Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Fascynująca i intrygująca opowieść o mieszkańcach East Lynne
East Lynne, posiadłość lorda Mount Severn, jest wyjątkowa, ale jej właściciel jest człowiekiem bez grosza. Kiedy lord nagle umiera, jego córka zostaje pozbawiona środków do życia. Aby uniknąć nieszczęścia i upokorzenia, lady Isabel przyjmuje propozycję małżeństwa od Archibalda Carlyle'a, nowego właściciela East Lynne. Wkrótce jednak zmaga się z dwoma silnymi emocjami: zazdrością o przyjaciółkę męża, Barbarę Hare, oraz fascynacją przystojnym kapitanem Levisonem. Lady Isabel decyduje się postawić wszystko na jedną kartę, co uruchamia lawinę niespodziewanych zdarzeń.
Powieść East Lynne była tłumaczona na wiele języków, a także przenoszona na deski teatralne i na ekran filmowy (ekranizacja z roku 1931 była nominowana do Oscara).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 948
W wygodnym fotelu, w przestronnej i eleganckiej bibliotece swojej miejskiej rezydencji siedział William, lord Mount Severn. Gładkość jego wysokiego czoła burzyły przedwczesne zmarszczki, a na niegdyś atrakcyjnej twarzy teraz siwowłosego mężczyzny widoczne były niewątpliwie skutki nadmiernego używania życia. Jedna jego stopa, owinięta w płótno, spoczywała na miękkim aksamitnym podnóżku, sugerując jednoznacznie podagrę. Można by pomyśleć — patrząc na siedzącego mężczyznę — że zestarzał się przedwcześnie. I tak było. Miał zaledwie czterdzieści dziewięć lat, jednak pod każdym innym względem, oprócz wieku, był starcem.
Lord Mount Severn był znaną postacią. Nie dlatego, że był słynnym politykiem albo wielkim generałem, albo wybitnym mężem stanu, albo nawet czynnym członkiem izby wyższej parlamentu — z żadnego z tych powodów, mimo to nazwisko lorda nie schodziło ludziom z ust. Działo się tak, ponieważ był najbardziej lekkomyślny z lekkomyślnych, najbardziej rozrzutny z rozrzutnych, jak nikt umiłował hazard, a wesołością przewyższał wszystkich — to właśnie z powodu tych cech świat znał lorda Mount Severn. Mówiono, że słabość mężczyzny tkwi w jego głowie — że w ludzkim ciele nigdy nie biło lepsze serce ani gościł bardziej hojny duch. I było w tym wiele prawdy. Byłoby dla niego dobrze, gdyby żył i umarł jako zwykły William Vane. Do dwudziestego piątego roku życia był pracowity i odpowiedzialny, wypełniał obowiązki rezydenta w londyńskim Temple i uczył się od rana do nocy. Ascetyczna postawa Williama Vane’a była przedmiotem drwin początkujących prawników z jego otoczenia. Sędzia Vane — nazywali go ironicznie i usiłowali bezskutecznie przeciągnąć na stronę próżniactwa i przyjemności. Ale młody Vane był ambitny i wiedział, że karierę musi oprzeć na własnych talentach i wysiłkach. Pochodził ze znakomitej rodziny, ale biednej, spokrewnionej ze starym lordem Mount Severn. Możliwość odziedziczenia tytułu lordowskiego nigdy nie przyszła mu do głowy, gdyż przed nim prawo do tego tytułu miały trzy zdrowe osoby, w tym dwie młode. Wszyscy pretendenci jednak zmarli, jeden na apopleksję, drugi na febrę w Afryce, a trzeci płynąc łódką w Oksfordzie, i młody student w Temple, William Vane, został nagle lordem Mount Severn i pełnoprawnym dziedzicem sześćdziesięciu tysięcy rocznie.
Jego pierwszą myślą było, że nigdy nie będzie w stanie wydać takich pieniędzy, że takiej sumy, rok w rok, nie da się wydać. To cud, że na samym początku nie przewróciło mu się w głowie od pochlebstw, bo zabiegały o niego, schlebiały mu i obsypywały czułościami wszystkie klasy, od księcia z rodziny królewskiej poczynając. Został najbardziej atrakcyjnym mężczyzną swoich czasów, lwem salonowym, niezależnie bowiem od nowo nabytego bogactwa i tytułu był wyjątkowo przystojny, czarujący i miał nienaganne maniery. Lecz niestety roztropność, która dobrze służyła Williamowi Vane,owi, biednemu studentowi prawa, w jego samotnej kwaterze w Temple, całkowicie opuściła Williama Vane’a, młodego lorda Mount Severn, który nadał swemu życiu tak zawrotne tempo, że wszyscy poważni ludzie twierdzili, iż zawarł pakt z diabłem i zmierza wprost do ruiny.
Ale par — brytyjski arystokrata zasiadający w Izbie Lordów, którego lista czynszowa wynosi sześćdziesiąt tysięcy rocznie — nie popada w ruinę w jeden dzień. I oto siedział teraz w swojej bibliotece, w czterdziestym dziewiątym roku życia, i ruina jeszcze nie nastąpiła, to znaczy jeszcze go nie przygniotła. Któż jednak byłby w stanie oddać wstyd, który go nie opuszczał, który niszczył jego spokój i był przekleństwem jego życia? Wszyscy wiedzieli o nim dość dobrze, bliscy przyjaciele lepiej, a wierzyciele najlepiej. Ale nikt, z wyjątkiem jego samego, nie poznał i nigdy nie pozna udręki, która była jego udziałem i doprowadzała go niemal do szaleństwa. Lata temu, stawiając czoło sytuacji i gospodarując oszczędnie, być może mógłby odzyskać pozycję. On jednak postąpił jak większość ludzi w jego sytuacji — odsuwał ten czarny dzień w nieskończoność i powiększał ogromną listę długów. Godzina prawdy zbliżała się teraz szybko. Może sam lord tak myślał, siedząc przed ogromną stertą papierów, które zajmowały cały stół w bibliotece. Myślami był w przeszłości. Jakież głupie było jego małżeństwo, małżeństwo z miłości w Gretna Green, głupie, jeśli mowa o rozsądku. Ale hrabina była dla niego czułą żoną, znosiła jego słabości i zaniedbania, była cudowną matką dla ich jedynej córki, którą osierociła, gdy dziewczynka miała trzynaście lat. Gdyby zostali pobłogosławieni synem — lord westchnął rozpaczliwie z powodu wciąż doświadczanego rozczarowania — być może znalazłby on wyjście z jego trudnej sytuacji. Chłopiec, gdyby tylko osiągnął dojrzałość, rozwiązałby sprawę dziedziczności i…
— Milordzie — powiedział służący, wchodząc do pokoju i przerywając lordowi budowanie zamków na piasku. — Pewien dżentelmen chce się z milordem widzieć.
— Kto? — zawołał ostro lord.
Nie zauważył wizytówki, którą przyniósł mężczyzna. Żadna anonimowa osoba, nawet gdyby wyglądała na ambasadora obcego kraju, nie była dopuszczana bez pewnej ceremonii przed oblicze lorda Mount Severn. Całe lata wizyt natrętnych wierzycieli nauczyły służących ostrożności.
— Oto wizytówka. Pan Carlyle z West Lynne.
— Pan Carlyle z West Lynne — mruknął lord, którego stopę właśnie w tej chwili przeszył ostry ból. — Czego chce? Wprowadź go.
Służący zrobił, jak mu kazano, i wprowadził pana Carlyle’a. Czytelniku, przyjrzyj się dobrze gościowi, gdyż odegra on ważną rolę w tej opowieści. Ten dwudziestosiedmioletni mężczyzna był bardzo wysoki i prezentował się wyjątkowo dystyngowanie. Miał zwyczaj pochylać lekko głowę, gdy rozmawiał z kimś niższym od siebie. Był to szczególny nawyk odziedziczony po ojcu, można byłoby go nazwać niemal nawykiem skłaniania głowy. Gdy zwracano mu na to uwagę, śmiał się, odpowiadając, że czyni to nieświadomie. Miał przyjemne rysy twarzy, jasną i zdrową karnację, ciemne włosy, a kształtne powieki lekko opadały na jego ciemnoszare oczy. To wszystko sprawiało, że było to oblicze, na które zarówno mężczyźni, jak i kobiety patrzyli z przyjemnością, bo było oznaką szlachetnej i uczciwej natury. Nie można byłoby nazwać go urodziwym, ale na pewno przyjemnym dla oka i dystyngowanym. Mimo że był synem zwykłego wiejskiego prawnika i jego przeznaczeniem było również zostać prawnikiem, otrzymał przygotowanie dżentelmena, uczył się w Rugby i skończył studia w Oksfordzie. Podszedł od razu do lorda, w bezpośredni sposób, typowy dla człowieka biznesu — człowieka, który przybywa w interesach.
— Pan Carlyle — powiedział lord Mount Severn, podając mu dłoń.
Zawsze uważany był za najbardziej przyjacielskiego para swoich czasów.
— Miło mi pana widzieć. Jak pan zapewne zauważył, nie mogę stać, nie doświadczając przy tym ogromnego bólu i niedogodności. Mój wróg, podagra, znowu mną zawładnął. Proszę usiąść. A zatem mieszka pan w West Lynne?
— Właśnie stamtąd przyjechałem. Głównym celem mojej wyprawy było spotkanie z waszą lordowską mością.
— Co mogę dla pana zrobić? — zapytał lord Vane.
W pytaniu dało się wyczuć obawę, gdyż przez myśl przeszło mu podejrzenie, że pan Carlyle może działać w imieniu jednego z jego uciążliwych wierzycieli.
Pan Carlyle przysunął krzesło do rozmówcy i przemówił cicho.
— Dotarła do mnie pogłoska, milordzie, że East Lynne jest wystawione na sprzedaż.
— Chwileczkę, sir — wykrzyknął lord z rezerwą, żeby nie powiedzieć wyniosłością w głosie, ponieważ jego podejrzenia zdawały się potwierdzać. — Czy mamy rozmawiać w zaufaniu jak ludzie honoru, czy też kryje się coś za pana słowami?
— Nie rozumiem — odparł pan Carlyle.
— Jednym słowem — proszę wybaczyć, że mówię bez ogródek, ale muszę wiedzieć, na czym stoję — czy jest pan tutaj w imieniu jednego z moich łajdackich wierzycieli, żeby wydobyć ze mnie informacje, których inaczej nie udałoby im się uzyskać?
— Milordzie — odparł gość. — Nie byłbym zdolny do tak niegodziwego czynu. Wiem, że prawnicy są często posądzani o posiadanie dość swobodnego stosunku do kwestii honoru, ale wasza lordowska mość może być pewien, że takie podstępne zachowanie wobec pana nie przeszło mi przez myśl. O ile pamiętam, nigdy nie posunąłem się do podłych sztuczek w moim życiu i nie wydaje mi się, żebym mógł to kiedyś zrobić.
— Proszę mi wybaczyć. Gdyby miał pan pojęcie, jakie sztuczki i fortele stosowano wobec mnie, nie byłby pan zdziwiony, że podejrzewam cały świat. Proszę mówić dalej.
— Słyszałem, że East Lynne jest do nabycia prywatnie. Agent lorda napomknął mi o tym w zaufaniu. Jeśli to prawda, chciałbym je kupić.
— Dla kogo? — zapytał lord.
— Dla siebie.
— Dla siebie! — roześmiał się lord. — Mój Boże! Bycie prawnikiem musi być całkiem lukratywnym zajęciem, Carlyle.
— Takie właśnie jest — zgodził się pan Carlyle. — Gdy się posiada rozległe, pierwszorzędne koneksje jak my. Ale musi lord pamiętać, że mój ojciec zostawił mi spory majątek i całkiem pokaźny otrzymałem również od wuja.
— Wiem. Wiem też, ile zarabiają prawnicy.
— Nie do końca. Moja matka w posagu wniosła sporą fortunę, która pozwoliła ojcu na poczynienie udanych inwestycji na giełdzie. Rozglądałem się za odpowiednią nieruchomością, w którą mógłbym zainwestować pieniądze, i East Lynne bardzo by mi odpowiadało, pod warunkiem że będę miał prawo pierwokupu i że uda nam się dojść do porozumienia w sprawie warunków.
Lord Mount Severn myślał przez chwilę, po czym zwrócił się do pana Carlyle’a.
— Moja sytuacja finansowa jest bardzo zła i muszę zdobyć gotówkę. East Lynne nie jest częścią ordynacji, hipoteka na posiadłości jest również nieznaczna w porównaniu do jej wartości, chociaż ta druga kwestia, jak może pan przypuszczać, nie jest powszechnie znana. Gdy kupowałem ją okazyjnie osiemnaście lat temu, był pan prawnikiem z naprzeciwka, pamiętam.
— Mój ojciec — uśmiechnął się pan Carlyle. — Ja byłem wtedy dzieckiem.
— Oczywiście, powinienem był powiedzieć: pański ojciec. Dzięki sprzedaży East Lynne zyskam kilka tysięcy, po zaspokojeniu zaciągniętych na poczet posiadłości długów. Nie mam innego sposobu na zdobycie gotówki i dlatego postanowiłem się z nią rozstać. Musi pan jednak rozumieć, że gdyby sprzedaż East Lynne stała się publicznie znanym faktem, wszyscy wierzyciele zwaliliby mi się na głowę. Dlatego posiadłość musi zostać sprzedana w ramach prywatnej umowy. Rozumie mnie pan?
— Doskonale — odparł pan Carlyle.
— Jeśli chodzi o mnie, równie dobrze może ją kupić pan co każdy inny, jeśli, jak pan mówi, uda się nam osiągnąć porozumienie co do warunków.
— Ile wasza lordowska mość spodziewa się za nią dostać? Szacunkowo?
— W kwestii szczegółów muszę pana odesłać do moich przedstawicieli biznesowych Warburton & Ware. Nie mniej niż siedemdziesiąt tysięcy funtów.
— Za dużo, milordzie — zawołał pan Carlyle zdecydowanie.
— A to nie jest jej pełna wartość — odparł lord.
— Przy wymuszonych sprzedażach nigdy nie otrzymujemy pełnej wartości — odparł prostolinijnie prawnik. — Dopóki Beauchamp nie poinformował mnie o tym w zaufaniu, myślałem, że East Lynne zostało zapisane na córkę waszej lordowskiej mości.
— Nic nie jest na nią zapisane — rzucił w odpowiedzi lord, a zmarszczki na jego czole stały się bardziej widoczne. — Takie są konsekwencje bezmyślnych małżeństw zawieranych w rezultacie ucieczki. Zakochałem się w córce generała Conwaya, a ona postąpiła lekkomyślnie i uciekła ze mną, to znaczy obydwoje postąpiliśmy lekkomyślnie i to obróciło się przeciwko nam. Generał nie dał mi swojej zgody i powiedział, że zanim odda mi Mary, muszę skończyć ze swoim hulaszczym życiem. Zabrałem ją więc do Gretna Green i została hrabiną Mount Severn bez kontraktu małżeńskiego. To było nieszczęsne zdarzenie, a potem sprawy potoczyły się lawinowo. Wiadomość o jej ucieczce zabiła generała.
— Zabiła go! — wtrącił pan Carlyle.
— Tak. Chorował na serce, a emocje, które temu wszystkiemu towarzyszyły, doprowadziły do przesilenia. Moja biedna żona już nigdy potem nie była szczęśliwa. Obwiniała się o śmierć ojca i uważam, że to doprowadziło do jej śmierci. Chorowała przez całe lata. Lekarze mówili, że to suchoty, ale bardziej przypominało to stopniowe podupadanie na zdrowiu, bo w jej rodzinie nikt nie chorował na suchoty. Szczęście nigdy nie towarzyszy potajemnym małżeństwom. Obserwowałem to od tamtej pory w wielu, wielu przypadkach. Zawsze z tego wyniknie coś złego.
— Można było zawrzeć kontrakt już po ślubie — zauważył pan Carlyle, ponieważ lord zamilkł i wydawał się pogrążony w myślach.
— Wiem o tym, ale tak się nie stało. Moja żona nie posiadała majątku, a ja zanadto już polubiłem swój ekstrawagancki styl życia i żadne z nas nie pomyślało o zabezpieczeniu naszych przyszłych dzieci. A nawet jeśli o tym pomyśleliśmy, to tego nie zrobiliśmy. Jest takie stare powiedzenie, proszę pana, że jeśli coś można zrobić w każdej chwili, to zazwyczaj nigdy nie zostaje zrobione.
Pan Carlyle skinął głową.
— Tak więc moje dziecko jest bez posagu — kontynuował lord, tłumiąc westchnienie. — Myśl o tym, że mogłoby to być dla niej źródłem wstydu, gdybym zmarł, zanim ułoży sobie życie, prześladuje mnie w chwilach zadumy. Nie mam wątpliwości, że dobrze wyjdzie za mąż, ponieważ obdarzona jest wyjątkową urodą i została wychowana jak na angielską dziewczynę przystało, nie do zbytków i bufonady. Przez dwanaście lat jej życia wychowywała ją matka, która z wyjątkiem tego szalonego czynu, do którego ją namówiłem, była samą dobrocią i subtelnością, a potem obowiązki te przejęła wspaniała guwernantka. Nie ma obawy, żeby miała się ulotnić do Gretna Green.
— Była ślicznym dzieckiem — zauważył prawnik. — Pamiętam.
— Tak. Widział ją pan w East Lynne, gdy żyła jej matka. Ale wracając do interesów, jeśli zostanie pan nabywcą posiadłości East Lynne, musi to pozostać w tajemnicy. Pieniądze ze sprzedaży, po spłaceniu hipoteki, muszę mieć, jak panu mówiłem, do własnej dyspozycji. I wie pan, że nie zobaczyłbym ani szeląga, gdyby przeklęte pospólstwo podejrzewało przelew środków. W oczach świata właścicielem East Lynne musi być lord Mount Severn. Przynajmniej jeszcze przez jakiś czas. Mam nadzieję, że nie będzie miał pan nic przeciwko temu.
Pan Carlyle myślał przez chwilę, zanim udzielił odpowiedzi. Potem rozmowa była kontynuowana i zdecydowano, że powinien złożyć wizytę w Warburton & Ware z samego rana i naradzić się z nimi. Było już późno, gdy wstał, żeby się pożegnać.
— Proszę zostać i zjeść ze mną kolację — zaproponował lord.
Pan Carlyle zawahał się i spojrzał na swój strój — zwykły, właściwy dla dżentelmena codzienny strój, ale z pewnością nieodpowiednie ubranie na kolację przy stole para.
— Ach, proszę się tym nie martwić — powiedział lord. — Będziemy sami, nie licząc mojej córki. Pani Vane z Castle Marling przebywa u nas. Przyjechała, aby przedstawić moją Isabel królowej na ostatniej prezentacji debiutantek. Wydaje mi się jednak, że słyszałem, iż je dzisiaj kolację poza domem. Jeśli tak, zjemy kolację tutaj sami. Proszę wyświadczyć mi przysługę i zadzwonić — zwrócił się lord do pana Carlyle’a.
Wszedł służący.
— Proszę zapytać, czy pani Vane zostaje na kolację w domu — polecił lord.
— Pani Vane je kolację poza domem — brzmiała natychmiastowa odpowiedź mężczyzny. — Powóz już podjechał.
— Bardzo dobrze. Pan Carlyle zostaje.
O siódmej obwieszczono kolację i lord ruszył na wózku do sąsiedniego pokoju. W chwili gdy on i pan Carlyle wchodzili przez jedne drzwi, ktoś inny wszedł drzwiami znajdującymi się naprzeciwko. Kto albo co to było? Pan Carlyle spojrzał, nie do końca pewien, czy to ludzka istota — wydawała się bardziej przypominać anioła.
Lekka, pełna gracji, dziewczęca postać. Twarz nieopisanej urody, którą rzadko się widuje w rzeczywistości, z wyjątkiem podobizn wyczarowanych przez wyobraźnię malarza. Ciemne błyszczące loki opadające na szyję i ramiona, gładkie niczym u dziecka, jasne, delikatne ramiona ozdobione perłami i powłóczysta suknia z kosztownej białej koronki. Wszystko to razem rzeczywiście sprawiało na prawniku wrażenie, jakby należało do świata piękniejszego niż ten ziemski.
— Moja córka, lady Isabel — zwrócił się lord do pana Carlyle’a.
Zajęli miejsca przy stole: lord Mount Severn u szczytu, mimo podagry i podnóżka, a młoda dama i pan Carlyle naprzeciwko siebie. Pan Carlyle nie uważał się za szczególnego wielbiciela damskiej urody, ale wyjątkowe piękno młodej dziewczyny zdawało się odbierać mu rozum i opanowanie. Jednak to nie idealna figura i przepiękne rysy go urzekły ani bladoróżowy rumieniec delikatnego policzka, ani gęste długie włosy. Nie, to słodki wyraz ciemnych oczu o łagodnym spojrzeniu. W całym swoim życiu nie widział tak ujmujących oczu. Nie był w stanie oderwać od niej wzroku i zdał sobie sprawę, gdy już oswoił się z twarzą kobiety, że w jej ogólnym wyrazie jest coś smutnego, żałosnego. Można to było dostrzec jedynie chwilami, gdy jej oblicze przybierało neutralny wyraz, głównie właśnie w oczach, które tak bardzo podziwiał. Taki posępny wyraz nigdy się nie pojawia, chyba że jako niewątpliwa oznaka smutku i cierpienia. Pan Carlyle nie rozumiał tego. I kto mógłby powiązać smutek ze spodziewaną świetlaną przyszłością Isabel Vane?
— Isabel — zauważył lord. — Jesteś w stroju wizytowym.
— Tak, papo. Żeby starsza pani Levison nie musiała na mnie czekać z herbatą. Lubi pić ją wcześnie, a wiem, że na pewno musiała czekać z kolacją na panią Vane. Było wpół do siódmej, gdy stąd wyjechała.
— Mam nadzieję, że nie wrócisz dziś wieczorem późno, Isabel.
— To zależy od pani Vane.
— W takim razie jestem pewien, że wrócisz późno. Gdy młode damy w tym modnym świecie zaczynają zamieniać noc w dzień, odbija się to na ich urodzie. Co pan na to powie? — zwrócił się lord do pana Carlyle’a.
Pan Carlyle spojrzał na piękną twarz lady Isabel o zaróżowionych policzkach. Wyglądały tak świeżo i świetliście, że niełatwo utraciłyby swój blask.
Po zakończeniu kolacji do pokoju weszła pokojówka z białą kaszmirową narzutką, nałożyła ją na ramiona swojej młodej pani i poinformowała, że powóz już czeka.
Lady Isabel podeszła do lorda.
— Do zobaczenia, papo.
— Miłego wieczoru, moja droga — odparł.
Przyciągnął ją do siebie i pocałował w słodki policzek.
— Powiedz pani Vane, że nie zgadzam się, aby trzymała cię do samego rana. Jesteś jeszcze dzieckiem. Czy może pan zadzwonić? — zwrócił się do pana Carlyle’a. — Nie mam możliwości odprowadzenia córki do powozu.
— Jeśli wasza lordowska mość pozwoli… Jeśli lady Isabel wybaczy eskortę kogoś mało doświadczonego w służeniu młodym damom, będę zaszczycony, mogąc odprowadzić ją do powozu — brzmiała nieco chaotyczna odpowiedź pana Carlyle’a, gdy dotykał dzwonka.
Lord podziękował mu, a młoda dama uśmiechnęła się i pan Carlyle sprowadził ją po szerokich, jasno oświetlonych schodach, po czym stanął z odkrytą głową przy drzwiach luksusowego powozu i pomógł jej wejść do środka. Podała mu dłoń, w serdeczny i bezpośredni sposób, a potem życzyła dobrej nocy. Powóz ruszył w drogę, zaś pan Carlyle wrócił do lorda.
— Cóż, czy nie jest ładną dziewczyną? — zapytał.
— Ładna to nie jest właściwe słowo, aby opisać jej urodę — brzmiała odpowiedź pana Carlyle’a udzielona niskim ciepłem głosem. — Nigdy nie widziałem twarzy choćby w połowie tak pięknej.
— Moja córka jest równie dobra co piękna. Wywołała prawdziwą sensację podczas prezentacji królowej tydzień temu, jak słyszałem. Ta niekończąca się podagra zatrzymała mnie w domu na cały dzień.
Lord nie był stronniczy. Natura obdarowała lady Isabel cudownymi przymiotami nie tylko jeśli chodzi o umysł i osobowość, ale również jeśli wziąć pod uwagę serce. Zupełnie nie przypominała modnych młodych dam, po części dlatego, że do tej pory żyła z dala od wielkiego świata, a po części dzięki trosce, z jaką zajmowano się jej edukacją. Gdy żyła jej matka, rzadko mieszkała w East Lynne, głównie w znamienitszej siedzibie lorda w Mount Severn w Walii. Od śmierci matki pozostawała wyłącznie w Mount Severn pod opieką roztropnej guwernantki. Utrzymywano tam niewielkie domostwo, a lord składał im niespodziewane i krótkie wizyty. Lady Isabel była hojna i życzliwa, nieśmiała i wrażliwa, łagodna i taktowna wobec wszystkich. Nie miej jej za złe, czytelniku, tych pochwał. Kochaj ją i podziwiaj, dopóki możesz. Jest tego teraz warta jako niewinne dziewczę. Nadejdzie czas, gdy takie pochwały będą nie na miejscu. Gdyby lord był w stanie przewidzieć los, jaki czeka jego dziecko, wolałby sam, tutaj i teraz, zadać jej śmierć z miłości, niż pozostawić ją na jego łasce.
Lady Isabel kontynuowała podróż powozem, aż dotarła do rezydencji pani Levison. Owa dama miała blisko osiemdziesiąt lat i była bardzo surowa w mowie i zachowaniu lub — jak określała to pani Vane — „zrzędliwa”. Gdy Isabel weszła, pani Levison wyglądała na bardzo zniecierpliwioną. Czepek na jej głowie był przekrzywiony i nerwowo gładziła swoją czarną atłasową suknię. Musiała czekać z kolacją na panią Vane, a teraz czekała na Isabel z herbatą, a to nie służy osobom starszym: ani ich zdrowiu, ani nerwom.
— Obawiam się, że jestem spóźniona — zawołała lady Isabel, podchodząc do pani Levison. — Pewien dżentelmen jadł dzisiaj kolację z papą i zeszło nam dłużej przy stole.
— Spóźniłaś się dwadzieścia pięć minut — rzuciła surowo starsza pani. — A ja chcę się napić herbaty. Emmo, każ podać.
Pani Vane zadzwoniła na służącą i wypełniła polecenie. Była niewysoką dwudziestosześcioletnią kobietą o bardzo przeciętnych rysach twarzy, ale o zgrabnej figurze, bardzo utalentowaną i próżną jak paw, a do tego wnuczką pani Levison. Jej nieżyjąca już matka była córką pani Levison, a mąż Raymond Vane pretendował do tytułu lorda Mount Severn.
— Czy nie chciałabyś zdjąć tej etoli, moje dziecko? — zapytała pani Levison.
Nie znała się na nowoczesnych nazwach dla takich elementów garderoby, narzutek, burnusów i tym podobnych. Isabel zdjęła nakrycie i zajęła miejsce obok starszej pani.
— Herbata nie jest gotowa, babciu! — wykrzyknęła pani Vane, całkowicie zaskoczona na widok służącej z tacą i srebrnym samowarem.
— Chyba nie każe jej babcia przygotowywać w pokoju.
— A gdzie miałabym kazać ją zaparzyć? — zapytała pani Levison.
— Dużo wygodniej kazać podawać herbatę już gotową — wyjaśniła pani Vane. — Nie cierpię całego tego embarras związanego z jej parzeniem.
— Rzeczywiście! — brzmiała odpowiedź starszej pani. — I porozlewać ją po spodkach i pić zimną jak mleko! Zawsze byłaś leniwa, Emmo, i miałaś słabość do używania tych francuskich zwrotów. Wolałabym przykleić sobie na czole etykietę: „znam francuski”, i w ten sposób powiadomić o tym świat.
— A kto zazwyczaj robi dla babci herbatę? — zapytała pani Vane, posyłając pogardliwe spojrzenie Isabel, za plecami starszej pani.
Lady Isabel spuściła jednak skromnie wzrok i oblała się rumieńcem. Nie chciała pokazać, że nie zgadza się z panią Vane, która była od niej starsza i przebywała w domu jej ojca jako gość, ale czuła odrazę na samą myśl o niewdzięczności lub szyderstwie pod adresem rodzica.
— Harriet. — odpowiedziała pani Levison. — Tak, i siada, i pije herbatę ze mną, gdy jestem sama, co zdarza się dość często. I co powiesz na to, madame Emmo, zważywszy na twoje wielkopańskie maniery?
— Postępujesz oczywiście tak, jak masz na to ochotę, babciu.
— Puszka z herbatą jest koło twojego łokcia, a imbryk syczy i jeśli mamy się napić dziś wieczorem herbaty, to zabierzmy się do jej parzenia.
— Nie wiem, ile wrzucić — utyskiwała pani Vane.
Bardzo się bała, że pobrudzi sobie ręce albo rękawiczki, a poza tym, mówiąc szczerze, miała szczególną awersję do robienia czegokolwiek pożytecznego.
— Może ja zrobię herbatę, droga pani? — zwróciła się do pani Levison Isabel, wstając energicznie. — W Mount Severn robiłam herbatę równie często co moja guwernantka, robię też herbatę dla papy.
— Proszę cię, dziecko — odparła starsza pani. — Jesteś warta dziesięciu takich jak moja wnuczka.
Isabel roześmiała się wesoło, zdjęła rękawiczki i usiadła przy stole. W tej chwili do pokoju wszedł leniwym krokiem młody elegancki mężczyzna. Uważano go za przystojnego. Miał regularne rysy, ciemne oczy, kruczoczarne włosy i białe zęby. Dla wnikliwego obserwatora jednak te cechy nie wydawały się atrakcyjne, podobnie jak spojrzenie jego czarnych oczu, które miało skłonność do umykania w bok, gdy z kimś rozmawiał. Był to kapitan Francis Levison.
Był wnukiem starszej pani i kuzynem pani Vane. Niewielu mężczyzn miało tak ujmujące maniery o każdym czasie i o każdej porze, w formie i w wyrazie, niewielu mężczyzn umiało tak sobie zjednywać słuchaczy i niewielu było tak do szpiku kości bezdusznych. Świat mu schlebiał i towarzystwo go szanowało, bo — mimo że miał reputację osoby niebywale rozrzutnej, co było powszechnie wiadome — był też domniemanym dziedzicem starego i bogatego sir Petera Levisona.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki