Portret Doriana Graya - Oskar Wilde - ebook + książka

Portret Doriana Graya ebook

Wilde Oskar

0,0
53,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Napisana w zachwycającym stylu jedyna powieść Oscara Wilde’a. Historia młodzieńca, który sprzedał duszę w zamian za wieczną młodość i piękno. Gdy spotyka na swej drodze cynicznego bywalca salonów Henryka, znajomość ta nie pozostaje bez wpływu na jego niewinną duszę. A kiedy urzeczony urodą chłopca malarz Bazyli Hallward maluje jego portret, Dorian wyraża życzenie, by na zawsze zachować piękno, jakie uchwycił portrecista. Od tej chwili każdy występek, każdy grzech, który wyrządza bliźnim, znajduje odzwierciedlenie w obrazie, sam Dorian jednak zachowuje niczym nieskażoną urodę. By zaspokoić własne potrzeby, bez skrupułów zaczyna ranić innych.

Gdy powieść ujrzała światło dzienne w 1890 roku, wywoła skandal i przyczyniła się do ugruntowania reputacji poety jako pozbawionego moralności dandysa.

Kilka lat później książkę oraz przedstawiony w niej dylemat estetyczno-moralny włączono do procesu wytoczonego poecie za związki homoseksualne, który zakończył się karą więzienia. Sam Wilde pisał w listach o kontekście autobiograficznym powieści: „Sam dostrzegam w sobie Bazylego Hallwarda. Świat widzi we mnie lorda Henryka. Kiedyś, być może w innej epoce, chciałbym stać się Dorianem”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 296

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przed­mowa

Arty­sta jest twórcą piękna.

Celem sztuki jest: obja­wiać sztukę, ukry­wać arty­stę.

Kry­ty­kiem jest, kto potrafi wła­sne wra­że­nie piękna wyra­zić w odmien­nej for­mie lub w nowym mate­riale.

Naj­wyż­sza, jak i naj­niż­sza forma sztuki jest swego rodzaju auto­bio­gra­fią.

Kto w rze­czach pięk­nych odnaj­duje sens brzydki, jest zepsuty, nie budząc zachwytu. To błąd.

Kto odnaj­duje piękny sens w rze­czach pięk­nych, jest kul­tu­ralny. Posiada przy­szłość.

Wybra­nymi są ci, dla któ­rych rze­czy piękne posia­dają zna­cze­nie tylko piękna.

Nie ma ksią­żek moral­nych lub niemoral­nych. Bywają tylko książki napi­sane dobrze lub źle. Nic wię­cej.

Nie­chęć wieku dzie­więt­na­stego do reali­zmu jest wście­kło­ścią Kali­bana, spo­glą­da­ją­cego na wła­sne odbi­cie w zwier­cia­dle.

Nie­chęć wieku dzie­więt­na­stego do roman­ty­zmu jest wście­kło­ścią Kali­bana, widzą­cego w zwier­cia­dle nie swoje odbi­cie.

Życie moralne czło­wieka jest czę­ścią mate­riału dla arty­sty, lecz moral­ność sztuki polega na dosko­na­łym uży­ciu nie­do­sko­na­łego środka.

Żaden arty­sta nie pra­gnie niczego dowieść.

Nawet rze­czy praw­dziwe mogą być dowie­dzione.

Żaden arty­sta nie ma sym­pa­tii etycz­nych.

Sym­pa­tia etyczna u arty­sty to nie­wy­ba­czalne zma­nie­ro­wa­nie stylu.

Żaden arty­sta nie jest cho­ro­bliwy.

Arty­sta może wszystko wyra­zić.

Myśl i mowa są dla arty­sty narzę­dziami sztuki.

Wystę­pek i cnota są dla arty­sty mate­ria­łem sztuki.

Z punktu widze­nia formy typem sztuki jest muzyka. Z punktu widze­nia uczu­cia typem jest sztuka aktora.

Wszelka sztuka jest zara­zem powierzch­nią i sym­bo­lem.

Kto sięga pod powierzch­nię, czyni to na wła­sne ryzyko.

Kto odczy­tuje sym­bol, czyni to na wła­sne ryzyko.

Sztuka odzwier­cie­dla w isto­cie widza, nie życie.

Róż­no­rod­ność poglą­dów o dziele sztuki dowo­dzi, że jest ono nowe, skom­pli­ko­wane i zdolne do życia.

Jeśli kry­tycy są w nie­zgo­dzie, arty­sta jest w zgo­dzie z sobą.

Możemy wyba­czyć komuś, że stwa­rza coś uży­tecz­nego, póki tego nie podzi­wia. Jedy­nym uspra­wie­dli­wie­niem dla twórcy dzieła bezuży­tecz­nego jest, że je podzi­wia.

Wszelka sztuka jest bez­u­ży­teczna.

OSKAR WILDE

Roz­dział I

Silna woń róż wypeł­niała pra­cow­nię, a gdy lekki wiatr muskał drzewa w ogro­dzie, wni­kał przez otwarte drzwi ciężki zapach bzu lub lżej­szy kwit­ną­cego głogu.

Leżąc w swym kącie na kana­pie z per­skiej tka­niny i wypa­la­jąc jak zwy­kle nie­zli­czoną ilość papie­ro­sów, lord Hen­ryk Wot­ton mógł wła­śnie chwy­tać odbla­ski kwie­cia wie­lo­kwiatu o bar­wie i sło­dy­czy miodu, któ­rego drżące gałę­zie zdały się z led­wo­ścią dźwi­gać cię­żar swej pło­mien­nej pięk­no­ści; na tle jedwab­nych fira­nek, prze­sła­nia­ją­cych sze­ro­kie okna, migo­tały od czasu do czasu fan­ta­styczne cie­nie prze­la­tu­ją­cych pta­ków, wywo­łu­jąc na chwilę złu­dze­nie obra­zów i budząc w lor­dzie Hen­ryku wspo­mnie­nie owych bla­dych, wąsko­li­cych mala­rzy z Tokio, któ­rzy z pomocą swej sztuki, z koniecz­no­ści nie­ru­cho­mej, usi­łują wywo­łać wra­że­nie ruchu i ruchli­wo­ści. Stłu­mione brzę­cze­nie psz­czół, toru­ją­cych sobie z trud­no­ścią drogę wśród wyso­kiej, nie­sko­szo­nej trawy, lub krą­żą­cych z mono­tonną wytrwa­ło­ścią dokoła pokry­tego zło­tym pyłem kwie­cia gęstego wicio­krzewu, wzma­gały jesz­cze wra­że­nie ciszy. Stłu­miona wrzawa Lon­dynu podobna była do głę­bo­kiego dźwięku odle­głych orga­nów.

Na środku pokoju stał na pio­no­wych szta­lu­gach natu­ral­nej wiel­ko­ści por­tret mło­dzieńca o nie­zwy­kłej uro­dzie, a przed nim sie­dział w nie­wiel­kim odda­le­niu sam arty­sta, Bazyli Hal­l­ward, który przed kilku laty nagłym swym znik­nię­ciem wywo­łał tak wielką wrzawę, dając powód do naj­róż­no­rod­niej­szych przy­pusz­czeń.

Malarz przy­glą­dał się peł­nej wdzięku i powagi postaci, którą stwo­rzył z takim arty­zmem, a na jego twa­rzy wykwitł uśmiech zado­wo­le­nia. Ale nagle Bazyli zerwał się, przy­mknął oczy, kła­dąc palce na powie­kach, jakby chciał uwię­zić w mózgu dziwny sen, z któ­rego oba­wiał się prze­bu­dzić.

– To twoje naj­lep­sze dzieło, Bazyli, naj­lep­sze z wszyst­kich, jakie kie­dy­kol­wiek stwo­rzy­łeś – rzekł lord Hen­ryk gło­sem nieco ści­szo­nym. – Na przy­szły rok musisz go posłać na wystawę Gro­sve­nor. Aka­de­mia jest zbyt wielka i zbyt wygodna. Ile razy tam przy­cho­dzi­łem, zasta­wa­łem albo tylu ludzi, że nie mogłem widzieć obra­zów co było straszne, albo tyle obra­zów, że ludzi nie widzia­łem, co było jesz­cze strasz­niej­sze. Pozo­staje więc tylko wystawa Gro­sve­nor.

– Zdaje się, że tego obrazu nie poślę na żadną wystawę – odpo­wie­dział malarz, odrzu­ca­jąc głowę w tył, tym samym zupeł­nie ruchem, któ­rym już w Oks­for­dzie pobu­dzał przy­ja­ciół do śmie­chu. – Nie, nie poślę go ni­gdzie.

Lord Hen­ryk pod­niósł brwi i poprzez lek­kie, błę­kitne kółka dymu, uno­szą­cego się fan­ta­stycz­nemu krę­gami z jego opiu­mo­wa­nego papie­rosa, rzu­cił na mala­rza zdzi­wione spoj­rze­nie.

– Nie wysta­wisz go? Ależ, mój drogi, dla­czego? Czy masz jakiś powód? Co to za dzi­wacy z tych mala­rzy! Wysi­la­cie się na wszystko, byle zdo­być sławę. A gdy ją zdo­by­li­ście, zdaje się, jak byście się jej chcieli naj­chęt­niej pozbyć. To głu­pio z waszej strony, gdyż jedyne, co gor­sze jest od tego, że o nas mówią, jest to, że o nas nie mówią. Taki por­tret wyniósłby cię ponad wszyst­kich mło­dych arty­stów Anglii i wzbu­dził zawiść sta­rych, gdyby sta­rzy ludzie zdolni byli w ogóle do jakie­goś uczu­cia.

– Wiem, że będziesz się ze mnie śmiał – odpo­wie­dział malarz – ale ja tego obrazu naprawdę nie mogę wysta­wić. Za wiele wło­ży­łem weń z sie­bie samego.

Lord Hen­ryk roz­parł się na kana­pie ze śmie­chem.

– Tak, wie­dzia­łem, że będziesz się śmiał; a jed­nak to prawda.

– Za wiele wło­ży­łeś z sie­bie samego! Daję słowo, Bazyli, nie wie­dzia­łem, że jesteś tak próżny; i trudno mi rze­czy­wi­ście zna­leźć jakieś podo­bień­stwo mię­dzy twoją surową, ostrą twa­rzą, twoim kru­czo­czar­nym wło­sem, a tym Ado­ni­sem, stwo­rzo­nym, zda się, z kości sło­nio­wej i płat­ków róż. Nie, mój Bazyli, to Nar­cyz, a ty – no, oczy­wi­ście masz twarz udu­cho­wioną i tak dalej. Ale pięk­ność, praw­dziwa pięk­ność koń­czy się tam wła­śnie, gdzie się zaczyna udu­cho­wie­nie. Udu­cho­wie­nie jest rodza­jem prze­sady i niwe­czy har­mo­nię każ­dej twa­rzy. Gdy się czło­wiek zamy­śla, staje się cały nosem lub cały czo­łem, albo czymś innym brzyd­kim. Spójrz tylko na wybit­nych ludzi, pra­cu­ją­cych w jakim­kol­wiek uczo­nym zawo­dzie. Jacy oni są wstrętni! Jedyny wyją­tek, to mężo­wie Kościoła. Ale za to w kościele nie myśli się wcale. Gdy biskup doj­dzie do lat osiem­dzie­się­ciu, mówi dokład­nie to samo, czego go uczono, gdy miał osiem­na­ście, i dla­tego wygląda zawsze cza­ru­jąco. Twój tajem­ni­czy młody przy­ja­ciel, któ­rego imie­nia nie wymie­ni­łeś mi dotąd, ale któ­rego por­tre­tem jestem rze­czy­wi­ście zachwy­cony, z pew­no­ścią nie myśli ni­gdy. Jestem tego pewien. To bez­myślna, piękna istota, która powinna tu być zawsze zimą, gdy nie mamy kwia­tów, i latem, gdy trzeba nam cze­goś na ochło­dze­nie swego ducha. Nie bądź próżny, Bazyli, ani odro­binę nie jesteś do niego podobny.

– Nie rozu­miesz mnie, Harry – odparł arty­sta – Oczy­wi­ście nie jestem do niego podobny. Wiem to dobrze. Tak, i szkoda by było. Wzru­szasz ramio­nami? Mówię prawdę. Ponad wszelką fizyczną i duchową nie­zwy­kło­ścią unosi się fata­lizm, ów fata­lizm, który towa­rzy­szy nie­pew­nym kro­kom kró­lów przez histo­rię. Lepiej być takim, jak wszy­scy bliźni. Szpetni i głupi mają naj­lep­szy los na tym świe­cie. Żyją, jak im się podoba, i przy­glą­dają się grze. A jeśli nie wie­dzą nic o zwy­cię­stwie, to przy­naj­mniej zaosz­czę­dzona im jest świa­do­mość porażki. Żyją, jak powin­ni­śmy wszy­scy żyć, obo­jęt­nie, bez prze­szkód, bez nie­po­koju. Nie powo­dują zguby innych, ani sami jej z niczy­jej ręki nie doświad­czają. Twoje sta­no­wi­sko i dobro­byt, Harry; mój duch, jakim­kol­wiek jest – moja sztuka, ile­kol­wiek jest warta; pięk­ność Doriana Graya – wszy­scy będziemy poku­to­wać za to, co nam dali bogo­wie, strasz­li­wie będziemy poku­to­wać.

– Dorian Gray? Więc tak się nazywa? – zapy­tał lord Hen­ryk, prze­cho­dząc przez pokój i zbli­ża­jąc się do Hal­l­warda.

– Tak, tak się nazywa. Nie mia­łem zamiaru powie­dzieć ci tego.

– Ależ dla­czego?

– O, nie mogę ci tego wyja­śnić. Jeśli kogoś bar­dzo lubię, nie mówię nikomu jego nazwi­ska. Mam wra­że­nie, jak­bym poświę­cał cząstkę z niego. Nauczy­łem się kochać tajem­ni­czość. Zdaje się, że to jedyne, co czyni życie nasze nie­zwy­kłym i cudow­nym. Rze­czy naj­pow­sze­dniej­sze nabie­rają uroku, gdy się je ukrywa. Gdy wyjeż­dżam, nie mówię nikomu, dokąd się udaję. Gdy­bym to uczy­nił, stra­cił­bym całą przy­jem­ność. Może to głu­pie, ale mnie się zdaje, że wnosi to nieco roman­ty­zmu do naszego życia. Oba­wiam się, że uwa­żasz mnie za prze­raź­li­wie dzie­cin­nego.

– By­naj­mniej – odpo­wie­dział lord Hen­ryk – by­naj­mniej, mój kochany Bazyli. Zapo­mnia­łeś pew­nie, że jestem żonaty, i że urok mał­żeń­stwa polega wła­śnie na tym, iż czyni ono nie­odzow­nym wza­jemne łudze­nie się. Nie wiem ni­gdy, gdzie jest moja żona, a żona moja nie wie, co ja czy­nię. Kiedy się spo­ty­kamy – a spo­ty­kamy się nie­kiedy, gdy jeste­śmy gdzieś razem zapro­szeni lub idziemy do księ­cia – opo­wia­damy sobie z naj­po­waż­niej­szymi minami naj­nie­do­rzecz­niej­sze rze­czy. Żona moja potrafi to dosko­nale – lepiej nawet niż ja. Ni­gdy nie ma kło­potu z datami, mnie zda­rza się to stale. Ale jeśli mnie kie­dyś przy­ła­pie, nie urzą­dza mi z tego powodu scen. Nie­kiedy pra­gnął­bym tego, ale ona mnie tylko wyśmiewa.

– Nie­na­wi­dzę tonu, jakim mówisz o swoim życiu mał­żeń­skim – rzekł Bazyli Hal­l­ward, pod­cho­dząc do drzwi pro­wa­dzą­cych do ogrodu. – Pew­ność, że jesteś zupeł­nie dobrym mężem, a tylko wsty­dzisz się swo­ich zalet. Dziwny z cie­bie czło­wiek. Nie mówisz ni­gdy nic moral­nego i ni­gdy nie czy­nisz nic nie­słusz­nego. Cynizm twój jest tylko pozą.

– Natu­ral­ność jest tylko pozą, pozą naj­bar­dziej dener­wu­jącą, jaką znam – zawo­łał lord Hen­ryk ze śmie­chem.

Wyszli razem do ogrodu i usie­dli na dłu­giej ławce bam­bu­so­wej, sto­ją­cej w cie­niu wiel­kiego krzewu waw­rzynu. Pro­mie­nie słońca prze­ni­kały przez gęstwę liści. Białe sto­krotki drżały w tra­wie.

Po dłuż­szej pau­zie lord Hen­ryk wyjął zega­rek.

– Będę już musiał pójść, Bazyli – mruk­nął – ale zanim pójdę, doma­gam się, abyś mi odpo­wie­dział na pyta­nie, które wcze­śniej zada­łem.

– Jakie pyta­nie? – rzekł malarz, nie pod­no­sząc oczu od ziemi.

– Wiesz dobrze.

– Nie wiem, Harry.

– Dobrze, powtó­rzę je. Chciał­bym, abyś mi wyja­śnił, dla­czego nie wysta­wisz por­tretu Doriana Graya. Chciał­bym znać praw­dziwą przy­czynę.

– Wymie­ni­łem ci praw­dziwą przy­czynę.

– Nie, nie wymie­ni­łeś. Powie­dzia­łeś, że w obra­zie tym jest zbyt wiele z cie­bie samego. To prze­cież dzie­cinne.

– Harry – rzekł Bazyli Hal­l­ward, spo­glą­da­jąc mu pro­sto w twarz – każdy obraz malo­wany z uczu­ciem jest por­tre­tem arty­sty, a nie modelu. Przed­miot obrazu jest tylko pre­tek­stem, oka­zją. Nie on obna­żony jest przez mala­rza, ale raczej malarz obnaża sam sie­bie na płót­nie. Przy­czyna, dla któ­rej nie chcę wysta­wić tego por­tretu, polega na tym, iż oba­wiam się, że odsło­ni­łem w nim tajem­nicę wła­snej duszy.

Lord Hen­ryk uśmiech­nął się.

– A jest nią? – zapy­tał.

– Powiem ci to – rzekł Hal­l­ward, ale po twa­rzy jego prze­mknął wyraz zakło­po­ta­nia.

– Słu­cham, Bazyli – cią­gnął lord, spo­glą­da­jąc na niego.

– O, wła­ści­wie mało tu jest do opo­wia­da­nia, Harry – odparł malarz. – Lękam się, że mnie nie zro­zu­miesz. Może mi nie uwie­rzysz.

Lord Hen­ryk pochy­lił się z uśmie­chem, zerwał różową sto­krotkę i przy­glą­dał się jej.

– Jestem pewien, że zro­zu­miem – rzekł, wpa­tru­jąc się uważ­nie w mały, złoty, o bia­łych żył­kach pła­tek. – A jeśli idzie o wiarę, to potra­fię uwie­rzyć we wszystko, co jest bodaj tro­chę nie­wia­ry­godne.

Wiatr strzą­snął kilka kwiat­ków z drzewa, a cięż­kie pęki bzu koły­sały się mia­rowo w gęstym powie­trzu. Koło muru zaćwier­kał konik polny, a długa, cienka ważka o brą­zo­wych, prze­zro­czy­stych skrzy­deł­kach prze­le­ciała niby błę­kitna nitka. Lord Hen­ryk miał wra­że­nie, jakby sły­szał bicie serca Bazy­lego Hal­l­warda, i ze zdu­mie­niem cze­kał na to, co nastąpi.

– Sprawa jest pro­sta – rzekł malarz po chwili. – Przed dwoma mie­sią­cami byłem na przy­ję­ciu u lady Bran­don. Wiesz, że my nie­szczę­śni arty­ści musimy się od czasu do czasu poka­zy­wać w towa­rzy­stwie, by przy­po­mnieć publicz­no­ści, że nie jeste­śmy dzi­ku­sami. W ubra­niu wie­czo­ro­wym i w bia­łym kra­wa­cie, powie­dzia­łeś kie­dyś, każdy, nawet makler gieł­dowy, może sobie zdo­być miano czło­wieka cywi­li­zo­wa­nego. Byłem od dzie­się­ciu minut w pokoju i roz­ma­wia­łem z prze­sad­nie wystro­jo­nymi wdo­wami i nud­nymi aka­de­mi­kami, gdy nagle uczu­łem, że ktoś mi się przy­gląda. Odwró­ci­łem się na wpół i po raz pierw­szy ujrza­łem Doriana Graya. Kiedy spoj­rze­nia nasze spo­tkały się, uczu­łem, że blednę. Ogar­nęło mnie dziwne uczu­cie lęku. Wie­dzia­łem, że stoję twa­rzą w twarz z czło­wie­kiem, któ­rego sama oso­bo­wość jest tak fascy­nu­jąca, że jeśli jej dam swo­bodę dzia­ła­nia, wchło­nie w sie­bie całą moją istotę, całą moją duszę, całą moją sztukę. Nie życzę sobie wpły­wów zewnętrz­nych na moje życie. Wiesz sam, Harry, jak nie­za­leżny jestem z natury. Zawsze byłem panem sie­bie; przy­naj­mniej do czasu, gdy spo­tka­łem Doriana Graya. Wów­czas – ale nie wiem, jak ci to wyja­śnić. Zdało mi się, że sły­szę jakiś głos, który mi mówił, że stoję na skraju strasz­li­wego kry­zysu w moim życiu. Mia­łem dziwne prze­czu­cie, że los przy­go­to­wał mi wybrane rado­ści i wybrane bóle. Prze­ra­żony odwró­ci­łem się, aby opu­ścić pokój. Nie sumie­nie gnało mnie precz: był to rodzaj tchó­rzo­stwa. Nie usi­łuję zaprze­czać, że chcia­łem uciec.

– Sumie­nie i tchó­rzo­stwo są w isto­cie tym samym, Bazyli. Sumie­nie jest firmą tej spółki. Oto wszystko.

– Nie wie­rzę w to, Harry i nie wie­rzę, jako­byś ty w to wie­rzył. Ale cokol­wiek było przy­czyną – a może była nią duma, gdyż byłem bar­dzo dumny – to jedno jest pewne, że kie­ro­wa­łem się ku drzwiom. Natkną­łem się oczy­wi­ście na lady Bran­don. „Nie ucieka pan już chyba, panie Hal­l­ward?”, zawo­łała. Znasz jej cha­rak­te­ry­styczny, krzy­kliwy głos.

– Tak, ona jest pawiem we wszyst­kim, prócz pięk­no­ści – rzekł lord Hen­ryk, szar­piąc sto­krotkę dłu­gimi, ner­wo­wymi pal­cami.

– Nie mogłem się od niej uwol­nić. Popro­wa­dziła mnie do Kró­lew­skich Wyso­ko­ści, do ludzi ude­ko­ro­wa­nych gwiaz­dami i orde­rami, do pod­sta­rza­łych dam w ogrom­nych tia­rach i z nosami papug. Nazy­wała mnie naj­droż­szym przy­ja­cie­lem. Przed­tem widzia­łem ją raz zale­d­wie, ale ona uwzięła się aby mnie uczy­nić lwem towa­rzy­stwa. Pew­nie któ­ryś z moich obra­zów miał wła­śnie duże powo­dze­nie, albo przy­naj­mniej wymie­niony był w pismach, a tym mie­rzy się w dzie­więt­na­stym wieku nie­śmier­tel­ność. Nagle sta­ną­łem naprze­ciw owego mło­dzieńca, któ­rego osoba tak na mnie dziw­nie podzia­łała. Sta­li­śmy tuż obok sie­bie, doty­ka­jąc się nie­mal. Spoj­rze­nia nasze się spo­tkały. Było to może nie­roz­ważne z mojej strony, ale popro­si­łem lady Bran­don, aby mnie przed­sta­wiła. A może to w rze­czy­wi­sto­ści nie było jed­nak takie nie­roz­ważne. Po pro­stu było nie­unik­nione. I bez pre­zen­ta­cji mówi­li­by­śmy z sobą. Jestem tego pewien. Dorian także mi to póź­niej powie­dział. I on czuł, że prze­zna­cze­nie chciało, aby­śmy się poznali.

– A jak lady Bran­don opi­sała tego cudow­nego mło­dzieńca? – zapy­tał lord Hen­ryk – Wiem, że daje ona zwy­kle krót­kie précis o każ­dym ze swych gości. Przy­po­mi­nam sobie, jak przed­sta­wia­jąc mi kie­dyś pew­nego star­szego pana o wyglą­dzie bru­tal­nym i czer­wo­nym, obwie­szo­nego orde­rami i wstę­gami, tra­gicz­nym szep­tem, który każdy w pokoju mógł dosko­nale sły­szeć, oznaj­miała mi na ucho naj­bar­dziej zdu­mie­wa­jące szcze­góły. Ucie­kłem po pro­stu. Lubię sam ludzi pozna­wać. Ale lady Bran­don postę­puje ze swymi gośćmi jak licy­tant z towa­rem. Albo wydaje ich od razu na łup, albo opo­wiada o nich wszystko, prócz tego, co by się chciało wie­dzieć.

– Biedna lady Bran­don! Źle ją trak­tu­jesz, Harry! – rzekł Hal­l­ward z roz­tar­gnie­niem.

– Mój kochany, chciała otwo­rzyć salon, a udało jej się tylko zało­żyć restau­ra­cję. Czy mogę ją podzi­wiać? Ale co powie­działa o panie Doria­nie Grayu?

– O, coś w tym rodzaju: „Cza­ru­jący chło­piec – dobra matka i ja jeste­śmy nie­roz­łą­czone. Zapo­mnia­łam zupeł­nie – czym on się zaj­muje – oba­wiam się, że niczym – ach, tak, gra na for­te­pia­nie – czy też na skrzyp­cach, drogi panie Gray?” Musie­li­śmy się roze­śmiać obaj i od razu zosta­li­śmy przy­ja­ciółmi.

– Śmiech to nie­naj­gor­szy począ­tek przy­jaźni, a z pew­no­ścią naj­lep­szy jej koniec – rzekł młody lord, zry­wa­jąc drugą sto­krotkę.

Hal­l­ward potrzą­snął głową.

– Nie rozu­miesz zupeł­nie, czym jest przy­jaźń, Harry – mruk­nął – ani czym jest nieprzy­jaźń. Każ­dego lubisz, a to zna­czy, że każdy jest ci obo­jętny.

– Jesteś nie­spra­wie­dliwy! – zawo­łał lord Hen­ryk, odsu­wa­jąc kape­lusz z czoła i spo­glą­da­jąc na małe chmurki, co niby postrzę­pione płaty lśnią­cego, bia­łego, jedwa­biu szy­bo­wały po gład­kiej tur­ku­so­wej powierzchni let­niego nieba. – Tak, bar­dzo nie­spra­wie­dliwy. Czy­nię wiele róż­nic mię­dzy ludźmi. Przy­ja­ciół wybie­ram sobie dla ich urody, zna­jo­mych dla dobrego cha­rak­teru, wro­gów dla bystrej inte­li­gen­cji. Ni­gdy nie można być dość oględ­nym w wybo­rze swo­ich wro­gów. Nie mam ani jed­nego, który by był głup­cem. Wszystko to są ludzie o tężyź­nie ducho­wej i dla­tego sza­nują mnie wszy­scy. Czy to nie dowód próż­no­ści? Zdaje się, iż to świad­czy, że jestem nieco próżny.

– Można by tak sądzić, Harry. Ale według twego podziału, ja jestem zapewne tylko zna­jo­mym.

– Mój kochany, stary Bazyli, jesteś znacz­nie wię­cej niż zna­jo­mym.

– A znacz­nie mniej niż przy­ja­cie­lem. Coś w rodzaju brata zapewne?

– O, brat! Nie­wiele sobie robię z braci. Star­szy mój brat nie chce umrzeć, a młodsi zdaje się nic innego ni­gdy nie robią.

– Harry! – zawo­łał Hal­l­ward, ścią­ga­jąc brwi.

– Mój drogi, nie myśla­łem tego zupeł­nie poważ­nie. Ale nie mogę się wyzbyć pogardy dla swo­ich krew­nych. Może pocho­dzi to stąd, że nie możemy znieść ludzi, któ­rzy mają te same błędy, co my. Dosko­nale rozu­miem obu­rze­nie demo­kra­cji angiel­skiej na to, co nazywa ona występ­kami wyż­szych klas. Masy czują, że pijań­stwo, głu­pota i nie­mo­ral­ność są ich przy­wi­le­jem, i że każdy z nas, robiąc z sie­bie osła, jest kłu­sow­ni­kiem w ich posia­dło­ściach. Gdy ten biedny South­wark sta­wał przed sądem roz­wo­do­wym, obu­rze­nie ich było wspa­niałe. A prze­cież nie sądzę, aby bodaj dzie­sięć pro­cent pro­le­ta­riatu żyło przy­kład­nie.

– Nie zga­dzam się ani na jedno słowo z tego, co mówisz, co wię­cej, jestem pewien, że i ty się z tym nie zga­dzasz.

Lord Hen­ryk gła­dził brą­zową szpi­cza­stą bródkę i heba­nową laską ude­rzał w czu­bek lakierka.

– Jaki z cie­bie praw­dziwy Anglik, Bazyli. Uwagę tę robisz już po raz drugi. Kiedy się praw­dzi­wemu Angli­kowi pod­suwa ideę – co zawsze jest przed­wcze­sne – nie myśli on ni­gdy o tym, aby zba­dać, czy ta idea jest praw­dziwa, czy też fał­szywa. Dla niego naj­waż­niej­sze jest, czy się w nią samemu wie­rzy. Tym­cza­sem war­tość idei jest zupeł­nie nie­za­leżna od praw­do­mów­no­ści czło­wieka, który ją wypo­wiada. Ba, moż­liwe jest nawet, że idea jest tym bar­dziej inte­lek­tu­alna, im mniej rze­tel­nym jest czło­wiek, gdyż tym mniej zabar­wiona będzie jego potrze­bami, jego życze­niami i jego prze­są­dami. Ale nie chcę zaj­mo­wać się z tobą poli­tyką, socjo­lo­gią czy meta­fi­zyką. Wolę ludzi niż zasady, a ludzi bez zasad ponad wszystko w świe­cie. Opo­wiedz mi coś wię­cej o panu Doria­nie Grayu. Jak czę­sto go widu­jesz?

– Codzien­nie. Nie był­bym szczę­śliwy, gdy­bym go co dzień nie widy­wał. Jest mi bez­względ­nie nie­zbędny.

– Dziwne! Sądzi­łem, że nie potra­fił­byś zaj­mo­wać się czym­kol­wiek, prócz swo­jej sztuki.

– On jest teraz całą moją sztuką – rzekł malarz poważ­nie. – Sądzę nie­kiedy, Harry, że ist­nieją tylko dwie ważne epoki w histo­rii świata. Jedną jest wystą­pie­nie nowego medium w sztuce, drugą wystą­pie­nie nowej oso­bo­wo­ści dla sztuki. Czym było dla Wene­cjan wyna­le­zie­nie malar­stwa olej­nego, tym twarz Anti­no­usa była dla rzeźby grec­kiej, a dla mnie sta­nie się tym pew­nego dnia twarz Doriana Graya. Nie o to idzie, że go maluję, rysuję, szki­cuję. Oczy­wi­ście robi­łem to wszystko, ale jest on dla mnie czymś znacz­nie wię­cej niż mode­lem. Nie będę ci mówił, że jestem nie­za­do­wo­lony z tego, co według niego zrobi­łem, albo że uroda jego jest tego rodzaju, iż sztuka nie zdoła jej wyra­zić. Nie ma rze­czy, któ­rej by sztuka wyra­zić nie mogła; wiem, że to, co zrobi­łem od czasu, gdy spo­tka­łem Doriana Graya, jest dobrą robotą, naj­lep­szą robotą mego życia. Ale dziwna – nie wiem, czy mnie zro­zu­miesz? – indy­wi­du­al­ność jego natchnęła mnie zupeł­nie nowym gatun­kiem sztuki, nowym sty­lem. Widzę rze­czy odmien­nie, myślę o nich odmien­nie. Potra­fię teraz two­rzyć życie w spo­sób, który wcze­śniej był mi nie­do­stępny. „Sen o kształ­tach w dni zadumy” – kto to powie­dział? Nie pamię­tam, ale wyraża to, czym był dla mnie Dorian Gray. Sama tylko widzialna obec­ność tego chłopca – gdyż wydaje się on chłop­cem zale­d­wie, choć w isto­cie prze­kro­czył już dwu­dziestkę – sama jego widzialna obec­ność – ach! rad­bym wie­dzieć, czy potra­fisz odczuć co to zna­czy? Bez­wied­nie odsła­nia mi on kie­runki nowej szkoły, która zawrzeć ma w sobie zara­zem całą namięt­ność ducha roman­tycz­nego i całą dosko­na­łość sztuki grec­kiej. Har­mo­nia ciała i duszy – jakże to wiele! W sza­leń­stwie swym oddzie­li­li­śmy jedno od dru­giego i wyna­leź­li­śmy realizm, który jest banalny, i ide­alizm, który jest pusty. Harry! Gdy­byś wie­dział, czym jest dla mnie Dorian Gray! Czy pamię­tasz ów pej­zaż, za który Agnew ofia­ro­wał mi nie­sły­chaną cenę, a z któ­rym ja nie chcia­łem się jed­nak roz­stać? Należy on do moich naj­lep­szych prac. A dla­czego? Bo Dorian Gray sie­dział obok mnie, gdy go malo­wa­łem. Jakiś sub­telny prąd szedł z niego na mnie, i po raz pierw­szy w życiu ujrza­łem w pro­stym kra­jo­bra­zie leśnym cud, któ­rego zawsze szu­ka­łem, a ni­gdy nie mogłem zna­leźć.

– Bazyli, to coś nie­zwy­kłego! Muszę zoba­czyć Doriana Graya!

Hal­l­ward wstał i począł się prze­cha­dzać po ogro­dzie. Po chwili wró­cił.

– Harry – rzekł. – Dorian Gray jest moty­wem arty­stycz­nym dla mnie jedy­nie. Ty może nic w nim nie zoba­czysz. Ja widzę w nim wszystko. Ni­gdy nie jest on bar­dziej w tym, co two­rzę, jak kiedy nie jest to jego por­tret. Jest on dla mnie bodź­cem nowego stylu, jak już powie­dzia­łem. Znaj­duję go w krzy­wi­znach pew­nych linii, w pięk­no­ści i wdzięku pew­nych barw. Oto wszystko.

– A dla­czego nie chcesz wysta­wić jego por­tretu? – zapy­tał lord Hen­ryk.

– Gdyż mimo woli ujaw­ni­łem w nim wyraz tego arty­stycz­nego uwiel­bie­nia, oczy­wi­ście ni­gdy nie mówi­łem z nim o tym. Dorian nic o tym nie wie. I ni­gdy nie powi­nien o tym wie­dzieć. Ale świat mógłby to odgad­nąć; a przed natręt­nymi bez­myśl­nymi oczyma tego świata nie chcę obna­żać swej duszy. Nie położę swego serca pod jego mikro­skop. Za wiele jest w tym obra­zie ze mnie, Harry – za wiele!

– Poeci nie są tak skru­pu­latni jak ty. Wie­dzą, jak korzyst­nie można roz­po­wszech­niać namięt­ność wśród tłumu. Zła­mane serce docho­dzi dzi­siaj do wielu wydań.

– Nie­na­wi­dzę ich za to – zawo­łał Hal­l­ward. – Arty­sta powi­nien stwa­rzać piękno, ale nie wkła­dać w to nic z wła­snego życia. Żyjemy w epoce, gdy ludzie trak­tują sztukę, jakby miała ona być rodza­jem auto­bio­gra­fii. Zatra­ci­li­śmy abs­trak­cyjny zmysł piękna. Pew­nego dnia chcę światu poka­zać, czym on jest; i dla­tego świat nie powi­nien ni­gdy zoba­czyć mojego por­tretu Doriana Graya.

– Sądzę, że postę­pu­jesz nie­słusz­nie, Bazyli, ale nie chcę się z tobą spie­rać. Tylko ludzie zruj­no­wani inte­lek­tu­al­nie spie­rają się. Ale powiedz mi, czy Dorian Gray bar­dzo cię lubi?

Malarz zamy­ślił się przez chwilę.

– Lubi mnie bar­dzo – odpo­wie­dział po krót­kiej pau­zie. – Wiem, że mnie bar­dzo lubi. Oczy­wi­ście pochle­biam mu prze­raź­li­wie. Spra­wia mi dziwną przy­jem­ność mówić mu rze­czy, o któ­rych wiem, że ich za chwilę będę żało­wał. Zasad­ni­czo jest wobec mnie cza­ru­jący, sie­dzimy w pra­cowni i roz­ma­wiamy o tysiącu spraw. Nie­kiedy jest okrop­nie bez­myślny i zdaje się, jakby znaj­do­wał przy­jem­ność w tym, aby mnie męczyć. Wów­czas czuję, Harry, że odda­łem całą swą duszę czło­wie­kowi, trak­tu­ją­cemu ją, jakby to był kwiat, który się wtyka do buto­nierki, nie­po­zorna deko­ra­cja, schle­bia­jąca jego próż­no­ści, ozdoba na jeden dzień letni.

– Latem, Bazyli, dni dłużą się zwy­kle – mruk­nął lord Hen­ryk. – Może znu­dzisz się nim pierw­szy, niż on tobą. Smutne to, gdy się o tym myśli, ale bez wąt­pie­nia geniusz trwa dłu­żej niż pięk­ność. Wyja­śnia to fakt, że zada­jemy sobie tyle trudu, aby się stać hiper­kul­tu­ral­nymi. W dzi­kiej walce o byt potrzeba nam cze­goś, co trwa, wypeł­niamy więc ducha swego gru­zami i fak­tami, w głu­piej nadziei usta­le­nia swego miej­sca. Czło­wiek wszech­stron­nie wykształ­cony – oto ideał współ­cze­sny. A dusza czło­wieka wszech­stron­nie wykształ­co­nego to rzecz prze­raź­liwa. To jakby sklep z tan­detą pełen potwor­no­ści i kurzu, gdzie wszystko oce­nione jest ponad war­tość. Mimo to sądzę, że znu­dzisz się nim pierw­szy. Pew­nego dnia przyj­rzysz się swemu przy­ja­cie­lowi i prze­ko­nasz się, że w rysunku jego jest pewna prze­sada, albo nie spodo­bają ci się jego barwy lub coś w tym rodzaju. W głębi serca będziesz mu robił gorz­kie wyrzuty i myślał, że on wyrzą­dził ci krzywdę. Kiedy przyj­dzie do cie­bie, przyj­miesz go chłodno i obo­jęt­nie. Smutne to, ponie­waż zmieni cie­bie. Co mi tu opo­wia­dasz, to romans cały, można by go nazwać roman­sem arty­stycz­nym, a naj­gor­sze jest w każ­dym roman­sie, że czyni ludzi tak nie­ro­man­tycz­nymi.

– Nie mów tak, Harry. Póki żyję, indy­wi­du­al­ność Doriana Graya będzie mną wła­dała. Nie możesz odczuć tego, co ja czuję. Zbyt czę­ste masz zmiany.

– Ach, kochany Bazyli, dla­tego wła­śnie mogę to odczuć. Kto jest wierny, zna tylko try­wialną stronę miło­ści: nie­wierni znają jej tra­ge­dię. – Lord Hen­ryk wyjął zapałkę z ozdob­nej srebr­nej zapal­niczki i z zado­wo­loną miną zapa­lił papie­rosa, jak gdyby jed­nym zda­niem objął cały sens świata. W ciem­nej zie­leni blusz­czu ćwier­kały wró­ble, a błę­kitne cie­nie chmur niby jaskółki szy­bo­wały nad trawą. Jak pięk­nie było w ogro­dzie! I jak zaj­mu­jące były uczu­cia innych ludzi! – znacz­nie bar­dziej zaj­mu­jące, niżeli ich myśli, tak sądził. Wła­sna dusza i namięt­no­ści przy­ja­ciela – oto były rze­czy, które nada­wały życiu jego urok. Z ukry­tym zado­wo­le­niem wyobra­żał sobie nudne śnia­da­nie, które opu­ścił, zaba­wiw­szy tak długo u Bazy­lego Hal­l­warda. Gdyby poszedł do ciotki, spo­tkałby z pew­no­ścią lorda Good­body’ego, i cała roz­mowa toczy­łaby się koło wyży­wie­nia ubo­gich i koniecz­no­ści zakła­da­nia domów poprawy. Każda klasa wygła­sza­łaby kaza­nia o waż­no­ści cnót, do któ­rych upra­wia­nia nie miała we wła­snym życiu spo­sob­no­ści. Bogaci mówi­liby o war­to­ści oszczęd­no­ści, a próż­niacy o god­no­ści pracy. Jak to wspa­niale, że unik­nął tego wszyst­kiego! Gdy pomy­ślał o ciotce, nasu­nęła mu się nagle myśl. Zwró­cił się do Hal­l­warda i rzekł:

– Mój drogi, teraz sobie przy­po­mi­nam.

– Co sobie przy­po­mi­nasz, Harry?

– Gdzie sły­sza­łem nazwi­sko Doriana Graya.

– I gdzież to było? – zapy­tał Hal­l­ward z lek­kim zmarsz­cze­niem brwi.

– Nie patrz na mnie tak gniew­nie, Bazyli. Było to u mojej ciotki, lady Agaty. Opo­wia­dała mi, że odkryła cudow­nego mło­dzieńca, który będzie jej poma­gał w East End, i że nazywa się Dorian Gray. Muszę dodać co prawda, że nie mówiła mi nic o jego pięk­no­ści. Kobiety nie potra­fią oce­nić pięk­no­ści, zwłasz­cza kobiety dobre. Powie­działa mi, że jest bar­dzo poważny i ma ładny cha­rak­ter. Wyobra­ża­łem sobie istotę w oku­la­rach o rzad­kich wło­sach, prze­raź­li­wych pie­gach i olbrzy­mich nogach. Szkoda, iż nie wie­dział, że to był twój przy­ja­ciel.

– Cie­szę się, że tego nie wie­dzia­łeś, Harry.

– Dla­czego?

– Bo nie chciał­bym, abyś go poznał.

– Nie chcesz, abym go poznał?

– Nie.

– Pan Dorian Gray jest w pra­cowni, sir – zamel­do­wał słu­żący, który wszedł wła­śnie do ogrodu.

– Teraz musisz mi go przed­sta­wić – zawo­łał lord Hen­ryk ze śmie­chem.

Malarz zwró­cił się do słu­żą­cego, który stał w słońcu, mru­ga­jąc oczyma.

– Niech pan Gray zaczeka, Par­ker. Przyjdę za chwilę. – Słu­żący ukło­nił się i odszedł.

Hal­l­ward spoj­rzał na lorda Hen­ryka.

– Dorian Gray jest moim naj­droż­szym przy­ja­cie­lem – rzekł. – Jest on z natury pro­sty i miły. Ciotka twoja miała rację we wszyst­kim, co o nim powie­działa. Nie zepsuj go. Nie usi­łuj wywrzeć na niego wpływu. Twój wpływ byłby zły. Świat jest wielki i dużo jest cudow­nych ludzi. Nie zabie­raj mi jedy­nego czło­wieka, który mojej sztuce daje cały urok, jaki może ona mieć: moje życie jako arty­sty zależy od niego. Pomyśl o tym, Harry, że pole­gam na tobie. – Mówił bar­dzo wolno, jakby z przy­mu­sem, wbrew woli.

– Cóż ty za głup­stwa wyga­du­jesz! – rzekł lord Hen­ryk z uśmie­chem, i ujmu­jąc bez­wol­nego pra­wie Hal­l­warda pod ramię, popro­wa­dził go w stronę domu.

Roz­dział II

Kiedy weszli, ujrzeli Doriana Graya. Sie­dział przy for­te­pia­nie, odwró­cony do nich ple­cami i prze­glą­dał tom „Scen leśnych” Schu­manna.

– Musisz mi to poży­czyć, Bazyli – zawo­łał. – Chcę sobie to prze­ćwi­czyć. To prze­cież śliczne.

– Zależy, jak mi będziesz dziś pozo­wał, Doria­nie.

– O, dość mam już pozo­wa­nia, nie zależy mi wcale na por­tre­cie natu­ral­nej wiel­ko­ści – odpo­wie­dział Dorian Gray, prze­chy­la­jąc się kapry­śnie na krze­śle. Kiedy spo­strzegł lorda Hen­ryka, lekki rumie­niec okrył na chwilę jego policzki, i Dorian zerwał się: – Wybacz, Bazyli, nie wie­dzia­łem, że nie jesteś sam.

– To lord Hen­ryk Wot­ton, Doria­nie, mój stary przy­ja­ciel z Oks­fordu. Opo­wia­da­łem mu wła­śnie, jak wspa­niale pozu­jesz, a ty zepsu­łeś teraz wszystko.

– Przy­jem­no­ści, jaką mam, pozna­jąc pana, nie zepsuł pan, panie Gray – rzekł lord Hen­ryk, pod­cho­dząc do niego i poda­jąc mu rękę. – Ciotka moja opo­wiada mi czę­sto o panu. Jest pan jed­nym z jej ulu­bień­ców i, oba­wiam się, jedną z jej ofiar.

– Chwi­lowo jestem u lady Agaty na czar­nej liście – odpo­wie­dział Dorian z komicz­nym wyra­zem skru­chy. – Przy­rze­kłem towa­rzy­szyć jej w ubie­gły wto­rek do pew­nego klubu w Whi­te­cha­pel i po pro­stu zapo­mnia­łem o tym. Mie­li­śmy grać razem duet – nawet trzy duety, zdaje się. Nie wiem, co ona na to powie. Tak się boję, że nie odważę się jej odwie­dzić.

– O, pogo­dzę pana z ciotką. Jest teraz panem zachwy­cona. I wąt­pię, czy pań­ska nie­słow­ność mogła na to wpły­nąć. Słu­cha­cze z pew­no­ścią sądzili, że to duet. Kiedy ciotka Agata siada do for­te­pianu, robi dość hałasu za dwie osoby.

– Mało to pochlebne dla niej, a nie jest też kom­ple­men­tem dla mnie – odpo­wie­dział Dorian z uśmie­chem.

Lord Hen­ryk spoj­rzał na niego. Tak, był cudow­nie piękny; wargi miał deli­kat­nie wykro­jone i szkar­łatne, oczy błę­kitne, pogodne, złote kędzie­rzawe włosy. W twa­rzy jego było coś, co natych­miast budziło zaufa­nie. Była w niej szcze­rość mło­do­ści i czy­stość uczu­cia. Czuło się, że jest nie­po­ka­lany. Nic dziw­nego, że Hal­l­ward uwiel­biał go.

– Jest pan o wiele za piękny, aby być filan­tro­pem, panie Gray. O wiele za piękny. – Lord Hen­ryk osu­nął się na kanapę i wyjął papie­ro­śnicę.

Tym­cza­sem malarz mie­szał farby i przy­go­to­wy­wał pędzle. Wyglą­dał jakby go coś tra­piło, a gdy usły­szał ostat­nią uwagę lorda Hen­ryka, spoj­rzał na niego, zawa­hał się przez chwilę, po tym rzekł:

– Chciał­bym dziś skoń­czyć obraz, Harry. Czy nie weź­miesz mi za złe, jeśli cię popro­szę, byś odszedł?

Lord Hen­ryk uśmiech­nął się i spoj­rzał na Doriana Graya.

– Czy mam odejść, panie Gray? – zapy­tał.

– O nie, lor­dzie Hen­ryku. Bazyli jest dziś w złym nastroju, a ja tego nie zno­szę. Poza tym musi mi pan powie­dzieć, dla­czego nie nadaję się na filan­tropa.

– Wąt­pię, czy panu to powiem, panie Gray. To nudny temat, na który trzeba by mówić poważ­nie. Ale jeśli mnie pan prosi, abym został, nie odejdę. Tobie to prze­cież wszystko jedno, prawda, Bazyli? Mówi­łeś mi czę­sto, że lubisz, gdy model ma kogoś, z kim może roz­ma­wiać.

Hal­l­ward zagryzł wargi.

– Jeśli Dorian życzy sobie tego, musisz oczy­wi­ście zostać. Kaprysy Doriana są pra­wem dla każ­dego, prócz niego samego.

Lord Hen­ryk się­gnął po kape­lusz i laskę.

– Jesteś bar­dzo uprzejmy, Bazyli, ale nie­stety będę musiał pójść. Obie­ca­łem się z kimś spo­tkać. Do widze­nia, panie Gray. Niech pan do mnie przyj­dzie kiedy popo­łu­dniu, Cur­zon Street. O pią­tej jestem pra­wie zawsze w domu. Ale niech mnie pan uprze­dzi listow­nie. Żało­wał­bym, gdy mnie pan nie zastał.

– Bazyli – zawo­łał Dorian Gray – jeśli lord Hen­ryk Wot­ton odej­dzie, ja odcho­dzę także. Ni­gdy nie otwie­rasz ust pod­czas malo­wa­nia, a to strasz­nie nudne stać na podium i robić do tego przy­jemną minę. Pro­szę bar­dzo, niech pan zosta­nie. Zależy mi na tym.

– Zostań, Harry, ze względu na Doriana i także ze względu na mnie – rzekł Hal­l­ward, zwró­cony w stronę obrazu. – Prawda, że ni­gdy nie mówię pod­czas malo­wa­nia, ani nawet nie słu­cham, a to musi być strasz­nie nudne dla moich nie­szczę­snych modeli. Pro­szę cię zostań.

– Ale co będzie z moim spo­tka­niem?

Malarz uśmiech­nął się.

– To nic strasz­nego. Sia­daj, Harry. A teraz, Doria­nie, wejdź na podium i nie ruszaj się za wiele, do tego, co mówi lord Hen­ryk, nie potrze­bu­jesz przy­wią­zy­wać wagi. Wywiera on na wszyst­kich swo­ich przy­ja­ciół, z wyjąt­kiem mnie, zły wpływ.

Dorian Gray wszedł na podium z miną mło­dego męczen­nika grec­kiego, rzu­ca­jąc kilka poro­zu­mie­waw­czych gestów nie­za­do­wo­le­nia w stronę lorda Hen­ryka, który mu się bar­dzo podo­bał. Był tak zupeł­nie inny, niż Bazyli. Sta­no­wili wspa­niałe prze­ci­wień­stwo. A lord Hen­ryk miał tak piękny głos. Po chwili Dorian rzekł do niego:

– Czy wpływ pań­ski jest rze­czy­wi­ście tak zły, lor­dzie Hen­ryku? Tak zły, jak twier­dzi Bazyli?

– Nie ma dobrych wpły­wów, panie Gray. Każdy wpływ jest nie­mo­ralny – nie­mo­ralny z punktu widze­nia nauko­wego.

– Dla­czego?

– Bo wywie­rać na kogoś wpływ, zna­czy to narzu­cać mu obcą duszę. Nie myśli on już natu­ral­nymi myślami, nie tra­wią go już przy­ro­dzone namięt­no­ści. Jego cnoty nie należą już do niego. Nawet grze­chy jego, o ile ist­nieją grze­chy, są zapo­ży­czone. Staje się echem innego czło­wieka, akto­rem, gra­ją­cym rolę, nie dla niego napi­saną. Celem życia jest roz­wój wła­snej oso­bo­wo­ści. Jeste­śmy na tej ziemi po to, aby zado­ku­men­to­wać wła­sną istotę. Dzi­siaj ludzie oba­wiają się sie­bie samych. Zapo­mnieli o naj­wyż­szym obo­wiązku, o obo­wiązku wobec sie­bie. Oczy­wi­ście są dobro­czynni. Kar­mią zgłod­nia­łych i odzie­wają żebra­ków. Ale wła­sna ich dusza cierpi głód i chłód. Odwaga zni­kła z naszej rasy. Może nie mie­li­śmy jej ni­gdy. Lęk przed spo­łe­czeń­stwem, na któ­rym wspiera się moral­ność, lęk przed Bogiem, będący tajem­nicą reli­gii – oto dwie moce, które nami wła­dają. A jed­nak…

– Odwróć nieco głowę na prawo, Doria­nie – rzekł malarz, który pogrą­żony był zupeł­nie w pracy i spo­strzegł tylko na twa­rzy Doriana wyraz, jakiego ni­gdy przed­tem nie widział.

– A jed­nak – cią­gnął lord Hen­ryk swym cichym, melo­dyj­nym gło­sem, wyko­nu­jąc ręką wytworny ruch, który był zawsze jego wła­ści­wo­ścią i który posia­dał już w szkole w Eton – a jed­nak wie­rzę, że gdyby jeden przy­naj­mniej czło­wiek prze­żył swe życie zupeł­nie i grun­tow­nie, gdyby każ­demu uczu­ciu dał kształt, każ­dej myśli wyraz, każ­demu marze­niu urze­czy­wist­nie­nie – popły­nąłby przez świat tak nowy prąd rado­ści, że musie­li­by­śmy zapo­mnieć o całym cho­ro­bli­wym śre­dnio­wie­czu i powró­cić do ide­ału hel­leń­skiego – może do cze­goś sub­tel­niej­szego jesz­cze i bogat­szego niż ideał hel­leń­ski. Ale naj­od­waż­niej­szy z nas oba­wia się sie­bie samego. Co czyni dziki, który sie­bie samego oka­le­cza, to my czy­nimy przez zaprze­cze­nie swej istoty, które niwe­czy nasze życie. Pono­simy karę za swoją powścią­gli­wość. Każde pożą­da­nie, które zdła­wi­li­śmy, roz­pła­dza się w naszej duszy i zatruwa nas. Ciało grze­szy i na tym grzech się koń­czy, gdyż czyn jest pew­nego rodzaju oczysz­cze­niem. Nie pozo­staje nic, jeno wspo­mnie­nie roz­ko­szy albo zby­tek żalu. Jedyną drogą do uwol­nie­nia się od pokusy jest pod­da­nie się jej. Jeśli się jej pan opiera, dusza pań­ska cho­ruje z tęsk­noty za tym, czego sobie sama wzbro­niła, z żądzy do tego, co potworne jej prawa uczy­niły potwor­nym i bez­praw­nym. Powie­dziano, że naj­więk­sze zda­rze­nia świata odgry­wają się w mózgu. W mózgu i tylko w mózgu speł­niają się też naj­więk­sze grze­chy świata. I pan, panie Gray, pan sam w swej różo­wej mło­do­ści, w swej czer­wono-bia­łej nie­win­no­ści odczu­wał żądze, które go napa­wały prze­ra­że­niem, miał myśli, które budziły w nim lęk, sny, za dnia i w nocy, któ­rych wspo­mnie­nie samo wywo­łać mogło rumie­niec wstydu na pań­skiej twa­rzy.

– Dość! – wyją­kał Dorian Gray – dość! Wpra­wia mnie pan w zakło­po­ta­nie. Nie wiem, co mam powie­dzieć. Ist­nieje odpo­wiedź, ale ja nie umiem jej zna­leźć. Niech pan nie mówi. Niech mi się pan pozwoli zasta­no­wić. Albo lepiej niech mi pan pozwoli nie myśleć.

Przez dzie­sięć minut pra­wie stał nie­ru­chomo z roz­chy­lo­nymi war­gami i dziw­nie błysz­czą­cymi oczyma. Zda­wał sobie nie­ja­sno sprawę, że pra­co­wały w nim nowe zgoła siły. Ale zda­wało mu się, że pocho­dzą one wyłącz­nie z jego wła­snej duszy. Owe kilka słów, które powie­dział przy­ja­ciel Bazy­lego – owe słowa nie­wąt­pli­wie rzu­cone od nie­chce­nia, a zawie­ra­jące nie­je­den świa­domy para­doks – poru­szyły w nim tajemną strunę, nie­trą­caną ni­gdy, i czuł, jak ona teraz drga i ude­rza dziw­nym tęt­nem.

W ten sam spo­sób pod­nie­cała go muzyka. Nie­raz wpra­wiała go w pod­nie­ce­nie. Ale muzyka nie prze­ma­wiała sło­wami. Stwa­rzała w nim nie nowy świat, lecz drugi chaos. Słowa! Same tylko słowa! Jakie to było straszne! Jak jasne, żywe i okrutne! Sło­wom nie­po­dobna było ujść. A jed­nak jak dziw­nie tajem­ni­czy urok w nich leżał! Zdało się, jak gdyby mogły one nada­wać bez­kształt­nym rze­czom pla­styczną postać, a jed­nak zacho­wać wła­sną moc nie­mniej słodką niżeli moc lutni i fletu. Same słowa! Czyż ist­niało cokol­wiek, co byłoby bar­dziej rze­czy­wi­ste, niż słowo?

Tak, w jego mło­do­ści były rze­czy, któ­rych nie rozu­miał. Teraz je poj­mo­wał. Życie zapło­nęło przed nim nagle w ogni­stych bar­wach. Zdało mu się, jakoby zmie­nił się w ogień. Dla­czego nie wie­dział tego wszyst­kiego?

Lord Hen­ryk obser­wo­wał go z lek­kim uśmie­chem. Sub­tel­nym instynk­tem psy­cho­lo­gicz­nym odga­dy­wał moment, w któ­rym nie wolno mu było mówić. Był w naj­wyż­szym stop­niu zacie­ka­wiony. Zdu­mie­wało go gwał­towne wra­że­nie, jakie wywarły jego słowa, przy­po­mniał sobie pewną książkę, czy­taną w szes­na­stym roku życia, książkę, która obja­wiła mu wiele rze­czy nie­zna­nych mu przed­tem, i chciałby móc się dowie­dzieć, czy Dorian Gray prze­ży­wał kie­dyś coś podob­nego. Wypu­ścił tylko jedną strzałę w powie­trze. Czy tra­fił? Jak fascy­nu­jący był ten mło­dzie­niec!

Hal­l­ward malo­wał dalej na swój cudowny, śmiały spo­sób, który odzna­czał się jed­nak praw­dziwą sub­tel­no­ścią i dosko­nałą fine­zją, będącą zawsze w sztuce nie­wąt­pliwą oznaką siły. Nie dostrzegł mil­cze­nia.

– Zmę­czy­łem się sta­niem, Bazyli – zawo­łał nagle Dorian Gray. – Maszę posie­dzieć w ogro­dzie. Strasz­nie tu duszno.

– Żałuję bar­dzo, mój drogi. Kiedy maluję, nie mogę myśleć o niczym innym. Ale ni­gdy nie pozo­wa­łeś mi lepiej. Sta­łeś zupeł­nie spo­koj­nie. Naresz­cie mogłem uchwy­cić wyraz, któ­rego zawsze szu­ka­łem – na wpół roz­chy­lone wargi i błysz­czące spoj­rze­nie. Nie wiem, o czym Harry mówił z tobą, ale to on z pew­no­ścią wywo­łał na twej twa­rzy ten cudowny wyraz. Na pewno pra­wił ci kom­ple­menty. Nie wierz mu ani słowa.

– Kom­ple­men­tów na pewno mi nie mówił. Może dla­tego nie wie­rzę mu ani słowa.

– Wie pan dosko­nale, że wie­rzy pan we wszystko – rzekł lord Hen­ryk, spo­glą­da­jąc na niego marzą­cymi, nieco zmę­czo­nymi oczyma. – Wyjdę z panem do ogrodu. Prze­raź­li­wie gorąco jest tu w pra­cowni. Bazyli, każ nam podać jakiś napój chło­dzący, może coś z poziom­kami.

– Chęt­nie, Harry. Naci­śnij dzwo­nek, a jak przyj­dzie Par­ker, powiem mu. Muszę jesz­cze raz prze­ma­lo­wać tło, a potem przyjdę do was. Nie zatrzy­muj Doriana za długo. Ni­gdy nie byłem w lep­szym nastroju niż dzi­siaj. To będzie moje naj­lep­sze dzieło. Już teraz jest to moje naj­lep­sze dzieło.

Lord Hen­ryk wyszedł do ogrodu i ujrzał Doriana Graya, który zanu­rzył twarz w wiel­kich chłod­nych pękach bzu, chło­nąc gorącz­kowo ich woń, jakby to było wino. Zbli­żył się do niego i poło­żył mu dłoń na ramie­niu.

– Dobrze pan robi – mruk­nął. – Tylko zmy­sły ule­czyć mogą duszę, tak jak dusza tylko ule­czyć może zmy­sły.

Mło­dzie­niec drgnął i cof­nął się. Był bez kape­lu­sza, a liście krzewu potar­gały złote pasma jego wło­sów. We wzroku jego było coś jakby trwoga, jakby go nagle prze­bu­dzono ze snu. Deli­katne jego noz­drza drżały, a szkar­łatne wargi dygo­tały pod skur­czem jakie­goś ukry­tego nerwu.

– Tak – cią­gnął lord Hen­ryk – to jedna z naj­więk­szych tajem­nic życia – lecze­nie duszy za pomocą zmy­słów, a zmy­słów za pomocą duszy. Dziwna z pana istota. Wie pan wię­cej, niż pan sądzi, a mniej, niż pan powi­nien.

Dorian Gray zmarsz­czył czoło i odwró­cił twarz. Wbrew woli znaj­do­wał upodo­ba­nie w tym przy­stoj­nym wiel­kim męż­czyź­nie, który stał obok niego. Jego roman­tyczna, nieco prze­żyta twarz oliw­ko­wej barwy inte­re­so­wała go. W jego cichej, prze­cią­głej mowie było coś, co fascy­no­wało Doriana bez­opor­nie. Nawet chłodne i białe dło­nie, które wyglą­dały jak kwiaty, posia­dały swo­isty urok. Kiedy mówił, poru­szały się, jak w melo­dii, i zdało się, jakby miały swoją wła­sną mowę. Ale Dorian czuł przed nim lęk i wsty­dził się tego lęku. Dla­czego obcy dopiero musiał mu jego wła­sną istotę obja­śniać? Znał Bazy­lego Hal­l­warda od wielu mie­sięcy, ale przy­jaźń ta nie zmie­niła go. Nagle wkro­czył w jego życie ktoś, kto miał mu odsło­nić tajem­nice życia. Ale dla­czego się oba­wiać? Nie był prze­cież małym chłop­cem ani dziew­czynką. Lęk był tu absur­dem.

– Usiądźmy gdzieś w cie­niu – rzekł lord Hen­ryk. – Par­ker przy­niósł napoje, a jeśli będzie pan stał dłu­żej pod tym skwa­rem, zepsuje pan sobie cerę i Bazyli nie będzie chciał pana wię­cej malo­wać. Nie powi­nien się pan opa­lać. Nie­ład­nie by panu w tym było.

– Cóż to waż­nego? – zawo­łał Dorian Gray z uśmie­chem, gdy usie­dli w głębi ogrodu na ławce.

– Dla pana powinno to być naj­waż­niej­sze, panie Gray.

– Dla­czego?

– Bo jest pan cudow­nie młody, a mło­dość jest jedyną cenną war­to­ścią.

– Nie uwa­żam, lor­dzie Hen­ryku.

– O nie, teraz nie. Ale pew­nego dnia, gdy sta­nie się pan stary i pomarsz­czony i brzydki, gdy myśl zorze czoło pań­skie bruz­dami, a namięt­ność skazi pań­skie wargi, wów­czas odczuje pan to, odczuje strasz­li­wie. Teraz gdzie­kol­wiek się pan zwróci, zachwyca pan sobą wszyst­kich. Ale czy tak zawsze będzie?… Jest pan nie­zmier­nie piękny, panie Gray. Niech pan nie marsz­czy czoła. To prawda. A pięk­ność jest formą geniu­szu – pięk­ność to wię­cej niż geniusz, gdyż nie wymaga komen­ta­rzy. Należy ona do wiel­kich fak­tów świata, jak słońce, jak wio­sna, albo jak odbi­cie srebr­nego sierpa księ­życa w ciem­nej wodzie. Nie­po­dobna jej kwe­stio­no­wać. Posiada ona boskie prawo do wła­da­nia. Tych, co ją posia­dają, czyni ksią­żę­tami. Uśmie­cha się pan? Ach, gdy ją pan raz utraci, nie będzie się pan wię­cej uśmie­chał… Ludzie powia­dają wpraw­dzie, że pięk­ność jest rze­czą powierz­chowną. Moż­liwe. Ale myśl jest nią tym bar­dziej. Dla mnie pięk­ność jest cudem nad cudy. Tylko płyt­kie umy­sły nie sądzą z wyglądu. Praw­dziwa tajem­nica świata leży w widzial­nym, nie w niewidzial­nym… Tak, panie Grey, bogo­wie byli dla pana łaskawi. Ale co bogo­wie dają, odbie­rają rychło. Nie­wiele pan ma lat przed sobą, aby żyć praw­dzi­wie dosko­nale i zupeł­nie. Gdy minie pań­ska mło­dość, znik­nie i pięk­ność, i prze­kona się pan nagle, że nie cze­kają już pana triumfy, albo będzie się pan musiał zado­wo­lić owymi mier­nymi zwy­cię­stwami, które wspo­mnie­nie prze­szło­ści uczyni bar­dziej gorz­kimi niż porażki. Każdy zni­ka­jący księ­życ zbliża pana do cze­goś strasz­li­wego. Czas zazdro­ści panu i ata­kuje pań­skie lilie i róże. Policzki pań­skie zbledną i zapadną się, wzrok zma­to­wieje. Będzie pan cier­piał strasz­nie… Ach! Niech pan wyko­rzy­sta swoją mło­dość, póki czas. Niech pan nie mar­no­trawi złota swo­ich dni, niech pan nie słu­cha nudzia­rzy, nie pomaga tym, któ­rzy i tak są stra­ceni, niech pan nie rzuca swego życia głup­com, mno­gim, niskim. Wszystko to są chore cele, fał­szywe ide­ały naszej epoki. Niech pan żyje! Niech pan żyje tym życiem peł­nym cudów, które jest w panu! Niech się pan niczego nie wyrzeka. Niech pan szuka cią­gle nowych wra­żeń. Niczego niech się pan nie oba­wia… Nowy hedo­nizm – oto czego potrzeba naszemu stu­le­ciu. Pan może być jego widzial­nym sym­bo­lem. Przy swo­jej postaci może pan doko­nać wszyst­kiego. Świat należy do pana na jedną wio­snę… W chwili, gdy pana spo­tka­łem, ujrza­łem, że nie wie­dział pan nic o tym, kim pan wła­ści­wie jest, kim mógłby pan być. Ujrza­łem w panu tyle rze­czy, które mnie ocza­ro­wały, że czu­łem się zmu­szony opo­wie­dzieć panu coś o nim samym. Przy­szło mi na myśl, jakby to było smutne, gdyby pan został zmar­no­trawiony. Bo prze­cież tak krótko będzie trwać pań­ska mło­dość – tak krótko. Kwiaty polne więdną, ale zakwi­tają nowe. Wie­lo­kwiat będzie tak samo zło­ci­sto­żółty w czerwcu przy­szłego roku jak teraz. Za kilka tygo­dni pur­pu­rowe gwiazdy zaja­śnieją na tym powoj­niku, i co rok zie­lona noc jego liści kryć będzie pur­pu­rowe gwiazdy. Ale nasza mło­dość nie wraca ni­gdy. Tętno rado­ści, które ude­rza w nas w dwu­dzie­stym roku, słab­nie i leni­wieje. Członki nasze stają się ocię­żałe, zmy­sły przy­tłu­mione. Wyra­dzamy się w ohydne mane­kiny, w któ­rych poku­tuje tylko pamięć, pamięć namięt­no­ści, przed któ­rymi drże­li­śmy w trwo­dze, i pamięć pokus, któ­rym nie mie­li­śmy odwagi ulec. Mło­dość! Mło­dość! Nie ma na świe­cie nic prócz mło­do­ści!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki