we Lwo­wie, lecz także kilka razy był wy­bie­rany na bur­mi­strza. Bur­mi­strzem zaś był dość do­brym, jak się te­raz mówi – go­spo­dar­nym. Zresztą oca­lił Lwów przed znisz­cze­niem przez Ko­za­ków, któ­rych po­ko­jo­wość wów­czas mało róż­niła się od ta­tar­skiej czy dzi­siej­szej ro­syj­skiej.

Po­nadto wier­sze pana Bar­tło­mieja pod wzglę­dem tre­ści były ukra­iń­skie – w tym mniej wię­cej sen­sie co opo­wia­da­nia Go­gola. Je­den z jego to­mi­ków tak wła­śnie się na­zy­wał: Sie­lanki nowe ru­skie. (Drobna uwaga dla wiel­bi­cieli wszech­ru­skiego mira: Ru­skimi wów­czas byli Ukra­ińcy; Ro­sjan na­zy­wano Mo­skwi­tami.) Bur­mistrz, co oczy­wi­ste, nie mógł dru­ko­wać lek­ko­myśl­nych wier­szy pod swoim imie­niem, dla­tego pod­pi­sy­wał się imie­niem swego przed­wcze­śnie zmar­łego młod­szego brata Szy­mona – no­ta­bene, rów­nież do­brego po­ety.

Nie wiem, na ile ważne i znane dla dzi­siej­szych lwo­wian są lo­kalne tra­dy­cje oraz w ja­kim stop­niu po­tra­fią ce­nić i sza­no­wać swoje stu­let­nie szkoły, ze­społy ar­chi­tek­to­niczne czy bur­mi­strzów po­etów. Wiem jed­nak, że bez tego będą tak samo da­leko od Eu­ropy, jak dzi­siejsi miesz­kańcy Ka­li­nin­gradu od miesz­kań­ców Kró­lewca – współ­cze­snych Im­ma­nu­ela Kanta.

Wszyst­kie tra­dy­cje są w pew­nym sen­sie wy­my­ślone, łącz­nie z kil­tami – rze­komo „na­ro­do­wymi” szkoc­kimi spód­nicz­kami, które w rze­czy­wi­sto­ści przed XVIII wie­kiem nie ist­niały. Jed­nakże bez tra­dy­cji nie mogą ist­nieć sta­bilne wspól­noty – ani te pier­wotne, ro­dowe, z ich mi­tami i ry­tu­ałami, ani te współ­cze­sne, na­ro­dowe, z ich „re­li­gią oby­wa­tel­ską”.

Swego czasu w Le­nin­gra­dzie, któ­remu aku­rat wtedy, na po­czątku lat dzie­więć­dzie­sią­tych, przy­wró­cono na­zwę Pe­ters­burg, by­łem świad­kiem roz­mowy dwóch ko­le­gów.

– Je­den dia­beł; jak­kol­wiek zmieni się na­zwę, do praw­dzi­wego Sankt Pe­ters­burga jest mu da­leko – po­wie­dział je­den, ma­jąc na my­śli skost­niałą so­wiec­kość, która głę­boko wgry­zła się w wy­gląd mia­sta, ale także spo­sób za­cho­wa­nia oraz my­śle­nia jego miesz­kań­ców.

– Ale mimo wszystko – za­prze­czył drugi – mia­sto o na­zwie Pe­ters­burg ma szansę na to, by zo­stać kie­dyś praw­dzi­wym Pe­ters­bur­giem, pod­czas gdy mia­sto o na­zwie Le­nin­grad praw­dzi­wym Pe­ters­bur­giem nie zo­sta­nie ni­gdy.

Szkoła an­na­łów

Przy­ja­ciel hi­sto­ryk po prze­czy­ta­niu jed­nego z mo­ich fe­lie­to­nów oświad­czył, że opi­sana w nim Hi­sto­ria pi­jań­stwa w cza­sach PRL Krzysz­tofa Ko­siń­skiego jest kla­sycz­nym przy­kła­dem mi­kro­hi­sto­rii oraz że tego ro­dzaju stu­dia, sku­pia­jące się na co­dzien­no­ści, na zwy­kłym ży­ciu pro­stych lu­dzi, a nie na waż­nych wy­da­rze­niach, już od dawna stały się na Za­cho­dzie normą – jesz­cze z cza­sów Marca Blo­cha i jego le­gen­dar­nego cza­so­pi­sma „An­na­les d’hi­sto­ire éco­no­mi­que et so­ciale”.

Oczy­wi­ście czy­ta­łem Blo­cha i Fe­bvre’a, i całą szkołę „An­na­les”, ale przy­kład Ko­siń­skiego wy­dał mi się szcze­gól­nie bli­ski – praw­do­po­dob­nie dla­tego, że sam pod­świa­do­mie chciał­bym na­pi­sać coś w tym ro­dzaju – gdy­bym był hi­sto­ry­kiem i gdy­bym wie­dział tro­chę mniej o szkole „An­na­les” i ogól­nym roz­rze­dze­niu na­szej prze­strzeni kul­tu­ro­wej, ar­chi­walno-do­ku­men­tal­nej oraz wszel­kiej in­nej.

Swego czasu we Lwo­wie, jesz­cze za So­wie­tów, wiel­kie wra­że­nie zro­biła na mnie we­wnętrzna re­cen­zja wy­daw­ni­cza po­wie­ści hi­sto­rycz­nej mo­jego zna­jo­mego, który sam mi tę re­cen­zję po­ka­zał. Ak­cja po­wie­ści to­czyła się w cza­sie wojny, a za­tem re­cen­zja, po­dob­nie jak sama po­wieść, za­wie­rała zwy­kłą papkę ide­olo­giczną. Było tam jed­nak kilka zna­ko­mi­tych stron, gdzie re­cen­zent wy­ja­śniał au­to­rowi, że na stro­nie ta­kiej a ta­kiej bo­ha­te­ro­wie nie mo­gli pić ko­niaku, po­nie­waż na­poju tego we Lwo­wie w 1943 roku nie było, mo­gli na­to­miast pić schnapps, any­żówkę, be­che­ro­vkę itd., itp. – li­sta roz­wi­jała się na kil­ka­dzie­siąt nazw; po­dobne uwagi do­ty­czyły także ele­men­tów ubrań, usy­tu­owa­nia ka­mie­nic, cen ar­ty­ku­łów na czar­nym rynku, wy­ra­żeń żar­go­no­wych etc.

Re­cen­zent ewi­dent­nie ro­bił so­bie jaja. Za Pol­ski i Niem­ców, po­wia­dają, pro­wa­dził wła­sną karczmę, co otwie­rało mu po woj­nie pro­stą drogę do gu­łagu za „ko­la­bo­ra­cję”. Wy­brał za­tem ko­la­bo­ra­cję z So­wie­tami, zo­sta­jąc pro­fe­sjo­nal­nym wo­jow­ni­kiem prze­ciwko „ukra­iń­skiemu bur­żu­azyj­nemu na­cjo­na­li­zmowi” – au­to­rem pa­skud­nych pro­pa­gan­do­wych po­wie­ści i jesz­cze bar­dziej pa­skud­nej KGB-owskiej pu­bli­cy­styki.

Po­wia­dają, że gdy zdrowo po­pił, po­kle­py­wał ko­legę pi­sa­rza, zna­nego ka­pu­sia, po ra­mie­niu i mó­wił: „Ty, Pe­tro, je­steś swo­łocz i ja je­stem swo­łocz. Aleś ty jed­nak więk­sza swo­łocz!”.

Lwo­wia­nie po­gar­dzali jego pi­sa­niną, a jed­nak ją czy­tali. Była ab­so­lut­nie kłam­liwa we wszyst­kim oprócz jed­nego: szcze­góły ży­cia co­dzien­nego mię­dzy­wo­jen­nego Lwowa były uka­zane w jego książ­kach do­kład­nie, so­czy­ście i au­ten­tycz­nie.

W be­le­try­styce owa au­ten­tycz­ność nie jest zu­peł­nie ko­nieczna, po­nie­waż tam li­czą się cał­kiem inna do­kład­ność i au­ten­tyzm. Gdy jed­nak ża­den hi­sto­ryk w kraju nie wie, co mógł (i czego nie mógł) ku­pić so­bie Ta­ras Szew­czenko w naj­bliż­szej pe­ters­bur­skiej knajpce w dniu 6 marca 1861 roku lub ile kosz­to­wał bi­let z Ki­jowa do Po­łtawy je­sie­nią roku 1904, albo jak wy­wo­żono śmieci, czy roz­no­szono pocztę w Char­ko­wie w cza­sach NEP-u, kraj ten ska­zany jest na ży­cie w mi­tycz­nym świe­cie bo­gów i he­ro­sów sła­wio­nych przez śle­pego Ho­mera.

W ta­kim wła­śnie kraju ży­jemy. Z tym że he­ro­sów w nim każdy ma swo­ich, a bo­gów, jak się wy­daje, w ogóle nie ma.

Droga do szkoły

W ostat­nią nie­dzielę sierp­nia, wiele lat temu, oj­ciec za­brał mnie na spa­cer, aby po­ka­zać drogę do szkoły. Wła­ści­wie to ja mia­łem mu po­ka­zać, że sam znam drogę, a naj­waż­niej­sze – że wiem, gdzie i jak prze­cho­dzić przez ulicę.

Mimo że szkoła znaj­do­wała się do­słow­nie po prze­ciw­nej stro­nie ulicy, przej­ście było skom­pli­ko­wane, po­nie­waż nie było tam świa­teł ani na­wet pa­sów. Dla­tego też mu­sia­łem naj­pierw przejść przez tory tram­wa­jowe („pa­trzysz naj­pierw w lewo, po­tem w prawo” – in­stru­ował oj­ciec), po­tem przez jezd­nię dla sa­mo­cho­dów o dość na­tę­żo­nym już wów­czas ru­chu („znowu pa­trzysz w lewo i znowu w prawo”).

Pod­czas gdy oj­ciec stał po jed­nej stro­nie ulicy, spek­ta­ku­lar­nie prze­kro­czy­łem ją kilka razy tam i z po­wro­tem, ści­śle prze­strze­ga­jąc jego wska­zó­wek.

– Naj­waż­niej­sze, abyś nie prze­bie­gał ulicy przed au­tami – mó­wił oj­ciec. A więc nie prze­bie­ga­łem.

Nie prze­strze­ga­łem na­to­miast in­nej jego wska­zówki: nie cho­dzić przez park. Przez park było kró­cej, a naj­waż­niej­sze – cie­ka­wiej. Był po czę­ści dziki, z za­nie­dba­nymi alej­kami, roz­bi­tymi la­tar­niami i po­ła­ma­nymi ław­kami. Wie­czo­rami w tym parku ucznio­wie star­szych klas po­pi­jali wino, a za dnia, wa­ga­ru­jąc, grali na pie­nią­dze w „szajbę” wiel­kimi od­la­nymi z oło­wiu szaj­bami, za­bie­ra­jąc przy oka­zji drobne ma­ło­la­tom, któ­rzy mieli czel­ność zna­leźć się w po­bliżu.

Mimo wszystko lu­bi­łem ten park za jego uro­czą pa­gór­ko­watą rzeźbę te­renu świet­nie się na­da­jącą, jak oka­zało się póź­niej, do jazdy na nar­tach i ro­we­rach, a przede wszyst­kim za to, że był po­ło­żony na wy­so­kim wzgó­rzu. Każ­dego ranka, wy­cho­dząc z parku, wi­dzia­łem w dole nie tylko swoją szkołę, lecz także całe mia­sto za­lane słoń­cem aku­rat z tej strony, od któ­rej nad­cho­dzi­łem.

Dla tej wła­śnie chwili by­łem go­tów skra­dać się okręż­nymi alej­kami, omi­ja­jąc gra­czy w „szajbę” i ści­śle prze­strze­gać za­sad ru­chu dro­go­wego, rów­nie jak wszyst­kich in­nych za­sad, po­nie­waż jedną, naj­waż­niej­szą za­sadę – nie cho­dzić przez park – już zła­ma­łem.

Kry­zys

Ma na imię My­ron, cho­dzi­li­śmy kie­dyś do rów­no­le­głych klas – przy­naj­mniej tak twier­dzi. Nie przy­po­mi­nam so­bie tego, gdyż po czter­dzie­stu la­tach rze­czy­wi­ście mo­głem o wszyst­kim za­po­mnieć. Na­wet o po­de­szwie od buta, którą rze­komo ode­rwał mi przez przy­pa­dek, gdy gra­li­śmy w piłkę.

Pod­szedł do mnie na ulicy i po­pro­sił pięć hry­wien. Nie wy­glą­dał naj­le­piej.

– Wiesz, ja te­raz w za­kła­dzie pra­cuję – wy­ja­śnił. – Za­mó­wień nie ma, wy­płaty wstrzy­mane. Kry­zys, no wiesz.

Oczy­wi­ście, że wiem i bez słowa wy­cią­gam pięć hry­wien.

– Tylko nie pij róż­nego ba­dzie­wia – mó­wię. – Weź bu­telkę piwa.

– Nie o to cho­dzi – od­po­wiada nieco za­że­no­wany. – Tylko se nie po­myśl cze­goś ta­kiego. Zna­la­złem już pracę. Po świę­tach jadę do Ro­sji, mam tam staż gór­ni­czy na sie­wie­rie